Po ostatniej serii zamieci, które próbowały zrównać Imbros z ziemią, zima markotnie ustąpiła miejsca wiośnie. Tak jak na początku jesieni, drogi Imperium zmieniły się w grzęzawiska. Marek, z niecierpliwością oczekując wieści ze stolicy, narzekał na zdrowy rozsądek narodu, który chroniąc kopyta swych koni, doprowadził do tego, że kopyta te przez znaczną część roku były prawie bezużyteczne.
Nagie gałęzie drzew zaczynały okrywać się zielenią, kiedy z południa przybył zbryzgany błotem posłaniec. Tak jak przepowiedział Nephon Khoumnos, i na co Marek miał nadzieję, w swej skórzanej torbie posłańca przywiózł rozkaz wzywający Rzymian do miasta, do Videssos.
Vourtzes nie próbował nawet udawać, że widok pleców ostatniego z nich sprawi mu przykrość. Choć Rzymianie zachowywali się w Imbros dobrze — jak na żołnierzy najemnych, bardzo dobrze — to jednak od czasu ich przybycia nie było ono tak do końca miastem grubego rządcy. Mimo iż w większości spełniali jego życzenia, to zbyt przywykł do wydawania rozkazów dla samej radości rozkazywania i spełniania wszelkich zachcianek.
Ku zaskoczeniu Marka, Skapti syn Modolfa przyszedł, by się z nim pożegnać. Zwyczajem swego narodu wysoki Halogajczyk ujął dłoń Skaurusa w swoje. Utkwiwszy chłodne spojrzenie w Rzymianinie, powiedział:
— Spotkamy się znowu i to w mniej przyjemnym miejscu, jak sądzę. Byłoby lepiej dla mnie, gdybyśmy się nie spotkali, ale się spotkamy.
Zastanawiając się, co też to może znaczyć, trybun zapytał go, czy nie ma wieści o zbliżającej się letniej kampanii.
Skapti żachnął się na taką troskę o szczegóły. — Będzie jak będzie — odparł i dumnym krokiem odmaszerował w stronę Imbros. Wpatrując się w jego plecy, Marek zastanawiał się, czy Halogajczycy byli tak duchowo ślepi, jak uważał Apsimar.
Marsz do Videssos okazał się przyjemną tygodniową wyprawą przez krainę łagodnych, falistych wzgórz pokrytych polami, na których uprawiano pszenicę, jęczmień, oliwki i winorośl. Gorgidasowi krajobraz, uprawy i emaliowobłękitna kopuła nieba boleśnie przypominały ojczystą Grecję. Na zmianę wpadał w przygnębienie wywołane tęsknotą za domem i radość, jaką sprawiało mu piękno krajobrazu.
— Skończysz wreszcie gadać bez przerwy te głupstwa? — zapytał go Viridoviks. — W następnym miesiącu będzie za gorąco, żeby człowiek podróżował za dnia, chyba że chce wysmażyć sobie rozum. Twoja winorośl to wspaniała roślina, nie przeczę, lecz lepiej mieć ją w dzbanie, niż oglądać na polu, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. A co do oliwki, to jeśli spróbujesz ją zjeść, złamiesz sobie zęby na pestce. Poza tym jej sok cuchnie i smakuje nie lepiej.
Gorgidas wpadł w taką wściekłość odpowiadając na tę potwarz, że przez kilka następnych godzin znowu był dawnym sobą. Marek zauważył, że Viridoviks uśmiecha się za plecami skorego do gniewu lekarza. Jego szacunek dla rozumu Celta wzrósł niepomiernie.
Na jakiś dzień marszu od stolicy droga wiodąca do Videssos od północy zbiegła na wybrzeże morskie. Trakt coraz częściej przebiegał przez wioski i miasta, niektóre znacznej wielkości. Po przejściu przez jedno z dużych miast, Gajusz Filipus zauważył: — Jeśli to są peryferie, to jakie musi być Videssos?
Marek wyobrażał sobie stolicę Imperium jako miasto nieco pośledniejsze, lecz podobne do Rzymu. Popołudniem ósmego dnia od opuszczenia Imbros wreszcie mógł porównać swoje wyobrażenie z rzeczywistością, wobec której to pierwsze zbladło.
Videssos miało wspaniałe położenie. Zajmowało trójkątną połać lądu wbijającą się w cieśninę, którą Tzimiskes nazywał Końskim Brodem. Z trudem też można było uznać tę nazwę za niewłaściwą — przeciwległy brzeg znajdował się w odległości zaledwie mili, z wyraźnie widocznymi, pomimo unoszącej się nad wodą mgiełki, nabrzeżami. Najbliższe z nich, jak dowiedział się trybun, nazywano po prostu „Po Drugiej Stronie”.
Lecz mając przed sobą takie cudo jak Videssos, nie zwracało się uwagi na drugi brzeg cieśniny. Wyznaczonej z dwóch stron przez wodę, trzeciej, lądowej granicy Videssos strzegły fortyfikacje bliższe miana niezdobytych niż jakiekolwiek, które Marek sobie wyobrażał, nie mówiąc już o tych, które widział.
Rozpoczynała je głęboka fosa, która śmiało mogła liczyć pięćdziesiąt stóp szerokości; za nią ciągnęło się ząbkowane blankami przedmurze. Za nim wznosił się pierwszy właściwy mur, o wysokości pięciokrotnie przekraczającej wzrost wysokiego mężczyzny, z kwadratowymi wieżycami umieszczonymi co każde pięćdziesiąt do stu kroków. Drugi mur, niemal dwukrotnie wyższy i zbudowany z jeszcze większych kamieni, biegł równolegle do tego pierwszego, w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków. Wieże głównego muru — nie wszystkie z nich były kwadratowe; niektóre były okrągłe albo nawet ośmioboczne — wzniesiono tak, że ostrzał z nich mógł pokryć te skrawki ziemi, do których nie sięgał z zewnętrznego muru.
Gajusz Filipus zamarł w bezruchu, kiedy ujrzał te niewiarygodne budowle. — Powiedz mi — zwrócił się do Tzimiskesa — czy to miasto kiedykolwiek zdobyto w wyniku oblężenia?
— Nigdy przez obcego wroga — odparł Videssańczyk — choć w naszych wojnach domowych dwukrotnie zostało zdobyte na skutek zdrady.
Jednak potężne mury nie kryły tak bardzo widoku miasta, jak czyniły to fortyfikacje Imbros, ponieważ Videssos, tak samo jak Rzym, miało siedem wzgórz. Marek dostrzegał budynki z drewna, cegły, pokryte stiukiem — podobne do tych, jakie widział w Imbros, ale też wspaniałe budowle z granitu i wielobarwnego marmuru. Wiele z nich otaczały parki i sady sprawiając, że ich blade kamienie lśniły jeszcze jaśniej. W całym mieście migotały pozłacane kule, które wieńczyły świątynie Phosa.
W portach pękate statki zbożowe, które karmiły stolicę, sąsiadowały w dokach ze smukłymi galerami i statkami kupieckimi ze wszystkich państw znanych Imperium. Ulicami miasta przepływały fale ludzi zajętych swoimi sprawami. Maleńcy z oddali, wydali się Skaurusowi podobni do mnóstwa mrówek, zajętych sobą i nie zwracających uwagi na przybycie Rzymian. Myśl ta nie dodawała otuchy. Jak garstka jego ludzi mogła mieć nadzieję, że zdoła się wyróżnić wśród takiego mnóstwa?
Musiał powiedzieć to głośno, bowiem Kwintus Glabrio zauważył: — Videssańczycy nie najęliby nas, gdyby sądzili, że nie mamy żadnego znaczenia. — Wdzięczny za spokojny rozsądek Kwintusa, trybun skinął głową.
Tzimiskes przeprowadził Rzymian przez pierwszą z dwóch bram, które wiodły do miasta. Wyjaśnił: — Od Srebrnej Bramy będzie eskortowała nas do Videssos gwardia honorowa.
Marek nie miał pojęcia, dlaczego Srebrna Brama nosiła taką nazwę. Jej ogromne portale i kolczaste spuszczane kraty zbudowano z licowanego żelazem drewna; sądząc z tego, jak były pokiereszowane, musiały doświadczyć wielu walk. Nad każdym wejściem wisiał tryumfalny wizerunek Phosa.
— Równać tam, wy powłóczące nogami baranie głowy! — warknął Gajusz Filipus do już ustawionych w szyku legionistów. — To jest duże miasto i nie chcę, żeby wzięto nas za gamoniowatych kmiotków!
Tak jak obiecał Tzimiskes, honorowa gwardia kawalerzystów czekała tuż za głównym murem. Dowodził nią Nephon Khoumnos, który z uśmiechem wystąpił naprzód, by uścisnąć rękę Skaurusa.
— To dobrze widzieć cię znowu — powiedział. — Do waszych koszar trzeba przemaszerować jakieś dwie mile. Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli zrobimy z tego paradę? To da ludziom temat do gadania i przyzwyczai ich do waszego wyglądu.
— To dobry pomysł — zgodził się Marek. Prawdę mówiąc spodziewał się czegoś takiego; Videssańczycy wręcz przepadali za pompą i uroczystościami. W każdym razie Khoumnos przyciągał tylko połowę jego uwagi. Resztę kierował na żołnierzy, którymi dowodził imperialny oficer.
Trzy oddziały gwardii honorowej sprawiały wrażenie bardziej zajętych obserwowaniem samych siebie niż Rzymian. Osobistym oddziałem Khoumnosa był szwadron akritai — poważnych Videssańczyków, stanowiących kopie Tzimiskesa albo Mouzalona. Pragnęli poświęcić Rzymianom całą swoją uwagę, lecz nieustannie rzucali ukradkowe spojrzenia na prawo i lewo.
Z ich lewej strony stała zgraja — Marek odrzucał wszelkie inne słowa oznaczające coś bardziej uporządkowanego niż to — koczowników z równin Pardraji. Ciemnoskórzy, krępi mężczyźni z kędzierzawymi brodami dosiadali kosmatych stepowych kuców, nosili napierśniki z prażonej w ogniu skóry i lisie czapki oraz dzierżyli wzmacniane rogiem podwójnie gięte łuki. — Piesi żołnierze! — powiedział jeden z nich po videssańsku z wyraźnym obcym akcentem. Splunął, by pokazać swoją pogardę. Marek wbił w niego wzrok, aż koczownik zaczerwienił się i szybko spojrzał gdzie indziej.
O wiele trudniej przyszło trybunowi określić pochodzenie ostatniego oddziału eskorty. Składał się z wielkich, postawnych mężczyzn w ciężkich zbrojach, dosiadających największych koni, jakie Marek kiedykolwiek widział, i uzbrojonych w grube lance i proste, obosieczne miecze. Z wyglądu przypominali nieco Halogajczyków, lecz wydawali się raczej mniej — jakiego to określenia użył Viridoviks? — lubiący śmierć niż pochodzący z północy najemnicy. Poza tym mniej więcej połowa z nich miała ciemne włosy. Byli pierwszymi gładko wygolonymi mężczyznami, jakich zobaczył tutaj Skaurus. Jedynym państwem, jakie mogło ich wydać, zdecydował w końcu, było Namdalen. Tam to halogajscy władcy mieszali krew z dawnymi poddanymi Videssos, od których zresztą nauczyli się wielu rzeczy.
Dowodził nimi mniej więcej trzydziestoletni wojownik o wyrazistych rysach twarzy, którego ciemne oczy i ogorzała cera kontrastowały osobliwie z grzywą pszenicznozłotych włosów. Zeskoczył z siodła o wysokim łęku, by powitać Rzymian.
— Wygląda na to, że masz dobrych ludzi — powiedział do Marka, ujmując jego dłoń w swoje na halogajską
modłę. — Jestem Hemond z Metepont, z Księstwa. — To potwierdziło domysły Marka. Hemond ciągnął dalej:
— Kiedy już się zakwaterujecie, wpadnij do mnie na kubek wina. Możemy opowiedzieć sobie o naszych ojczyznach; twoja, jak słyszałem, to dziwna, odległa kraina.
— Z przyjemnością — odparł Marek. Namdalajczyk sprawiał wrażenie przyzwoitego człowieka; jego ciekawość była życzliwa i zupełnie naturalna. Podczas zimy najróżniejsze pogłoski o Rzymianach musiały krążyć po Videssos.
— Dobrze, dobrze, ruszajmy już — powiedział Khoumnos. — Hemond, twoi ludzie na czoło; Khamorthci obejmą tylną straż, podczas gdy my pojedziemy z flanki.
— Dobrze. — Hemond zasalutował leniwie Videssańczykowi i wolnym krokiem wrócił do swego konia. Nagły pośpiech Khoumnosa zakłopotał Marka; jeszcze przed chwilą wcale mu się nie spieszyło. Czyżby nie chciał, by Rzymianie zaprzyjaźnili się z Namdalajczykami? To już polityka, pomyślał trybun, postanawiając zachować ostrożność, dopóki nie pozna miejscowych reguł gry.
Pojedynczy Videssańczyk dysponujący potężnym głosem prowadził procesję od miejskich murów do koszar. Mniej więcej co minutę ryczał: — Z drogi, idą mężni Rzymianie, dzielni obrońcy Imperium! — Aleja, którą szli, opustoszała w mgnieniu oka; w równie magiczny sposób tłumy ludzi pojawiły się na chodnikach i w bocznych ulicach na każdym skrzyżowaniu. Niektórzy ludzie wiwatowali na cześć dzielnych Rzymian, więcej zdawało się zastanawiać, kim są ci dziwnie wyglądający najemnicy, podczas gdy przytłaczająca większość wyległaby na ulice dla jakiejkolwiek parady; po to tylko, by przerwać monotonię dnia.
Z oczyma wbitymi przed siebie i z uniesionymi w salucie rękoma, legioniści maszerowali na zachód. Przeszli przez dwa wielkie otwarte place, minęli targowisko, którego klienci w większości nie zadali sobie wysiłku, by na nich spojrzeć, oraz pomniki, kolumny i posągi upamiętniające dawno przebrzmiałe zwycięstwa i Imperatorów.
Do jedynego zakłócenia procesji doszło pod sam jej koniec. Jakiś wychudzony mnich w podartej, brudnej sutannie wyskoczył na drogę przed heroldem Rzymian, który z konieczności zatrzymał się. Tocząc płonącymi oczyma, mnich zaskrzeczał:
— Strzeżcie się gniewu Phosa, wszyscy frymarczący z niewiernymi takimi jak ci! Biada nam, którzy udzielamy im schronienia w sercu miasta Phosa!
W tłumie rozległ się szmer, najpierw pełen zmieszania, potem jednak zaczęły rozbrzmiewać w nim gniewne okrzyki. Kątem oka Marek zobaczył człowieka, który pochylał się, by podnieść kamień. Pomruk tłumu zabrzmiał głośniej i bardziej wrogo.
Nie chcąc dopuścić do zamieszek, trybun utorował sobie łokciami drogę pomiędzy stojącymi namdalajskimi jeźdźcami i stanął twarzą w twarz z mnichem. Chudy duchowny cofnął się ze zgrozą, jak gdyby ujrzał przed sobą demona, kreśląc na piersi znak swego boga. Ktoś w tłumie krzyknął: — Poganie!
Wyciągnąwszy przed siebie puste dłonie, Skaurus pokłonił się nisko przed mnichem, który wytrzeszczył na niego podejrzliwie oczy. Trybun narysował słoneczny krąg na własnym sercu, wołając jednocześnie: — Niech Phos będzie z tobą!
Komiczny wyraz zdumienia odbił się na twarzy mnicha. Podbiegł, by zamknąć Rzymianina w cuchnącym uścisku, którego trybun z przyjemnością by uniknął. Przez jedną straszliwą chwilę Marek myślał, że mnich zechce go pocałować, lecz ten, po paru krótkich, szybko wymamrotanych modlitwach, zniknął w dumie, który teraz wiwatował gromko.
Marek pozwolił sobie na luksus oddechu ulgi, nim wrócił do swych ludzi.
— Szybko myślisz, cudzoziemcze — powiedział Hemond, gdy Marek go mijał. — Mogliśmy wpaść tam w niezłe kłopoty.
— Nie musisz mi tego mówić — odparł z przekonaniem trybun.
— Z drogi, idą mężni Rzymianie! — zawołał herold i procesja znowu ruszyła naprzód.
— Nie wiedziałem, że zdecydowałeś się czcić Phosa — rzekł Tzimiskes.
— Ani słowa nie powiedziałem o sobie — odparł Marek. Na twarzy Tzimiskesa pojawił się wyraz zgorszenia. Przemierzyli ostatni rynek, większy niż oba poprzednie, minęli ogromny owalny amfiteatr i weszli do dzielnicy eleganckich budynków, wzniesionych wśród rozległych połaci krótko przystrzyżonych szmaragdowych trawników i gustownie przyciętych krzewów oraz winorośli.
— Jeszcze tylko parę chwil i wprowadzę was do waszych koszar — powiedział Khoumnos.
— Tutaj? — zapytał zaskoczony Marek. — To chyba zbyt piękne.
Teraz z kolei zdziwił się Videssańczyk.
— Dlaczego? Gdzie indziej miałby kwaterować oddział Gwardii Imperialnej, jeśli nie w Pałacach Imperatora?
Budynki użytkowane przez Imperatorów Videssos tworzyły ogromny, rozległy kompleks, sam w sobie stanowiący jedną z wielu dzielnic stolicy Imperium. Rzymianie zostali zakwaterowani w pewnej odległości od właściwej rezydencji Imperatora, w czterech pokrytych sztukaterią salach koszar wśród drzew cytrusowych obsypanych pachnącym kwieciem.
— Miałem gorsze — powiedział ze śmiechem Gajusz Filipus, gdy zdjął swój marszowy tornister i położył go przy nowym i czystym sienniku.
Marek doskonale rozumiał ton, z jakim powiedział to centurion; nie mógł przypomnieć sobie jakichkolwiek kwater dających się porównać z tymi. Koszary były przewiewne, dobrze oświetlone i przestronne. W pobliżu znajdowały się łazienki oraz kuchnie; lepiej wyposażone niż niejeden wykwintny zajazd. Tylko brak prywatności czynił długie sale mniej komfortowymi niż zajazd czy gospoda. Jeśli już, to grzeszyły nadmiarem luksusu.
— W tak wspaniałych kwaterach ludzie mogą stracić swoją twardość — powiedział Marek.
Gajusz Filipus spojrzał na trybuna z wilczym uśmiechem. — Nie ma obawy, już ja się tym zajmę. — Skaurus skinął głową, lecz zastanowił się, jak wyszkolona jest reszta Gwardii Imperatora.
Odpowiedź uzyskał na to w ciągu paru minut, bowiem trąbki zagrzmiały, kiedy Rzymianie wciąż jeszcze chowali swój dobytek. Zażywny urzędnik pojawił się w wejściu i wrzasnął:
— Jego Wysokość Sevastos Vardanes Sphrantzes! Jego Wysokość Sevastokrata Thorisin Gavras! Wszyscy korzą się przed Imperatorską Mością, Autokratą Videssańczyków, Mavrikiosem Gavrasem!
Trąbki zagrzmiały ponownie. Gajusz Filipus przekrzyczał fanfarę: — Cokolwiek trzymacie, rzućcie to! — Rzymianie, przyzwyczajeni do niespodziewanych inspekcji, wyprężyli się na baczność.
Poprzedzani tuzinem Halogajczyków, władcy Imperium weszli do sali koszar, by przeprowadzić inspekcję swych nowych wojowników. Zanim postawili w niej stopę, Marek rzucił ukradkowe spojrzenie na gwardzistów i to, co ujrzał, zrobiło na nim korzystne wrażenie. Mimo złoceń na ich pancerzach, mimo delikatnych inkrustacji zdobiących ich toporki, byli prawdziwymi żołnierzami. Ich oczy, zimne jak lód ich północnej ojczyzny, zmierzyły koszary sprawdzając, czy nie ma w nich czegoś podejrzanego. Dopiero gdy uznał, że wszystko jest w porządku, ich dowódca dał znak swym, podopiecznym, że mogą bezpiecznie wejść.
Kiedy to uczynili, Tzimiskes uklęknął, a potem wyciągnął j się na brzuchu w hołdzie, jaki wszyscy Videssańczycy oddawali swemu władcy. Marek, a za jego przykładem jego ludzie, dalej stali na baczność. Nie przyszło mu do głowy, by uczynić inaczej. Jeśli Videssańczycy chcieli poniżać się | przed swym panem, to niech postępują zgodnie z tym zwyczajem, ale Rzymianom, republikanom od czterech i pół wieku, niełatwo przyjdzie go naśladować.
Halogajski kapitan, o twarzy mroźnej jak zima, wytrzeszczył oczy na Skaurusa. Trybun nie miał teraz czasu, by zmierzyć się z nim wzrokiem, bowiem całą swoją uwagę skupił na trzech mężczyznach w wejściu.
Pierwszy przeszedł przez nie — jeśli szli w kolejności, w jakiej zapowiedział ich urzędnik — Vardanes Sphrantzes, którego tytuł Sevastosa oznaczał mniej więcej premiera. Raczej krępy niż tłusty, swoje wyszywane klejnotami urzędowe szaty nosił z elegancją strojnisia. Wąska linia brody okalała jego krągłą, rumianą twarz. Kiedy zobaczył, że Rzymianie wciąż stoją, jego oczy nie rozszerzyły, ale zwęziły z zaskoczenia.
Odwrócił się, by powiedzieć coś do Imperatora, lecz został odsunięty przez młodszego brata Mavrikiosa, Sevastokratę Thorisina Gavrasa. Dobiegający czterdziestki, Sevastokrata wyglądał, jak gdyby czuł się o wiele swobodniej w kolczudze niż w jedwabiach i złotych szatach, które miał na sobie. Włosy i brodę miał niedbale przycięte; miecz u jego boku nie był odświętną bronią, lecz wysłużonym pałaszem w pochwie z nie ozdobionej skóry.
Na widok stojących Rzymian zareagował nie zdziwieniem, lecz wściekłością. Jego wyryczane: — Na święte imię Phosa, myślą że kim są, te urodzone w rynsztoku obce bękarty? — przerwało bardziej wyważony protest Sphrantzesa: — Wasza Miłość, ci obcokrajowcy nie zachowują właściwej powagi…
Obaj mężczyźni zamilkli zmieszani; Skaurus odniósł wrażenie, że ci dwaj od lat w niczym się nie zgadzali. Zza ich pleców po raz pierwszy usłyszał głos Imperatora:
— Jeśli wy dwaj zejdziecie mi z drogi, sam zobaczę te potwory. — I wypowiedziawszy tę łagodną uwagę, Autokrata Videssańczyków wszedł do środka, by przyjrzeć się swym nowym najemnikom.
Nie ulegało wątpliwości, że jest bratem Thorisina; mieli te same długie twarze, te same silnie wygrzbiecone nosy, nawet te same brązowe włosy, które rzedły na skroniach. Lecz po pierwszym spojrzeniu Marek powiedziałby, że Mavrikios Gavras jest o jakieś piętnaście lat starszy od swego brata. Jego wyraziste, pełne siły usta okalały bruzdy, takie same marszczyły czoło; jego oczy były oczyma człowieka, który sypia bardzo mało.
Kiedy Rzymianin przyjrzał się bliżej stwierdził, że znaczna różnica w wieku pomiędzy braćmi Gavras była złudzeniem. Tak jak masywny złoty diadem, który miał na głowie, Mavrikios dźwigał na swych barkach ciężkie brzemię odpowiedzialności, i to pozostawiło na nim swój ślad. Niegdyś pewnie dzielił z Thorisinem jego wybuchowość i porywczą buńczuczność, lecz w nim cechy te zostały okiełznane świadomością ceny, jaką może kosztować błąd.
Kiedy Imperator się zbliżył, Tzimiskes powstał i stanął obok Marka, gotów służyć pomocą w tłumaczeniu. Lecz pytanie Mavrikiosa było wystarczająco jasne, by Skaurus je zrozumiał.
— Dlaczego nie oddaliście mi hołdu?
Gdyby zapytał go o to Sphrantzes, Marek mógłby zbyć go jakąś gładką odpowiedzią, lecz ten — czuł to instynktownie — był człowiekiem, któremu mówiło się prawdę. Powiedział wiec:
— Nie należy do zwyczaju mojego kraju, by zginać kolana przed jakimkolwiek człowiekiem.
Oczy Autokraty błądziły po Rzymianach, gdy rozważał odpowiedź Skaurusa. Jego spojrzenie zatrzymało się na powyginanej tarczy; na sztywnej, chłopskiej twarzy młodego legionisty; na Viridoviksie, który wyróżniał się z powodu swego wzrostu i celtyckiej zbroi.
Wreszcie odwrócił się do czekających Sevastosa i Sevastokraty, mówiąc cicho: — To są żołnierze. — Wydawało się, że Thorisinowi Gavrasowi wyjaśniło to wszystko. Natychmiast rozluźnił się, tak samo jak halogajscy gwardziści. Jeśli ich zwierzchnik ma ochotę pozwolić, by ci obcokrajowcy dalej zachowywali się zgodnie ze swymi grubiańskimi zwyczajami, to im to wystarcza.
Sphrantzes natomiast już otwierał usta, by znowu zaprotestować, lecz wiedział, że to nic nie da. Jego oburzony wzrok spotkał się ze wzrokiem trybuna i Marek zrozumiał, że ma w nim wroga. Sphrantzes był człowiekiem, który nie potrafiłby znieść tego, że się myli albo, ściślej, świadomości tego, że ktoś dostrzegł jego pomyłkę. Jeśli popełniłby błąd, pogrzebałby go… a wraz z nim pewnie i jego świadków.
Pokrył jednak zręcznie swoje potknięcie; skinął przyjacielsko głową Markowi i powiedział:
— Wstępnie zaplanowaliśmy na jutrzejszy wieczór przyjęcie z okazji waszego przybycia w Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Czy nie miałbyś nic przeciwko temu, by dołączyć do nas wraz z niewielką grupą swoich oficerów?
— Z przyjemnością. — Marek odpowiedział mu skinieniem głowy. Uśmiech Sevastosa sprawił, że zamiast oficerów zapragnął przyprowadzić tam kosztowaczy jedzenia.
Sala Dziewiętnastu Tapczanów była prostokątnym budynkiem z zielono żyłkowanego marmuru, znajdującym się niedaleko od kwater zajmowanych obecnie przez rodzinę Imperatora. Od pokoleń, jak dowiedział się Marek, nie było w niej już żadnych tapczanów, a mimo to dalej ją tak nazywano. Była największą i najczęściej wykorzystywaną z kilku pałacowych sal przyjęć.
Kiedy Skaurus i jego towarzysze — Gajusz Filipus, Kwintus Glabrio, Gorgidas, Viridoviks i Adiatun, dowódca procarzy — podeszli do podwójnych drzwi z polerowanego spiżu wiodących do Sali i oznajmili swe przybycie, służący skłonił się i rozwarł szeroko drzwi, wołając:
— Panie i panowie, Rzyniamie!
Wśród już obecnych gości rozległ się grzeczny szmer oklasków. Skaurus powściągnął chęć kopnięcia służącego-idioty i pogodził się z tym, że przez następny rok będzie nazywany Rzyniaminem.
Do videssańskiego zwyczaju należało rozmawiać, kosztować potraw i popijać, nim siadło się do prawdziwego jedzenia. Marek wziął kubek mrożonego wina z płytkiej wazy ze śniegiem, w której spoczywał, przyjął małą soloną rybę ze srebrnej tacy podanej mu przez najbardziej znudzonego służącego, jakiego kiedykolwiek widział, i zaczął krążyć wśród tłumu gości.
Wkrótce uświadomił sobie, że goście dzielą się na cztery wyraźne grupy, a każda w znacznej części — i niekiedy dość uszczypliwie — ignorowała trzy pozostałe.
W kącie przy półmiskach z jedzeniem cywilni urzędnicy, wspaniali w swych jasnych togach i barwnych tunikach, chrupali przekąski, omawiając wspaniałą sztukę rządzenia nie siłą, lecz chytrością.
Rzucali lekceważące spojrzenia w stronę tłumu uzbrojonych oficerów, którzy okupowali środek sali, jak wzięte właśnie szturmem miasto. Choć należeli do kilku narodowo-
ści, oni również mieli wspólny temat. Ich rozmowa była głośniejsza i bardziej zgryźliwa niż dyskusja biurokratów, których szyderstwa odwzajemniali. — Przeklęte gryzipiórki — mruknął młody Videssańczyk do jakiegoś Halogajczyka, ściskającego kufel z miodem niemal tak wielki, jak jego głowa. Już na wpół pijany, oficer z północy skinął poważnie głową.
Niemal połowa Rzymian roztopiła się w tej grupie. Gajusz Filipus i Nephon Khoumnos rozmawiali o placach ćwiczebnych i technikach szkolenia. Glabrio, żywo gestykulując, wyjaśniał mieszanemu audytorium składającemu się z Videssańczyków, Namdalajczyków i Halogajczyków, na czym polega taktyka rzymskiej piechoty. A Adiatun próbował przekonać odzianego w strój z jeleniej skóry Khamortha, że proca jest lepszą bronią niż łuk. Koczownik, lepszy łucznik niż Adiatun mógł sobie wyobrazić, był najwyraźniej przekonany, że Rzymianin stracił rozum.
Jeśli radnych porównać do pawi, a żołnierzy do jastrzębi, to ambasadorowie i posłowie z obcych krajów, którzy tworzyli trzecią grupę, byli ptakami o różnobarwnym upierzeniu. Pochodzący z równin krępi, kedzierzawobrodzi Khamorthci nosili kurtki z wilczych skór i skórzane spodnie i trzymali się z parą mieszkańców jeszcze odleglejszych równin, ludzi jakich Marek nigdy przedtem nie widział: szczupłych, śniadych, płaskolicych mężczyzn z opadającymi wąsami i rzadkimi, wiotkimi brodami. Trybun dowiedział się, że nazywano ich Arshaum.
Marek rozpoznał pustynnych nomadów z południowego zachodu i innych, z odległych krain po drugiej stronie Morza Żeglarzy. Było tam też kilku posłów w dziwnych strojach z dolin Erzerum, leżących na pomocy i zachodzie od zachodnich granic Videssos. W grupie tej kręciło się kilku halogajskich książąt i jakiś mężczyzna, o którym trybun powiedziałby, że to Videssańczyk, gdyby nie jego północny strój i niezmiennie ponury wyraz twarzy, co kazało Skaurusowi kojarzyć go z Halogajczykami.
Jakiś olbrzym w pustynnych zawojach był tak w nie zakutany, że nawet krył w nich swoją twarz. Ciągnął wino przez słomkę i poruszał się w kręgu ciszy, bo nawet jego towarzysze ambasadorowie omijali go szerokim łukiem, Marek zrozumiał to, kiedy dowiedział się, że mężczyzna jest emisariuszem z Mashiz, stolicy śmiertelnego wroga Videssos z zachodu, Yezd.
Nienasycona ciekawość Gorgidasa pchała go oczywiście w stronę ambasadorów. Rozmawiał teraz z przejęciem z nieśmiałym maleńkim człowieczkiem, który tworzyłby doskonały obraz videssańskiego duchownego, gdyby nie jego twarz pokryta rozczochranym owłosieniem Khamortha.
Zatem niemal wszyscy moi ludzie są zajęci — pomyślał Marek, i kiedy wybuch śmiechu sprawił, że spojrzał w lewo stwierdził, iż Viridoviks szybko zaskarbia sobie popularność wśród ostatniej grupy obecnej na przyjęciu: kobiet. Wyglądający niezwykle dziarsko w swej pelerynie ze szkarłatnych skór, zwisającej z jego szerokich ramion, wielki Gal kończył właśnie hałaśliwie jakąś nieprzyzwoitą opowieść, którą jego obcy akcent czynił tym śmieszniejszą. Dwie śliczne dziewczyny zwisały u jego ramion; jeszcze trzy lub cztery tłoczyły się wokół niego. Spojrzał na Skaurusa ponad ich głowami i posłał mu szczęśliwy uśmiech lubieżnego kocura.
Trybun odwzajemnił uśmiech, ale nie miał ochoty współzawodniczyć z Celtem. Nie pociągała go też żadna z pozostałych grup. Biurokraci z zasady lekceważyli żołnierzy, a Skaurus sam nie był na tyle zawodowym wojownikiem, by rozkoszować się dyskusją o zasadach ostrzenia pałaszy. I w przeciwieństwie do Gorgidasa, nie potrafił skierować swej ciekawości ku odległym krainom, kiedy wciąż tak niewiele wiedział o Videssos. W ten sposób, choć tu i tam zamienił uprzejmie parę słów, nie minęło wiele czasu, nim opadła go nuda.
Czując się jak dodatkowe koło u wozu, postanowił napić się więcej wina i ruszył w kierunku wazy. Właśnie wziął nowy kubek i napił się, kiedy jakiś głos z tyłu zapytał:
— Wspaniale dzisiaj grają, nie sądzisz?
— Hmm? — Odwrócił się tak szybko, że aż rozlał wino z kubka. — Tak, pani, doprawdy wspaniale. — W rzeczywistości nie miał zupełnie słuchu i nie zwracał uwagi na małą brzęczącą orkiestrę, lecz zaprzeczenie zakończyło by rozmowę, a tego, jak się nagle okazało, wcale nie chciał.
Wzrostem dorównywała wielu obecnym na przyjęciu mężczyznom. Swoje proste czarne włosy nosiła obcięte nad ramionami, co wyglądało o wiele prościej niż ulubione przez większość kobiet stosy loków, lecz do niej akurat! pasowało. Jej oczy miały barwę roziskrzonego błękitu. Miała na sobie suknię tego samego koloru, w nieco! ciemniejszym odcieniu, ze stanikiem z białej koronki i szerokimi, zdobnymi futrem rękawami. Piękna kobieta, pomyślał Marek.
— Wy Rzymianie — zauważył, że wypowiedziała tę nazwę prawidłowo, mimo przekręconej zapowiedzi przy wejściu — pochodzicie z bardzo daleka, jak mówią. Powiedz mi, czy muzyka waszego ojczystego kraju jest bardzo podobna do tej, jaką grają tutaj?
Pragnąc, by znalazła jakiś inny temat, Skaurus zastanowił się nad pytaniem. — Nie bardzo, pani…?
— Och, błagam o wybaczenie — powiedziała z uśmiechem. — Nazywam się Helvis. Ciebie zaś zwą Markiem, czy tak?
Marek przytaknął.
— Jesteś z Namdalem, prawda? — zapytał. Było to uzasadnione przypuszczenie. Nie miała tak orlich rysów, jak videssańskie i z pewnością nie nosiła videssańskiego imienia.
Skinęła głową i ponownie się uśmiechnęła; usta miała szerokie i pełne. — Sporo dowiedziałeś się o tej części świata — stwierdziła, lecz potem, tak jak obawiał się tego trybun, powróciła do swej pierwotnej myśli. — W czym wasza muzyka różni się od naszej?
Skaurus się skrzywił. Niewiele wiedział o rzymskiej muzyce, a jeszcze mniej o tej, jaką grano tutaj. Co gorsza, jego słownictwo, choć wystarczające w koszarach, ziało ogromnymi dziurami, gdy chodziło o sprawy muzyczne.
W końcu powiedział: — My gramy… — Rękoma nakreślił kształt fletu.
Helvis wymieniła nazwę za niego. — My również mamy instrumenty tego rodzaju. Co jeszcze?
— Szarpiemy nasze instrumenty strunowe zamiast grać na nich tą rzeczą, jakiej używają wasi muzycy.
— Smyczkiem — podpowiedziała Helvis.
— I nigdy nie widziałem niczego podobnego do tej wysokiej skrzynki, w którą wali ten człowiek.
Brwi Helvis uniosły się. — Nie znacie klawikordu? Jakież to dziwne!
— Jest w mieście od dwóch dni, kochanie, a ty już męczysz go rozmową o klawikordzie? — Oficer gwardii, Hemond, podszedł i objął ręką talię Helvis z niedbałą poufałością, która powiedziała Markowi, że są ze sobą od lat.
— Nie męczono mnie — rzekł Skaurus, lecz Hemond parsknięciem odrzucił jego protest.
— Nie mów mi tego, przyjacielu. Jeśli pozwolisz jej gadać o muzyce, to po jakimś czasie ogłuchniesz. Chodźmy, kochanie — zwrócił się do Helvis — musisz spróbować smażonych krewetek. Są niewiarygodne! — Odchodząc wraz z Hełvis, oblizywał się.
Marek dopił wino jednym długim łykiem. Czuł gorycz i urazę; tym większe, gdyż zdawał sobie sprawę z bezzasadności tych uczuć. Jeśli Helvis i Hemond stanowili parę, to tak było i nie należało sobie zawracać tym głowy. Tylko że wydawała się taka przyjacielska, otwarta i zupełnie wolna… i doprawdy była piękna.
Wielu Namdalajczyków, wśród nich Hemond, goliło sobie czaszki z tyłu między uszami, by ich głowy lepiej pasowały do hełmów. Wyglądało to obrzydliwie — stwierdził Marek — i poczuł się odrobinę lepiej.
Sevastos Sphrantzes pojawił się kilka minut później. Jak gdyby jego przybycie było jakimś sygnałem — i prawdopodobnie było — służący usunęli stoliki z zakąskami i winem, zastępując je długimi stołami i złoconymi krzesłami o prostych oparciach.
Pracowali z wyćwiczoną sprawnością i właśnie kończyli ustawianie ostatniego krzesła, kiedy odźwierny zawołał:
— Jego Wysokość Sevastokrator Thorisin Gavras i jego pani, Komitta Rhangawe! Jej Wysokość Księżniczka Alypia Gavra! — Potem, na końcu, tak jak zasługiwała na to ranga zapowiadanego, zawołał: — Jego Imperatorska Wysokość, Autokrata Videssańczyków, Mavrikios Gavras!
Marek spodziewał się, że wszyscy obecni padną na podłogę i przygotował się na wstrząs, jaki wywoła jego postawa. Lecz, jako że spotkanie miało charakter bardziej towarzyski niż urzędowy, mężczyźni w sali tylko skłonili się po pas — a wraz z nimi Rzymianie — podczas gdy kobiety dygnęły głęboko przed Imperatorem.
Towarzyszką Thorisina Gavrasa była oliwkowoskóra piękność o błyszczących czarnych oczach, doskonale pasująca do gorącokrwistego Sevastokraty. Jej uroda całkowicie przyćmiewała Księżniczkę Alypię, jedyne pozostałe przy życiu dziecko Mavrikiosa, córkę jego dawno zmarłej żony. Pochodzenie księżniczki prawdopodobnie tłumaczyło fakt, dlaczego wciąż pozostawała niezamężna — była kartą w politycznej grze; zbyt cenną, by zagrać nią natychmiast. Nie była nieatrakcyjna, ze swoją owalną twarzą i czystymi, zielonymi oczyma, tak rzadkimi wśród Videssańczyków. Lecz sprawiała wrażenie, że całą swoją uwagę kieruje do wnętrza i szła przez salę przyjęć, jakby prawie nie zauważała zgromadzonych tam gości. W przeciwieństwie do swego ojca.
— Wy sobie tutaj plotkowaliście podjadając, a ja musiałem pracować — zahuczał — i teraz jestem głodny!
Skaurus sądził, że jemu i jego ludziom zostaną wyznaczone miejsca wraz z innymi dowódcami najemników: daleko w dole hierarchii ważności. Eunuch zarządca wyprowadził go z błędnego mniemania.
— Tę uroczystość zorganizowano na waszą cześć i byłoby bardziej niż niewłaściwe, gdybyś zajął miejsce gdzie indziej niż przy stole Imperatora.
Jako iż trybun niewiele wiedział o wytwornych manierach Videssańczyków, chętnie zrzekłby się tego wyróżnienia, lecz nieustępliwy w swej łagodności zarządca miał oczywiście rację. Tak więc, zamiast wśród żołnierzy, trybun znalazł się w towarzystwie arystokratów i zagranicznych posłów akredytowanych na videssańskim dworze.
Krzesła z prostymi oparciami okazały się tak twarde, na jakie wyglądały.
Marek zajął miejsce pomiędzy chudym małym człowieczkiem, z którym poprzednio rozmawiał Gorgidas, a wysokim srogim mężczyzną, wyglądającym jak Videssańczyk w halogajskim stroju. Ten ostatni przedstawił się jako Katakolon Kekaumenos. Sadząc z nazwiska, trybun zapytał: — Zatem jesteś z Videssos?
— Nie, to nie tak — odparł Kekaumenos z wyraźnym akcentem. — Jestem ambasadorem Jego Wysokości Króla Sireliosa z Agderu w Videssos; zaprawdę, w jego żyłach płynie krew czystsza niż krew większości szlachty w tym mieście mieszańców. — Mężczyzna z Agderu rozejrzał się, by zobaczyć, czy ktoś sprzeciwi się temu stwierdzeniu. Mniejszy odłamek dawnego Imperium nauczył się od swoich halogajskich sąsiadów czegoś więcej niż tylko noszenia kaftanów ze skór śnieżnych panter: jego ambasador przemawiał z otwartością rzadko spotykaną w stolicy. Był również tak samo małomówny, jak wszyscy mieszkańcy północy i po wygłoszeniu swego oświadczenia pogrążył się w ponurym milczeniu. Drugi sąsiad Marka szturchnął go w żebra.
— Można by pomyśleć, że staremu Katakolonowi wetknięto pogrzebacz w zadek, co? — rzekł do trybuna scenicznym szeptem, uśmiechając się łobuzersko. — Ach, prawda, nie wiesz kim jestem, by mówić takie rzeczy? Moje nazwisko brzmi Taso Vones, poseł Khagana Vologesa z Khatrish, tak więc mam przywileje dyplomaty. Poza tym, Kekaumenos od lat uważa mnie za stukniętego. Nieprawdaż, stary łajdaku?
— Tak jak ty mnie — burknął Kekaumenos, lecz jego surowe rysy nie zdołały ukryć uśmiechu. Najwyraźniej przyzwyczaił się do takiego zachowania Vonesa.
Trajkoczący ambasador ponownie skierował swoją uwagę na Skaurusa. — Zauważyłem, że parę minut wcześniej podziwiałeś moją brodę.
Rozczochrany zarost wcale nie wywołał w Marku takiego uczucia. — Tak, ja…
— Straszna, prawda? Mój pan, Vologes, uważa, że nadaje mi wygląd prawdziwego Khamortha, zamiast jakiegoś zgrzybiałego Videssańczyka. Jak gdybym mógł tak wyglądać! — Wskazał ręką przez stół na posła Khaganate’a z Thatagush. — Hej, Gawtruz, ty baryło, już się upiłeś?
— Nie, jeszcze nie — odparł Gawtruz, który wyglądał raczej jak brodaty głaz. Mówił silnie akcentowanym videssańskim. — Lecz pytanie brzmi, czy będę pijany? Ba, tak, z pewnością!
— To świnia — zauważył Taso. — Ale to miły rodzaj świni i bystry człowiek na dodatek. Potrafi też mówić doskonałym videssańskim, kiedy mu się chce, co niestety nieczęsto się zdarza.
Nieco przygnieciony potokiem wymowy małego Khatrisha, Marek ucieszył się widząc, że zaczęto wnosić jedzenie. W potrawach przeważały dania z ryb, co nie mogło dziwić w nadmorskim mieście, takim jak Videssos. Podano pieczone dorsze, smażone rekiny, homary w topionym maśle, smakowity gulasz z mięczaków, krabów i krewetek, jak również rozmaite inne smakołyki, wśród nich ostrygi na połówkach muszli.
Viridoviks, siedzący parę miejsc dalej od trybuna, wziął jedną z nich z pokruszonego lodu, na którym spoczywały. Obdarzył ją długim, powątpiewającym spojrzeniem, a potem połknął, lecz wcale nie wydawał się z tego zadowolony. Spojrzawszy na siedzącą przy nim dziewczynę, powiedział do Marka: — Jeśli już zmusza się człowieka do jedzenia czegoś, co tak smakuje, to lepiej, żeby to było ciepłe.
Skaurus przełknął z trudem, choć sam wcale nie miał ostrygi w ustach. Zastanawiał się, dlaczego uwaga Celta nie przerwała rozmów przy całym stole, kiedy Księżniczka Alypia, która siedziała niemal na wprost niego, zapytała:
— Co twój towarzysz sądzi o ostrygach? — i dopiero wówczas uświadomił sobie, że Viridoviks odezwał się po łacinie.
A ty, głupcze — powiedział do siebie — myślałeś, że muzyka jest złym tematem. I jak teraz poradzisz sobie z tymi Bez wahania poświęcił ducha wypowiedzi na rzecz dosłownego tłumaczenia, mówiąc: — Powiedział, że wolałby je podgrzane, Wasza Wysokość.
— Dziwne, że taka niewinna uwaga aż tak tobą wstrząsnęła — odparła, lecz ku jego uldze nie naciskała go dalej.
Siwowłosy służący klepnął delikatnie Rzymianina po ramieniu. Stawiając mały emaliowany półmisek przed Markiem, powiedział cicho: — Śledzie w winnym sosie, panie, z pozdrowieniami od Jego Wysokości Sevastosa. Są wspaniałe, powiada.
Pamiętając aż nadto dobrze swoją myśl z poprzedniego dnia o kosztowaczu jedzenia, Marek spojrzał wzdłuż stołu! na Vardanesa Sphrantzesa. Sevastos uniósł kielich w towarzyskim pozdrowieniu. Skaurus wiedział, że musi skosztować smakołyku, a jednak nie mógł zapomnieć wyrazu zawoalowanej groźby, jaki dostrzegł wówczas w oczach Sphrantzesa.
Westchnął i skosztował. Śledzie smakowały wyśmienicie.
Alypia zauważyła jego wahanie. — Patrząc na ciebie można by powiedzieć, że ten posiłek uważasz za ostatni — powiedziała.
Niech diabli wezmą spostrzegawcze kobiety! — pomyślał czerwieniejąc. Czy nigdy nie będę mógł powiedzieć jej prawdy? Z pewnością jednak nie nastąpi to tutaj.
— Wasza Miłość, nie mogłem odrzucić daru Sevastosa, lecz obawiam się, iż śledzie i moje wnętrzności nie pasują do siebie zbytnio. To właśnie dlatego się zawahałem. — Ze zdziwieniem odkrył, że nie okłamał jej do końca. Jego żołądek, pod wpływem pikantnych ryb, naprawdę zaczął się burzyć.
Księżniczka zamrugała pod wrażeniem jego pozornej szczerości, a potem wybuchła śmiechem. Gdyby Rzymianin zauważył spojrzenie, jakie spod zmrużonych powiek posłał w jego stronę Sphrantzes, naprawdę pożałowałby, że zjadł śledzie. To, że doprowadzenie księżniczki krwi do śmiechu może okazać się niebezpieczne dla oficera najemników, nie przyszło mu jeszcze do głowy.
Chociaż Sevastokrata Thorisin pozostał, by dalej hulać, Imperator i jego córka, choć przybyli późno, wcześnie opuścili przyjęcie. Po ich wyjściu zabawa ożywiła się znacznie.
Dwaj pustynni koczownicy, zesłani do odległego stołu z powodu niewielkiego znaczenia ich szczepów, nie znaleźli niczego lepszego do roboty niż pokłócić się ze sobą. Jeden z nich, mężczyzna o twarzy łasicy i nastroszonych wąsach, wywrzeszczał wspaniałe, gardłowe przekleństwo i rozbił swój kubek od wina na głowie rywala. Sąsiedzi przy stole odciągnęli ich od siebie, zanim zdołali sięgnąć po noże.
— To haniebne zachowanie — powiedział Taso Vones. — Dlaczego swych krwawych porachunków nie mogą załatwić w domu?
Urywki pijackich pieśni rozbrzmiewały w całej Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Viridoviks zaczął zawodzić po galijsku, wystarczająco głośno, by wywołać brzęk naczyń. — Jak się nie ma słuchu, to się nie powinno śpiewać — warknął Gajusz Filipus. Celt udał, że go nie słyszy.
Kilku Khamorthów śpiewało w dialekcie równin. Uniósłszy twarz znad kubka, Gawtruz z Thatagush spojrzał na nich maślanym wzrokiem i podjął pieśń.
— Haniebne — rzekł znowu Taso; on również rozumiał język mieszkańców równin. — Nie ma przyjęcia z Khamorthami, by się nie zalali w pestkę i nie wzywali wszystkich możliwych demonów. Większość z nich w głębi serca czci Skotosa, rozumiesz; trwanie przy dobru jest zbyt nudne, by mogli je znieść.
Wino zaczęło iść trybunowi do głowy; tracił już rachubę, ile razy napełniał swój puchar ze stojącej przed nim srebrnej karafki. Sąsiad z lewej, Katakolon Kekaumenos, opuścił przyjęcie jakiś czas temu. Marek nie tęsknił za nim. Potępiające spojrzenie pruderyjnego mieszkańca północy mogło zmrozić każde towarzystwo.
Viridoviks również wyszedł, ale nie sam. Skaurus nie mógł sobie przypomnieć, czy wyszedł z gadatliwą brunetką, swoją sąsiadką przy stole, czy też z posągową służącą, która przez cały wieczór kręciła się koło niego. Jego własne kontakty z kobietami tego wieczoru były mniej niż zadowalające — z każdego punktu widzenia.
Powstał powoli i po raz ostatni napełnił swój puchar, by ogrzać się na powrotny, dziesięciominutowy spacer do koszar. Vones powstał również.
— Pozwól mi sobie towarzyszyć — powiedział. — Chciałbym usłyszeć coś jeszcze o waszym wodzu — Kezarze, czy tak? Z tego, co mi dotychczas powiedziałeś, musi to być fascynujący człowiek.
Marek z trudem przypominał sobie, co mówił, ale towarzystwo Vonesa odpowiadało mu. Ruszyli w stronę drugiego końca stołu Imperatora. Tam właśnie któryś z gości rozlał coś tłustego na wykładaną mozaiką podłogę; trybun poślizgnął się, wymachując dziko rękoma dla odzyskania równowagi. Utrzymał się na nogach, lecz wino, które niósł, spryskało białe szaty ambasadora Yezd.
— Proszę o wybaczenie, panie… — zaczął, a potem przerwał, zmieszany. — Podwójnie proszę o wybaczenie — nie znam twojego imienia.
— Nie znasz? — Wściekłość, tym straszliwsza, że zimna, brzmiała w słowach Yezdy. Powstał płynnie, górując nawet nad wysokim Rzymianinem. Welon zasłaniający jego twarz był tak gęsty, że Skaurus nie mógł dojrzeć jego oczu, lecz wiedział, że na niego patrzą; poczuł się jak uderzony intensywnością tego ukrytego spojrzenia. — Doprawdy nie znasz? Zatem możesz nazywać mnie Avshahin.
Taso Vones wtrącił się z nerwowym chichotem.
— Mój drogi pan Avshar bawi się w grę słów, nazywając siebie „królem” w języku Videssos i swoim własnym. Z pewnością zrozumie, że mój przyjaciel nie chciał go urazić, lecz być może oglądał dno swego pucharu częściej, niż powinien…
Avshar zwrócił swe niewidoczne spojrzenie na Khatrisha. — Człowieczku, to ciebie nie dotyczy. Chyba że życzyłbyś sobie tego…? — Dalej mówił uprzejmym tonem, lecz w jego głosie rozbrzmiewała groźba, jak lodowata woda pod cienkim lodem. Vones, pobladły, wzdrygnął się i potrząsnął głową.
— Dobrze. — Yezda zadał Markowi straszliwy zamaszysty cios, pod którego wpływem trybun zatoczył się do tyłu, a z kącika jego ust popłynęła krew.
— Psie! Świnio! Nikczemny, pełzający robaku! Czy nie wystarczy, że muszę mieszkać w mieście moich wrogów? Czy muszę też być celem zniewag niewolników Videssos? Najemny szakalu, masz przywilej wyboru broni, która przyniesie ci śmierć.
W sali zapadła cisza. Spojrzenie wszystkich oczu spoczęło na Rzymianinie, który nagle zrozumiał wyzwanie Avshara. W jakiś osobliwy sposób czuł wdzięczność za to, że Yezda go uderzył; cios i wściekłość, jaką wywołał, wypaliły wino z jego krwi. Był zaskoczony pewnością swego głosu, kiedy odpowiadał:
— Wiesz równie dobrze jak ja, że oblałem cię winem przez przypadek. Lecz jeśli musisz brać to do siebie, miecz i tarcza załatwią się z tym doskonale.
Avshar odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem, wypełniając salę dźwiękiem zimniejszym i okrutniejszym niż wycie wszystkich zimowych zamieci, które spadały na Imbros.
— Niech tak będzie — własnymi ustami wypowiedziałeś swoją zagładę. Mebod! — krzyknął i służący Yezda o zalęknionej twarzy pojawił się przy nim. — Przynieś broń z moich apartamentów. — Skłonił się szyderczo przed Rzymianinem. — Widzisz, Videssańczykom nie spodobałoby się, gdyby ktoś, kto nie darzy ich miłością, przybył uzbrojony na uroczystość, którą zaszczycił swoją obecnością ich drogocenny Imperator. Taso Vones szarpnął Skaurusa za ramię.
— Zupełnie straciłeś rozum? To najbardziej morderczy szermierz, jakiego w życiu widziałem, zwycięzca wielu! pojedynków, a poza tym czarownik. Błagaj go teraz o wybaczenie, zanim wytnie ci drugie usta w gardle.
— Prosiłem go raz, lecz wydaje się, że nie jest w nastroju do wybaczania. Poza tym — rzekł Marek, myśląc o potężnej broni, którą miał u boku — może wiem coś, czego on nie wie.
Gajusz Filipus był tak pijany, że ledwo mógł utrzymać się na nogach, lecz mimo to stwierdził ze znajomością rzeczy człowieka walki:
— Ten wielki syn rajfurki najprawdopodobniej będzie próbował wykorzystać zasięg swych ramion, by porąbać cię na kawałki z niedostępnego dla ciebie dystansu. Zmniejsz wiec dystans i wypuść z niego powietrze.
Marek skinął głową; sam postanowił obrać taką taktykę. — Poślij kogoś po moją tarczę, dobrze?
— Adiatun już po nią poszedł.
— Doskonale.
Kiedy wszyscy czekali na to, by przyniesiono broń walczących, paru wysokiej rangi oficerów oraz wielu służących odsuwało stoły pod ściany, by zrobić miejsce do walki.
Stawiano szybkie i wysokie zakłady. Okrzyki powiedziały Markowi, że nie liczono na jego zwycięstwo. Jednak poczuł zadowolenie, kiedy usłyszał, jak Helvis swym czystym kontraltem oznajmia: — Trzy sztuki złota na Rzymianina! — Gawtruz z Thatagush przybił jej zakład.
Sevastokrata Thorisin Gavras zawołał do Vardanesa Sphrantzesa: — Którego wybierasz, mistrzu pieczęci?
Niechęć na twarzy Sevastosa odnosiła się w równej mierze do Gavrasa, Avshara jak i Skaurusa. Potarł szczękę okoloną schludnie przyciętą brodą. — Choć mówię to ze smutkiem, wydaje się aż nadto prawdopodobne, że zwycięży Yezda.
— Jesteś tego pewien na tyle, by postawić sto sztuk złota? Sphrantzes zawahał się znowu, a potem skinął głową.
— Stoi! — zawołał Thorisin. Marek ucieszył się, że ma za sobą Sevastokratę, lecz wiedział, że brat Imperatora równie szybko postawiłby na Avshara, gdyby Sphrantzes wybrał jego.
W sali rozległ się okrzyk, kiedy służący ambasadora Yezd powrócił z orężem swego pana. Marek z zaskoczeniem stwierdził, że Avshar używa długiego, prostego miecza, a nie zakrzywionego pałasza, zwykłej broni mieszkańców zachodu. Tarczę miał okrągłą, ze sterczącym pośrodku kolcem.
Parę chwil później wrócił Adiatun ze scuto trybuna.
— Posiekaj go na plasterki — powiedział, klepnąwszy Skaurusa po ramieniu.
Rzymianin wyciągnął swój miecz, kiedy coś jeszcze przyszło mu do głowy. — Czy Avshar nie będzie chciał, bym ściągnął zbroję? — zapytał Taso Vonesa.
Vones potrząsnął głową. — Powszechnie wiadomo, że sam pod tymi szatami nosi kolczugę. Rozumiesz, nie jest posłem zaprzyjaźnionego kraju.
Ostatnią chwilę przed walką Marek spędził wyrzucając sobie, że tak się upił. Zastanowił się, ile wina ma w sobie Avshar. A potem było już za późno na takie zmartwienia. Pozostał tylko krąg ożywionych, obserwujących z napięciem twarzy, z nim i Yezdą pośrodku — a potem, gdy Avshar skoczył, by powalić go jednym ciosem, zapomniał o nich również.
Jak na człowieka tak wysokiego, Yezda był diabelnie szybki, i silny na dodatek. Marek sparował tarczą jego pierwsze ciecie i zachwiał się pod nim, zastanawiając się, czy nie złamało mu ręki. Pchnął w górę, w niewidoczną twarz Avshara. Yezda płynnie odskoczył, a potem zaatakował znowu jeszcze jednym cieciem, zadanym z wykorzystaniem całej długości ręki.
Wydawało się, że ma tyle ramion co pająk i miecz w każdym z nich. W ciągu paru chwil Marek otrzymał ciecie w górną cześć prawego ramienia i jeszcze jedno, na szczęście płytkie, tuż nad prawym nagolennikiem. Tarczę miał porąbaną i powyginaną. Avshar władał swoim ciężkim mieczem jak witką.
Przezwyciężywszy rozpacz, Marek zaatakował. Avshar odbił cios tarczą. Nie pękła, na co Rzymianin miał nadzieję, lecz pod wpływem uderzenia zaskoczony Avshar zrobił do tyłu dwa kroki. Uniósł klingę w szyderczym salucie.
— Masz dobry miecz, włóczęgo, ale są zaklęcia chroniące przed taką bronią.
Jednak od tej chwili walczył ostrożniej, a gdy wysiłek walki pomógł wypędzić wino z krwiobiegu Skaurusa, Rzymianin nabrał pewności i większej wiary w siebie. Zaczął atakować; jego ostrze śmigało raz wysoko, raz nisko, a Avshar niechętnie oddawał pole krok po kroku.
Yezda, który dotychczas milczał, choć wszędzie wokół niego głosy wznosiły się w pieśni, zaczął monotonnie śpiewać. Śpiewał w jakimś mrocznym języku, silnym, chrapliwym i mrożącym krew w żyłach, gorszym nawet niż jego śmiech. Światło pochodni przygasło i niemal zniknęło w pajęczynie ciemności wirującej przed oczyma Marka.
Lecz na całej długości klingi Rzymianina gorącym i złotym blaskiem zapłonęły druidyczne runy, odbijając zaklęcie, które rzucił czarownik. Skaurus sparował cios wymierzony w jego twarz.
Mogło to trwać tylko chwilę, bowiem kiedy odbijał cios, jakaś kobieta w tłumie — pomyślał, że to Helvis — krzyknęła: — Tylko bez czarów!
— Też coś! Żadne nie są potrzebne przeciwko robakowi takiemu jak ten! — warknął Avshar, ale przestał śpiewać. Teraz trybun zdobył przewagę. Jeden z jego ciosów ściął kolec na wypukłości tarczy Avshara. Szaty posła Yezd zaczęły przypominać strzępy i poczerwieniały nie tylko od wina.
Z okrzykiem zawiedzionej wściekłości Avshar rzucił się na Rzymianina, usiłując po raz ostatni zgnieść go ślepą siłą. Wyglądało to tak, jak stawienie czoła trąbie powietrznej ze stali, lecz w swym gniewie Yezda zapomniał o ostrożności i wreszcie Marek zrozumiał, że nadeszła jego chwila.
Zamarkował cios w twarz Avshara i wyszedł z finty szybkim pchnięciem mierzącym w brzuch. Yezda złożył paradę tylko po to, by zrozumieć, za późno, że to również jest finta. Miecz Rzymianina uderzył go w skroń. Parada, jaką zaczął składać, była o wiele za wolna, lecz by ją ominąć, Skaurus musiał skręcić nieco nadgarstek. Stąd jego miecz uderzył w bok głowy Avshara płazem, a nie ostrzem.
Yezda zachwiał się, jak rażone piorunem drzewo, a potem runął, upuszczając miecz. Skaurus zrobił krok naprzód, by skończyć z nim, lecz zatrzymał się i potrząsnął głową.
— Zabicie nieprzytomnego człowieka to robota rzeźnika — powiedział. — To on kłócił się ze mną, nie ja z nim. — Wsunął klingę do pochwy.
Z pełnych wyczerpania chwil, które nastąpiły po walce, zapamiętał jedynie drobne odpryski z potoku gratulacji, jaki spłynął na niego. Komentarz Gajusza Filipusa był, jak zwykle, krótki i trafny: — To zły człowiek — powiedział, gdy Avshar, opierając się na swoim służącym, chwiejnym krokiem opuścił salę — i powinieneś skończyć z nim, kiedy miałeś tę możliwość.
Z wygranym złotem podzwaniającym w dłoni, Hełvis wyściskała i wycałowała trybuna, podczas gdy Hemond walił go w plecy i wywrzaskiwał do ucha pijackie gratulacje.
A Taso Vones, choć ucieszony widokiem upokorzonego Avshara, miał też do trybuna słowo przestrogi.
— Przypuszczam — gderał mysi człowieczek z Khatrish — że roi ci się, iż mógłbyś teraz zdobyć Mashiz w pojedynkę, a wszystkie dziewczyny, tu i tam, będą rzucały ci się na szyję.
Marek skierował swoją uwagę na Helvis, lecz Vones nie przestawał mówić.
— Nie wierz w to! — powiedział. — Parę lat temu Avshar dowodził oddziałem, który najechał zachodnie kresy Videssos, i pewien szlachcic imieniem Mourtzouphlos obszedł się z nim doprawdy niezwykle szorstko, by nie powiedzieć brutalnie. Następnej wiosny największy wąż, jakiego kiedykolwiek widziano w tamtych stronach, połknął Mourtzouphlosa.
— Przypadek — odparł tknięty nagłym niepokojem Marek.
— Cóż, być może, ale ręce Yezdy są długie. Mądrej głowie dość dwie słowie, że tak powiem. — I wyszedł, strzepując jakiś pyłek z rękawa swej brązowej szaty, jak gdyby zdumiony, że ktokolwiek mógłby podejrzewać istnienie jakiegoś związku pomiędzy nim a tym obcokrajowcem — na tyle nierozważnym, by pobić Avshara.