X

To paskudnie niedobry czas — stwierdził Gajusz Filipus, kiedy przyszły wezwania na imperialną radę wojenną.

— Kampania powinna rozpocząć się dwa miesiące temu, albo wcześniej.

— Polityka — odpowiedział Marek, a potem dodał: — Rozruchy też nie pomogły. Gdyby nie one, sądzę, że już bylibyśmy w drodze. — Z delikatną ironią słuchał siebie usprawiedliwiającego opóźnienia, na które narzekał jeszcze nie tak dawno temu. Teraz o wiele mniej pragnął wyruszyć niż wówczas i aż nadto wyraziście zdawał sobie sprawę, dlaczego. Jednak równie jasno wiedział, że nie ma na to żadnego wpływu.

Trybun nie był w Sali Dziewiętnastu Tapczanów od owej nocy, kiedy pojedynkował się z Avsharem. Jak zawsze, tak i teraz, w sali przyjęć nie było żadnych tapczanów. Ciąg stołów łączył jeden koniec z drugim, tworząc linię przechodzącą przez środek sali. Na stołach leżały mapy z wykreślonymi, proponowanymi szlakami przemarszu videssańskiej armii; za stołami siedzieli dowódcy wszystkich kontyngentów wojska wchodzących w skład tej armii: Videssańczycy, Khatrishe, wodzowie koczowniczych Khamorthów, namdalajscy oficerowie, a teraz również Rzymianie.

Mavrikios Gavras, zgodnie ze swym przywilejem, siedział u szczytu stołów. Marek ucieszył się na widok Thorisina, siedzącego po prawej ręce swego brata. Miał nadzieję, że jest to znakiem uzdrowienia stosunków pomiędzy nimi. Lecz dwie inne osoby siedzące przy Imperatorze sprawiły, że Skaurus zapragnął przetrzeć oczy, by się upewnić, że nie płatają mu figla.

Po lewej ręce Mavrikiosa siedział Ortaias Sphrantzes. Mimo wszystkich książkowych wiadomości o wojnie, jakie posiadał młody arystokrata, Marek dałby głowę, że nie ma on ani wystarczającej wiedzy, ani też odpowiedniego usposobienia, by uczestniczyć w tej naradzie, nawet gdyby był członkiem frakcji Imperatora, a nie bratankiem największego rywala Gavrasa. Jednak był tutaj i właśnie wodził po mapie ostrzem swego sztyletu z ozdobną rękojeścią, odtwarzając bieg jakiejś rzeki. Skinął głową i machnął ręką, kiedy spostrzegł wchodzących Rzymian. Marek odpowiedział mu skinieniem głowy, lecz Gajusz Filipus, mrucząc coś nieprzyjemnego pod nosem, udał że go nie widzi.

Córka Imperatora siedziała po prawej ręce Thorisina Gavrasa, pomiędzy nim a Nephonem Khoumnosem. Alypia była jedyną kobietą wśród zgromadzonych i, jak to zwykła czynić, więcej słuchała, niż mówiła. Notowała coś na skrawku pergaminu, kiedy Rzymianie weszli do Sali Dziewiętnastu Tapczanów i nie uniosła wzroku, dopóki służący nie zaprowadził ich do wyznaczonych im miejsc, znajdujących się zaszczycające blisko szczytu stołów. Jej spojrzenie rzucone Skaurusowi było chłodne, szacujące i bardziej powściągliwe, niż tego oczekiwał trybun; nagle zastanowił się, czy wiedziała o jego związku z Hel vis. Z jej twarzy nie dawało się nic odczytać; stanowiła doskonałą maskę, kryjącą jej myśli.

Marek zajął swoje miejsce z niejaką ulgą. Pochylił głowę, by przyjrzeć się leżącej przed nim mapie. Jeśli dobrze odczytał pajęcze pismo Videssańczyków, przedstawiała góry Vaspurakanu, kresowej krainy, której przełęcze ofiarowywały kuszące przejścia pomiędzy Yezd a Imperium.

Tak jak mapy Apsimara, ta również wyglądała na zdumiewająco dokładną, daleko bardziej niż jakiekolwiek, które sporządzali Rzymianie. Szczyty, rzeki, jeziora, osady — wszystko to zostało odtworzone z drobiazgową dokładnością. Mimo to Skaurus zastanawiał się, w jakim stopniu można polegać na tej mapie. Wiedział, że nawet posiadający jak najlepsze zamiary i zwykle dokładni ludzie mogą się mylić. W trzeciej księdze swej historii, Polibiusz — najdokładniejszy z badaczy, jaki kiedykolwiek się urodził — twierdził, że rzeka Rodan płynie ze wschodu na zachód nim skręca na południe i spływa przez Galię Narbońską do Morza Śródziemnego. Przewędrowawszy wzdłuż całego niemal jej biegu, Rzymianin miał niezbitą pewność, że przez całą swoją długość płynie z północy na południe.

Mavrikios nie rozpoczynał oficjalnie narady jeszcze przez godzinę po przybyciu Rzymian. Dopiero kiedy ostatni spóźnialscy — w większości Khamorthci — zajęli swe miejsca, przerwał cichą rozmowę, jaką prowadził ze swym bratem, i podniósł głos na tyle, by można go było słyszeć w całej sali.

— Dziękuję wam, że chcieliście spotkać się z nami tego ranka — powiedział. Pomruk rozmów żołnierzy omawiających swoje sprawy, który unosił się nad stołami, zamarł. Odczekał, aż ucichnie zupełnie, nim podjął: — Dla tych, którzy już odbyli wyprawę na zachód i tam walczyli, wiele z tego, co dzisiaj usłyszycie, okaże się rzeczami znanymi, lecz jest wśród nas tak wielu nowych przybyszów, iż sądzę, że warto odbyć tę naradę ze względu na nich samych.

— Jest tutaj mniej nowych ludzi niż powinno być, dzięki waszym przeklętym mnichom — zawołał ktoś i Marek rozpoznał Utpranda, syna Dagobera. Twarz Namdalajczyka wciąż wykrzywiał ten sam wyraz zimnej furii, który widniał na niej wówczas, kiedy trybun uratował go przed motłochem; oto człowiek — osądził Skaurus — którego niełatwo odwieść od tego, co sobie zamierzył. Pozostali wyspiarze poparli go gniewnymi pomrukami. Marek zobaczył Soteryka, siedzącego wśród młodszych oficerów daleko, przy drugim końcu stołów.

Ortaias Sphrantzes i Thorisin Gavras wydawali się w równym stopniu urażeni tym, co tak bez ogródek powiedział Utprand. Choć z całkowicie odmiennych powodów. — Nie wiń naszych świętych za owoce waszej herezji! — zawołał Ortaias, podczas gdy Sevastokrata warknął: — Ty tam, nie zapominaj okazywać Jego Imperatorskiej Wysokości należnego mu szacunku! — Siedzący przy stołach Videssańczycy poparli jednego albo drugiego — lub też obu — zależnie od swych zapatrywań.

Namdalajczycy odpowiedzieli wyzywającymi spojrzeniami. — Jaki szacunek mamy okazywać, kiedy wasi święci mordują naszych ludzi? — zapytał z gniewem Utprand, odpowiadając jednocześnie na obie przygany. Temperatura w Sali Dziewiętnastu Tapczanów błyskawicznie podniosła się do punktu wrzenia. Jak szakale czające się na skraju pola walki, Khamorthci sprężyli się na swoich krzesłach, gotowi skoczyć na tego z walczących, którego uznają za słabszego.

Marek poczuł tę samą potęgującą się rozpacz, której zaznał już tylekroć przedtem w Videssos. Cechował go spokój wynikający zarówno z wychowania, jak i usposobienia i uważał skłonność do irytujących kłótni wszystkich tych drażliwych i pobudliwych mieszkańców Imperium i jego sąsiadów za ich wrodzoną cechę.

Mavrikios sprawiał wrażenie ulepionego z podobnej co on gliny. Położył jedną rękę na ramieniu brata, a drugą na ramieniu Ortaiasa Sphrantzesa. Obaj uspokoili się, choć Thorisin poruszył się niespokojne. Imperator spojrzał przez stoły na Utpranda, a jego brązowe oczy zwarły się spojrzeniem z wilczoszarymi oczyma Namdalajczyka. — Mniej jest was tutaj, niż powinno być — przyznał — i nie jest to wasza wina. — Teraz z kolei Sphrantzes skręcił się niespokojnie.

Imperator zignorował go, dalej całą swoją uwagę skupiając na Utprandzie. — Czy jednak w ogóle pamiętacie, dlaczego tu jesteście? — W jego głosie brzmiała ta sama natarczywość, jaką miał głos Balsamona, kiedy w Wielkiej Świątyni zwracał się do całego Videssos z prośbą o jedność, która nie została mu dana.

Jak już Marek zdążył być tego świadkiem, Utprand potrafił rozpoznać prawdę, kiedy ją usłyszał. Namdalajczyk myślał przez chwilę, a potem skinął niechętnie głową.

— Masz rację — powiedział. Dla niego wystarczyło to, by uznać sprawę za załatwioną. Kiedy kilku zapalczywych młodych Namdalajczyków podjęło próbę dalszego roztrząsania tej sprawy, lód w jego oczach uciszył ich szybciej niż wszystko, co mogliby zrobić Videssańczycy.

— To twardy orzech do zgryzienia — szepnął z podziwem Gajusz Filipus.

— Prawda? Pomyślałem to samo, kiedy spotkałem go podczas zamieszek — odparł Skaurus.

— Więc to o tym człowieku mówiłeś? Teraz potrafię zrozumieć, co chciałeś powiedzieć przez… — Centurion przerwał w połowie zdania, ponieważ głos zabrał Imperator.

Spokojnie, jak gdyby nie wydarzyło się nic niestosownego, Mavrikios rzekł do Ortaiasa Sphrantzesa: — Czy byłbyś tak dobry i pokazał tę mapę zachodnich ziem? — Spatharios posłusznie uniósł pergamin tak, by wszyscy mogli go zobaczyć.

Na tej mapie zachodnie dominia Videssos wyglądały jak długi, sękaty paluch wyciągnięty w kierunku imperialnej stolicy i oddzielający niemal całkowicie śródlądowe Videssańskie Morze na północy od wielkiego Morza Żeglarzy na południu.

Imperator poczekał, dopóki paru krótkowzrocznych oficerów nie zamieniło się miejscami ze swymi kolegami siedzącymi w pobliżu mapy, a potem zaczął raptownie, szorstkim tonem. — Chcę wyruszyć w ciągu tygodnia. Albo przygotujecie swoich żołnierzy do przeprawy przez Koński Bród w ciągu tego czasu, albo zostaniecie. — Niespodziewanie posłał im w najwyższym stopniu nieprzyjemny uśmiech. — Każdy, kto utrzymuje, że nie zdoła się przez ten czas przygotować, będzie miał okazję zapoznać się z rozkazem przenoszącym go do najparszywszego, najbardziej zapomnianego przez Phosa garnizonu, gdzie jego największym marzeniem będzie walka z Yezd — obiecuję wam to.

Mavrikios zamilkł na chwilę, pozwalając, by nagły, podniecony rozgwar przebiegł wzdłuż stołów. Marek czuł to samo ochocze ożywienie, które wypełniało innych oficerów Imperatora — data wymarszu wreszcie wyznaczona, i to tak bliska! Trybun nie sądził, by Gavras spełnił swoją groźbę.

— Dla tych z was, którzy nie wiedzą — podjął Imperator — naszą zachodnią granicę z Yezd dzieli od stolicy jakieś pięćset mil. Z armią tak wielką jak ta, którą tutaj zgromadziliśmy, powinniśmy przeprawić się przez Vaspurakan i wkroczyć do Yezd w ciągu mniej więcej czterdziestu dni. — Skaurus uważał, że w razie potrzeby jego legioniści zdołaliby przebyć tę trasę w czasie o połowę krótszym, lecz Imperator prawdopodobnie miał rację. Żadna armia nie może poruszać się szybciej niż jej najwolniejsi członkowie, a przy tak wielkiej formacji problemy związane z zapewnieniem zaopatrzenia będą opóźniały ją jeszcze bardziej.

Gavras przerwał na chwile, by wziąć ze stołu drewnianą pałeczkę, którą nakreślił linię biegnącą na południowy zachód od Videssos do zbiegu dwóch rzek. — Odbędziemy naszą podróż w czterech etapach — powiedział. — Pierwszy będzie krótki i łatwy, stąd do Garsavru, gdzie Eriza wpływa do Arandosu. Tam spotkamy się z Baanesem Onomagoulosem; dołączy do nas ze swymi żołnierzami z południowych gór. Przyprowadziłby więcej, ale gryzipiórki z nieprawego łoża zbyt wielu z nich pozbawiły wolności za niezapłacone podatki.

Mapa, którą trzymał Ortaias Sphrantzes, nie pozwalała Skaurusowi zobaczyć jego twarzy. Żałował tego; dałby wiele, by dowiedzieć się, jak młody arystokrata zareagował na wykpiwanie polityki jego rodziny. Mapa zaczęła drżeć — trybun uświadomił sobie, że siedzenie za stołem z wyciągniętymi przed siebie na całą długość ramionami nie może być dla Ortaiasa wygodne. Ani chybi, Imperator znalazł sposób, by pokazać mu, gdzie jego miejsce.

— Z Garsavru skierujemy się na zachód wzdłuż Arandosu na wyżynny płaskowyż do Amorionu. Ten etap będzie dłuższy od pierwszego, ale nie powinien być trudniejszy. — Marek zobaczył, jak brew Alypii powędrowała ku górze, lecz księżniczka nie uczyniła nic innego, by wyrazić sprzeciw wobec słów ojca. Znowu zaczęła coś bazgrać na skrawku pergaminu.

— Wzdłuż całej linii przemarszu będą na nas czekały ukryte punkty zaopatrzenia — ciągnął Gavras — i nie chcę słyszeć, by ktokolwiek łupił chłopów po wsiach — ani też, by dla zabawy dopuszczał się na nich grabieży. — Zmierzył wzrokiem dwa rzędy siedzących przed nim oficerów, zatrzymując spojrzenie na wodzach Khamortów, niedawno przybyłych z równin. Nie wszyscy z nich posługiwali się videssańskim; ci, którzy znali ten język, tłumaczyli półgłosem swoim towarzyszom słowa Imperatora.

Jeden z przybyszów ze stepów Pardraji odwzajemnił spojrzenie Mavrikiosa wzrokiem, w którym widniał sprzeciw. Imperator skinieniem głowy udzielił mu głosu. — O co chodzi? — zapytał.

— Jestem Firdosi Poskramiacz Koni — rzekł dowódca koczowników w chropawym videssańskim. — Ja i moi ludzie wzięliśmy wasze złoto, by walczyć, nie żeby rabować. Zabijanie wieśniaków to babska robota — czy nie wyglądamy na mężczyzn, którym można zaufać, że będą walczyli jak mężczyźni? — Inni Khamorthci siedzący na prawo i lewo od niego pochylili głowy aż na piersi w geście oznaczającym zgodę i poparcie.

— Dobrze powiedziane — oznajmił Imperator. Bez żołnierzy za plecami, Marek z pewnością nie zaufałby Firdosiemu ani żadnemu innemu mieszkańcowi stepów, lecz nie była to odpowiednia chwila, by wzniecać waśnie w szeregach armii.

I wtedy Thorisin Gavras dodał, cedząc słowa: — Oczywiście, to co powiedział mój brat, powinno odnosić się nie tylko do naszych sprzymierzeńców z północy; wszyscy zaciężni żołnierze muszą o tym pamiętać. — I spojrzał nie na Khamorthów, lecz na Namdalajczyków.

Na jego szydercze spojrzenie odpowiedzieli kamiennym milczeniem, które na długą chwilę wypełniło salę. Nozdrza Mavrikiosa rozszerzyły się w gniewie, któremu nie mógł dać folgi przed obserwującymi go oficerami. Tak jak podczas gry w kości na przyjęciu u Soteryka, zebrani spoglądali tu i tam, próbując ukryć swe zmieszanie. Jedynie Alypia zdawała się przyjmować to wszystko obojętnie, spoglądając na ojca i stryja z wyrazem, który w oczach Skaurusa wyglądał na rozbawione niezaangażowanie.

Z wyraźnym wysiłkiem, Mavrikios skierował swoją uwagę z powrotem na mapę, którą Ortaias wciąż trzymał nad stołem. Odetchnął głęboko, nim podjął na nowo.

W Amorionie spotkamy się z kolejnym oddziałem, dowodzonym przez Gagika Bagratouniego. Stamtąd ruszymy na północny zachód, do Soli nad rzeką Rhamnos, która stanowi wschodnią rubież krainy Vaspurakan, ziemi książąt — jeśli wierzyć temu, co mówią — dodał sardonicznie.

— To może być głodny marsz. Yezda grasują tam swobodnie i nikomu z tu obecnych nie muszę mówić, co robią w rolniczym kraju. Phos ich za to pokaże. Jeśli ziemia nie wyda swych płodów, wszyscy — tak samo wieśniak, rzemieślnik jak i szlachcic — muszą głodować.

Marek zauważył, jak dwaj koczownicy wymienili pełne pogardy spojrzenia. Przy swych ogromnych stadach i trzodach nie potrzebowali produktów rolnictwa i odczuwali tę samą wrogość wobec chłopów co ich kuzynowie Yezda. Firdosi wyraził to jasno — dla mieszkańców równin chłopi nie zasługiwali nawet na pogardę i nawet śmierć z ręki prawdziwego mężczyzny była dla nich zbyt dobra.

— Po opuszczeniu Soli wkroczymy do samego Vaspurakanu — rzekł Imperator. — Łatwiej będzie dopaść Yezda w przełęczach niż na równinie, a łupy, które będą unosili, dodatkowo spowolnią ich marsz. Vaspurakanie też nam pomogą; książęta może i nie pałają do Imperium zbyt wielką miłością, lecz Yezda wielokrotnie plądrowali ich ziemie.

— A pewne zwycięstwo czy dwa nad zbieraniną Avshara zmusi samego Wulghasha do wymarszu z Mashiz z jego prawdziwą armią; albo to zrobi, albo dzikusi zwrócą się przeciwko niemu. — Oczekiwanie rozjaśniło twarz Mavrikiosa. — Wystarczy zmiażdżyć tę armię, a nic nie przeszkodzi nam w oczyszczeniu Yezd. I zmiażdżymy ją. Od stuleci Videssos nie wystawił siły dorównującej tej, jaką zgromadziliśmy tutaj dzisiaj. Jak jakikolwiek czczący Skotosa zbrodniczy władca może marzyć, by nam się przeciwstawić?

Mavrikios potrafił lepiej rozpalić wyobraźnię swoich żołnierzy niż tłumu w amfiteatrze — sprawił, że jego oficerowie naprawdę ujrzeli Yezd leżące bezsilnie u ich stóp. Ta perspektywa podobała się im wszystkim z rozmaitych powodów: politycznych korzyści, możliwości nawrócenia pogan, czy po prostu zdobycia mnóstwa łupów.

Kiedy Ortaias Sphrantzes zrozumiał, że Imperator wreszcie skończył, z westchnieniem ulgi położył mapę na stole.

Marek podzielał entuzjazm innych oficerów. Plan Mavrikiosa odpowiadał temu, czego Rzymianin przywykł oczekiwać od projektów Videssańczyków — był niezbyt finezyjny, lecz prawdopodobnie skuteczny. Imperator zdawał się niewiele pozostawiać przypadkowi. Tego należało się spodziewać, mając na uwadze jego wojskową przeszłość. Teraz pozostało tylko wprowadzić ten plan w życie.

Tak jak wszystko inne w Imperium, tak i przygotowania wielkiej armii do wymarszu odbywały się w otoczce ceremonii. Mieszkańcy Videssos, którzy jeszcze nie tak dawno temu robili co w ich mocy, by rozbić tę armię, teraz słali ku niebiosom niezliczone modlitwy w intencji jej zwycięstwa. Na noc poprzedzającą wymarsz wojsk, w Głównej Świątyni zapowiedziano uroczystą mszę.

Skaurus, jako dowódca Rzymian, otrzymał opieczętowany zwitek sztywnego pergaminu, upoważniający go do zajęcia dwóch — tak pożądanych przez wiernych — miejsc podczas obrzędu. — Jak sądzisz, komu mógłbym je odstąpić? — zapytał Helvis. — Masz jakichś przyjaciół, którzy mogliby je chcieć?

— Jeśli to miał być żart, wcale nie uważam, by był śmieszny — odparła. — Sami pójdziemy, oczywiście. Nawet jeśli nie w pełni wyznaję zasady wiary Videssańczyków, byłoby wielkim błędem rozpoczynać tak ważne przedsięwzięcie nie prosząc Phosa o to, by je pobłogosławił.

Marek westchnął. Kiedy prosił Helvis o to, by zechciała dzielić z nim życie, nie przewidywał, że tak bardzo będzie się starała ukształtować je według odpowiadającego jej wzoru. Nie miał nic przeciwko czczeniu Phosa, lecz kiedy popychano go w kierunku, którego nie chciał obrać, odruchowo się temu sprzeciwiał.

Nie był też przyzwyczajony do uwzględniania czyichkolwiek życzeń w planach dotyczących jego własnych zamierzeń. Od chwili wkroczenia w wiek męski sam kierował swym postępowaniem i ignorował rady, których nie szukał. Lecz Helvis przywykła do tego, by uwzględniano jej zdanie; Skaurus pamiętał, jak bardzo się rozłościła, kiedy nie chciał puścić pary z ust o tym, co postanowiono na radzie wojennej. Znowu westchnął. Nic nie było takie proste, jakie wydawało się na początku.

Trwał stanowczo w swym zamiarze nieuczestniczenia w nabożeństwie mającym się odbyć w Głównej Świątyni aż do chwili, kiedy ujrzał przerażenie na twarzy Neilosa Tzimiskesa, gdy zaproponował mu, by poszedł tam zamiast niego. — Dziękuję ci za ten zaszczyt — wyjąkał Videssańczyk — lecz to doprawdy będzie źle wyglądało, jeśli nie weźmiesz udziału w nabożeństwie. Wszyscy główni dowódcy tam będą — nawet Khamorthci przyjdą, choć oni niewiele mają wspólnego z Phosem.

— Tak przypuszczam — burknął Skaurus. Lecz spojrzawszy na to z tego punktu widzenia, potrafił zrozumieć potrzebę uczestnictwa; tak samo jak pechowe kazanie Balsamona, tak i to wydarzenie było okazją do publicznej manifestacji jedności. I — pomyślał — z pewnością pomoże to zjednoczyć jego nową rodzinę. W tym przynajmniej się nie mylił.

I dobrze się stało; przygotowania do nadchodzącej kampanii sprawiały, że pod koniec każdego dnia czuł się wyczerpany i skory do gniewu. Rzymska dyscyplina i porządek wciąż pozostawały nienaruszone, tak że osiągnięcie pełnej gotowości jego ludzi nie stanowiło żadnego problemu. Mogliby wyruszyć dzień po naradzie wojennej — albo dzień przed. Lecz armie videssańskie maszerowały w luksusie, jakiego Cezar z pewnością nie ścierpiałby. Tak jak to było typowe dla znanych Rzymianinowi wschodnich monarchii, całe chmary cywilów towarzyszyły żołnierzom, łącznie z ich kobietami. A próby zaprowadzenia wśród nich jakiegokolwiek marszowego porządku okazały się zadaniem, które pozwoliło Markowi zrozumieć los przypadły w udziale Syzyfowi.

Trybun zaczął wyczekiwać uroczystej mszy nim jeszcze nadeszła noc, na którą ją wyznaczono, i zastanawiał się, czymże tym razem Balsamon zdoła zdumieć swych słuchaczy. Kiedy wchodził do Głównej Świątyni, z Helvis dumnie przytuloną do jego ramienia, stwierdził, że ona i Tzimiskes mieli rację — nie mógłby pozwolić sobie na nieuczestniczenie w tym zgromadzeniu. Świątynia była zapchana wysokiej rangi oficerami i urzędnikami wszystkich państw sprzymierzonych przeciwko Yezd i ich kobietami. Wielką trudność sprawiało rozstrzygnięcie, która płeć prezentuje się okazalej; mężczyźni, przybrani w polerowaną stal i spiż, wilcze szuby i skóry, czy też kobiety, paradujące w sukniach z lnu i przywierającego do ciała jedwabiu, i popisujące się delikatnymi, upudrowanymi ciałami.

Zarówno mężczyźni jak i kobiety powstali, gdy pojawił się patriarcha Videssos, zmierzając do swego tronu z kości słoniowej. Kiedy tego wieczoru on i jego orszak wznieśli do Phosa podstawową modlitwę, wielu Namdalajczyków zakończyło wyznanie wiary własnym dodatkiem: „Na co stawiamy nasze dusze”. U boku Marka Helvis wypowiedziała to stanowczym głosem, z wielkim oddaniem i rozejrzała się wyzywająco, by zobaczyć, czy ktoś zechce się sprzeciwić. Niewielu Videssańczyków sprawiało wrażenie urażonych; tej nocy, przy tak wielu heretykach i zwyczajnych niewiernych obecnych w Świątyni, woleli przymknąć oczy na barbarzyńskie praktyki obcokrajowców.

Kiedy nabożeństwo się skończyło, Balsamem wzniósł własną modlitwę w intencji powodzenia zadania, jakiego podjął się Videssos, i mówił dość szczegółowo o wadze konfliktu i o potrzebie jedności celu w obliczu wroga z zachodu. Wszystko, co mówił, było prawdziwe i potrzebne, lecz mimo to jego kazanie zawiodło Marka. Niewiele w nim było zwykłego oschłego dowcipu Balsamona, a swych słów nie wypowiadał z normalnym animuszem. Patriarcha wydawał się niezmiernie znużony i nieprzekonany do swego kazania. Zakłopotało to Marka i również zatroskało.

Lecz Balsam on ożywiał się w miarę jak mówił i zakończył zdecydowanie. — Jedynym przewodnikiem człowieka jest jego sumienie — jest jego tarczą, kiedy czyni dobrze i ostrzem, które go rani, kiedy błądzi. Podnieście teraz tarczę prawdy i odbijcie miecz zła — nie pochylajcie się przed wolą nikczemności, a ten miecz nic wam nie zrobi!

Gdy słuchacze oklaskiwali jego słowa, a w całej Świątyni rozległy się okrzyki „Dobrze powiedziane!”, nad wrzawę wzniósł się zjednoczony głos chóru śpiewającego tryumfalny hymn do Phosa, a wraz z nim muzyka dzwonów, która poprzednio tak zaintrygowała Skaurusa. Teraz siedział w kącie, z którego mógł obserwować muzyków, i urzeczenie tym, co robili wystarczyło, by zatrzeć w jego umyśle zawód wywołany nudnym przemówieniem Balsamona.

Czterdziestu muzyków stało za długim, wyściełanym stołem. Każdy miał przed sobą jakieś pół tuzina lśniących dzwonów o rozmaitej wielkości i różnych tonach. Muzycy ubrani byli w togi i mieli rękawiczki z koźlęcej skóry, by uniknąć pobrudzenia błyszczącego metalu dzwonów. Wskazówki swego dyrygenta spełniali ze zdumiewającą szybkością i zręcznością, w doskonałej jedności zmieniając dzwony i uderzając w nie. Obserwowanie ich, stwierdził Marek, było równie urzekające, co słuchanie.

Dyrygent był widowiskiem sam w sobie. Zgrabny, mały mężczyzna, prowadził swych podopiecznych z nieco przesadną, teatralną gestykulacją, kołysząc ciałem w takt hymnu, którym dyrygował. Na jego twarzy widniał wyraz zachwytu, a jego powieki nie uniosły się nawet na mgnienie. Minęło parę minut, nim Skaurus uświadomił sobie, że jest ślepy; sprawiał wrażenie, że zdolność widzenia wcale nie jest mu potrzebna, ponieważ jego uszy mówiły mu więcej niż oczy większości ludzi.

O ile muzyka dzwonów wywarła na niemuzykalnym trybunie wrażenie, to Helvis napełniła czystą rozkoszą. — Wielokrotnie słyszałam, jak ludzie chwalą grę dzwonników Świątyni, lecz nigdy przedtem nie miałam okazji ich słuchać. To jeszcze jeden powód, dla którego chciałam być tutaj dziś w nocy. — Spojrzała figlarnie na Marka. — Gdybym wiedziała, że ich lubisz, użyłabym tego jako argumentu, by tu przyjść.

Musiał się uśmiechnąć. — Prawdopodobnie dobrze się stało, że tego nie zrobiłaś. — Stwierdził, że trudno mu sobie wyobrazić, by ktokolwiek obietnicą muzyki zdołał go przekonać, żeby gdzieś poszedł. Jednak nie ulegało wątpliwości, że muzyka dzwonów dodała smaku temu, co w innych okolicznościach byłoby nudnym wieczorem.

Imperator wysłał obwoływaczy na ulice dla ostrzeżenia mieszkańców Videssos, by następny dzień spędzili w domach. Główne arterie zostały szczelnie wypełnione żołnierzami w pełnym rynsztunku, nerwowymi końmi i ryczącymi osłami, wozami wiozącymi rodziny wojowników i ich osobisty dobytek, innymi wozami powożonymi przez markietanki, i jeszcze innymi załadowanymi wszelkim możliwym do wyobrażenia sprzętem wojennym. Spokój pryskał o wiele szybciej, niż skracały się szeregi ludzi, zwierząt i wozów, wlokących się ku nadbrzeżom, gdzie czekały na nich statki i łodzie, by przewieźć to wszystko przez Koński Bród na zachodnie ziemie Imperium.

Rzymianie, jako część Imperialnej Gwardii Mavrikiosa, nie musieli długo czekać na przeprawę. Wszystko przebiegło tak gładko, jak to tylko było możliwe, z wyjątkiem Viridoviksa. Nieszczęsny Celt spędził całą podróż — na szczęście dla niego trwającą niecałe pół godziny — przechylony przez reling galery i bezradnie wymiotujący.

— Zdarza się to za każdym razem, kiedy jestem na wodzie — jęknął pomiędzy skurczami. Zwykła czerstwość zniknęła z jego twarzy, pozostawiając go bladym jak brzuch ryby.

— Jedz suchary rozkruszone w winie — zalecił Gorgidas — albo, jeśli chcesz, mam wywar z opium, który pomoże, choć po zażyciu będziesz senny przez dzień lub coś koło tego.

— Jeść… — Samo słowo wystarczyło, by Gal na chwiejnych nogach potoczył się ku relingowi. Kiedy skończył, odwrócił się do Gorgidasa. Łzy niedoli błyszczały w jego oczach. — Dziękuję waszej czcigodności za radę i za wszystko, ale już za późno, by mi to cokolwiek pomogło. Suchy ląd — niech będzie błogosławiony — pod stopami, posłuży mi lepiej niż jakiekolwiek panaceum, które kiedykolwiek zrobiłeś. — Złapał się za brzuch, gdy kolejna fala uniosła łagodnie dziób statku.

Ze swymi małymi portami, przedmieścia Videssos na zachodnim brzegu Końskiego Brodu nie mogły marzyć o uporaniu się z lawiną statków, która się na nie zwaliła. Stolica pełniła rolę głównego portu Imperium i, zazdrosna o swoją pozycje, pilnowała, by żadne z pobliskich miast nie mogło odebrać jej płynących z tego korzyści.

Niemniej jednak armada ostrodziobych, wąskich galer, statków handlowych, łodzi rybackich, szkut i rozmaitych pstrych stateczków nie musiała czekać na redzie, by wyładować przewożoną armię. Videssańskie statki, tak jak te, które budowali Rzymianie, nawet w przypadku największych jednostek były na tyle małe i lekkie, by bez obawy uszkodzenia mogły osiąść na mieliźnie. Na odcinku długości kilku mil w górę i w dół brzegu wiosła wprowadziły statki na przybrzeżne płycizny, tak że ludzie i zwierzęta mogli, brnąc przez pianę przyboju, wydostać się na brzeg. Marynarze i żołnierze przeklinali razem, gdy mozolili się przenosząc ładunek ze statków na ląd. Pozbawione ładunku, tym samym lżejsze statki, można było łatwiej zepchnąć z mielizny na pełną wodę.

Viridoviks tak bardzo pragnął wydostać się na ląd, że przeskoczył przez reling, zanim statek na dobre osiadł na mieliźnie, i z pluskiem runął do wody, zanurzając się w niej po szyję. Przeklinając po galijsku, wygramolił się na plażę, gdzie wyciągnął się jak długi tuż poza zasięgiem fal. Przytulił się do złotego piasku jak do kochanki. Nie tak wymęczeni, a stąd bardziej cierpliwi, Rzymianie podążyli jego śladem.

Imperatorska galera dobiła do brzegu niedaleko miejsca, gdzie wylądowali Rzymianie. Pierwsi zeszli z niej — nigdy go nie odstępujący — halogajscy gwardziści Mavrikiosa. Tak jak Rzymianie, opuścili swój statek schodząc po drabinkach sznurowych i sieciach przerzuconych przez burtę. Potem, czujni jak zawsze, pospiesznie zajęli pozycje zabezpieczające przed jakąkolwiek niespodziewaną, zdradziecką napaścią.

Jednak dla Imperatora, nawet takiego, który przywiązywał do ceremonii tak wielką wagę jak Mavrikios Gavras, złażenie po linie nie było odpowiednim sposobem zejścia na ląd. Gdy tylko gwardziści zajęli pozycje, ze statku przerzucono na plażę pomost z pozłacanych desek. Lecz kiedy Imperator miał zstąpić na piasek, jego obuta stopa przydepnęła skraj długiej, purpurowej togi. Mavrikios potknął się i wylądował na plaży na czworakach.

Zarówno Rzymianie, Halogajczycy, jak i videssańscy marynarze wytrzeszczyli na to oczy z przerażeniem. Jaki znak mógł wróżyć gorzej dla kampanii niż to, że jej dowódca upadł, nim się jeszcze zaczęła?

Lecz Mavrikios stanął na wysokości zadania. Unosząc się na kolana, podniósł do góry dwie pięści pełne piasku i rzekł głośno: — Videssos, dzierżę cię mocno! — Powstał i zajął się swoimi sprawami, jak gdyby nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.

I, po chwili czy dwóch, to samo uczynili ludzie, którzy byli świadkami wypadku. Szybka orientacja Imperatora pozwoliła zmienić zły omen w dobry. Rozmawiając wieczorem o tym wydarzeniu, Gajusz Filipus złożył Mavrikiosovi wyrazy swego najwyższego uznania. — Cezar — oświadczył stary weteran — nie mógłby zrobić tego lepiej.

Jak mnóstwo małych potoków zlewających się, by utworzyć wielką rzekę, tak oddziały videssańskiej armii gromadziły się na zachodnim brzegu Końskiego Brodu. Przemieszczenie armii ze stolicy okazało się daleko łatwiejsze, niż spodziewał się tego Marek. Jak się wydawało, organizacja, która stanowiła tak istotną część życia Imperium, ostatecznie dawała jakieś korzyści.

Ta organizacja pokazała swoje zalety ponownie, kiedy rozpoczął się marsz do Garsavru. Skaurus wątpił, czy Rzym zdołałby zapewnić tak ogromnej armii żywność bez łupienia wsi, i wydał swoim ludziom surowe rozkazy zakazujące plądrowania. Lecz grabież dla zdobycia żywności nigdy nie stała się koniecznością. Yezda nie posunęli się jeszcze tak daleko na wschód i miejscowi urzędnicy nie mieli kłopotów, by zaopatrzyć armię i towarzyszące jej osoby w produkty w ilościach odpowiednich dla ich potrzeb. Zboże dostarczały wozy zaprzężone w woły i barki rzeczne, razem ze stadami bydła i owiec przeznaczonymi na mięso.

Myśliwi uzupełniali zaopatrzenie armii w mięso zwierzyną płową i dzikami. W przypadku tych ostatnich bywały chwile, kiedy Skaurus nie miał całkowitej pewności, czy świnie naprawdę były dzikie. Trzoda hodowana przez Videssańczyków miała ze swymi dzikimi kuzynami szczupłą, wysmukłą budowę, pasek szczeciniastej sierści na grzbietach i dzikie usposobienie. Kradzież którejś z domowych świń mogła dać grupie myśliwych równie radosne chwile, co pościg za dzikiem. Trybun za bardzo cieszył się ogryzając z kości tłuste, smakowite mięso, by zbyt długo martwić się jego pochodzeniem.

Pierwszy etap marszu z miasta był czasem oswajania się; czasem, by żołnierze, którzy zbyt długo przebywali w wygodnych kwaterach, przypomnieli sobie, za co biorą żołd. Bowiem pomimo całej musztry i wszystkich pozorowanych walk, przez które dzięki Gajuszowi Filipusowi przeszli Rzymianie, nie byli oni tak do końca tą samą twardą, wygłodzoną zgrają, która walczyła w Galii. Od tamtego czasu każdy z nich musiał popuścić pas o dziurkę czy dwie i, przede wszystkim, odwykli od całodziennego marszu; nawet w tak wolnym tempie jak tempo armii, której towarzyszyli.

Pod koniec każdego z kilku pierwszych dni po opuszczeniu stolicy, legioniści cieszyli się mogąc osunąć się na ziemię i spróbować wetrzeć z powrotem nieco życia w bolące łydki i uda. Gorgidas i inni medycy mieli pełne ręce roboty lecząc pęcherze, które smarowali gęstą maścią ze smalcu zmieszanego z żywicą, na co zakładali opatrunek z miękkich, puszystych wełnianych bandaży obficie zroszonych oliwą i winem. Żołnierze przeklinali ściągające działanie opatrunku, lecz służyło im to dobrze, dopóki ich stopy nie zaczęły ponownie twardnieć.

Marek spodziewał się tego wszystkiego, więc żadna z tych rzeczy nie wytrąciła go z równowagi. Nie przewidział jednak zupełnie, z jaką urazą jego Rzymianie potraktują wezwanie do zakładania na każdą noc przepisowego legionowego obozu. Codzienne usypywanie szańców nie przemawiało do nich po wygodnych miesiącach spędzonych w stałych koszarach Videssos.

Gajusz Filipus zmusił żołnierzy do posłuszeństwa przez pierwsze trzy noce marszu, lecz było to coraz bardziej ponure, coraz bardziej wymuszone posłuszeństwo. Trzeci wieczór wpędził go w chrypkę, wściekłość i rosnącą rozpacz. Następnego dnia deputacja legionistów przyszła do Skaurusa za skargą. Gdyby to byli ludzie uchylający się od obowiązków lub niewiele warci, załatwiłby sprawę krótko, karząc ich i nie słuchając ani przez chwilę. Lecz wśród dziewięciu nerwowych żołnierzy — po jednym z każdego manipułu — znajdowali się najlepsi jego ludzie, łącznie z mężnym Minicjuszem. Postanowił ich wysłuchać.

Po pierwsze, powiedzieli, żaden z innych oddziałów imperialnej armii nie robi niczego podobnego na miejscu nocnego postoju. Wiedzą, że są w głębi videssańskiego terytorium i ich namioty wyrastają w radosnym, przypadkowym nieładzie, gdziekolwiek ich oficerom spodoba się je rozbić. Co gorsza, w przepisowym rzymskim obozie nie ma miejsca dla kobiet, a wielu legionistów chce spędzać noce z towarzyszkami, które znaleźli sobie w Videssos.

Trybun nie potrafił znaleźć zrozumienia dla pierwszego z tych argumentów. Powiedział: — To, co robi reszta armii, to jej rzecz. Niezwykle łatwo popaść w lenistwo, kiedy sprawy mają się dobrze, i nie zawracać sobie głowy ponownym zaostrzeniem dyscypliny — dopóki to nic nie kosztuje, a potem jest już za późno na cokolwiek. Wszyscy jesteście weteranami; dobrze wiecie, że to, co mówię, jest prawdą. Musieli potakująco skinąć głowami. Minicjusz, człowiek o grzmiącym głosie i swobodnym zachowaniu, stłumionym teraz nienormalną sytuacją, w jakiej znalazł się z własnej woli, rzekł nieśmiało: — To nie o samą pracę nam chodzi, panie. Idzie o to, że… gdy obóz już powstanie, to jest jak więzienie, nie można z niego wyjść. Moja kobieta jest w ciąży i martwię się o nią. — Jego towarzysze mruknęli potakująco; przenosząc wzrok z jednego na drugiego, Marek stwierdził, że niemal wszyscy z nich są związani z kobietami.

Rozumiał, co czują. Przez parę ostatnich nocy spał niespokojnie wiedząc, że Helvis znajduje się zaledwie kilkaset kroków od niego, lecz nie chciał dawać swoim żołnierzom złego przykładu, łamiąc dyscyplinę dla zaspokojenia własnych pragnień.

Zastanowił się nad tym przez parę chwil; kobiety towarzyszyły mniej niż jednej trzeciej Rzymian. Gdyby grupa licząca około stu osób opuszczała obóz co noc, to każdy żołnierz mógłby widzieć się ze swoją ukochaną mniej niż dwa razy w tygodniu. Podwyższone morale w szeregach jego ludzi prawdopodobnie opłaciłoby z nawiązką koszt drobnego rozluźnienia dyscypliny.

Przekazał legionistom swoją decyzję, dodając: — Oczywiście, zezwolenie zostanie udzielone tylko po spełnieniu wszystkich należnych obowiązków.

— Tak, panie! Dziękujemy, panie! — odpowiedzieli, szczerząc zęby z ulgi, że nie rozkazał zakuć ich w kajdany.

Wiedział, że nie może pozwolić, by sądzili, iż mogą naruszyć hierarchię służbową z powodu byle zachcianki. Zakaszlał sucho i przyglądał się, jak uśmiechy znikają z ich twarzy. — Wszyscy zostajecie ukarani grzywną w wysokości dwutygodniowego żołdu, za poruszenie tej sprawy bez zezwolenia waszych oficerów — powiedział. — Uważajcie, by to już się nie powtórzyło.

Przyjęli grzywnę bez szmeru, wciąż w strachu, że może wymierzyć im daleko surowszą karę. Zgodnie z prawem legionistów mógł skonfiskować ich dobytek, wychłostać, albo poddać fustuario — rozkazać, by towarzysze broni pobili ich maczugami i ukamienowali na śmierć. Kiedy warknął: — Wynoście się stąd! — powpadali na siebie, pospiesznie opuszczając jego namiot. Pod pewnymi względami rzymska dyscyplina wciąż trzymała legionistów mocno w swych karbach.

Rozkaz wykonano skrupulatnie i narzekanie w szeregach ucichło albo przeistoczyło się w zwyczajne zrzędzenie, jakie istnieje w każdej armii od początku czasu. — Przypuszczam, że musiałeś to zrobić — rzekł Gajusz Filipus — lecz dalej mi się to nie podoba. Może na krótką metę coś się zyskuje, j lecz w ostatecznym rozrachunku wszystko, co narusza] dyscyplinę, jest złe.

— Myślałem o tym — przyznał Skaurus — lecz jest j dyscyplina i dyscyplina. By zachować rzeczy najistotniejsze, musisz poświecić te, które takimi nie są. Ludzie muszą nieustannie myśleć o sobie jako o Rzymianach i chcieć myśleć w taki sposób, bo w przeciwnym razie ich — i nas — czeka zguba. Jeśli zdecydują, że woleliby raczej wymknąć się cichaczem i zostać rolnikami na wsi, co zdołamy na to poradzić? Gdzie znajdziemy legiony, generałów, Senat do wsparcia naszej rzymskiej dyscypliny? Czy myślisz, że Videssańczyków cokolwiek obchodzą nasze sprawy? Nie mogę rozkazać, byśmy czuli jak Rzymianie; to musi być wewnątrz każdego z nas.

Gajusz Filipus spojrzał na niego jak Videssańczyk postawiony nagle w obliczu herezji. Centurion starał się — i, w znacznej mierze, reszta legionistów również — na tyle na ile mógł nie zauważać faktu, że Rzym zniknął z jego życia na zawsze. Skaurus mówiący otwarcie o tym, o czym on nie próbował nawet myśleć, wstrząsnął jego światem. Potrząsając głową wyszedł z namiotu trybuna. Parę minut później Marek usłyszał go, jak łaje jakiegoś nieszczęsnego żołnierza za plamkę rdzy na nagolenniku. Skaurus skrzywił się. Dałby wiele, żeby równie łatwo mógł pozbyć się własnych trosk.

Zgoda na opuszczanie przez Rzymian obozu nocą okazała się korzystna również ze względu, o którym trybun nie pomyślał, kiedy się na to decydował. Włączyło to ich znowu w główny strumień armijnych plotek, równie niezmienny jak ów, który przepływał przez stolicę. Kobiety słyszały wszystkie nowiny, prawdziwe czy nie, i stąd też słyszeli je towarzyszący im legioniści. Z tego to właśnie źródła Skaurus dowiedział się, że Ortaias Sphrantzes wciąż przebywa z armią. Stwierdził, że trudno mu w to uwierzyć, wiedząc o wzajemnej odrazie, jaką czuli do siebie Gavrasovie i Sphrantzesowie, lecz musiał uznać prawdziwość tej pogłoski, kiedy następnej nocy idąc do Helvis niemal zderzył się ze spathariosem.

— Wybacz, proszę — rzekł młody Sphrantzes, ustępując mu z drogi. Tak jak wówczas, kiedy obserwował musztrę Rzymian i gdy złajał go Gajusz Filipus, tak i teraz miał pod pachą gruby tom. — Tak, to znowu o sztuce dowodzenia Kalokyresa — powiedział. — Muszę nauczyć się tak wielu rzeczy i tak niewiele mam na to czasu.

Myśl o Ortaiasie Sphrantzesie jako dowódcy wystarczyła, by odebrać trybunowi mowę. Musiał jednak unieść brew, ponieważ Ortaias powiedział: — Żałuję tylko, mój przyjacielu Rzymianinie — uważnie wypowiedział to słowo — że wasza straszliwa piechota nie znalazła się pod moim dowództwem.

— O? A co to za dowództwo, panie? — zapytał Marek, przypuszczając, że Mavrikios mógł dać młodzieńcowi kilka setek Khamorthów do zabawy. Odpowiedź wstrząsnęła każdą cząsteczką jego ciała.

— Mam dowodzić lewym skrzydłem — odparł z dumą Sphrantzes — podczas gdy ^Imperator dowodzić będzie środkiem, a jego brat prawym skrzydłem. Zetrzemy w puch wroga! W puch! Teraz musisz mi niestety wybaczyć; studiuję właśnie odpowiednie manewry ciężkiej kawalerii w obliczu wroga. — I świeżo mianowany marszałek polny zniknął w ciepłym zmierzchu, kartkując księgę w poszukiwaniu potrzebnego miejsca.

Tej nocy Helvis narzekała, że Skaurus jest myślami gdzie indziej.

Rankiem trybun przekazał Gajuszowi Filipusowi tę okropną wieść. Starszy centurion złapał się rękoma za głowę. — Gratulacje — rzekł. — Właśnie spaskudziłeś mi śniadanie.

— Wydaje się mieć dobre intencje — powiedział Marek, usiłując znaleźć jaśniejszą stronę całej sprawy.

— Tak samo jak lekarz leczący kogoś chorego na dżumę. Nieszczęsny bękart i tak umrze.

— To nie jest dobre porównanie — zaprotestował Gorgidas. — To prawda, dżuma znajduje się poza zasięgiem moich umiejętności leczniczych, ale ja przynajmniej mam jakieś doświadczenie w swoim zawodzie. Po przeczytaniu jednej książki medycznej nie ufałbym sobie na tyle, by leczyć zwykłą niestrawność.

— Jak każdy, kto ma odrobinę rozumu — odparł Gajusz Filipus. — Sądziłem, że Mavrikios ma dość rozumu, by nie dawać szczeniakowi trzeciej części swojej armii. Odsunął miskę z jęczmienną kaszą, jednocześnie zwracając się do Greka: — Czy możesz wyleczyć moją niestrawność? Bogowie widzą, że ją mam.

Gorgidas spoważniał. — Jęczmień po pszenicy, do której przywykłeś, będzie powodował niestrawność, przynajmniej tak twierdzi Hipokrates.

— Nigdy przedtem nie powodował — odparł Gajusz Filipus. — Jestem oburzony, to wszystko. Ten nieudolny pajac!

„Pajac” we własnej osobie pojawił się później tego samego dnia; najwyraźniej spotkanie ze Skaurusem przypomniało mu o istnieniu Rzymian. Sphrantzes wyglądał niezwykle dziarsko, gdy podjechał do maszerujących legionistów; jego koń drobił nogami w sposób charakterystyczny dla Videssańskich wierzchowców czystej krwi. Pozłacany napierśnik i hełm podkreślały jego rangę, a ciemnoniebieska opończa powiewała za nim na wietrze. Jedyną skazę w obrazie wojskowego wigoru stanowiła książka, którą ściskał pod lewym ramieniem.

Zrównawszy się z czołem kolumny Rzymian, Sphrantzes ściągnął wodze, dostosowując krok konia do jej tempa. Nieustannie oglądał się do tyłu, jak gdyby badając wzrokiem kolumnę legionistów. Wroga ciekawość Gajusza Filipusa wkrótce wzięła górę. Zapytał: — Co możemy zrobić dzisiaj dla ciebie, panie? — Jego ton przeczył tytułowi, jakim obdarzył Sphrantzesa.

— Co? — Ortaias mrugną]. — Och, rzeczywiście — powiedz mi, jeśli możesz, czy to są sztandary, pod którymi walczycie? — Wskazał na dziewięć wysokich signa, które z dumą dzierżyli chorążowie każdego z dziewięciu manipułów. Każde signum wieńczyła otwarta dłoń w wieńcu laurowym, symbolizująca oddanie służbie.

— Tak. I co z tego? — odpowiedział szorstko Gajusz Filipus.

Marek zrozumiał, dlaczego ten temat jest tak bolesny dla centuriona. Wyjaśnił Sphrantzesowi: — Byliśmy tylko oddziałem większej jednostki, której godłem jest orzeł. Nie mamy tutaj orła i ludzie bardzo za nim tęsknią.

Nie oddawało to istoty rzeczy, lecz żaden Videssańczyk nie potrafiłby zrozumieć uczucia, jakim każdy legion darzył swego orła, święty symbol samej jego istoty. Podczas zimy w Imbros mówiono o zrobieniu nowego orła, lecz żołnierze nie odnieśli się do tego z sercem. Ich aąuila pozostał w Galii, przepadły dla nich na zawsze, lecz nie chcieli innego. Pomniejsze signa będą musiały wystarczyć.

— Niezwykle interesujące — stwierdził Ortaias. Jednak jego zainteresowanie sztandarami Rzymian wynikało z czegoś innego. — Czy zawsze pod każdym znakiem grupujecie taką samą liczbę żołnierzy?

— Oczywiście — odparł Skaurus, nie wiedząc, do czego zmierza Ortaias.

— A dlaczego by nie? — dodał centurion.

— Przepraszam na chwilę — rzekł Sphrantzes. Zjechał z linii marszu Rzymian, tak że mógł zatrzymać konia i skorzystać z obu rąk do przewertowania swego tomu. Kiedy znalazł potrzebny mu fragment, ponownie podjechał do Rzymian.

— Cytuję z Kalokyresa — powiedział. — Księga pierwsza, rozdział czwarty, ustęp szósty: „Koniecznie należy zadbać o to, by stan liczebny poszczególnych kompanii różnił się od siebie, żeby przeciwnik, licząc sztandary, nie mógł wyrobić sobie dokładnego pojęcia o ich liczebności. Zwrócić uwagę na tę okoliczność: jak powiedzieliśmy, kompania nie powinna liczyć więcej niż czterystu ani mniej niż dwustu ludzi”. Oczywiście, wasze oddziały są mniejsze niż te, o których traktuje Kalokyres, lecz zasada, powiedziałbym, pozostaje taka sama. Życzę wam dobrego dnia, panowie. — I odjechał, pozostawiając za sobą oniemiałych Rzymian.

— Wiesz — rzekł w końcu Gajusz Filipus — że to wcale nie jest taka głupia myśl?

— Bo nie jest — potwierdził Marek. — W rzeczywistości jest całkiem mądra. Jak jednak, u licha, Ortaias Sphrantzes w ogóle wpadł na to?

— To nie jest tak, jak gdyby on sam to wymyślił — odparł centurion, próbując w jakiś sposób pokryć zmieszanie. — Ten Kalo-jak-mu-tam musiał mieć głowę na swoim miejscu. Tak, tak. — Próbował pocieszyć się tą myślą, lecz wciąż wyglądał na wstrząśniętego.

Viridoviks obserwował całą tę wymianę zdań z ogromną uciechą.

— Oto i on, człowiek, który wyssał żołnierkę z mlekiem matki — sama była centurionem, nie wątpię — rzucony na kolana przez największego cymbała, jaki wylągł się na tym świecie. To wszystko dowodzi, że celtycki sposób walki jest najlepszy — dostań się tam i zrób to, ponieważ im więcej myślisz, w tym większe pakujesz się tarapaty.

Gajusz Filipus był zbyt mocno zakłopotany, by się kłócić. — Och, zamknij się — burknął. — Gdzie się podział Gorgidas? Znowu rozbolał mnie żołądek.

Nadbrzeżna równina, rozciągająca się pomiędzy przedmieściami Videssos na zachodnim brzegu Końskiego Brodu a miastem Garsavra, należała do. najżyźniejszych ziem, jakie kiedykolwiek widzieli Rzymianie. Glebę stanowił miękki, ilasty czarnoziem, który kruszył się łatwo w ręku i pachniał intensywnie, niemal jak mięso, w swej obietnicy bujnych plonów. Mnóstwo rzek i mniejszych potoków spływało z centralnego płaskowyżu, tak by ziemia mogła spełnić swoją obietnicę. Ciepłe deszcze, przynoszone tutaj przez wiatr wiejący stale od Morza Żeglarzy, zraszały tych parę skrawków, które rzeki omijały.


Okropne przepowiednie pogody Viridoviksa, poczynione przed paroma miesiącami, sprawdziły się z nawiązką. Było tak upalnie i wilgotno, że ziemia parowała każdego ranka, kiedy słońce wznosiło się znad horyzontu. Bladzi Halogajczycy, przyzwyczajeni do chłodnego, chmurnego lata swej północnej ojczyzny, cierpieli bardziej niż inni; każdego dnia mdleli w swych zbrojach i musiano ich cucić, chlustając im w twarz wodą z hełmów.

— Był czerwony jak gotowany rak — powiedział Viridoviks o jednym z tych, którzy doznali porażenia słonecznego.

Gorgidas spojrzał na niego spod uniesionej brwi. — Sam wyglądasz wcale nie lepiej — powiedział. — W czasie marszu zamiast hełmu lepiej noś sukienny kapelusz.

— Dajże mi spokój — zaprotestował Celt. — Trzeba czegoś więcej niż odrobiny słońca, żeby mnie powalić. — Lecz Skaurus zauważył, że postąpił zgodnie z radą lekarza.

Przy doskonałej glebie, obfitości wody i upalnym słońcu nic dziwnego, że tutaj znajdował się spichlerz Imperium. Ziemię okrywał płaszcz roślin uprawnych w rozmaitych odcieniach zieleni. Ciągnęły się tutaj pola pszenicy, prosa, owsa i jęczmienia, i inne, gdzie rósł len i bawełna, którą Gorgidas uparcie nazwał „ziemną wełną”. Sady rodziły figi, brzoskwinie, śliwki i egzotyczne owoce cytrusowe. Jako że żadne z tych ostatnich nie były pospolite na zachodnim obszarze Morza Śródziemnego, Marek miał kłopoty z odróżnieniem jednych od drugich — dopóki nie wgryzł się w cytrynę, sądząc, że to pomarańcza. To go nauczyło.

Winnice występowały tutaj rzadko; przeszkadzała zbyt żyzna gleba i zbytnia obfitość wody. Skaurus nie widział też zbyt wielu drzew oliwnych, aż do chwili, kiedy mniej więcej dzień drogi od Garsavru teren nie zaczaj wznosić się ku płaskowyżowi.

Lud, który uprawiał tę żyzną równinę, okazał się dla trybuna takim samym objawieniem jak jego kraj. Nigdy nie widział ludzi tak cichych, statecznych i pracowitych jak tutejsi. Przywykł do krzykliwych mieszkańców stolicy Videssos, z ich hałaśliwym, nie baczącym na nic sposobem chodzenia, z ich butnym mniemaniem o swej wyższości nad resztą rodzaju ludzkiego i z ich nieustanną huśtawką nastrojów. Niejednokrotnie zastanawiał się, w jaki sposób Imperium potrafiło rozwijać się w dobrobycie przez tak wiele stuleci, mając za budulec tak niesforny materiał.

Ubawiło to Gorgidasa, kiedy powiedział mu o tym którejś nocy. Grecki lekarz zawsze brał udział w nie kończących się rozmowach toczonych wokół ognisk obozowych Rzymian. Rzadko opuszczał obóz po zapadnięciu zmierzchu. Skaurus wiedział, że Gorgidas nie ma kobiety, lecz wykorzystuje towarzystwo legionistów, by nie dopuszczać do siebie uczucia osamotnienia.

Teraz zauważył: — Równie dobrze mógłbyś osądzić Italię według pieczeniarzy tłoczących się w sądach Rzymu. Od chwili, kiedy Videssos ma swoje imperium, imperatorzy psuli mieszkańców stolicy, by zyskać sobie ich przychylność. Zresztą trudno ich za to winić — sądząc z zamieszek sprzed kilku tygodni odpowiedzieliby głową, gdyby przestali rozpieszczać pospólstwo. Nie zapominaj; Imperium trwa już bardzo długo; mieszkańcy stolicy uważają luksus za należne im prawo.

Trybun przypomniał sobie narzekania Katona ponad wiek przed jego urodzeniem, że piękny chłopiec może kosztować więcej niż działka ziemi, a dzban zagranicznego pachnidła więcej niż oracz. Rzym nie mniej polubił przyjemności w ciągu minionych lat. Jak brzmiał ten dowcip o Cezarze powtarzany za Kurionem Starszym? — że jest „mężem wszystkich kobiet i żoną wszystkich mężczyzn”. Skaurus potrząsnął głową, zastanawiając się, jaki będzie Rzym po stuleciach występowania w roli stolicy imperium.

Garsavrowi, do którego armia dotarła dziewiątego dnia od opuszczenia Videssos, daleko było do pozycji imperialnej stolicy. W rzeczywistości miasto było jeszcze mniejsze niż Imbros. Dzięki swemu położeniu u zbiegu rzek stanowiło centrum handlowe dla znacznej części zachodnich ziem. Niemniej jednak, kiedy siły ekspedycyjne rozłożyły się obozem wokół miasta, zwiększyło to ponad dwukrotnie liczbę mieszkańców Garsavru.

Kontury miasta miały w sobie coś dziwnego. Marek nie potrafił dokładnie określić, na czym polega owa osobliwość. Za to Gajusz Filipus nie miał żadnych wątpliwości. — Niech mnie diabli porwą! — powiedział. — To cholerne miasto nie ma murów!

Miał rację; domy Garsavru, jego sklepy i publiczne budowle stały odsłonięte przed otaczającym je światem, bezbronne wobec jakiegokolwiek ataku. Bardziej niż cokolwiek innego, co dotychczas widział w Imperium, unaoczniło to Markowi osiągnięcia Videssos. Imbros, nawet sama stolica, musiały odpierać barbarzyńców z pomocy, lecz kraj, który osłaniały, zaznawał spokoju od tak dawna, że nawet zapomniał o fortyfikacjach.

Ze swym umysłem drapieżcy, Viridoviks natychmiast dostrzegł drugą stronę medalu. — Czy to nie będą rozkoszne chwile dla Yezda, kiedy rzucą się na miasto takie bezbronne i odsłonięte? Doprawdy, grzbiety ich biednych koników nie wytrzymają ciężaru łupów, które stąd wyniosą.

Myśl o wilkach Avshara pustoszących tę spokojną, żyzną krainę wystarczyła niemal, by Skaurus poczuł się fizycznie chory. Jak złośliwe dzieci wpuszczone do garncarni, tak oni mogli w ciągu paru chwil zniszczyć to, czego stworzenie wymagało całych lat i tylko rozkoszowaliby się dziełem zniszczenia.

— Właśnie dlatego nam płacą — rzekł Gajusz Filipus — żebyśmy umierali, aby oni dalej mogli żyć szczęśliwi i tłuści.

Słowa Gajusza Filipusa podziałały na Marka niewiele lepiej niż uwaga Viridoviksa. Nie były też tak do końca sprawiedliwe; Videssańczycy tworzyli bez porównania największą część armii Mavrikiosa, a jeszcze kilka tysięcy rodzimych żołnierzy czekało już tutaj na przybycie Imperatora.

Jednak w cynicznych słowach centuriona kryło się ziarno prawdy. Ludzie Baanesa Onomagoulosa, zmobilizowani żołnierze-chłopi zamieszkujący ten rolniczy okręg, aż nadto wyraźnie przedkładali uprawę roli nad żołnierkę. Ich wierzchowce stanowiły kolekcję ruchomych przynęt na sępy, ekwipunek mieli stary i ubogi, a o musztrze można było powiedzieć tylko tyle, że o niej słyszeli.

Ich dowódca był znowu zupełnie kimś innym; generałem z tej samej szkoły, z której wyszedł Mavrikios Gavras. Skaurus miał okazję przyjrzeć mu się dobrze podczas przeglądu wojska, jaki Imperator zarządził na powitanie nowego kontyngentu dołączającego do jego armii. Onomagoulos przejechał obok Rzymian zmierzając do Mavrikiosa; co jakiś czas spinał konia ostrogą, by wierzchowiec stawał dęba. Nie należał do olbrzymów, jednak sposób w jaki siedział na koniu oraz rysy jego jastrzębionosej twarzy wskazywały, że jest zahartowanym wojownikiem. Dawno już przekroczył czterdziestkę; lata zmiotły większość włosów z jego głowy, lecz ani ich resztki, ani spiczasta bródka nie zostały przyprószone siwizną.

Protokół wymagał, by zatrzymał wierzchowca, zeskoczył z siodła i oddał hołd przed zwróceniem się do Imperatora. Zamiast tego podjechał prosto do Mavrikiosa, który również dosiadł konia, i zawołał: — Gavras, ty stary bękarcie, co się z tobą działo?

Marek oczekiwał, że świat rozpadnie się na kawałki, albo że przynajmniej Halogajczycy stojący u boku Imperatora rozedrą świętokradcę na strzępy. Niektórzy z młodszych gwardzistów sięgnęli do mieczy, lecz Czerwony Zeprin nie spuszczał oczu z Mavrikiosa. Widząc, że Imperator nie jest zły, oficer najemników uczynił szybki gest ręką i jego ludzie odprężyli się.

Gavras uśmiechnął się z przymusem. — Wciąż byłem zajęty — zwykle zbyt zajęty. Może mimo wszystko ty powinieneś mieć tę posadę. — Wysunął się z koniem naprzód i klepnął Onomagoulosa po plecach. Onomagoulos zamierzył się leniwie na Imperatora, który uchylił się, już z szerszym uśmiechem na twarzy.

Trybun nagle zrozumiał bardzo wiele. Dla Baanesa Onomagoulosa Mavrikios Gavras nie był dalekim, wszechwładnym monarchą, lecz równym mu człowiekiem, któremu powiodło się w życiu — jak ktoś, komu poszczęściło się w miłości — i Skaurus pomyślał o Helvis, czując jak ogarnia go przelotna fala żaru. Zastanowił się, jak długo znają się ci dwaj wodzowie i co musieli razem widzieć, że ich przyjaźń oparła się wyzwaniu rzuconemu przez imperatorską pozycję Mavrikiosa.

Baanes spojrzał na Thorisina i zapytał: — A jak ty się masz, szczeniaku?

— Nie najgorzej — odpowiedział Sevastokrata. Jego głos nie był tak ciepły jak głos Mavrikiosa. Marek zauważył, że nie uczynił żadnego ruchu, by dołączyć do Baanesa i Imperatora.

— „Szczeniak”, słyszałeś? — tchnął Skaurusowi w ucho Viridoviks. — To musi być rzadkiej śmiałości człowiek, żeby tak nazywać Thorisina Gavrasa, pamiętając o tym, jaki tamten jest zadziorny i w ogóle.

— Onomagoulos prawdopodobnie zna go od czasu nim jeszcze umiał chodzić — odparł szeptem Rzymianin.

— To tym większy powód, by takie nazwanie teraz go rozjątrzyło. Nie masz starszego rodzeństwa, jak sądzę?

— Nie — przyznał Skaurus.

— Nie ma niczego gorszego niż przyjaciele twojego starszego brata. Pierwsze co w tobie widzą, to maleńki, zasmarkany brzdąc i nigdy tego nie zapominają, nawet kiedy jesteś wyższy od nich wszystkich. — W głosie Celta zabrzmiała uraza, jaką Marek rzadko miał okazję u niego słyszeć; kiedy się obejrzał zobaczył, że Viridoviks bez reszty sposępniał, jakby przeżuwając jakieś wspomnienie, którego smaku nie znosił.


Rzeka Arandos spływała z płaskowyżu na równiny ciągiem katarakt, obok których armia musiała przejść w swej drodze na zachód. Pieniąc się na wielkich głazach zalegających łożysko, Arandos ciskał tęczujący pył wodny na setki stóp wzdłuż obu brzegów. Maleńkie kropelki, wysychające na twarzach żołnierzy brnących na zachód, stanowiły dla nich niemal jedyną ulgę w palącym upale.

Centralne wyżyny różniły się zupełnie od soczystych, nadbrzeżnych równin. Ziemia była spieczona na brudny, szarobrunatny kolor i pocięta żlebami, suchymi przez dziewięć dziesiątych części roku, a w dziesiątej zmieniającymi się w rozszalałe potoki. Pszenica rosła tu również, lecz bardzo niechętnie w porównaniu z orgią żyzności na wschodzie.

Znaczne obszary kraju były zbyt nieurodzajne dla jakichkolwiek upraw, potrafiąc wyżywić jedynie lichą trawę i kolczaste krzewy. Pasterze pędzili ogromne stada owiec, bydła i kóz przez niegościnne ziemie, żyjąc bardziej jak koczowniczy Khamorthci niż jak mieszkańcy innych rejonów Imperium.

Tutaj po raz pierwszy zaczęły dawać o sobie znać problemy z zaopatrzeniem, których obawiał się Marek. Chleb z nizin wciąż podążał za armią w górę Arandosu, transportowany przez bystrzyny. To pomagało, ponieważ dostawy miejscowej mąki i zboża dochodziły nieregularnie i w niewystarczających ilościach. Część braków uzupełniano zwierzętami ze stad, co dało Rzymianom powód do narzekań. Podczas kampanii woleli dietę w przeważającej mierze wegetariańską czując, że spożywanie zbyt dużych ilości mięsa rozgrzewa ich, czyni ociężałymi i powolnymi.

Większość Videssańczyków, przyzwyczajonych do klimatu Italii, również gustowała w oszczędnej, wegetariańskiej diecie. Natomiast Halogajczycy i ich kuzyni z Namdalen obżerali się pieczoną baraniną i wołowiną — i, jak zawsze, cierpieli z powodu upału bardziej niż reszta armii.

Khamorthci jedli wszystko co się nadawało do jedzenia i nie narzekali.

Z każdym dniem, który mijał, Marek odczuwał coraz większą wdzięczność do Arandosu. Bez niego i jego rzadkich dopływów płaskowyż byłby pustynią, na której nic nie zdołałoby przeżyć. Jego wody były obrzydliwie ciepłe i niekiedy muliste, lecz nigdy ich nie brakowało i nigdy nie stawały się zatęchłe. W skwarne popołudnie trybun nie potrafił wyobrazić sobie niczego wspanialszego niż nabranie pełnego hełmu wody i wylanie jej sobie na głowę. Jednak powietrze tak było spragnione wilgoci, że pół godziny później musiał robić to znowu.

W połowie trzeciego tygodnia marszu armia zaczęła stawać się prawdziwą jednością, nie pstrokatą zbieraniną wojsk, która wyruszyła z Videssos. Mavrikios przyspieszył ten proces serią ćwiczeń, ustawiając na gwałt kolumny marszowe w szyku bojowym, rozkazując im bronić się przed atakiem od czoła, to znów z prawej czy lewej flanki.

Manewry przeprowadzane w takim upale wyczerpywały, lecz ludzie zaczynali poznawać się nawzajem i dowiadywać, czego w bitwie mogą oczekiwać od swoich towarzyszy: niezłomnej odwagi Halogajczyków, niezawodności Rzymian, druzgocących szarż Namdaląjczyków, zaciętości małych kompanii lekkiej konnicy z Khatrish, szybkości i okrucieństwa oddziałów Khamorthów oraz wszechstronnej fachowości Videssańskiego trzonu armii — choć nie tak wyspecjalizowani w swych technikach wojennych jak ich sprzymierzeńcy, Videssańczycy przewyższali wszystkie inne kontyngenty swoją uniwersalnością.

Lewe skrzydło armii wydawało się wcale nie wolniejsze w rozwijaniu szyku niż prawe czy środek, ani bardziej niezdarne w swych manewrach. Marek zaczął dopuszczać do siebie myśl, że wyrządził Ortaiasowi Sphrantzesowi krzywdę, osądzając go niesprawiedliwie. Potem, któregoś dnia, usłyszał byczy głos Nephona Khoumnosa ryczący na lewym skrzydle, zagłuszający popiskiwania Sphrantzesa, lecz uważający, by każdy rozkaz poprzedzić wstępem: — Dalej, ruszać się, cymbały, słyszeliście generała. Teraz… — Po czym wykrzykiwał wszystko, co było potrzebne.

Gajusz Filipus usłyszał go również i powiedział: — Co za ulga. Teraz przynajmniej wiemy, że nasza flanka się nie rozleci.

— Zgadza się — przytaknął Skaurus. Jego uzasadniony szacunek dla rozumu Gavrasa wzrósł jeszcze bardziej. Imperator zdołał dać młodej latorośli rywalizującej frakcji stanowisko, które wydawało się potężne, lecz tak, by randze Ortaiasa nie towarzyszyła żadna władza. W pewnych okolicznościach videssańskie wyrachowanie wcale nie było godne pogardy.

Kiedy po ćwiczeniach on i jego ludzie z wolna kierowali się, by zająć wyznaczoną dla Rzymian pozycję w kolumnie marszowej, trybun spostrzegł nagle znajomą pulchną postać podskakującą na grzbiecie osła. — Nepos! — zawołał. — Nie wiedziałem, że jesteś z nami.

Tłusty mały kapłan skierował swego wierzchowca ku Rzymianom. Stożkowaty słomiany kapelusz chronił jego wygoloną czaszkę przed gniewnymi atakami słońca. — Są chwile, kiedy wolałbym wykładać w Akademii — przyznał. — Dolne partie mojego ciała nie są stworzone do tego, by sterczeć całe dnie w siodle. Och, jaki paskudny kalambur. Wybaczcie, proszę — to było niezamierzone. — Przesunął się na siodle z żałosną miną, kontynuując: — Jednak poproszono mnie, bym wyruszył, tak wiec jestem tutaj.

— Sądziłbym, że Imperator może znaleźć dość kapłanów do interpretowania znaków, dodawania otuchy ludziom i tym podobnych rzeczy bez odciągania ciebie od twoich badań — rzekł Gorgidas.

— I tak też jest — rzekł Nepos, zakłopotany niedomyślnością lekarza. — Robię takie rzeczy, bądź pewien, lecz one raczej nie są powodem mojej obecności tutaj.

— Więc co, wasza czcigodność? — zapytał z chytrym uśmiechem Viridoviks. — Magia?

— Cóż, oczywiście — odparł Nepos, zaskoczony, że ktoś musi go pytać o rzecz tak oczywistą. Potem jego zmarszczone czoło wygładziło się, gdy sobie przypomniał. — Racja — w waszym świecie o magii częściej się mówi, niż się ją widzi, prawda? Cóż, moi przyjaciele, odpowiedzcie mi zatem na to — jeśli nie przez magię, to jak i dlaczego stało się tak, że maszerujecie teraz przez najmniej gościnne ziemie Imperium Videssos? Czy rozmawialibyście ze mną teraz, gdyby nie magia?

Viridoviks, Gorgidas i Rzymianie znajdujący się w zasięgu głosu wyglądali na speszonych. Nepos skinął ku nim głową. — Widzę, że zaczynacie rozumieć.

Podczas gdy jego towarzysze wciąż przetrawiali słowa Neposa, Gajusz Filipus ujął istotę rzeczy. — Jeśli używacie magii w swoich walkach, czego możemy oczekiwać my, biedni śmiertelnicy? Hord demonów wrzeszczących z niebios? Ognistych kuł wielkości człowieka wystrzeliwanych na nas z odległości wielu mil? Bogowie w niebiesiech, czy sama ziemia rozstąpi nam się pod stopami?

Nepos zmarszczył brwi, kiedy usłyszał, jak centurion odwołuje się do bogów, lecz z twarzy swych słuchaczy wyczytał, jak bardzo zatrważa ich perspektywa nieznanego. Zrobił więc wszystko, by ich uspokoić. — Nic tak dramatycznego, obiecuję wam. Bitewna magia to wielce niepewna rzecz — w obliczu ludzkich myśli i uczuć skupionych na walce, często nawet najpospolitsze czary zawodzą. Jeśli już

0 to chodzi, to czarodzieje są często zbyt zajęci ratowaniem własnej skóry, by znaleźć spokojną chwilę potrzebną dla utkania magii.

— I musicie pamiętać — ciągnął kapłan — że obie strony będą miały swoich magów. Zwykle kończy się to tym, że nawzajem neutralizują swoją robotę i rozstrzygnięcie pozostawiają wam, uzbrojonym brutalom. Krótko mówiąc, nie macie się czego bać. Sądzę, że moi koledzy z Akademii i ja zdołamy całkiem skutecznie zaszachować naszego biegłego w czarnej magii przyjaciela Avshara, a być może i dać mu więcej, niż się spodziewa.

Nepos mówił z pewnością siebie. Jednak mimo wszystkich zapewnień kapłana o niewielkiej przydatności czarów w bitwie, Marek nie potrafił zapomnieć gadających zwłok w zbrojowni w nadmorskim murze Videssos, ani powstrzymać się przed przypominaniem sobie złowieszczych pogłosek krążących wokół imienia Avshara w związku z jego nadnaturalnym powodzeniem w dotychczasowych walkach. Jego dłoń osunęła się na rękojeść niezawodnego galijskiego miecza. Tu przynajmniej znajdowało się coś, na co mógł liczyć, że nie dopuści do niego okropieństw czarnej magii.

Загрузка...