Niezależnie od tego, jak skończy się ta wojna, wygraliśmy ją z wami; nie pozostanie z was nikt, kto mógłby dać świadectwo. A nawet jeśli ktoś ocaleje, świat nie da mu wiary. Będzie zapewne wiele wątpliwości i dyskusji, historycy będą grzebać w archiwach, ale zabraknie pewności, wszelkie dowody bowiem zostaną zniszczone razem z wami. A nawet jeśli ocaleje jakiś dowód, ludzie powiedzą, że opisywane przez was wydarzenia są zbyt potworne, żeby mogły być prawdziwe; powiedzą, że to wyolbrzymiona aliancka propaganda, i uwierzą nie wam, lecz nam, którzy zaprzeczymy wszystkiemu. To my będziemy tymi, którzy podyktują historię łagrów.
W lipcu 1953 roku, kiedy Xavier March był jeszcze dobrze zapowiadającym się trzydziestolatkiem, a jego praca polegała głównie na zgarnianiu kręcących się po hamburskim porcie prostytutek i alfonsów, wybrali się razem z Klarą na wakacje. Najpierw zatrzymali się we Freiburgu, u podnóża Schwarzwaldu; stamtąd ruszyli jego poobijanym KdF-wagenem na południe w stronę Renu, a potem na wschód w okolice Jeziora Bodeńskiego. I tam, w jednym z położonych blisko rzeki małych hotelików, któregoś ulewnego popołudnia, kiedy na niebie zaświeciła tęcza, zasiali ziarno, z którego rozwinął się Pili.
Wciąż miał przed oczyma to miejsce: balkon z kutego żelaza, a niżej dolina Renu: przesuwające się leniwie po szerokiej wodzie barki, kamienne mury starego miasta, chłodne wnętrze kościoła, długa do kostek, żółta jak słoneczniki spódnica Klary.
I było coś jeszcze, co pamiętał do dzisiaj: błysk stalowego mostu, spinającego kilometr niżej rzekę; mostu łączącego Niemcy i Szwajcarię.
Nie wchodziła w grę ucieczka drogą morską albo powietrzną; porty i lotniska były obserwowane i strzeżone tak samo gorliwie jak Kancelaria Rzeszy. Nie wchodziło w grę przekroczenie granicy z Francją, Belgią, Holandią, Danią, Węgrami, Jugosławią, Włochami — przypominałoby to sforsowanie więziennego muru po to tylko, żeby wylądować na spacerniaku innego więzienia. Nie wchodziło w grę wysłanie dokumentów z Rzeszy za pośrednictwem poczty: zbyt wiele przesyłek było rutynowo otwieranych, żeby liczyć, że to się uda. Nie wchodziło w grę przekazanie ich jakiemuś innemu berlińskiemu korespondentowi: napotkaliby oni na te same przeszkody, a poza tym zdaniem Charlie byli zdradzieccy jak grzechotniki.
Jedyną nadzieję oferowała granica ze Szwajcarią; most zachęcał do przejścia.
Teraz trzeba to było ukryć. Wszystko.
March uklęknął na wytartym dywanie, rozpostarł na nim arkusz pakowego papieru i umieścił pośrodku poukładane równo dokumenty. Wyjął z portfela fotografię rodziny Weissów. Przyglądał się jej przez moment, a potem położył na samej górze. Owinął wszystko ciasno papierem i oblepił kilkakrotnie taśmą, aż pakunek przypominał twardy kawałek drewna.
Podłużna, gruba na dziesięć centymetrów paczka była sztywna w dotyku i nie rzucała się specjalnie w oczy.
Wypuścił z płuc powietrze. Tak było lepiej.
Owinął dokumenty kolejną warstwą papieru, tym razem do pakowania prezentów. Wypisane złotymi literami życzenia szczęścia i pomyślności wiły się niczym serpentyny między balonikami i korkami od szampana, które otaczały uśmiechniętą małżeńską parę.
Autostradą z Berlina do Norymbergi: pięćset kilometrów. Autostradą z Norymbergi do Stuttgartu: sto pięćdziesiąt kilometrów. Ze Stuttgartu aż do położonego nad Renem Waldshut droga wiła się między dolinami i lasami Wirtembergii: kolejne sto pięćdziesiąt kilometrów. Razem osiemset.
— Ile to będzie w milach?
— Pięćset. Uważasz, że dasz radę?
— Oczywiście. W dwanaście godzin, może jeszcze krócej. — Przycupnęła na skraju łóżka, pochylona do przodu i uważna. Miała na sobie dwa ręczniki — jeden owinięty wokół ciała, drugi na głowie.
— Nie musisz się wcale spieszyć. Masz dwadzieścia cztery godziny. Kiedy stwierdzisz, że znalazłaś się w bezpiecznej odległości od Berlina, zadzwoń do hotelu Bellevue w Waldshut i zarezerwuj pokój — nie zaczął się jeszcze sezon i nie powinno być z tym trudności.
— Hotel Bellevue. Waldshut. — Kiwnęła powoli głową, ucząc się nazwy na pamięć. — A ty?
— Będę jechać parę godzin za tobą. Postaram się zjawić w hotelu koło północy.
Widział, że mu nie wierzy.
— Jeżeli nie boisz się zaryzykować — dodał szybko — uważam, że to ty powinnaś zabrać dokumenty. A także to… — Wyjął z kieszeni drugi ukradziony paszport. Paul Hahn, Sturmbannführer SS, urodzony w Kolonii 16 sierpnia 1925. Trzy lata młodszy od Marcha, co nietrudno było ukryć.
— Dlaczego nie chcesz tego mieć przy sobie?
— Jeżeli mnie zatrzymają, od razu znajdą paszport. I będą wtedy wiedzieć, pod kogo się podszywasz.
— Ty wcale nie masz zamiaru wyjeżdżać.
— Mam jak najbardziej.
— Uważasz, że już po tobie.
— Nieprawda. Ale mam mniejsze szansę od ciebie na przejechanie bez przeszkód tych ośmiuset kilometrów. Musisz to zrozumieć. Dlatego pojedziemy oddzielnie.
Potrząsnęła głową. Podszedł i usiadł koło niej. Pogładził ją po policzku, obrócił jej twarz ku sobie i spojrzał prosto w oczy.
— Posłuchaj! Masz na mnie czekać… posłuchaj! Czekaj na mnie w hotelu aż do wpół do dziewiątej jutro rano. Jeśli się nie zjawię, jedź beze mnie. Nie czekaj ani chwili dłużej, w przeciwnym razie znajdziesz się w niebezpieczeństwie.
— Dlaczego do wpół do dziewiątej?
— Powinnaś tak wycelować, żeby znaleźć się na granicy dokładnie o dziewiątej. — Miała mokre policzki. Pocałował je. Wiedział, że nie może przestać mówić. Musiała zrozumieć. — O dziewiątej nasz ukochany Ojciec Narodu opuści Kancelarię Rzeszy, żeby przejechać do Wielkiego Pałacu. Nie pokazywał się od kilku miesięcy… to ich sposób na wprowadzenie tłumu w ekstazę. Możesz być pewna, że strażnicy będą mieli na posterunku radio i że będą go słuchać. Jeżeli istnieje jakaś pora, kiedy przepuszczą cię bez dokładnej kontroli, to jest nią właśnie godzina dziewiąta.
Wstała i rozwinęła turban. W przyćmionym świetle pokoju jej włosy połyskiwały bielą.
Pozwoliła, żeby zsunął się z niej drugi ręcznik.
Blada skóra, jasne włosy, ciemne oczy. Przypominała ducha. Musiał sprawdzić, czy jest prawdziwa, czy oboje jeszcze żyją. Wyciągnął rękę i dotknął jej biodra.
Leżeli potem spleceni ramionami na małym drewnianym łóżku. Przepowiadała mu szeptem przyszłość. Jutro wczesnym wieczorem wylądują na lotnisku Idlewild w Nowym Jorku. Pojadą prosto do siedziby nowojorskiego „Timesa”. Znała tam pewnego redaktora. Przede wszystkim muszą zrobić kopię — tuzin kopii — a potem wydrukować tyle, ile się da, najszybciej jak to możliwe. „Times” idealnie się do tego nadawał.
— A jeśli nie będą chcieli tego wydrukować? — Trudno było mu wyobrazić sobie ludzi, którzy drukują, co chcą.
— Wydrukują. Na Boga, jeśli mi odmówią, zrobię to samo co ci szaleńcy, którym nie udało się opublikować swoich powieści. Stanę na Fifth Avenue i będę wręczała kopie przechodniom. Ale nie przejmuj się: wydrukują to, a my będziemy tymi, którzy zmienili historię.
— Ale czy ktoś w to uwierzy? — Ta wątpliwość rosła w nim z każdą chwilą, odkąd otworzył torbę. — Czy to nie jest coś, w co po prostu nie sposób uwierzyć?
Nie, odparła z olbrzymim przekonaniem, ponieważ teraz mają fakty, a fakty zmieniają wszystko. Bez nich nie ma się niczego, ma się pustkę. Ale po przedstawieniu faktów — po przedstawieniu nazwisk, dat, rozkazów, liczb, godzin, miejsc, współrzędnych geograficznych, rozkładów jazdy, fotografii, wykresów, opisów — ta pustka zaczyna nagle mieć swoją własną geometrię, można ją nareszcie zmierzyć, staje się czymś konkretnym. Oczywiście można zawsze ten konkret podważyć, zakwestionować albo po prostu zignorować. Ale każda z tych reakcji jest z samej definicji jakąś reakcją, a więc odpowiedzią na rzecz, która istnieje.
— Niektórzy ludzie na pewno nie uwierzą: nie uwierzyliby nawet, gdybyśmy im dostarczyli nie wiadomo jakich dowodów. Ale jest tutaj, moim zdaniem, dosyć, żeby osadzić Kennedy’ego w miejscu. Nie będzie szczytu. Nie będzie powtórnych wyborów. Nie będzie odprężenia. A za pięć albo za pięćdziesiąt lat to państwo legnie w gruzach. Nie można budować na masowych mogiłach. Ludzie nie są tacy źli… nie mogą być tacy źli… wierzę w to. A ty?
Nie odpowiedział.
Obudził się dość wcześnie, żeby obejrzeć kolejny berliński świt. W oknie poddasza tkwiła znajoma szara twarz, twarz starego przeciwnika.
— Nazwisko?
— Magda Voss.
— Urodzona?
— Dwudziestego piątego października 1939.
— Gdzie?
— W Berlinie.
— Zawód?
— Nie pracuję. Mieszkam razem z rodzicami w Berlinie.
— Dokąd pani jedzie?
— Do Waldshut nad Renem. Na spotkanie z narzeczonym.
— Jego nazwisko?
— Paul Hahn.
— W jakim celu udaje się pani do Szwajcarii?
— Na wesele przyjaciółki.
— Gdzie odbywa się wesele?
— W Zurychu.
— Co to jest?
— Prezent ślubny. Album fotograficzny. Albo Biblia? Książka? Deska do krojenia? — Sprawdzała na nim odpowiedzi.
— Deska do krojenia… doskonale. Dokładnie taki rodzaj podarunku, jaki dziewczyna pokroju Magdy będzie wiozła przez osiemset kilometrów, żeby wręczyć przyjaciółce. — March przemierzał wielkimi krokami pokój. Teraz zatrzymał się i wycelował palec w paczkę. — Proszę to otworzyć, Fräulein.
Przez chwilę się zastanawiała.
— Co mam na to odpowiedzieć?
— Nie ma na to żadnej dobrej odpowiedzi.
— Wspaniale. — Wyjęła papierosa i zapaliła. — Widzisz? Trzęsą mi się ręce.
Dochodziła siódma.
— Czas ruszać.
Hotel zaczynał budzić się do życia. Mijając rząd drzwi z cienkiej dykty słyszeli za nimi szum wody, radio, śmiech dzieci. Gdzieś na drugim piętrze chrapał głośno, nie przejmując się niczym, jakiś mężczyzna.
Trzymali paczkę ostrożnie, w wyciągniętych rękach, tak jakby zawierała uran. Charlie schowała ją między ubrania, do środka swojej walizki. March zniósł walizkę po schodach, minął pusty hol i wyszedł wąskim wyjściem przeciwpożarowym na tyły hotelu. Charlie miała na sobie ciemnoniebieski kostium, włosy schowała pod chustką. Wypożyczony opel stał tuż obok volkswagena. Z kuchni dochodziły krzyki, zapach świeżej kawy i syczenie frytury.
— Wyjeżdżając z Bellevue skręć w prawo. Droga biegnie wzdłuż doliny. Nie sposób nie zauważyć mostu.
— Już mi to mówiłeś.
— Zanim podjedziesz do odprawy, spróbuj zorientować się, jak dokładnie sprawdzają przekraczających granicę. Jeśli okaże się, że kontrolują wszystko, zawróć i postaraj się to gdzieś ukryć. W lesie, rowie, stodole… w jakimś miejscu, które potrafisz zapamiętać, miejscu, do którego ktoś po to wróci. Potem wyjedź. Obiecaj mi:
— Obiecuję.
— Z Zurychu codziennie odlatuje samolot Swissairu do Nowego Jorku. O drugiej po południu.
— O drugiej. Wiem. Mówiłeś mi to już dwa razy. Dał krok do przodu, żeby ją objąć, ale odepchnęła go.
— Nie będę się z tobą żegnać. Nie tutaj. Zobaczymy się dziś wieczorem. Zobaczymy się.
Przeżyli moment niepokoju, kiedy opel nie chciał zapalić. Ale potem Charlie włączyła ssanie, spróbowała ponownie i tym razem się udało. Nie patrząc na Xaviera wyjechała tyłem z parkingu. Zobaczył po raz ostatni jej profil — patrzyła prosto przed siebie, zaciskając palce na kierownicy — a potem opel zniknął, zostawiając za sobą w chłodnym porannym powietrzu obłoczek bladoniebieskich spalin.
March siedział samotnie na skraju łóżka, trzymając w ręku jej poduszkę. Odczekał godzinę, zanim ubrał się w mundur. Zapinając guziki stanął przed lustrem toaletki. Cokolwiek się z nim stanie, zakładał go po raz ostatni.
„Będziemy tymi, którzy zmienili historię…”
Włożył na głowę czapkę i poprawił ją. A potem wziął trzydzieści zapisanych kartek, swój notes, kieszonkowy kalendarz Buhlera, złożył wszystko razem, owinął w drugi arkusz pakowego papieru i wsunął do wewnętrznej kieszeni.
Czy tak łatwo zmienia się historię? Nie był tego taki pewien. Wiedział co prawda z własnego doświadczenia, że tajemnice są jak kwas — raz rozlane, potrafią przeżreć wszystko: jeśli udało im się rozbić małżeństwo, dlaczego nie mają zniszczyć prezydentury albo całego państwa? Ale historia? Potrząsnął głową, wpatrując się we własne odbicie — historia była czymś, co go przerastało. Policjanci zamieniają podejrzenia na dowody. On tego dokonał. Historię pozostawiał jej.
Zaniósł do łazienki torbę Luthera i wrzucił do niej wszystko, co zostawiła Charlie — puste butelki, gumowe rękawice, talerz, łyżkę, szczotki. Powtórzył to samo w sypialni. Dziwne, jak bardzo wypełniała sobą to miejsce, jak bardzo wydawało się bez niej puste. Spojrzał na zegarek. Było wpół do dziewiątej. Powinna już dawno wyjechać z Berlina, być może mijała Wittenberg. W recepcji kręcił się dyrektor.
— Dzień dobry, Herr Sturmbannführer. Czy przesłuchanie skończone?
— Oczywiście, Herr Brecker. Jeszcze raz dziękuję za patriotyczną postawę.
— Cała przyjemność po mojej stronie. — Hotelarz ukłonił się lekko i zatarł swoje tłuste białe dłonie, tak jakby namaszczał je olejkiem. — Gdyby Herr Sturmbannführer miał jeszcze kiedykolwiek życzenie kogoś przesłuchać, polecam swoje usługi… — Jego krzaczaste brwi wykonywały dziki taniec. — Być może będę nawet mógł dostarczyć jakąś podejrzaną?
March uśmiechnął się.
— Żegnam pana, Herr Brecker.
— Żegnam pana, Herr Sturmbannführer.
Usiadł w volkswagenie na fotelu obok kierowcy i przez chwilę się zastanawiał. Idealnym miejscem wydawało się koło zapasowe, ale nie miał na to czasu. Plastikowa tapicerka drzwi była zamontowana na stałe. Sięgnął pod tablicę rozdzielczą i po chwili natrafił palcami na gładką powierzchnię. Powinna wystarczyć. Oderwał dwa kawałki taśmy i przymocował paczkę do chłodnego metalu.
Potem wsadził taśmę do torby Luthera i wyrzucił ją do jednego ze stojących przy kuchni pojemników na śmieci. Leżący na wierzchu sakwojaż z brązowej skóry wyraźnie kłuł w oczy. March znalazł złamany kij od szczotki, wygrzebał w śmieciach dziurę i po kilku chwilach torba zniknęła pod fusami kawy, śmierdzącymi rybimi głowami, kawałkami tłuszczu i robaczywą wieprzowiną.
Żółte znaki, na których widniało pojedyncze słowo Fernverkehr — ruch tranzytowy — wskazywały wyjazd z Berlina w stronę biegnącej pierścieniem wokół miasta autostrady. Cały południowy pas March miał prawie wyłącznie dla siebie; nieliczne samochody i autobusy, które pojawiły się wczesnym niedzielnym rankiem na drodze, zmierzały na ogół w przeciwnym kierunku. Minął ogrodzenie lotniska Tempelhof i znalazł się nagle na peryferiach; po obu stronach szerokiej drogi widać było ponure uliczki. Stały wzdłuż nich rachityczne drzewa o poczerniałych pniach i wzniesione z czerwonej cegły domy i sklepy.
Po lewej stronie zobaczył szpital, po prawej nieczynny, zamknięty na głucho kościół, którego ściany upstrzone były partyjnymi sloganami. „Marienfelde” widniało na drogowskazie. „Bückow”. „Lichtenrade”.
Zatrzymał się na czerwonych światłach. Droga na południe stała przed nim otworem — droga w stronę Renu, Zurychu, Ameryki… Z tyłu rozległ się dźwięk klaksonu: zmieniły się światła. March włączył kierunkowskaz, skręcił z głównej szosy i szybko zniknął w labiryncie podmiejskich uliczek.
We wczesnych latach pięćdziesiątych w euforii zwycięstwa ulicom nadawano nazwiska generałów: Student Strasse, Reichenau Strasse, Manteuffel Allee. March zawsze się tu gubił. Czy z Modela trzeba było skręcić w prawo w Dietricha? Czy najpierw w lewo w Paulusa i potem dopiero w Dietricha? Jechał wolno wzdłuż rzędu identycznych bungalowów, aż w końcu rozpoznał ten właściwy.
Zajechał na znajomy podjazd i już chciał zatrąbić, kiedy przypomniał sobie, że nie jest to pierwsza, ale trzecia niedziela miesiąca — że nie ma zatem tu czego szukać — i że w ogóle zabroniono mu dostępu do syna. Tutaj potrzebny był frontalny atak, coś w duchu samego Hassa Manteuffla.
Obok betonowego podjazdu nie walały się zabawki, a kiedy zadzwonił do drzwi, w środku nie zaszczekał pies. March zaklął pod nosem. Widać taki już był jego los w tym tygodniu: nie otwierały się przed nim żadne drzwi. Cofnął się z ganku i utkwił oczy w oknie. Zatrzepotała lekko firanka.
— Pili! Jesteś tam?
Skraj firanki odchylił się nagle, jakby jakiś niewidoczny dygnitarz pociągnął za sznurek, odsłaniając portret. W oknie ukazała się blada twarz jego syna.
— Czy mogę wejść do środka? Chcę z tobą porozmawiać. Twarz pozbawiona była wyrazu. Firanka opadła z powrotem. To dobry czy zły znak? March nie miał pojęcia. Pomachał w stronę pustego okna i wyciągnął rękę w stronę ogrodu.
— Zaczekam tam na ciebie.
Podbiegł do małej drewnianej furtki i spojrzał w górę i dół ulicy. Bungalowy po tej stronie, bungalowy po przeciwnej. Ciągnęły się we wszystkich kierunkach niczym namioty zwycięskiej armii. W większości mieszkali w nich ludzie w podeszłym wieku: weterani pierwszej wojny światowej, którzy przetrwali to, co nastąpiło po niej — inflację, bezrobocie, rządy partii i drugą wojnę. Już przed dziesięcioma laty byli szarzy i pochyleni. Zobaczyli dosyć, przeżyli dosyć. Teraz siedzieli w domu, oglądali przez cały dzień telewizję i krzyczeli na Pilego, że za dużo hałasuje.
March obszedł dookoła mały ogródek. Trawnik można było nakryć chustką do nosa, chłopiec nie miał tu dla siebie zbyt wiele miejsca. Przejechało kilka samochodów. Dwa domy dalej stary mężczyzna pompował skrzypiącą pompką koło roweru. Gdzieś w oddali słychać było warkot kosiarki… Pili nie dawał znaku życia. March zastanawiał się właśnie, czy nie opaść na czworaki i nie wykrzyczeć tego, co ma do powiedzenia, przez otwór na listy, kiedy usłyszał zgrzyt otwieranych drzwi.
— Grzeczny chłopiec. Co u ciebie? Gdzie jest mama? Gdzie
Hefferlich? — Nie mógł się zmusić, żeby mówić o nim „wujek Erich”.
Syn uchylił drzwi tylko na tyle, żeby móc widzieć zza nich ganek.
— Wyszli. Kończę swój rysunek.
— Wyszli dokąd?
— Na próbę parady. Zostawili mnie, żebym pilnował domu. Tak powiedzieli.
— No pewnie. Czy mogę wejść do środka i chwilę z tobą porozmawiać?
Spodziewał się oporu. Zamiast tego chłopiec odsunął się bez słowa na bok i Xavier po raz pierwszy od czasu rozwodu przekroczył próg domu swojej byłej żony. Rozejrzał się dookoła — tanie, ale nieźle wyglądające meble; stojący na kominku bukiet świeżych żonkili; nigdzie ani jednej plamki. Wziąwszy pod uwagę skromny budżet, starała się, jak mogła. Nie powinno go to dziwić. W miarę gustowny był nawet wiszący nad telefonem portret Führera — fotografia starego, obejmującego dziecko mężczyzny. Bóg Klary był zawsze łagodny, raczej z Nowego niż ze Starego Testamentu. March zdjął czapkę. Czuł się tutaj jak włamywacz.
Stojąc na nylonowym dywaniku rozpoczął swoją przemowę.
— Muszę odejść, Pili. Może na długo. Ludzie mogą mówić o mnie złe rzeczy. Straszne rzeczy, które nie będą prawdziwe. Chciałem ci powiedzieć… — Słowa przechodziły mu z trudem przez gardło. Co chciał mu powiedzieć? Przesunął dłonią po włosach. Syn stał ze skrzyżowanymi rękoma, nie spuszczając z niego wzroku. — Ciężko jest nie mieć obok siebie ojca — podjął przerwany wątek. — Mój ojciec zginął, kiedy byłem bardzo mały, jeszcze młodszy od ciebie. I czasami nienawidziłem go za to…
Te chłodne oczy…
— Ale to minęło i potem zacząłem za nim tęsknić. I gdybym mógł z nim dzisiaj porozmawiać… zapytać go… oddałbym za to wszystko…
„…mają zostać wykorzystane wszystkie ucięte w obozach koncentracyjnych ludzkie włosy. Powinno się je przerobić na filc przemysłowy, z którego zostanie utkana przędza…”
Nie wiedział, jak długo tak stał bez słowa z pochyloną głową.
— Muszę już iść — powiedział w końcu.
I wtedy Pili dał krok do przodu i wziął go za rękę.
— W porządku, tato. Proszę, nie odchodź jeszcze. Proszę. Chodź zobaczyć mój rysunek.
Sypialnia chłopca przypominała punkt dowodzenia. W dół pikowały zawieszone na niewidocznych żyłkach, złożone z plastikowych zestawów modele odrzutowców Luftwaffe. Na jednej ze ścian widniała mapa frontu wschodniego. Kolorowe szpilki zaznaczały na niej pozycje wojsk. Obok wisiało zdjęcie drużyny Pilego — sfotografowane na tle betonowej ściany gołe kolana i poważne twarze.
Mały komentował na bieżąco, co rysuje, dodając specjalne efekty dźwiękowe.
— To są nasze odrzutowce… wwrrrr… a to działa przeciwlotnicze Czerwonych. Trach! Trach! — Niebo znaczyły linie żółtej kredki. — Teraz mają, czego chcieli. — W dół spadały małe czarne kropki, na ziemi wykwitały czerwone kwiaty ognia. — Komuchy wzywają na pomoc własne lotnictwo, ale ich myśliwce nie mają szans z naszymi… — Trwało to przez kolejne pięć minut, atak następował za atakiem.
Nagle, znudzony własnym dziełem, Pili odsunął na bok kredki i dał nurka pod łóżko. Wyciągnął stamtąd stos starych wojennych czasopism.
— Skąd je wziąłeś?
— Dał mi je wujek Erich. Kiedyś je zbierał. Chłopiec usiadł na łóżku i zaczął przerzucać strony.
— Co jest napisane pod tym zdjęciem, tato? — Podał Marchowi czasopismo i usiadł obok, biorąc go za rękę.
— „Saper przedarł się przez zapory z drutu kolczastego, osłaniając stanowisko karabinu maszynowego — przeczytał Xavier. — Kilka języków ognia i śmiertelny strumień płonącego oleju wyeliminował przeciwnika z akcji. Obsługujący miotacze ognia muszą być ludźmi o stalowych nerwach”.
— A pod tym?
March nie tak wyobrażał sobie swoje pożegnanie. Ale jeśli tego właśnie chciał chłopiec…
— „Chcemy walczyć o nową Europę — ciągnął dalej. — Tak twierdzą trzej bracia z Kopenhagi razem z dowódcą ich kompanii na obozie treningowym SS w Górnej Alzacji. Spełnili wszystkie wymagania dotyczące stanu zdrowia i czystości rasowej i cieszą się teraz urokami męskiego życia na świeżym powietrzu w położonym wśród lasów obozie”.
— A pod tym? Xavier uśmiechnął się.
— Daj spokój, Pili. Masz już przecież dziesięć lat. Potrafisz sam czytać.
— Ale chcę, żebyś ty to przeczytał. Tutaj jest fotografia U-Boota, takiego samego jak twój. Przeczytaj, co piszą pod spodem.
March przestał się uśmiechać i odłożył czasopismo. Coś było nie w porządku. Co? Nagle zdał sobie sprawę: to cisza. Od kilku minut nic nie wydarzyło się na ulicy: nikt nie przejechał, nikt nie przeszedł, nikt się nie odezwał. Ucichła nawet kosiarka. Zobaczył, jak oczy syna pobiegły ku oknu, i zrozumiał.
Gdzieś w środku domu zabrzęczało szkło. Xavier rzucił się ku drzwiom, ale chłopak był od niego szybszy: zsunął się z łóżka i złapał go za nogi, owijając się wokół nich niczym płód w parodii dziecinnego błagania.
— Proszę, nie odchodź, tato — powtarzał — proszę…
March złapał palcami za klamkę, ale nie mógł się poruszyć. Był przykuty, przytwierdzony do podłogi. Już mi się to kiedyś śniło, pomyślał. Za ich plecami pękła, zasypując ich szkłem, okienna szyba — w sypialni pojawiły się prawdziwe mundury i prawdziwa broń — i nagle Xavier zorientował się, że leży na plecach, wpatrując się w małe samolociki, które wirowały i huśtały się wściekle na swoich podwieszonych u sufitu niewidzialnych nitkach.
— Wszystko będzie dobrze, tato — słyszał głos Pilego. — Oni ci pomogą. Sprawią, że staniesz się lepszy. A potem będziesz mógł wrócić i zamieszkać razem z nami. Obiecali mi…
Ręce skuli mu za plecami, dłońmi na zewnątrz. Dwóch esesmanów przygwoździło go do ściany, na której wisiała mapa frontu wschodniego. Globus stanął pół metra przed nim. Pilego, dzięki Bogu, wypchnęli z pokoju.
— Czekałem na ten moment — stwierdził Globus — tak jak pan młody czeka na swoją narzeczoną. — Uderzył go mocno w żołądek. March zgiął się wpół i osunął na kolana, ściągając na siebie upstrzoną szpilkami mapę. Miał wrażenie, że już nigdy nie uda mu się zaczerpnąć oddechu. A potem Globus złapał go za włosy; March zacharczał, próbując złapać powietrze, i w tej samej chwili Obergruppenführer uderzył go jeszcze raz, ponownie posyłając na podłogę. Powtórzyło się to kilka razy. W końcu, kiedy leżał z podkurczonymi nogami na dywanie, Globus postawił but na jego skroni, wbijając mu w ucho duży palec.
— Popatrzcie — powiedział. — Wdepnąłem w gówno. — Z bardzo daleka dobiegł Marcha rechotliwy śmiech mężczyzn.
— Gdzie jest dziewczyna?
— Jaka dziewczyna?
Globus rozprostował powoli, tuż przed twarzą Marcha, swoje grube paluchy, a potem zatoczył ręką łuk, uderzając go kantem dłoni w nerki.
To było o wiele gorsze od wszystkiego, czego Xavier doznał do tej pory — oślepiający biały błysk bólu, który przeszył go na wskroś i ponownie posłał plującego żółcią na podłogę. A najgorsza była świadomość, że to dopiero początek mozolnej wspinaczki. Czekały go długie, wznoszące się niczym nuty na pięciolinii etapy tortur: od głuchego basowego bólu po ciosach w brzuch, poprzez mieszczące się w środkowym rejestrze uderzenia w nerki, aż po jakiś niesłyszalny ludzkim uchem, czysty jak kryształ ton.
— Gdzie jest dziewczyna?
— Jaka… dziewczyna…?
Rozbroili go i przeszukali, a potem na pół popychając, na pół wlokąc wyprowadzili z bungalowu. Przy krawężniku zgromadził się już mały tłumek. Starsi sąsiedzi Klary przyglądali się, jak gestapowcy wpychają go głową naprzód na tylne siedzenie BMW. Rzucił szybko okiem na ulicę. Przed domem stała wojskowa ciężarówka i cztery albo pięć samochodów z obracającymi się na dachu światłami. Czego się tutaj spodziewali? Małej wojny? Wciąż nie było nigdzie widać Pilego. Kajdanki zmuszały go do pochylenia się do przodu. Na tylnym siedzeniu, po obu jego stronach usiedli dwaj gestapowcy. Kiedy samochód ruszył z miejsca, zobaczył, że część starszych ludzi szurając nogami wraca już do domów, do kojącej poświaty telewizorów.
Zawieźli go na północ pustymi w dniu święta ulicami. Z Saarland Strasse skręcili na wschód w Prinz-Albrecht, a potem, pięćdziesiąt metrów za głównym wejściem do gmachu Gestapo, cały konwój wjechał, mijając otwarte skrzydła wysokiej więziennej bramy, na brukowany dziedziniec z tyłu budynku.
Wywleczono go z samochodu i poprowadzono przez niskie wejście w dół, po stromych betonowych schodach. Obcasy Marcha zaszurały po posadzce nisko sklepionego korytarza. A potem były drzwi, wnętrze celi i cisza.
Zostawili go samego, pozwalając popracować trochę wyobraźni — normalny tryb postępowania. Bardzo dobrze. Podczołgał się do kąta i oparł czoło o wilgotną cegłę. Z każdą mijającą minutą Charlie oddalała się coraz bardziej od Berlina. Pomyślał o Pilim, o wszystkich kłamstwach i dłonie zacisnęły mu się bezwiednie w pięści.
Palącą się nad drzwiami gołą żarówkę osłaniała zardzewiała metalowa siatka. Zerknął na przegub ręki — daremny gest, zabrali mu zegarek. Charlie musi być chyba teraz niedaleko Norymbergi? Próbował wyobrazić sobie gotyckie wieże — świętego Wawrzyńca, świętego Sebalda, świętego Jakuba…
Bolała go każda kończyna — każda część jego ciała, którą potrafił nazwać — a przecież poświęcili mu dotychczas zaledwie pięć minut i udało im się nie pozostawić żadnego śladu na twarzy. Zaczął się bezgłośnie śmiać, ale zabolały go żebra i przestał.
Zaprowadzono go korytarzem do pokoju przesłuchań: otynkowane na biało ściany, ciężki dębowy stół z dwoma stojącymi naprzeciwko siebie krzesłami; w kącie żelazny piecyk. Globus zniknął gdzieś, teraz sprawę prowadził Krebs. Marchowi zdjęto kajdanki. Znowu normalny tryb postępowania — po twardym gliniarzu przychodzi ten miękki. Sturmbannführer pozwolił sobie nawet na żart.
— Normalnie aresztowalibyśmy również twojego syna i postraszyli go, żeby zapewnić sobie z twojej strony lepszą współpracę. Ale wiemy, że takie postępowanie wywołałoby w tym przypadku przeciwny do zamierzonego efekt. — Specyficzne poczucie humoru tajniaka! Krebs pochylił się na krześle i wycelował w Marcha ołówkiem. — Tak czy inaczej niezwykły z niego chłopak.
— Rzeczywiście „niezwykły”. — Kiedy go bili, March ugryzł się w którymś momencie w język. Teraz mówił, jakby spędził tydzień w fotelu dentysty.
— Zeszłej nocy daliśmy nasz numer twojej byłej żonie — kontynuował Sturmbannführer — na wypadek gdybyś próbował się z nią skontaktować. Chłopak zapamiętał go. Zadzwonił, kiedy tylko cię zobaczył. Odziedziczył twoją inteligencję, March. I inicjatywę. Powinieneś być z niego dumny.
— W tej chwili uczucia, jakie żywię do mojego syna, są naprawdę bardzo silne.
Dobrze, pomyślał. Oby tak dalej. Mijała kolejna minuta, kolejny kilometr.
Ale Krebs przystępował już do rzeczy, przewracając kartki grubego skoroszytu.
— Mamy tutaj dwie sprawy, March. Pierwsza dotyczy twojej ogólnej postawy politycznej i sięga wiele lat wstecz. To nas dzisiaj nie interesuje… przynajmniej nie bezpośrednio. Druga dotyczy tego, co robiłeś w zeszłym tygodniu… w szczególności roli, jaką odegrałeś podczas przedsięwziętej przez nieżyjącego już towarzysza Luthera próby ucieczki do Stanów Zjednoczonych.
— Nie mam z tym nic wspólnego.
— Wczoraj rano wylegitymował cię na Adolf Hitler Platz funkcjonariusz Orpo. Znalazłeś się tam dokładnie w tym samym czasie, kiedy zdrajca Luther miał zamiar spotkać się z amerykańską dziennikarką Maguire i z towarzyszącym jej facetem z ambasady.
Skąd o tym wiedzą?
— To absurd.
— Zaprzeczasz, że byłeś na placu?
— Nie. Oczywiście, że nie.
— Więc po co tam przyjechałeś?
— Śledziłem Amerykankę. Sturmbannführer robił notatki.
— Dlaczego?
— To ona właśnie odkryła zwłoki towarzysza Stuckarta. Była również w naturalny sposób podejrzana jako agentka burżuazyjno-demokratycznej prasy.
— Nie rób ze mnie durnia, March.
— Dobrze. Zawarłem z nią bliższą znajomość. Jeśli natknęła się na zwłoki jednego emerytowanego sekretarza stanu, myślałem, być może uda jej się trafić na następne.
— Słusznie. — Krebs potarł policzek i przez chwilę się zastanawiał. Otworzył świeżą paczkę papierosów i poczęstował Marcha, po czym wyjął z nie używanego pudełka zapałkę i podał mu ogień. March zaciągnął się dymem. Zauważył, że sam Sturmbannführer nie zapalił — wszystko to stanowiło fragment roli, rekwizyty przesłuchującego.
Gestapowiec marszcząc brwi ponownie przejrzał swoje notatki.
— Uważamy, że zdrajca Luther miał zamiar przekazać dziennikarce Maguire pewne informacje. Czego one dotyczyły?
— Nie mam pojęcia. Być może kradzieży dzieł sztuki?
— Pojechałeś w czwartek do Zurychu. W jakim celu?
— Właśnie tam udał się Luther, zanim wszelki ślad po nim zaginął. Chciałem odnaleźć jakąś wskazówkę, która wyjaśniłaby, dlaczego zniknął.
— I znalazłeś?
— Nie. Ale miałem pozwolenie na wyjazd. Po powrocie przedstawiłem pełen raport Oberstgruppenführerowi Nebemu. Nie czytaliście go?
— Oczywiście, że nie. — Krebs zrobił kolejną notatkę. — Oberstgruppenführer nie pokazuje swoich papierów nikomu, nawet nam. Gdzie jest Maguire?
— Skąd mam wiedzieć?
— Musisz wiedzieć, ponieważ zabrałeś ją z Adolf Hitler Platz po wczorajszej strzelaninie.
— To nie byłem ja, Krebs.
— To byłeś ty, March. Potem pojechałeś do kostnicy i przeszukałeś rzeczy zdrajcy Luthera: wiemy o tym od doktora Eislera.
— Nie wiedziałem, że to są rzeczy Luthera. Byłem przekonany, że należą do mężczyzny o nazwisku Stark, którego zastrzelono, gdy znajdował się w odległości pięciu metrów od Maguire. Ciekawiło mnie oczywiście, co miał przy sobie, ponieważ interesowałem się Amerykanką. Poza tym, jeśli sobie dobrze przypominasz, to właśnie wy pokazaliście mi w piątek w nocy to, co pozostało z Luthera. Kto go zastrzelił, jeśli wolno spytać?
— Nie twoja sprawa. Co spodziewałeś się znaleźć w kostnicy?
— Mnóstwo rzeczy.
— Co? Konkretniej
— Pchły. Pluskwy. Ślady wysypki od zawszonego ubrania. Sturmbannführer rzucił na stół ołówek i skrzyżował ramiona.
— Niegłupi z ciebie facet, March. Ciesz się, że przynajmniej to gotowi jesteśmy ci przyznać. Myślisz, że cackalibyśmy się z tobą w ten sposób, gdybyś był jakimś durnym ciołkiem w rodzaju twojego przyjaciela, Maxa Jaegera? Założę się, że mógłbyś nas wodzić za nos całymi godzinami. Ale my nie mamy tyle czasu i jesteśmy mądrzejsi, niż myślisz. — Poprzesuwał na biurku papiery, uśmiechnął się z afektacją i wyciągnął asa, którego przez cały czas trzymał w rękawie.- Gdzie jest torba, którą odebrałeś z lotniska?
March spojrzał mu prosto w oczy. Wiedzieli wszystko.
— Jaka torba?
— Torba podobna do lekarskiego nesesera. Torba, która nie waży zbyt wiele, ale może zawierać jakieś papiery. Torba, którą Friedman dał ci na lotnisku i w sprawie której zadzwonił do nas pół godziny później. Zaraz po powrocie do swego gabinetu znalazł na biurku teleks z Prinz-Albrecht Strasse: był w nim wyraźny zakaz wypuszczania cię z kraju. Kiedy go zobaczył, uznał jako prawdziwy patriota, że lepiej będzie, jeśli powiadomi nas o twojej wizycie.
— Friedman! — prychnął z pogardą March. — Prawdziwy patriota? Dałeś się nabrać, Krebs. Facet kombinuje coś na własną rękę.
Gestapowiec westchnął. Wstał, obszedł stół i stanął za Marchem, opierając obie dłonie na oparciu krzesła.
— Kiedy to się skończy, March, chętnie poznam cię bliżej. Naprawdę. Zakładając, że zostanie z ciebie coś, co można będzie poznać. Dlaczego ktoś taki jak ty zszedł na złą drogę? Interesuje mnie to z technicznego punktu widzenia. Żeby uchronić przed tym innych.
— Twoje oddanie sprawie samodoskonalenia jest godne pochwały.
— Znowu zaczynasz? To problem postawy. Sytuacja w Niemczech zmienia się… zmienia się od środka… i ty, March, mógłbyś się w to włączyć. Sam Reichsführer osobiście interesuje się młodym pokoleniem: słucha naszych opinii, awansuje nas. Wierzy w konieczność przebudowy, większego otwarcia na świat, w to, że trzeba rozmawiać z Amerykanami. Czas ludzi podobnych do Odila Globocnika powoli mija. -
Krebs nachylił się do ucha Xaviera. — Wiesz, dlaczego Globus cię nie lubi? — zapytał szeptem.
— Oświeć mnie.
— Bo robisz z niego durnia. W jego kodeksie to największa obraza. Pomóż mi, a ja cię przed nim obronię. — Sturmbannführer wyprostował się. — Gdzie jest ta kobieta? — podjął normalnym głosem. — Jakie informacje chciał jej przekazać Luther? Gdzie jest jego torba?
Trzy te same powtarzane bez końca pytania.
Przesłuchanie ma przynajmniej jedną zaletę: więzień może się czasem dowiedzieć tyle samo albo więcej od ludzi, którzy zadają pytania.
Na podstawie tego, o co pytał Krebs, March mógł domyślić się, jaki jest zakres jego wiedzy. W pewnych kwestiach był on bardzo szeroki: Gestapo wiedziało na przykład, że March odwiedził kostnicę i że odebrał torbę z lotniska. Istniała jednak poważna luka. Dziwnie pokrętna gra Sturmbannfiihrera wskazywała, że w gruncie rzeczy nie ma on pojęcia o tym, jakie dokładnie informacje Luther obiecał Amerykanom. Na tym wątłym fakcie March opierał swą jedyną nadzieję.
Po kolejnej półgodzinie, która nie doprowadziła do niczego, drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Globus. W ręku trzymał długą pałkę z polerowanego drewna. Za jego plecami stało dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn w czarnych mundurach.
Krebs skoczył na baczność.
— Czy złożył pełne zeznanie? — zapytał Globus.
— Nie, Herr Obergruppenführer.
— Co za niespodzianka. W takim razie chyba moja kolej.
— Oczywiście. — Sturmbannführer pochylił się i zaczął zbierać swoje papiery.
March nie wiedział, czy mu się zdawało, czy rzeczywiście zobaczył na tej pociągłej, kamiennej twarzy cień żalu, a może nawet niesmaku.
Po wyjściu Krebsa Globus krążył przez chwilę po pokoju, wlokąc za sobą po kamiennej posadzce drewnianą pałę.
— Wiesz, co to jest, March? — zapytał. — Nie? Nie chcesz odpowiadać? To amerykański wynalazek. Kij do baseballu. Przywiózł mi go kumpel z naszej ambasady w Waszyngtonie. — Zatoczył kijem kilka łuków. — Myślę o stworzeniu drużyny SS. Moglibyśmy grać z amerykańską armią. Co o tym sądzisz? Goebbels uważa to za świetny pomysł. Jego zdaniem amerykańskim masom spodobają się transmisje w telewizji.
Oparł kij o ciężki drewniany stół i zaczął rozpinać guziki munduru.
— Jeśli interesuje cię moja opinia, główny błąd został popełniony w trzydziestym szóstym, kiedy Himmler oświadczył, że każdy platfus z Kripo powinien nosić mundur SS. To wtedy właśnie wylądowały u nas wszelkie podobne do ciebie szumowiny. A także pomarszczone stare cipy w rodzaju Artura Nebego.
Wręczył kurtkę od munduru jednemu ze strażników i zawinął rękawy koszuli. Nagle zaczął wrzeszczeć.
— Mój Boże, kiedyś wiedzieliśmy, jak postępować z ludźmi twojego pokroju. Ale zrobiliśmy się słabi. Dzisiaj nie pyta się faceta, czy ma jaja, ale czy zrobił doktorat. Nie potrzebowaliśmy doktoratów w czterdziestym pierwszym na froncie wschodnim, kiedy było pięćdziesiąt stopni poniżej zera i siki zamarzały w powietrzu. Powinieneś słyszeć Krebsa, March, na pewno by ci się to spodobało. Należy do tej samej pierdolonej bandy co ty. „Za pańskim pozwoleniem, Herr Obergruppenführer — zaczął przedrzeźniać afektowany głos Krebsa — chciałbym przesłuchać podejrzanego w pierwszej kolejności. Mam wrażenie, że lepsze rezultaty może dać bardziej subtelne podejście”. Subtelne, kurwa! Jaki z ciebie pożytek, March? Gdybyś był moim psem, dałbym ci truciznę.
— Gdybym był twoim psem, od razu bym ją połknął. Globus uśmiechnął się do jednego ze strażników.
— Widzieliście, jaki chojrak? — Splunął w dłonie i podniósł w górę kij do baseballu. — Przeglądałem twoje akta — zwrócił się do Marcha. — Przekonałem się, że uwielbiasz pisać. Zawsze robisz notatki, zestawiasz listy. Całkiem jak jakiś pierdolony sfrustrowany literat. Powiedz mi: jesteś prawo czy leworęczny?
— Leworęczny.
— Kolejne kłamstwo. Połóż na stole prawą rękę. March poczuł, jakby wokół jego piersi zacisnęły się żelazne obręcze. Ledwie mógł oddychać.
— Odpierdol się.
Obergruppenführer posłał spojrzenie strażnikom i z tyłu chwyciły Marcha silne ręce. Krzesło, na którym siedział, wywróciło się. Wylądował głową na blacie stołu. Jeden z esesmanów wykręcił mu lewą rękę do tyłu i szarpnął ją w górę. March ryknął z bólu; w tej samej chwili drugi mężczyzna złapał go za prawą rękę, a potem wspiął się na stół i wbił kolano tuż powyżej łokcia, przygważdżając do drewnianych desek jego przedramię.
W ciągu kilku sekund wszystko zostało unieruchomione z wyjątkiem trzepoczących lekko niczym skrzydła uwięzionego ptaka palców.
Globus stanął w odległości metra od stołu i dotknął lekko końcem kija kłykci Marcha. A potem podniósł kij w górę, zamachnął się niczym toporem i zataczając liczący prawie trzysta stopni łuk, opuścił go z całej siły w dół.
Nie zemdlał od razu. Strażnicy puścili go i opadł na kolana, sącząc z kącika ust nitkę śliny, zostawiając na stole wilgotny ślad. Ręka była wciąż wyprostowana. Przez chwilę w ogóle się nie ruszał, a potem podniósł głowę. Zobaczył to, co pozostało z jego dłoni — obco wyglądającą masę krwi i kości, które leżały na stole niczym na rzeźniczym pniaku — i dopiero wtedy stracił przytomność.
Kroki w ciemności. Głosy.
— Gdzie jest ta kobieta? Kopnięcie.
— Co to były za informacje? Kopnięcie.
— Co ukradłeś? Kopnięcie. Kopnięcie.
Podkuty but przydeptał mu palce, rozgniatając je na kamiennej posadzce.
Kiedy ponownie odzyskał przytomność, spoczywał w kącie. Jego zmiażdżona dłoń leżała obok niczym pozostawione przy matce, martwo urodzone niemowlę. Jakiś mężczyzna — chyba Krebs — kucał przy nim i coś mówił. March próbował skupić na nim wzrok.
— Co to jest? — mówiły usta Sturmbannfiihrera. — Co to znaczy?
Gestapowiec kurczowo łapał oddech, tak jakby przebiegł przed chwilą wiele pięter. Jedną ręką trzymał Marcha za podbródek, obracając jego twarz do światła, w drugiej ściskał plik papierów.
— Co to znaczy, March? Te papiery były ukryte w twoim samochodzie. Przyklejone taśmą pod tablicą rozdzielczą. Co to znaczy?
March odwrócił głowę z powrotem, twarzą ku ciemniejącej ścianie.
Kap, kap, kap. Kapało w jego snach. Kap, kap, kap.
Trochę później — nie mógł bliżej określić pory, bo czas przestał być czymś wymiernym: raz pędził jak szalony, raz wlókł się niewypowiedzianie wolno — pojawił się nad nim biały fartuch. Błysnęła stal. Przed oczyma Marcha mignęło wyprostowane pionowo cienkie ostrze. Próbował się cofnąć, ale czyjeś palce złapały go za nadgarstek i igła wbiła się w żyłę. Z początku, kiedy dotknięto jego dłoni, zawył z bólu, ale potem poczuł rozlewający się po żyłach chłód i cierpienie ustąpiło.
Lekarz dyżurujący przy izbie tortur był stary i zgarbiony. March, który czuł do niego wielką wdzięczność, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że doktor przebywa w tych podziemiach od wielu lat. Brud osiadł w jego porach, mrok zagnieździł się w workach pod oczyma. W ogóle się nie odzywał. Oczyścił rany Marcha, zalał je jakimś płynem, który cuchnął szpitalem i kostnicą, po czym ciasno obwiązał rękę białym bandażem. Nadal nic nie mówiąc, pomógł razem z Krebsem stanąć Marchowi na nogi. Posadzili go z powrotem na krześle, postawili przed nim na stole emaliowany kubek ze słodką białą kawą i wcisnęli do zdrowej ręki papierosa.
W swoim umyśle March zbudował mur. Umieścił za nim Charlie w jej pędzącym samochodzie. To był wysoki mur — do jego budowy użył wszystkiego, co zdołała mu podsunąć wyobraźnia: skalnych głazów, bloków betonu, wypalonych łóżek, wykolejonych tramwajów, walizek i kufrów — mur, który ciągnął się przez całe Niemcy, niczym na pocztówce z Chin. Xavier patrolował przed nim teren. Nie wolno mu było przepuścić ich na drugą stronę. Poza tym mogli sobie wziąć, co chcieli.
Krebs czytał jego notatki. Siedział z łokciami opartymi o stół i splecionymi pod brodą dłońmi. Co jakiś czas wysuwał rękę, żeby przewrócić kartkę, a potem cofał ją i czytał dalej. March nie spuszczał z niego oka. Po znieczulającym zastrzyku, kawie i papierosie wypełniała go niemal euforia.
Sturmbannführer skończył i na moment zamknął oczy. Jego twarz była jak zawsze blada. Zebrał razem kartki, położył je przed sobą obok notesu Marcha i kalendarzyka Buhlera, po czym wyrównał wszystko co do milimetra z precyzją dowodzącego paradą oficera. Może był to efekt zastrzyku, ale nagle March zaczął dostrzegać wszystko bardzo wyraźnie: widział miniaturowe włoski, jakie zostawiał obok każdej litery rozlewający się po tanim włóknistym papierze atrament; widział, jak źle ogolił się dziś rano Krebs: na fałdzie pod nosem esesmana widniała kępka czarnego zarostu. W panującej w pokoju ciszy wydawało mu się, że słyszy szmer opadającego na stół kurzu.
— Chcesz mnie wykończyć, March?
— Wykończyć?
— Za pomocą tych papierów. — Ręka Krebsa zawisła nad notatkami.
— To zależy od tego, kto o nich wie.
— Tylko jakiś durny Unterscharführer, który pracuje w garażu. Znalazł to, kiedy sprowadziliśmy tu twój samochód. Przekazał to bezpośrednio mnie. Globus na razie nic o tym nie wie.
— Więc masz odpowiedź na swoje pytanie.
Sturmbannführer zaczął nagle energicznie pocierać twarz, tak jakby stracił w niej czucie. A potem nie odrywając dłoni od policzków, znieruchomiał i spojrzał na Marcha przez palce.
— O co tutaj chodzi?
— Potrafisz chyba czytać.
— Potrafię, ale nie rozumiem. — Krebs podniósł kartki i zaczął je przerzucać. — Na przykład tutaj: co to jest „Cyklon B”?
— Krystaliczny cyjanowodór. Przedtem używali tlenku węgla. Jeszcze przedtem pocisków.
— A tutaj? „Oświęcim-Brzezinka”. „Chełmno”. „Bełżec”. „Treblinka”. „Majdanek”. „Sobibór”.
— Obozy śmierci.
— Te liczby: osiem tysięcy dziennie…
— To maksymalna liczba ludzi, którą można było uśmiercić dziennie w Oświęcimiu-Brzezince, mając do dyspozycji cztery komory gazowe i cztery krematoria.
— A jedenaście milionów?
— Jedenaście milionów to łączna liczba Żydów, których zamierzali wyeliminować. Być może im się udało. Nie ma ich dzisiaj zbyt wielu, prawda?
— Widzę tutaj nazwisko Globocnika.
— Globus był dowódcą policji i SS w Lublinie. Budował obozy śmierci.
— Nie wiedziałem. — Gestapowiec rzucił na stół notatki, tak jakby były na nich zarazki. — Nic o tym nie wiedziałem.
— Ależ oczywiście, że wiedziałeś! Wiedziałeś za każdym razem, kiedy ktoś żartował o „wyjeździe na Wschód”. Za każdym razem, kiedy słyszałeś, jak matka strofuje niegrzeczne dziecko, strasząc je, że pójdzie do gazu. Wiedzieliśmy, kiedy wprowadzaliśmy się do ich domów, kiedy przejmowaliśmy ich własność i miejsca pracy. Wiedzieliśmy, ale nie znaliśmy faktów. — Wskazał lewą ręką plik papierów. — Te notatki oblekają kości w ciało. A tam, gdzie nie było niczego, pokazują kości.
— Nic nie wiedziałem, że zaangażowani w to byli Buhler, Stuckart i Luther. To miałem na myśli. Nie wiedziałem o Globusie…
— Jasne. Myślałeś, że prowadzisz po prostu śledztwo w sprawie kradzieży dzieł sztuki.
— To prawda. To prawda — powtarzał Krebs. — Jeszcze w środę rano… pamiętasz, kiedy to było…? prowadziłem dochodzenie w sprawie korupcji w Deutsche Arbeitsfront[6]. Chodziło o sprzedaż lewych pozwoleń na pracę. Nagle, ni z tego, ni z owego wzywa mnie na rozmowę w cztery oczy Reichsführer. Oświadcza, że kilku emerytowanych wyższych urzędników maczało palce w zakrojonej na olbrzymią skalę kradzieży dziel sztuki. Partia może mieć z tego powodu poważne kłopoty. Nadzór nad sprawą sprawuje Obergruppenführer Globocnik. Mam natychmiast jechać do Schwanenwerder i zgłosić się pod jego rozkazy.
— Dlaczego akurat ty?
— A dlaczego nie? Reichsführer wie, że interesuję się sztuką. Rozmawialiśmy na ten temat. Moim zadaniem miało być po prostu skatalogowanie odkrytych skarbów.
— Ale musiałeś się przecież zorientować, że to Globus zabił Buhlera i Stuckarta?
— Oczywiście. Nie jestem idiotą. Znam reputację Globusa równie dobrze jak ty. Ale Globus wykonywał rozkazy Reichsführera. Jeśli Heydrich osobiście spuścił go ze smyczy, żeby zaoszczędzić partii publicznego skandalu, kim byłem, żeby się sprzeciwiać?
— Kim byłeś, żeby się sprzeciwiać? — powtórzył March.
— Postawmy sprawę jasno, March. Twierdzisz, że ich śmierć nie ma nic wspólnego z kradzieżą dzieł sztuki?
— Nic. To był zbieg okoliczności, który stał się dogodnym pretekstem.
— I wiele wyjaśniał. Między innymi, dlaczego Globus działał jako karząca ręka państwa i dlaczego tak bardzo mu zależało na zawieszeniu prowadzonego przez Kripo śledztwa. W środę wieczorem wciąż katalogowałem zgromadzone w Schwanenwerder obrazy, kiedy zadzwonił wściekły w twojej sprawie. Miałem pojechać i cię zgarnąć, co też zrobiłem. I coś ci powiem: gdyby dano Globusowi wolną rękę, byłoby po tobie już wtedy. Ale nie pozwolił na to Nebe. A potem, w piątek w nocy, odnaleźliśmy na stacji rozrządowej to, co zostało z Luthera, i wydawało się, że to już koniec.
— Kiedy odkryliście, że to nie były zwłoki Luthera?
— Mniej więcej o szóstej rano w sobotę. Globus zatelefonował do mnie do domu. Powiedział, że otrzymał informację, że Luther wciąż żyje i że o dziewiątej rano ma zamiar spotkać się z amerykańską dziennikarką.
— Zawiadomił go o tym ktoś z amerykańskiej ambasady? — zaryzykował March.
Sturmbannführer parsknął głośno.
— Skąd ten pomysł? Dostał wiadomość z podsłuchu.
— Niemożliwe.
— Dlaczego? Sam zobacz. — Krebs otworzył jedną z teczek i wyjął kartkę lichego brązowego papieru. — To przyszło w środku nocy z naszej stacji podsłuchowej w Charlottenburgu.
March przeczytał treść notatki:
Forschungsamt
Geheime Reichssache
G745,275
23.51
Mężczyzna: Pyta mnie pani, czego chce. Czego pani zdaniem mogę chcieć? Azylu w pani kraju.
Kobieta: Niech mi pan powie, gdzie pan jest.
Mężczyzna: Mam czym zapłacić.
Kobieta: To nie wysta…
Mężczyzna: Mam informacje. Na temat pewnych faktów.
Kobieta: Niech mi pan powie, gdzie pan jest. Przyjdę po pana. Zaprowadzę pana do ambasady.
Mężczyzna: Za wcześnie. Jeszcze nie teraz.
Kobieta: Wiec kiedy?
Mężczyzna: Jutro rano. Niech pani dobrze słucha. O dziewiątej rano. Na głównych schodach Wielkiego Pałacu. Zrozumiała pani?
Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy jej głos; czuje jej zapach; dotyka jej ciała.
Coś poruszyło się w zakamarkach jego umysłu.
Przesunął papier przez stół. Gestapowiec schował go z powrotem do skoroszytu.
— Wiesz, co zdarzyło się potem — podjął. — Globus zastrzelił Luthera, kiedy tylko ten się pojawił, i jeśli mam być szczery, trochę mną to wstrząsnęło. Żeby zrobić coś takiego w publicznym miejscu… Ten człowiek jest szalony, pomyślałem. Oczywiście zupełnie wtedy nie wiedziałem, dlaczego tak mu zależy, żeby nie brać Luthera żywcem. — Przerwał nagle, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, gdzie się znajduje i jaką ma grać rolę. — Przeszukaliśmy ciało — dodał szybko — i nic nie znaleźliśmy. A potem ruszyliśmy za tobą.
Marcha znowu zaczęła boleć ręka. Spojrzał w dół i zobaczył, że na białym bandażu pojawiły się szkarłatne plamy.
— Która godzina?
— Piąta czterdzieści siedem. Charlie wyjechała prawie jedenaście godzin temu. Boże, jego ręka… Plamy czerwieni rozszerzały się i łączyły ze sobą, tworząc coraz większe archipelagi krwi.
— Było ich razem czterech — mówił March. — Buhler, Stuckart, Luther i Kritzinger.
— Kritzinger? — Sturmbannführer zanotował nazwisko.
— Friedrich Kritzinger, Ministerialdirektor Kancelarii Rzeszy. Na twoim miejscu nie robiłbym żadnych notatek. Krebs odłożył na bok ołówek.
— Tym, co spędzało im sen z powiek, nie był sam program eksterminacji… pamiętaj, że wszyscy byli wyższymi funkcjonariuszami partii… ale brak wyraźnego rozkazu Führera. Nie było niczego na papierze. Mieli tylko ustne zapewnienia Heydricha i Himmlera, że tego właśnie chce Führer. Czy mogę zapalić jeszcze jednego papierosa?
Sturmbannführer poczęstował go. March kilka razy się zaciągnął.
— To jest tylko przypuszczenie, rozumiesz? — stwierdził po chwili. Krebs kiwnął głową. — Zakładam, że zadali sobie pytanie: dlaczego nie ma żadnego pisemnego dowodu, że Führer popiera tę politykę? Odpowiedź, jakiej sobie udzielili, brzmiała prawdopodobnie następująco: ponieważ cała rzecz jest zbyt potworna, żeby mógł za nią brać odpowiedzialność szef państwa. Gdzie w związku z tym się znaleźli? Znaleźli się po same uszy w gównie. Ponieważ jeśli Rzesza przegra wojnę, zasiądą na ławie oskarżonych jako zbrodniarze wojenni. A jeśli wygra, któregoś dnia mogą stać się kozłami ofiarnymi, winnymi największego masowego morderstwa w historii.
— Nie jestem pewien, czy chcę tego słuchać — mruknął gestapowiec.
— Postanowili się zatem zabezpieczyć. Złożyli zaprzysiężone oświadczenia (to nie było trudne: wszyscy trzej byli adwokatami) i gromadzili, jakie mogli, dokumenty. Stopniowo udało im się zebrać całkiem pokaźny komplet. Ubezpieczyli się na każdą okazję. Gdyby Niemcy wygrały wojnę i podjęte zostały przeciwko nim jakieś działania, mogli zagrozić, że ujawnią to, co wiedzą. Gdyby wygrali alianci, mogli powiedzieć: patrzcie, sprzeciwialiśmy się tej polityce i ryzykowaliśmy nawet życie, żeby zebrać o niej informacje. Luther dodał nawet subtelny szantaż — kłopotliwe dokumenty na temat amerykańskiego ambasadora w Londynie, Kennedy’ego. Daj mi to.
March wskazał głową swój notes i kalendarzyk Buhlera. Po krótkim wahaniu Krebs przesunął je w jego stronę.
Niełatwo było otworzyć notes jedną ręką. Przesiąknięty krwią bandaż brudził białe kartki.
— Obozy zorganizowane były tak, żeby nie zostawić żadnych świadków. Komory gazowe i krematoria obsługiwali specjalni więźniowie. Po jakimś czasie likwidowano ich i zastępowano nowymi, którzy także byli likwidowani. I tak dalej. Jeśli mogło się to zdarzyć na najniższym szczeblu, dlaczego nie na najwyższym? Spójrz. W konferencji w Wannsee uczestniczyło czternaście osób. Pierwsza z nich umiera w pięćdziesiątym czwartym. Druga w pięćdziesiątym piątym. Potem szło to prawie rok w rok: w pięćdziesiątym siódmym, pięćdziesiątym dziewiątym, sześćdziesiątym, sześćdziesiątym pierwszym, sześćdziesiątym drugim. W sześćdziesiątym trzecim Luther miał prawdopodobnie paść ofiarą włamywaczy, którzy wdarli się do jego domu. Wynajął ochronę, ale czas mijał, nic się nie działo i doszedł do wniosku, że był to zbieg okoliczności.
— Dosyć, March.
— W sześćdziesiątym trzecim doszło do przyspieszenia. W maju umiera Klopfer. W grudniu wiesza się Hoffmann. W marcu tego roku ginie w zamachu bombowym Kritzinger. Buhler zaczyna się naprawdę bać. Ta ostatnia śmierć stanowi moment krytyczny. Kritzinger jest pierwszą ofiarą z czteroosobowej grupy.
March podniósł w górę kalendarzyk.
— Tutaj zaznacza krzyżykiem datę śmierci Kritzingera. Potem dni mijają spokojnie; nic się nie dzieje; być może alarm był przedwczesny. I nagle dziewiątego kwietnia kolejny krzyżyk. Pod koła U-Bahnu na stacji Zoo wpada stary kolega Buhlera z Generalnej Guberni, Schöngarth. Na Schwanenwerder wybucha panika! Ale jest już za późno…
— Powiedziałem: dosyć!
— Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego w pierwszych dziewięciu latach doszło tylko do ośmiu mordów, a w następnym półroczu aż do sześciu? Skąd ten pośpiech? Z jakiego powodu podejmuje się tak poważne ryzyko po uprzednim okazaniu tak olbrzymiej cierpliwości? Ale z drugiej strony: my, policjanci, rzadko podnosimy wzrok znad otaczającego nas bagna, rzadko zdobywamy się na szersze spojrzenie. Prawda, Krebs? Wszystko miało zostać zakończone w ubiegły wtorek, zanim ogłoszono, że przyjeżdżają do nas z wizytą nasi nowi przyjaciele, Amerykanie. I tu nasuwa się kolejne pytanie…
— Oddaj mi to! — Sturmbannführer wyszarpnął kalendarzyk i notes z dłoni Marcha. Z korytarza dobiegał tubalny głos Globusa…
— Czy Heydrich zrobił to wszystko z własnej inicjatywy, czy spełniał rozkazy z góry? Rozkazy, które wydała mu, być może, ta sama osoba, która nie chciała złożyć podpisu na żadnym z tych dokumentów…
Krebs otworzył piec i wepchnął do niego papiery. Przez moment leżały, tląc się na węglach, a potem, kiedy w drzwiach celi obrócił się klucz, zabłysły żółtym płomieniem.
— Chełmno! — krzyczał do Globusa, kiedy ból stawał się zbyt wielki. — Bełżec! Treblinka!
— Nareszcie do czegoś dochodzimy. — Obergruppenführer uśmiechał się do swoich pomocników.
— Majdanek! Sobibór! Oświęcim! Brzezinka! — Zasłaniał się tymi nazwami niczym tarczą.
— Co mam według ciebie zrobić? Skurczyć się i umrzeć? — Gestapowiec przykucnął, złapał Marcha za uszy i obrócił jego twarz ku sobie. — To są tylko nazwy, March. Nic tam dzisiaj nie ma, nawet jednej cegły. Nikt w to nigdy nie uwierzy. I wiesz, co ci powiem? Ty sam w to też częściowo nie wierzysz. — Splunął mu w twarz pecyną zielonkawożółtej flegmy. — Świat pluje na to tak samo jak ja. — Pchnął Marcha w dół, waląc jego głową o kamienną posadzkę. — Pytam jeszcze raz. Gdzie jest dziewczyna?
Czas wlókł się na czworakach, z przetrąconym grzbietem. March nie był w stanie powstrzymać drżenia. Zęby dzwoniły mu niczym w dziecinnym zegarze.
Byli tu przed nim inni więźniowie. Zamiast nagrobków zostały po nich na ścianach celi wyryte połamanymi paznokciami napisy. „J.F.G. 22.02.57”. „Katja”. „H.K. maj 44”. Komuś udało się wydrapać tylko połowę litery „E”, zanim opuściły go siły albo zabrakło czasu. Wciąż ta potrzeba pisania…
Zauważył, że żaden z napisów nie był umieszczony wyżej niż metr nad podłogą.
Ból w ręce spowodował wysoką gorączkę. Dręczyły go halucynacje. Jakiś pies miażdżył w pysku jego palce. Zamknął oczy i zastanawiał się, która teraz może być godzina. Kiedy po raz ostatni zapytał o to Krebsa, była która? — za parę minut szósta. Następnie rozmawiali przez jakieś pół godziny. Potem nastąpiła jego druga sesja z Globusem — nieskończoność. A potem okres, kiedy leżał samotnie w celi, tracąc i odzyskując przytomność, budzony przez szarpiącego mu dłoń psa i osuwający się z powrotem w ciemność.
Pod policzkiem czuł ciepłą posadzkę; gładki kamień topił się przy jego skórze.
Śnił mu się ojciec — wracały stare sny z dzieciństwa. Sztywna postać z fotografii machała ręką z pokładu wychodzącego z portu okrętu, machała tak długo, aż nie była większa od zapałki, aż znikała w końcu z pola widzenia. Śnił mu się Jost, który truchtając w miejscu deklamował poważnym głosem wiersz: „Rzucasz ochłapy bestii, która jest w człowieku/Żeby rosła…” Śniła mu się Charlie.
Ale najczęściej śniło mu się, że jest znowu w sypialni Pilego, w tamtej strasznej chwili, kiedy zrozumiał, co takiego uczynił z dobrego serca — z dobrego serca! — jego syn. Kiedy wyciągał ręce ku drzwiom, ale jego nogi tkwiły w pułapce — aż tyłu pękała okienna szyba i chwytały go za ramiona silne dłonie…
Obudziło go szarpnięcie strażnika.
— Wstawać!
Leżał na lewym boku, zwinięty w kółko niczym płód; bolało go cało ciało, rwały stawy. Strażnik obudził szarpiącego jego dłoń psa i zrobiło mu się niedobrze. Nie miał już czym wymiotować, ale jego żołądkiem i tak wstrząsały torsje. Cela odpłynęła daleko, a potem nagle wróciła. Postawiono go na nogi. Strażnik trzymał w ręku kajdanki. Obok niego stał Krebs. Dzięki Bogu, że nie Globus.
Esesman przyglądał mu się z niesmakiem.
— Załóżcie lepiej kajdanki z przodu — polecił strażnikowi.
Skuli mu ręce, wepchnęli na głowę czapkę i poprowadzili go schylonego korytarzem, a potem po schodach na świeże powietrze.
Nocne powietrze było chłodne i czyste. Na niebie nad dziedzińcem świeciły gwiazdy. Kontury budynków i samochodów oblane były srebrną księżycową poświatą. Sturmbannführer wepchnął Marcha na tylne siedzenie mercedesa i usiadł obok niego.
— Columbia Haus — rzucił w stronę kierowcy. — Zablokuj drzwi. Kiedy w drzwiach obok niego zasunęły się rygle, March odetchnął z ulgą.
— Nie rób sobie wielkich nadziei — oświadczył Krebs. — Obergruppenführer wciąż na ciebie czeka. W Columbia Haus mamy po prostu nowocześniejsze wyposażenie, to wszystko.
Wyjechali przez bramę. Ktoś postronny mógł ich wziąć za dwóch oficerów SS na służbie. Strażnik zasalutował.
Columbia Haus znajdował się trzy kilometry na południe od Prinz-Albrecht Strasse. Ciemne budynki rządowe szybko ustąpiły miejsca obskurnym biurowcom i oszalowanym magazynom. Na terenach graniczących z więzieniem planowano w latach pięćdziesiątych wznieść nową dzielnicę i buldożery Speera zdążyły już tu i ówdzie dokonać wstępnych spustoszeń. Ale pieniądze skończyły się, zanim udało się zbudować cokolwiek na miejscu zburzonych zabudowań. Zarośnięte pustkowia lśniły teraz w niebieskawym świetle niczym skraj pola bitwy. Pomiędzy nimi gnieździli się w mrocznych zaułkach wschodnioeuropejscy gastarbeiterzy.
March na pół siedział, na pół leżał na fotelu, opierając głowę o skórzane oparcie. Krebs pochylił się nagle w jego stronę.
— Cholera jasna! — wrzasnął. — Zlał się — powiedział do kierowcy. — Zatrzymaj się tutaj. Szofer zaklął i ostro zahamował.
— Otwórz drzwi! Sturmbannführer wysiadł, objął ramieniem Marcha i wyciągnął go na zewnątrz.
— Szybko! Nie mamy na to całej nocy! — szepnął. — Zaczekaj chwilę — zwrócił się do kierowcy. — Nie gaś silnika.
Popychany z tyłu March ruszył, potykając się o kamienie, alejką biegnącą w stronę nieczynnego kościoła. Kiedy weszli do środka, Krebs rozpiął mu kajdanki.
— Szczęśliwy z ciebie facet, March.
— Nie rozumiem.
— Masz bardzo kochającego wujka.
Kap, kap, kap. Gdzieś w mroku kapała woda. Kap, kap, kap.
— Powinieneś przyjść do mnie od razu, mój chłopcze — mówił Artur Nebe. — Zaoszczędziłbyś sobie tych wszystkich cierpień. — Pogładził Marcha palcami po policzku. W gęstym mroku March nie widział dokładnie jego twarzy, zaledwie blady zarys.
— Weź mój pistolet. — Krebs wcisnął mu do ręki lugera. — Weź go. Obezwładniłeś mnie. Zabrałeś mi pistolet. Rozumiesz?
Chyba śnił? Ale tkwiąca w jego dłoni broń wydawała się całkiem rzeczywista…
— Och, March, March — ciągnął dalej Nebe niskim, dobitnym głosem. — Krebs przyszedł do mnie dziś wieczorem; powiedział mi, co odkryłeś. Wszyscy to oczywiście podejrzewaliśmy, ale nie mieliśmy żadnych dowodów. Teraz musisz to wydobyć. Ze względu na nas wszystkich. Musisz powstrzymać tych sukinsynów.
— Pan wybaczy, Herr Oberstgruppenführer — przerwał mu Krebs — ale nie mamy już więcej czasu. Spójrz tam, March. Widzisz samochód?
Pod złamaną uliczną latarnią w końcu alejki March dostrzegł niski obły kształt. Słyszał warkot zapalonego silnika.
— Co to znaczy? — Popatrzył pytająco na obu mężczyzn.
— Idź tam i wsiądź do samochodu. Nie mamy więcej czasu. Liczę do dziesięciu i zaczynam krzyczeć.
— Nie zawiedź nas, March. — Nebe uszczypnął go w policzek. -
Twój wujek jest bardzo stary, ale ma nadzieję dożyć dnia, kiedy wszyscy ci dranie zawisną na szubienicy. Ruszaj. Wydobądź te papiery. Opublikuj je. Dając ci szansę, ryzykujemy wszystko.
— Zaczynam liczyć — powiedział Sturmbannführer. — Raz, dwa, trzy…
March zawahał się. Ruszył niepewnie do przodu, a potem zataczając się zaczął biec. Kiedy drzwi samochodu otworzyły się, obejrzał się do tyłu. Nebe zniknął już w mroku. Krebs przyłożył dłonie do ust. Za chwilę zacznie wzywać pomocy.
Odwrócił się i ostatkiem sił rzucił w stronę samochodu.
— Zavi! Zavi! — wzywał go ze środka znajomy głos.