CZĘŚĆ CZWARTA PIĄTEK, 17 KWIETNIA

Gestapo, Kriminalpolizei i służby bezpieczeństwa otacza tajemnicza aura politycznej powieści detektywistycznej.

REINHARD HEYDRICH

1

Berlińska giełda rozpoczęła swą działalność pół godziny wcześniej. Przy zuryskiej Bahnhof Strasse, na zamontowanej w oknie Union des Banques Suisses tablicy, cyfry zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Bayer, Siemens, Thyssen, Daimler — wszystkie akcje szły w górę. Jedyną firmą, której wiadomość o odprężeniu raczej zaszkodziła, niż pomogła, był Krupp.

Przed wystawą zgromadził się tłum elegancko ubranych osób, jak co dzień bacznie obserwujących liczby, które obrazowały stan zdrowia niemieckiej gospodarki. Ceny na berlińskiej giełdzie spadały od sześciu miesięcy i inwestorów zaczęła ogarniać panika. Ale w tym tygodniu, dzięki staremu Kennedy’emu bessa zatrzymała się — stary Joe zawsze znał się na giełdzie, nie darmo zarobił w swoim czasie na Wall Street pół miliarda dolarów. Berlin był szczęśliwy. Wszyscy byli szczęśliwi. Nikt nie zwrócił uwagi na idących od strony jeziora kobietę i mężczyznę. Nie trzymali się za ręce, ale szli wystarczająco blisko siebie, żeby co jakiś czas musnąć się ciałami. Z tyłu za nimi podążali dwaj wyraźnie zmęczeni dżentelmeni w żółtawoszarych nieprzemakalnych płaszczach.

Przed wyjazdem z Berlina Marchowi udzielono krótkiego wykładu na temat zwyczajów i praktyk szwajcarskiej bankowości.

— Bahnhof Strasse jest finansowym centrum. Wygląda jak główna ulica handlowa, którą w zasadzie jest. Tak naprawdę jednak liczą się podwórka i kantory nad sklepami. Tam właśnie mieszczą się banki. Ale trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Szwajcarzy powiadają: im starsze pieniądze, tym trudniej je zobaczyć. W Zurychu pieniądze są czasami tak stare, że w ogóle ich nie widać.

Pod chodnikami i liniami tramwajowymi Bahnhof Strasse biegła sieć katakumb i piwnic, w których zgromadziły swe fortuny trzy pokolenia europejskich bogaczy. March przyglądał się kupującym i turystom, zastanawiając się, po czyich dawnych marzeniach i tajemnicach, po czyich kościach tak niefrasobliwie stąpają.

Wszystkie te banki były małymi, rodzinnymi firmami: kilkunastu pracowników, kilka pomieszczeń, niewielka mosiężna tabliczka. Zaugg Cie nie różnił się od innych. Nad mieszczącym się w bocznej uliczce, za sklepem jubilera, wejściem zamontowana była kamera, taka sama jak ta przy willi Zaugga. Wciskając dzwonek March poczuł, jak Charlie dotyka jego ręki.

Kobiecy głos zapytał go przez interkom o nazwisko i sprawę, z którą przyszedł. Xavier spojrzał prosto w oko kamery.

— Nazywam się March. A to jest Fräulein Maguire. Chcielibyśmy widzieć się z Herr Zauggiem.

— Macie państwo umówione spotkanie?

— Nie.

— Herr dyrektor nie przyjmuje nikogo, kto nie był przedtem umówiony.

— Proszę mu powiedzieć, że mamy upoważnienie do konta numer dwadzieścia cztery zero dwa.

— Chwileczkę.

Policjanci kręcili się przy wylocie bocznej uliczki. March spojrzał na Charlie. Miał wrażenie, że jej oczy są jaśniejsze, skóra bardziej błyszcząca. Nie wiedział, czy sobie nie pochlebia. Wszystko wydawało mu się dzisiaj bardziej intensywne — drzewa bardziej zielone, kwiaty bielsze, skąpane w blasku niebo bardziej błękitne.

Na ramieniu Maguire trzymała skórzaną torbę, z której wyjęła teraz aparat fotograficzny, leicę.

— Myślę, że warto zrobić zdjęcie do rodzinnego albumu.

— Jak chcesz. Ale beze mnie.

— Jaki skromny.

Zrobiła zdjęcie drzwi i mosiężnej tablicy.

— Proszę na drugie piętro — odezwał się z interkomu głos recepcjonistki. Zazgrzytały odsuwane rygle i March pchnął do środka ciężkie drzwi.

Dom był złudzeniem optycznym. Mały i niepozorny z zewnątrz, mieścił w środku wspaniałe, połyskujące chromami i szkłem schody, które prowadziły do przestronnej sali, udekorowanej sztuką nowoczesną. Czekał tam na nich Hermann Zaugg. Za jego plecami stał jeden z widzianych poprzedniego dnia ochroniarzy.

— Herr March, nieprawdaż? — zagaił bankier, wyciągając rękę. — A to Fräulein Maguire? — Uścisnął również jej dłoń, skłaniając przy tym lekko głowę. — Angielka?

— Amerykanka.

— A! Znakomicie. Zawsze miło jest spotkać się z naszymi amerykańskimi przyjaciółmi. — Przypominał porcelanową lalkę: srebrzyste włosy, błyszcząca różowa twarz, drobne dłonie i stopy. Ubrany był w nieskazitelnie czarny garnitur, białą koszulę, perłowoszary krawat. — Jak rozumiem, macie państwo niezbędne upoważnienie?

March podał mu pismo. Zaugg zbliżył je szybko do światła i przyjrzał się podpisowi.

— Istotnie. Moja ręka. Z lat młodości. Obawiam się, że od tamtych czasów mój charakter pisma znacznie się pogorszył. Proszę za mną.

W gabinecie wskazał im obitą białą skórą niską sofę. Sam usiadł za biurkiem. Teraz miał nad nimi przewagę kilkunastu centymetrów — najstarszy pod słońcem trik.

March postanowił zagrać w otwarte karty.

— Wczoraj wieczorem spacerowaliśmy obok pańskiej rezydencji. Pański dom jest bardzo dobrze strzeżony.

Zaugg splótł dłonie na biurku. Jego kciuki uniosły się w wymijającym geście, tak jakby chciał powiedzieć: wiecie, jak to jest.

— Dowiedziałem się od moich wspólników, że wy również jesteście dobrze chronieni. Czy to wizyta oficjalna, czy prywatna?

— I taka, i taka. A właściwie ani oficjalna, ani prywatna.

— Nie po raz pierwszy mam do czynienia z taką sytuacją. Teraz zapewne powie mi pan, że to „delikatna sprawa”… — To delikatna sprawa.

— Moja specjalność. — Bankier poprawił mankiety. — Czasami wydaje mi się, że przez ten gabinet przesunęła się cała historia dwudziestowiecznej Europy. W latach trzydziestych w miejscu, gdzie teraz siedzicie, widziałem żydowskich uchodźców: często żałosne istoty ściskające w rękach to, co udało im się ocalić z pożogi. W ślad za nimi pojawiali się na ogół dżentelmeni z Gestapo. W latach czterdziestych ich miejsce zajęli niemieccy dygnitarze, którzy… jak by tu powiedzieć… całkiem niedawno weszli w posiadanie pokaźnych fortun. Czasami ci sami osobnicy, którzy jeszcze niedawno przychodzili likwidować konta innych, pojawiali się tu, żeby zakładać swoje własne. W latach pięćdziesiątych mieliśmy do czynienia ze spadkobiercami tych, którzy zniknęli w latach czterdziestych. Teraz, w latach sześćdziesiątych, kiedy dwa wasze wielkie kraje po raz kolejny zbliżyły się do siebie, przewiduję wzrost transakcji z klientami amerykańskimi. Lata siedemdziesiąte zostawiam memu synowi.

— Jaki zakres ma nasze upoważnienie? — zapytał March.

— Macie kluczyk? March kiwnął głową.

— W takim razie dysponujecie pełnym dostępem do skrytki.

— Najpierw chcielibyśmy poznać dokumentację.

— Proszę bardzo. — Zaugg przyglądał się przez chwilę upoważnieniu, po czym podniósł słuchawkę telefonu. — Fräulein Graf, proszę przynieść dokumentację skrytki numer dwadzieścia cztery zero dwa.

Minutę później do gabinetu weszła kobieta w średnim wieku, niosąc cienki brązowy skoroszyt. Podała go bankierowi.

— Co chcecie wiedzieć? — zapytał.

— Kiedy założono konto? Zajrzał do papierów.

— W lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Dokładnie ósmego lipca.

— Kto je założył?

Zaugg zawahał się. Był niczym skąpiec niechętnie rozstający się z bezcennymi skarbami; udzielanie każdej informacji sprawiało mu niemal fizyczny ból. Ale ustalone przez niego samego reguły nie dawały mu żadnego wyboru.

— Herr Martin Luther — wykrztusił w końcu. March robił notatki.

— Na jakich warunkach?

— Jedna skrytka. Cztery klucze.

— Cztery klucze? — March uniósł brwi. Jeden klucz był dla samego Luthera, dwa następne najprawdopodobniej dla Buhlera i Stuckarta. Dla kogo przeznaczony był czwarty? — Kto je otrzymał?

— Wszystkie wydano panu Lutherowi, razem z czterema upoważnieniami. Co z nimi zrobił, to oczywiście nie nasza sprawa. Zdaje pan sobie sprawę, że był to specjalny rodzaj konta, założony podczas wojny w ekstremalnych warunkach. Jego celem była ochrona anonimowości klienta, a także, w wypadku gdyby coś mu się stało, umożliwienie dostępu do skrytki wszelkiego rodzaju spadkobiercom i beneficjantom.

— Jak zapłacił za skrytkę?

— Gotówką. Za trzydzieści lat. Z góry. Nie musi się pan obawiać, Herr March, nie trzeba nic płacić aż do roku siedemdziesiątego drugiego.

— Czy ma pan dokumentację obsługi konta? — zapytała Charlie.

— Wyłącznie daty, kiedy otwierana była skrytka — odparł bankier.

— Kiedy to było?

— Ósmego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Siedemnastego grudnia czterdziestego drugiego. Dziewiątego sierpnia czterdziestego trzeciego. Trzynastego kwietnia sześćdziesiątego czwartego.

Trzynastego kwietnia! Marchowi ledwo udało się stłumić okrzyk triumfu. Jego domysły były trafne. Luther przyleciał do Zurychu na początku tego tygodnia. Zapisał daty w notesie.

— Tylko cztery razy? — zapytał.

— Zgadza się.

— Do ostatniego poniedziałku skrytka nie była otwierana przez prawie dwadzieścia jeden lat?

— Na to wskazują daty. — Zaugg zamknął ze zniecierpliwieniem skoroszyt. — Mógłbym dodać, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Mamy skrytki, których nikt nie otwierał od pięćdziesięciu i więcej lat.

— To pan ją zakładał?

— Tak.

— Czy Herr Luther powiedział, dlaczego chce ją otworzyć bądź dlaczego potrzebuje tego szczególnego rodzaju konta?

— Przywilej klienta.

— Słucham?

— To informacja, do której ma dostęp tylko bankier i jego klient.

— Ale my też jesteśmy pańskimi klientami — przerwała mu Charlie.

— Bynajmniej, Fräulein Maguire. Jesteście państwo beneficjantami mego klienta. Ważne rozróżnienie.

— Czy Herr Luther za każdym razem osobiście otwierał skrytkę? — zapytał March.

— Przywilej klienta.

— Czy to Luther otworzył skrytkę w poniedziałek? W jakim był nastroju?

— Przywilej klienta, przywilej klienta. — Bankier podniósł w górę ręce. — Możemy się tak bawić przez cały dzień. Nie tylko nie mam obowiązku przekazywać wam tych informacji, ale stanowiłoby to w istocie naruszenie szwajcarskiego prawa bankowego. Powiedziałem wam wszystko, co mieliście prawo wiedzieć. Coś jeszcze?

— Tak. — March zamknął notes i spojrzał na Charlie. — Chcielibyśmy osobiście sprawdzić skrytkę.


Mała winda zwiozła ich do podziemi. Miejsca starczało akurat dla czterech pasażerów. March, Charlie, Zaugg i jego ochroniarz stali ściśnięci jak szprotki. Z bliska bankier pachniał wodą kolońską; jego błyszczące włosy namaszczone były oleistą pomadą.

Piwnica przypominała więzienie albo kostnicę: wyłożony białymi kaflami, ciągnący się przez trzydzieści metrów korytarz, po którego obu stronach widać było kraty. Na końcu, obok dużych drzwi, siedział przy biurku strażnik. Zaugg wyciągnął z kieszeni przymocowany łańcuszkiem do paska ciężki pęk kluczy. Szukając właściwego, nucił coś cicho pod nosem.

Sufit drżał lekko, kiedy nad ich głowami przejeżdżały tramwaje.

Zaugg wprowadził ich do skarbca. Stalowe ściany błyszczały w świetle jarzeniówek: wszędzie widać było kwadratowe drzwiczki, każde o boku mniej więcej pół metra. Bankier minął Xaviera i Charlie, otworzył jedne z nich, umieszczone na wysokości mniej więcej metra, po czym dał krok do tyłu. Strażnik wyciągnął ze środka metalowy pojemnik wielkości sporego kufra i postawił go na stole.

— Pańskie klucze pasują do zamka — powiedział Zaugg. — Ja zaczekam na zewnątrz.

— Nie musi pan.

— Dziękuję, ale wolę wyjść.

Bankier opuścił skarbiec i stanął odwrócony plecami do metalowych prętów. March spojrzał na Charlie i podał jej klucz.

— Ty to zrób.

— Drżą mi ręce.

Włożyła klucz do zamka. Obrócił się całkiem łatwo. Otworzyła się tylna ścianka pojemnika. Maquire sięgnęła do środka. Na jej twarzy odmalowało się zdumienie, a potem rozczarowanie.

— Chyba nic tu nie ma… — Wyraz jej twarzy zmienił się. — Nie, coś jest…

Uśmiechnęła się i wyciągnęła płaskie kwadratowe pudło, mniej więcej pięćdziesiąt centymetrów szerokie i pięć centymetrów grube. Do zapieczętowanej czerwonym lakiem pokrywki przyklejona była kartka z wystukanym na maszynie napisem: „Własność Archiwum Traktatowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeszy”. Niżej, gotyckimi literami: „Geheime Reichssache”. Tajny dokument państwowy.

Traktat?

Xavier złamał pieczęć, używając klucza. Podniósł pokrywkę. Z wnętrza uniósł się zapach pleśni i kadzidła.

Przejechał kolejny tramwaj. Zaugg wciąż nucił, dzwoniąc kluczami. W środku pudła leżał owinięty w ceratę jakiś przedmiot. March wyjął go i położył na stole. Odwinął ceratę: miał przed sobą drewnianą płytę, podrapaną i starą; z odłamanym z jednej strony rogiem. Obrócił ją.

— Jakie to piękne — szepnęła stojąca obok niego Charlie.

Brzegi płyty były nierówne, tak jakby wyrwano ją z oprawy. Ale sam portret był doskonale zachowany. Młoda, patrząca w prawo piękna kobieta z jasnobrązowymi oczyma i podwójnym sznurem czarnych pereł na szyi. Dotykała wąskimi arystokratycznymi palcami białego futra siedzącego jej na ręku małego zwierzęcia. To nie był pies; zwierzę bardziej przypominało łasicę.

Charlie miała rację. Obraz był piękny. Zdawał się wchłaniać palące się w piwnicy światło i wypromieniowywać je z powrotem. Od bladej skóry dziewczyny bił anielski blask.

— Co to jest? — zapytała Charlie.

— Bóg jeden wie. — Xavier poczuł się w niejasny sposób oszukany. Czyżby skrytka nie była niczym więcej jak przedłużeniem skarbca Buhlera? — Znasz się trochę na sztuce?

— Niezbyt wiele. Ale obraz wydaje mi się znajomy. Mogę? — Wzięła go od niego i wyciągnęła na długość ręki. — To chyba szkoła włoska. Widzisz jej suknię? Kwadratowe wycięcie dekoltu, rękawy. Moim zdaniem to Renesans. Bardzo stary i na pewno prawdziwy.

— I na pewno kradziony. Włóż go z powrotem.

— Musimy?

— Oczywiście. Chyba że opowiesz jakąś przekonywającą historyjkę celnikom na berlińskim lotnisku.

Kolejny obraz: i to wszystko. Klnąc pod nosem March przesunął rękoma po ceracie, sprawdził tekturowe pudło. Obrócił do góry dnem metalowy pojemnik i potrząsnął nim. Nic. Pusta skrytka drwiła sobie z niego. Czego się spodziewał? Nie miał pojęcia. Ale na pewno czegoś bardziej określonego niż to.

— Musimy iść — powiedział.

— Chwileczkę.

Charlie oparła obraz o pojemnik, ukucnęła i zrobiła pół tuzina fotografii. Potem owinęła go ponownie w ceratę, włożyła z powrotem do pojemnika i przekręciła klucz w zamku.

— Już skończyliśmy, Herr Zaugg! — zawołał March. — Dziękuję.

Zaugg i strażnik pojawili się ponownie — trochę zbyt szybko, pomyślał March. Domyślał się, że bankier wiele by oddał, żeby ich podsłuchać.

Mały Szwajcar zatarł ręce.

— Mam nadzieję, że pan zadowolony?

— Całkowicie.

Strażnik wsunął pojemnik z powrotem w otwór, Zaugg zamknął drzwiczki i renesansowy obraz zniknął w ciemności. „Mamy tutaj skrytki, których nikt nie otwierał od pięćdziesięciu i więcej lat…” Czy minie pół wieku, zanim ktoś ponownie zatrzyma na nim oko?

W windzie panowała cisza. Bankier odprowadził ich aż do drzwi wyjściowych.

— Tutaj powiemy sobie chyba do widzenia — rzekł, podając im kolejno rękę.

March czuł, że powinien powiedzieć coś więcej, spróbować jakiejś sztuczki.

— Muszę pana ostrzec, Herr Zaugg, że w zeszłym tygodniu zostali zamordowani dwaj współwłaściciele tego konta. Sam Martin Luther zaginął bez wieści.

Bankier nawet nie mrugnął.

— Mój Boże. Starzy klienci odchodzą, a na ich miejsce — wskazał ręką Marcha i Charlie — przychodzą nowi. I tak już jest. Jednego może pan być pewien, Herr March: niezależnie od tego, kto wygra kolejną wojnę, kiedy rozwieją się bitewne dymy, w szwajcarskich kantonach wciąż istnieć będą banki. Żegnam państwa.

Wyszli na ulicę; zamykały się za nimi drzwi, wtedy Charlie nagle zawołała:

— Herr Zaugg!

Jego twarz ukazała się w szparze i zanim zdążył się cofnąć, pstryknęła migawka aparatu. I tak został uwieczniony: z wytrzeszczonymi oczyma i szeroko otwartymi z oburzenia małymi ustami.


Züricher See spowite było w błękitnej mgle niczym na obrazku z bajki — krajobraz, z którego powinny się wynurzyć morskie potwory, a potem szlachetni, walczący z nimi rycerze. Gdyby tylko świat był taki, jaki nam obiecano, pomyślał March. Z oparów wyłoniłyby się wtedy zamki ze strzelistymi wieżyczkami.

Trzymając przy nogach walizkę, opierał się o wilgotną kamienną balustradę naprzeciwko hotelu. Charlie płaciła rachunek.

Żałował, że nie mogą zostać dłużej — zabrałby ją na przejażdżkę po jeziorze, na spacer po mieście i po pobliskich wzgórzach. Na kolację zapraszałby ją na stare miasto; a każdego wieczoru wracaliby razem do jego pokoju, żeby kochać się, słuchając szumu jeziora. Marzenie… Z lewej strony, w odległości pięćdziesięciu metrów, siedzieli poziewując w swoich samochodach jego opiekunowie ze Swiss Polizei.

Przed wielu laty, kiedy March był młodym detektywem w hamburskim Kripo, kazano mu eskortować odsiadującego dożywotni wyrok więźnia, któremu udzielono specjalnej jednodniowej przepustki. Wiadomość o procesie ukazała się w gazetach; przeczytała ją sympatia więźnia z dzieciństwa. Napisała do niego, a potem odwiedziła w więzieniu; w końcu zgodziła się wyjść za niego za mąż. Cała sprawa poruszyła tak żywą w niemieckiej duszy sentymentalną strunę. Zorganizowano kampanię na rzecz doprowadzenia do skutku ślubnej ceremonii. Władze ugięły się. I March zabrał go na ślub i niczym jakiś niezwykle czujny drużba stał przykuty do niego kajdankami podczas całej mszy, a nawet podczas robienia ślubnych zdjęć.

Wesele odbyło się w ponurej przykościelnej sali. Kiedy zbliżało się do końca, pan młody szepnął, że obok jest składzik z matą na podłodze i że ksiądz nie robi żadnych obiekcji… A March — wówczas sam młody żonkoś — sprawdził składzik, przekonał się, że nie ma w nim żadnych okien, i na dwadzieścia minut zostawił więźnia i jego żonę samych. Ksiądz — który trzydzieści lat spędził jako kapelan w hamburskich dokach i niejedno w życiu widział — z poważną miną mrugnął do niego okiem.

W drodze powrotnej, kiedy zobaczyli wysokie mury więzienia, March oczekiwał, że pan młody będzie załamany, że poprosi o jeszcze trochę czasu albo nawet spróbuje dać drapaka. Nic z tych rzeczy. Facet z uśmiechem skończył swoje cygaro. Stojąc teraz przy brzegu Zürich See, March uświadomił sobie, co czuł wtedy jego więzień. Wystarczyło przekonać się o tym, że możliwe jest inne życie; wystarczył jeden dzień.

Poczuł, że podchodzi do niego Charlie. Stanęła z boku i pocałowała go lekko w policzek.


Półki sklepu na zuryskim lotnisku uginały się pod ciężarem kolorowych prezentów: zegarów z kukułką, miniaturowych nart, popielniczek z wymalowanym w środku Matterhornem i niezliczonych czekoladek. March wybrał bombonierkę z pozytywką i umieszczonym na pokrywce napisem: „Najlepsze życzenia urodzinowe dla naszego ukochanego Führera, 1964”. Przy ladzie czekała na niego pulchna sprzedawczyni w średnim wieku.

— Czy może to pani za mnie zapakować i wysłać?

— Żaden problem, proszę pana. Proszę napisać adres odbiorcy.

Dała mu kartkę papieru i ołówek. Xavier napisał nazwisko i adres Hannelore Jaeger. Hannelore była jeszcze grubsza od swego męża i uwielbiała czekoladki. Miał nadzieję, że Max doceni jego poczucie humoru.

Sprzedawczyni wzięła bombonierkę i szybko zapakowała ją wprawnymi palcami w brązowy papier.

— Dużo ich pani sprzedaje?

— Tysiące. Wy, Niemcy, z całą pewnością kochacie swego Führera.

— Tak, to prawda. — Przyjrzał się paczce. Wyglądała dokładnie tak samo jak ta, którą wyjął ze skrzynki pocztowej Buhlera. — Nie prowadzi pani może rejestru miejsc, do których je wysyłacie?

— To byłoby niemożliwe. — Wypisała adres, przykleiła znaczek i odłożyła paczkę na leżący za jej plecami stos.

— Oczywiście. A może zapamiętała pani starego Niemca, kupującego taką bombonierkę w poniedziałek o czwartej po południu? Miał grube oprawki okularów i łzawiące oczy.

Jej rysy stwardniały. Spojrzała na niego podejrzliwie.

— Kim pan jest? Policjantem?

— Nieważne. — Zapłacił za czekoladki, a także za kubek z napisem I love Zurich.

Luther nie przebył całej tej drogi do Szwajcarii, żeby umieścić w skrytce obraz, pomyślał. Nawet emerytowany urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie mógłby przemycić pod nosem Zollgrenzschutz paczki tej wielkości, w dodatku ostemplowanej pieczęcią z napisem „Tajne”. Przyjechał po to, żeby coś wyjąć, żeby zabrać to z powrotem do Niemiec. A ponieważ odwiedzał bank po raz pierwszy od dwudziestu jeden lat, do skrytki były trzy inne klucze, a on nie ufał nikomu, musiał mieć wątpliwości, czy to coś jeszcze tam jest.

March stał, przyglądając się hali odlotów i próbując wyobrazić sobie wbiegającego na lotnisko, zaciskającego w ręku bezcenny bagaż starszego mężczyznę, w którego klatce piersiowej tłukło się schorowane serce. Czekoladki musiały oznaczać, że mu się udało: jak na razie, towarzysze, wszystko idzie dobrze. Co mógł zawierać ten bagaż? Na pewno nie wyjął ze skrytki obrazów ani pieniędzy; mieli ich dosyć w Niemczech.

— Papier.

— Co?

Charlie, która czekała na niego w hali, obróciła się zdumiona.

— To musi być to. Papier. Wszyscy byli państwowymi urzędnikami. Prowadzili papierowe życie, życie na papierze.

Wyobraził sobie ich, jak siedzieli po nocach w swoich gabinetach w wojennym Berlinie — wymieniając w bezustannym biurokratycznym młynie memoriały i noty, budując sobie papierowe fortece. Miliony Niemców walczyło na wojnie: w marznącym błocie ukraińskich stepów, w piaskach Libii, pod błękitnym niebem południowej Anglii albo — tak jak March — na morzu. Ale ci starcy walczyli — wykrwawiali się i marnowali swoje najlepsze lata — na papierze.

— Mówisz bez sensu — stwierdziła potrząsając głową Charlie.

— Wiem. Do samego siebie. Zobacz, co ci kupiłem. Odpakowała kubek i roześmiała się, przyciskając go do piersi.

— Zachowam go do końca życia.


Przeszli szybko przez kontrolę paszportową. Za barierką March obrócił się, żeby spojrzeć po raz ostatni na lotnisko. Dwaj szwajcarscy policjanci obserwowali ich, stojąc przy stanowisku odprawy. Jeden z nich — ten, który pomógł im przy willi Zaugga — podniósł na pożegnanie rękę. Xavier pomachał mu w odpowiedzi.

Ich numer lotu wywoływany był po raz ostatni.

— Pasażerowie Lufthansy numer lotu dwieście dwadzieścia siedem proszeni są…

March opuścił rękę i ruszył w stronę wyjścia na płytę lotniska.

2

Tym razem ani kropli whisky, ale za to kawa — mnóstwo czarnej, mocnej kawy. Charlie próbowała czytać gazetę, ale szybko zasnęła. March był zbyt podniecony, żeby odpoczywać.

Wydarł z notesu tuzin czystych kartek i każdą z nich podzielił na cztery mniejsze arkusiki. Rozłożył je przed sobą na plastikowym stoliku. Na każdym napisał nazwisko, datę i wydarzenie. Bez końca je przesuwał: te z przodu na tył, te z tyłu na środek, te ze środka na początek. Z ust zwisał mu papieros, głowa tonęła w chmurze dymu. Pasażerowie, których kilku posłało mu ukradkowe spojrzenia, mogli pomyśleć, że gra w jakąś szczególnie zwariowaną formę pasjansa.


Lipiec 1942. Na froncie wschodnim Wehrmacht przeprowadza operację ,,Blau”; ofensywę, która w ostatecznym rozrachunku przyniesie zwycięstwo Niemcom. Ameryka zbiera cięgi od Japończyków. Brytyjczycy bombardują Zagłębie Ruhry i walczą w Afryce Północnej. W Pradze Reinhardowi Heydrichowi udaje się wrócić do zdrowia po zamachu na jego życie.

Dobre czasy dla Niemców, zwłaszcza dla tych, którzy znajdują się na okupowanych terytoriach. Eleganckie mieszkania, kochanki, łapówki — cale skrzynie łupów wysyłane z powrotem do domu. Korupcja od góry do dołu; od kaprala do komisarza; od alkoholu po średniowieczne ołtarze. Buhler, Stuckart i Luther zajmują w tej grze szczególnie korzystne pozycje. Buhler rekwiruje dzielą sztuki w Generalnej Guberni i fałszując specyfikacje wysyła je do Stuckarta w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych — niewiele ryzykuje, bo któż ośmieliłby się sprawdzać pocztę tak wpływowych dygnitarzy Rzeszy. Luther szmugluje dzielą sztuki za granicę i sprzedaje — także bez większego ryzyka, bo kto ośmieliłby się poprosić o otworzenie bagaży szefa Abteilung Deutschland. W latach pięćdziesiątych wszyscy przechodzą na emeryturę, opływając w bogactwa i honory.

A potem, w roku 1964, katastrofa.


Xavier ponownie poprzesuwał papiery.

W piątek, 11 kwietnia, trzej konspiratorzy zbierają się w willi Buhlera: dochodzą do nich pierwsze wiadomości o grożącym niebezpieczeństwie…

Nie. To nieprawda. Przekartkował ponownie swój notes, szukając zapisków na temat rozmowy, jaką Charlie odbyła ze Stuckartem. Oczywiście.

W czwartek, 10 kwietnia, na dzień przed spotkaniem, Stuckart przyjeżdża na Bülow Strasse, żeby zanotować numer telefonu w budce obok bloku Charlotte Maguire. W piątek idzie z tym numerem do willi Buhlera. Grozi im coś tak strasznego, że trzej mężczyźni rozważają rzecz normalnie nie do pomyślenia: ucieczkę do Stanów Zjednoczonych. Stuckart przedstawia im plan działania. Nie mogą ufać pracownikom ambasady, bo Kennedy obsadził ją ludźmi kompromisu. Potrzebny jest bezpośredni łącznik z Waszyngtonem. Stuckart ma kogoś takiego: to córka Michaela Maguire. Zapada zgoda. W sobotę Stuckart telefonuje do dziewczyny, żeby zaaranżować spotkanie. W niedzielę Luther leci do Szwajcarii: nie po obrazy ani pieniądze, których mieli dosyć w Berlinie, ale aby odebrać coś, co umieścili w skrytce podczas którejś z trzech wizyt między latem 1942 a wiosną 1943.

Lecz jest już za późno. Luther odbiera to, co miał do odebrania, wysyła sygnał z Zurychu i ląduje w Berlinie. Ale Buhler i Stuckart już nie żyją. Luther postanawia zatem zniknąć razem z tym, co zabrał ze skrytki w Zurychu.

March odchylił się w fotelu i przyjrzał swojej do połowy rozwiązanej układance. Była to pewna wersja wydarzeń: tak samo dobra jak każda inna.

Charlie westchnęła, zadrżała przez sen i przekręciła się, żeby ułożyć głowę na jego ramieniu. Pocałował ją we włosy. Dzisiaj był piątek. Führertag przypadał w poniedziałek. Został mu tylko weekend.

— Obawiam się, droga Fräulein Maguire, że przez cały czas szukamy w złym miejscu — mruknął pod nosem.


* * *

— Panie i panowie, wkrótce będziemy lądować na lotnisku Hermanna Göringa w Berlinie. Proszę ustawić fotele w najwyższej pozycji i złożyć stoliki.

Ostrożnie, żeby nie obudzić Charlie, March wysunął ramię spod jej głowy, zebrał swoje karteluszki i lekko się kołysząc ruszył w stronę ogona. Chłopak w mundurze Hitlerjugend wyszedł z ubikacji i przytrzymał mu grzecznie drzwi. March podziękował skinieniem głowy, wszedł do środka i zamknął drzwi na zasuwkę. Zapaliło się przyćmione światło.

W małej kabinie unosił się zapach taniego mydła, kału i wymienianego bez przerwy tego samego powietrza. March uniósł deskę klozetową i wrzucił do środka karteczki. Samolot podskoczył i zadrżał. Zapaliło się ostrzegawcze światełko. UWAGA! PROSZĘ WRÓCIĆ NA SWOJE MIEJSCE. Turbulencja sprawiła, że żołądek podszedł mu do gardła. Czy tak właśnie czuł się Luther, kiedy samolot schodził do lądowania w Berlinie? Metal był lepki w dotyku. Pociągnął za spuszczającą wodę dźwignię i notatki zniknęły w błękitnym wirze.

Lufthansa nie zaopatrywała toalet w ręczniki, ale w wilgotne małe chusteczki nasycone jakimś niezdrowym płynem. March wytarł jedną z nich twarz. Przez śliską bibułę czuł gorącą skórę. Kolejna wibracja, jak w U-Boocie, obok którego wybuchała głębinowa bomba. Schodzili szybko w dół. Przycisnął rozpalone czoło do chłodnego lustra. Zanurzaj się, zanurzaj…


Charlie obudziła się i z trudem rozczesywała swoje gęste włosy.

— Myślałam już, że wyskoczyłeś.

— Przez chwilę o tym myślałem. — Usiadł i zapiął pasy. — Ale ty możesz stać się moim ocaleniem.

— Jesteś bardzo miły.

— Powiedziałem: możesz. — Wziął ją za rękę. — Posłuchaj. Czy Stuckart na pewno powiedział ci, że przyszedł zanotować numer telefonu w czwartek?

Przez chwilę się zastanawiała.

— Tak, jestem tego pewna. Pamiętani, że pomyślałam sobie wtedy: ten facet traktuje sprawę serio, odrobił pracę domową.

— Uważam dokładnie to samo. Pytanie brzmi, czy Stuckart działał na własną rękę, próbując przygotować dla siebie trasę ucieczki, czy też dzwonił w wyniku porozumienia z innymi?

— Czy to istotne?

— Bardzo. Pomyśl tylko. Skoro uzgodnił to z innymi w piątek, to Luther może wiedzieć, kim jesteś i jak się z tobą skontaktować. Cofnęła zaskoczona rękę.

— Przecież to szaleństwo. On nigdy by mi nie zaufał.

— Masz rację, to szaleństwo. — Weszli w pierwszą warstwę chmur, potem w drugą. March widział przezierającą przez nie niczym czubek hełmu kopułę Wielkiego Pałacu. — Zakładając, że Luther wciąż jeszcze żyje, jakie są jego opcje? Lotnisko jest obserwowane. Podobnie jak nabrzeża, dworce kolejowe, granica lądowa. Nie może zwrócić się o pomoc do ambasady amerykańskiej. Nie po tym, jak ogłoszono wiadomość o wizycie Kennedy’ego. Nie może wrócić do domu. Co mu pozostaje?

— Nie wierzę. Mógł zadzwonić do mnie we wtorek albo w środę. Albo w czwartek rano. Na co czekał?

W jej głosie wyczuł powątpiewanie. Nie chcesz w to uwierzyć, pomyślał. Uważasz, że byłaś taka sprytna, szukając danych do swego artykułu w Zurychu, ale przez cały ten czas twój artykuł czekał na ciebie tutaj, w Berlinie.

Odwróciła się od niego, wlepiając wzrok w okno.

Xavier poczuł, jak ogarnia go nagłe zniechęcenie. Tak mało ją mimo wszystko znał.

— Nie dzwonił do ciebie — powiedział — bo chciał znaleźć jakieś lepsze, bezpieczniejsze wyjście. Kto wie? Może już je znalazł. Nie odpowiedziała.


Wylądowali w Berlinie w lekkiej mżawce tuż przed drugą. Przy końcu pasa startowego, kiedy Junkers zawrócił, deszcz zaciął nagle w szybę, zostawiając na niej cienkie smużki. Nad budynkiem lotniska smętnie zwisał mokry sztandar ze swastyką.

Do kontroli paszportowej prowadziły dwie kolejki: jedna dla Niemców i obywateli Wspólnoty Europejskiej, druga dla reszty świata.

— Tu się rozstaniemy — powiedział March. Z pewnymi trudnościami przekonał ją wcześniej, żeby pozwoliła mu nieść jej walizkę. Teraz oddał ją z powrotem. — Co masz zamiar robić?

— Wrócę chyba do domu i zaczekam na telefon. A ty?

— Pomyślałem, że zafunduję sobie małą lekcję historii. — Spojrzała na niego, nie bardzo rozumiejąc. — Zadzwonię do ciebie później.

— Nie zapomnij.

Powrócił cień dawnej nieufności. Widział ją w jej oczach, czuł, że ona odnajduje ją w jego. Chciał powiedzieć coś, co by ją uspokoiło.

— Nie przejmuj się. Umowa stoi.

Kiwnęła głową. Przez chwilę trwało niezręczne milczenie. A potem nagle wspięła się na palce i musnęła ustami jego policzek. Zniknęła, zanim zdążył zareagować.

Stojący w kolejce Niemcy wkraczali jeden po drugim na terytorium Rzeszy. March stał cierpliwie, ze splecionymi z tyłu rękoma, patrząc, jak urzędnik sprawdza jego paszport. W ciągu kilku ostatnich dni przed urodzinami Führera kontrola graniczna jeszcze bardziej się zaostrzyła, strażnicy byli jeszcze bardziej dociekliwi.

Oczy funkcjonariusza Zollgrenzschutz kryły się pod daszkiem czapki.

— Wrócił pan na trzy godziny przed terminem upłynięcia ważności wizy, Herr Sturmbannführer. — Przekreślił grubą czarną kreską wizę, nagryzmolił na niej ANULOWANE i wręczył mu paszport z powrotem. — Witamy w domu.

W zatłoczonej hali odprawy celnej Xavier na próżno szukał wzrokiem Charlie. Być może odmówili jej prawa wjazdu. Miał nadzieję, że tak się stało; byłaby wtedy bezpieczniejsza.

Funkcjonariusze Zollgrenzschutz otwierali każdą sztukę bagażu. Nigdy dotąd nie widział tak szeroko zakrojonych środków bezpieczeństwa. W hali panował chaos. Kręcący się wokół stosów garderoby i wykłócający z celnikami pasażerowie upodobniali ją do orientalnego bazaru. March spokojnie czekał na swoją kolej.

Dopiero po trzeciej dotarł do przechowalni bagażu i odebrał walizkę. W toalecie przebrał się z powrotem w mundur, a potem zwinął i zapakował cywilne ubranie. Sprawdził lugera i wsunął go do kabury. Wychodząc zerknął w lustro. Znajoma czarna sylwetka.

Witamy w domu.

3

Pogoda Führera, mówiła partia, kiedy świeciło słońce. Nie mieli żadnego określenia na deszcz.

Tego popołudnia, bez względu na to, czy będzie padało czy nie, zadekretowano początek trzydniowego święta, i z zaciekłą narodowo-socjalistyczną determinacją ludzie wyruszyli na obchody.

March siedział w jadącej przez Wedding na południe taksówce. Typowa robotnicza dzielnica, w latach dwudziestych twierdza komunistów. W ramach uroczystości o godzinę wcześniej niż zwykle zabrzmiały fabryczne syreny. Teraz ulice wypełniły się tłumem zmoczonych świętujących. Blockleiterzy należycie wywiązali się ze swych obowiązków. Prawie na co drugim budynku zatknięty był sztandar — na ogół ze swastyką, ale były także transparenty ze stosownymi hasłami, zawieszone między żelaznymi balkonami czynszowych kamienic. BERLIŃSCY ROBOTNICY POZDRAWIAJĄ FÜHRERA Z OKAZJI JEGO 75 URODZIN! NIECH ŻYJE NASZA ŚWIETLANA NARODOWOSOCJALISTYCZNA REWOLUCJA! NIECH ŻYJE NASZ PRZEWODNIK I PIERWSZY TOWARZYSZ, ADOLF HITLER! Boczne uliczki wypełniała feeria kolorów; dochodziło z nich stłumione umpa-umpa! dętych orkiestr SA. A był dopiero piątek. March zastanawiał się, co planują władze Wedding na sam Führertag.

Na rogu Wolff Strasse jakiś buntownik wymalował białą farbą nadprogramowy napis: KTO NIE BĘDZIE SIĘ DOBRZE BAWIŁ, ZOSTANIE ROZSTRZELANY. Próbowało go zetrzeć kilku podenerwowanych młodzieńców w brązowych koszulach.

March dojechał taksówką na Fritz-Todt Platz. Jego volkswagen wciąż stał przed blokiem Stuckarta, tam gdzie go przedwczoraj zostawił. Rzucił okiem na czwarte piętro. Ktoś zaciągnął story.

Na Werderscher Markt zostawił walizkę w swoim gabinecie i zadzwonił do oficera dyżurnego. Martin Luther wciąż był nieuchwytny.

— Tak między nami, March, Globus urządza nam tu prawdziwy dopust boży. Wpada co pół godziny, wydzierając się i grożąc, że jeśli go nie odnajdziemy, wszyscy wylądujemy w kacecie.

— Herr Obergruppenführer jest bardzo oddanym oficerem.

— O tak, z całą pewnością. — W głosie Krausego nagle zabrzmiał strach. — Wcale nie zamierzałem sugerować…

March odłożył słuchawkę. To powinno dać podsłuchującym jego rozmowy wiele do myślenia.

Postawił na biurku maszynę do pisania i wsunął w nią pojedynczy arkusz papieru. Zapalił papierosa.


Do: Oberstgruppenführera SS, Artura Nebego, 17.04.64

Reich Kriminalpolizei

Od: Sturmbannführera SS, X. Marcha.


1. Mam zaszczyt poinformować, że dzisiaj o godzinie 10.00 odwiedziłem siedzibę firmy Zaugg Cie, Bankiers przy Bahnhof Strasse w Zurychu.

2. Tajną skrytkę, na temat istnienia której dyskutowaliśmy w dniu wczorajszym, założył 8.07.1942 podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Martin Luther. Wydane zostały cztery klucze.

3. Skrytka otwierana była trzy razy: 17.12.1942, 9.08.1943 oraz 13.04.1964.

4. Kiedy sprawdziłem ją osobiście, okazało się…


March odchylił się na krześle i wypuścił w stronę sufitu kilka zgrabnych kółek dymu. Myśl o tym, że obraz wpadnie w ręce Nebego — żeby utonąć w jego kolekcji bombastycznych, kiczowatych Schmutzlerów i Kircherów — budziła w nim prawdziwą odrazę. To byłoby niemal świętokradztwo. Lepiej zostawić go w spokoju, w mroku podziemi. Przez chwilę trzymał palce na klawiszach maszyny, a potem napisał:


…że jest pusta.


Wysunął raport z maszyny, podpisał go i wsadził do koperty. Zadzwonił do gabinetu Nebego; kazano mu się natychmiast zgłosić. Odłożył słuchawkę i przez chwilę wpatrywał się w ceglany mur za oknem.

To nie był zły pomysł.

Wstał, podszedł do półki i poszukał na niej berlińskiej książki telefonicznej. Wyjął ją, odnalazł numer i żeby uniknąć podsłuchu, wszedł do sąsiedniego pokoju.

— Reichsarchiv — odparł męski głos, kiedy wykręcił numer.


Dziesięć minut później jego buty tonęły w miękkim dywanie w gabinecie Artura Nebego.

— Wierzysz w zbieg okoliczności, March?

— Nie, Herr Oberstgruppenführer.

— Nie — powtórzył Nebe. — Znakomicie. Ja też nie wierzę. — Odłożył szkło powiększające i odsunął na bok raport. — Nie wierzę, żeby dwóch zbliżonych wiekiem i rangą emerytowanych urzędników państwowych wolało popełnić samobójstwo, niż narazić się na oskarżenie o korupcję. Mój Boże… — Z jego ust wydarło się chrapliwe parsknięcie. — Gdyby każdy dygnitarz w Berlinie chciał pójść w ich ślady, ulice zasłałyby stosy trupów. Nie jest to też przypadek, że zamordowano ich obu w tym samym tygodniu, kiedy amerykański prezydent ogłosił łaskawie, że gotów jest nas odwiedzić.

Odsunął krzesło i pokuśtykał w stronę wypełnionej świętymi księgami narodowego socjalizmu małej biblioteczki. Były wśród nich „Mein Kampf Hitlera, „Mythus der XX. Jahrhunderts” Rosenberga, „Tagebücher” Goebbelsa. Oberstgruppenführer nacisnął guzik i grzbiety tomów odsunęły się, odsłaniając mały barek. March zorientował się, że nie było tam żadnych książek: wyłącznie przyklejone do drewnianej płyty ich grzbiety.

Nebe nalał sobie dużą wódkę i wrócił do biurka. March nadal stał przed nim, ani w postawie na baczność, ani na spocznij.

— Globus pracuje dla Heydricha — powiedział Oberstgruppenführer. — To proste. Globus nie podtarłby własnego tyłka, gdyby Heydrich nie powiedział, że nadeszła na to pora.

March nie odezwał się ani słowem.

— A Heydrich pracuje w przeważającej części dla Führera. A kiedy tego nie robi, pracuje dla samego siebie.

Nebe przytknął potężny kieliszek do warg. Wysunął z ust jaszczur-czy język i umoczył go w wódce. Przez chwilę milczał.

— Czy wiesz, dlaczego dogadujemy się z Amerykanami, March? — zapytał w końcu.

— Nie, Herr Oberstgruppenführer.

— Bo ugrzęźliśmy po uszy w gównie. Powiem ci coś, czego nie przeczytasz w gazetach małego doktorka. Do roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego mieliśmy osiedlić na Wschodzie dwadzieścia milionów ludzi. Taki był plan Himmlera. Do końca wieku dziewięćdziesiąt milionów. Zgoda, wysyłamy ich wszystkich zgodnie z harmonogramem. Kłopot polega na tym, że połowa chce wracać. Zwróć uwagę na ten kosmiczny paradoks, March: przestrzeń życiowa, w której nikt nie ma ochoty żyć. Terroryzm… — Nebe uniósł w górę kieliszek, w którym zabrzęczał lód. — Nie potrzebuję chyba tłumaczyć oficerowi Kripo, jak poważnym problemem stał się dla nas terroryzm. Amerykanie dostarczają pieniądze, broń, prowadzą szkolenia. Od dwudziestu lat podtrzymują przy życiu czerwonych. A my? Młodzi nie chcą walczyć, a starzy nie chcą pracować.

Potrząsnął siwą głową, nie mogąc się temu nadziwić, a potem wyłowił językiem kostkę lodu i wciągnął ją hałaśliwie do ust.

— Heydrichowi szalenie zależy na tym porozumieniu z Amerykanami. Gotów jest zabić każdego, kto stanąłby mu na drodze. Czy nie o to tutaj właśnie chodzi, March? Buhler, Stuckart i Luther… czy nie stanowili jakiegoś zagrożenia?

Oberstgruppenführer nie spuszczał z oczu jego twarzy. March patrzył prosto przed siebie.

— Na swój sposób, March, ty też jesteś chodzącym paradoksem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałeś?

— Nie, Herr Oberstgruppenführer.

— „Nie, Herr Oberstgruppenführer” — powtórzył, przedrzeźniając go, Nebe. — No to zastanów się teraz. Mieliśmy wychować pokolenie nadludzi, Űbermenschów. Mieli przejąć od nas rządy imperium. Nauczyliśmy ich posługiwać się twardą logiką; bezlitosną, nawet okrutną logiką. Pamiętasz, co kiedyś powiedział Führer? „Największym darem, jaki otrzymali ode mnie Niemcy, jest to, że nauczyłem ich jasnego rozumowania”. I co się stało? Niektórzy z was… być może nawet najlepsi… zaczynają posługiwać się tą bezlitosną twardą logiką przeciwko nam. Wiesz, co ci powiem? Cieszę się, że jestem już stary. Boję się przyszłości.

Przez chwilę milczał, zatopiony w rozmyślaniach. W końcu rozczarowany podniósł lupę do oka.

— A więc chodzi tylko o dzieła sztuki — mruknął. Przeczytał ponownie raport Marcha, a potem podarł go i wyrzucił do kosza.


Reichsarchiv strzegła Klio, muza historii: naga Amazonka dłuta Adolfa Zieglera, „najlepszego w Rzeszy specjalisty od włosów łonowych”. Patrzyła surowym wzrokiem wzdłuż alei Zwycięstwa, obserwując tłum turystów, którzy stali w długiej kolejce, czekając, żeby przedefilować przed złożonymi w Soldatenhalle kośćmi Fryderyka Wielkiego. Siedzące na jej olbrzymim spadzistym biuście gołębie przypominały alpinistów, którzy zapuścili się zbyt daleko na czoło lodowca. Z tyłu, nad wejściem do archiwum widniały wyryte w granicie, pozłacane litery. Cytat z Adolfa Hitlera: DLA KAŻDEGO NARODU WŁAŚCIWA HISTORIA WARTA JEST STU DYWIZJI.

Rudolf Halder zaprowadził Marcha na trzecie piętro. Pchnął podwójne drzwi i stanął z boku, żeby wpuścić go do środka. Wyłożony kamiennymi płytami korytarz wydawał się ciągnąć w nieskończoność.

— Robi wrażenie, nie? — W pracy Halder przemawiał jak zawodowy historyk: tonem, w którym mieszała się duma i sarkazm. — Nazywamy ten styl parodią teutońszczyzny. Nie zdziwisz się pewnie, jeśli ci powiem, że to największy budynek archiwalny na świecie. Wyżej mieszczą się dwa piętra administracji. Na tym piętrze biura archiwistów i czytelnie. Pod nami: sześć pięter dokumentów. Stąpasz, przyjacielu, po ojczystej historii. A ja jestem tutaj strażnikiem lampy Klio.

Gabinet Rudiego przypominał celę zakonnika; mała, pozbawiona okien, wyłożona granitowymi płytami klitka. Stół zawalony był wysokimi na pół metra stosami papierów, podłoga zasłana kartkami. Wszędzie leżały książki — było ich kilka setek, z każdej wystawał gąszcz zakładek: kolorowe paski papieru, bilety tramwajowe, skrawki kartonów od papierosów, zużyte tekturowe zapałki.

— Zadanie historyka: uporządkować chaos tak, żeby powstał z niego chaos wyższego rzędu. — Halder podniósł z jedynego, stojącego w pomieszczeniu krzesła stos starych armijnych depesz, starł z niego kurz i wskazał Xavierowi, żeby usiadł.

— Znowu potrzebuję twojej pomocy, Rudi. Halder oparł się o skraj biurka.

— Nie dajesz znaku życia od kilku miesięcy, a potem nagle pojawiasz się dwa razy w ciągu tygodnia. Przypuszczam, że to również ma coś wspólnego ze śmiercią Buhlera. Widziałem jego nekrolog.

March kiwnął głową.

— Powinienem cię uprzedzić, że rozmawiasz z pariasem. Pomagając mi narażasz się na niebezpieczeństwo.

— Coraz bardziej mnie zaciekawiasz. — Rudi splótł dłonie i wyłamał głośno palce. — Wal śmiało.

— To dla ciebie prawdziwe wyzwanie. — Xavier przerwał i wziął głęboki oddech. — Trzej ludzie: Josef Buhler, Wilhelm Stuckart i Martin Luther. Pierwsi dwaj nie żyją, trzeci gdzieś się ukrywa. Wszyscy trzej byli, jak wiesz, wyższymi urzędnikami. Latem tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego założyli skrytkę w zuryskim banku. Z początku uważałem, że przechowywali tam furę pieniędzy albo dzieła sztuki… tak jak podejrzewałeś, Buhler był doszczętnie skorumpowany… ale teraz bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to były jakieś dokumenty.

— Jakiego rodzaju?

— Dokładnie nie wiem.

— Ważne?

— Z całą pewnością.

— Postawiłeś przynajmniej jasno problem. Mówisz o trzech różnych instytucjach: Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i rządzie Generalnej Guberni, który w gruncie rzeczy nie był prawdziwym rządem. To oznacza tony dokumentów. Nie nabieram cię, Zavi: dosłownie tony.

— Czy masz tutaj ich rejestr?

— Spraw zagranicznych i wewnętrznych. Dokumenty Generalnej Guberni są w Krakowie.

— Masz do nich dostęp?

— Oficjalnie nie. Nieoficjalnie… — Pokiwał kościstą dłonią. — Być może, przy odrobinie szczęścia. Ale mówię ci, Zavi, nie starczy nam życia, żeby się przez nie przekopać. Co proponujesz?

— Musi tam być jakiś ślad. Być może czegoś w nich brakuje.

— Ale tego się nie da stwierdzić.

— Mówiłem ci, że to wyzwanie.

— I kiedy mamy odkryć ten twój „ślad”?

— Muszę go mieć dziś w nocy.

Halder wydał z siebie głośne parsknięcie: zabrzmiała w nim mieszanina niedowierzania, złości i politowania.

— Za trzy dni. Rudi — powiedział cicho March — SS chce mnie postawić przed sądem wojennym. Wiesz, co to oznacza. Muszę to teraz odnaleźć.

Halder przyglądał mu się przez chwilę, jakby nie wierzył własnym uszom, a potem odwrócił wzrok.

— Niech pomyślę — mruknął.

— Mogę zapalić? — zapytał Xavier.

— Na korytarzu. Nie tutaj. Te rzeczy są nie do odtworzenia.

Paląc papierosa March słyszał spacerującego po swojej klitce Rudiego. Spojrzał na zegarek. Szósta. Długi korytarz był kompletnie pusty. Większość pracowników musiała już pójść do domu; zaczął się świąteczny weekend. Nacisnął klamki kilku kolejnych drzwi; dwoje pierwszych było zamkniętych, trzecie ustąpiły. Wszedł do środka i podniósł słuchawkę telefonu. Przez chwilę przysłuchiwał się tonowi, a potem wykręcił dziewiątkę. Ton zmienił się: najwyraźniej wyszedł na miasto. Wykręcił numer Charlie. Odebrała od razu.

— To ja. U ciebie wszystko w porządku? — zapytał.

— W porządku. Coś odkryłam… pewien drobiazg.

— Nie mów nic przez telefon. Porozmawiam z tobą później. — Zaczął się zastanawiać, o co jeszcze ją zapytać, ale odłożyła słuchawkę.

Teraz telefonował Halder, jego pogodny głos niósł się echem po wyłożonym granitowymi płytami korytarzu.

— Eberhard? Dobry wieczór… To prawda, niektórzy z nas nie wiedzą, co to wypoczynek. Szybkie pytanie, jeśli można. Rejestry Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? Zostały skatalogowane? Dobrze. Na zasadzie kompetencji? Rozumiem. Doskonale. W całości?

Xavier zamknął oczy i oparł się o ścianę, próbując nie myśleć o rozpościerającym się pod jego stopami oceanie papieru. Szybciej, Rudi, szybciej.

Usłyszał pojedynczy cichy odgłos dzwonka: Halder odłożył słuchawkę. Kilka sekund później Rudi pojawił się na korytarzu, naciągając marynarkę. Z kieszonki na piersi wystawała mu bateria długopisów.

— Mieliśmy odrobinę szczęścia. Z tego, co mówi mój kolega, dokumenty Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zostały przynajmniej skatalogowane.

Ruszył szybkim krokiem w stronę windy. March stąpał obok niego.

— Co to oznacza?

— To oznacza, że istnieje centralny indeks, na podstawie którego można się dowiedzieć, jakie papiery i kiedy przeszły przez biurko Stuckarta. — Postukał bez rezultatu w przyciski obok windy. — Wygląda na to, że wyłączyli ją na noc. Będziemy musieli zejść po schodach — stwierdził. — Zdajesz sobie sprawę, że to jest niezgodne z wszelkimi przepisami?! — zawołał, kiedy stukając obcasami zbiegali w dół spiralnymi schodami. — Jestem uprawniony do przebywania w dziale spraw wojskowych, w sekcji dotyczącej frontu wschodniego, a nie w dziale spraw wewnętrznych, sekcji administracji. Jeżeli nas nakryją, będziesz musiał wcisnąć facetowi z ochrony jakiś kit o policyjnym dochodzeniu… coś, czego sprawdzenie zajęłoby im co najmniej kilka godzin. Co do mnie, jestem po prostu anonimowym, wyświadczającym ci grzeczność archiwistą, jasne?

— Za co jestem ci bardzo wdzięczny. Daleko jeszcze?

— Na sam dół. Sąd wojenny… — powtórzył, kiwając z niedowierzaniem głową, Halder. — Wielki Boże, Zavi, w coś ty się wpakował?

Tłoczone na głębokość sześćdziesięciu metrów powietrze było suche i chłodne; lampy nie paliły się zbyt jasno ze względu na zbiory.

— Mówią, że to miejsce powinno wytrzymać bezpośrednie trafienie amerykańskiej rakiety — oświadczył Rudi.

— Co tam jest? — zapytał March, wskazując na stalowe drzwi, na których widniały ostrzegawcze tabliczki: UWAGA! OSOBOM NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY! WEJŚCIE TYLKO ZA OKAZANIEM PRZEPUSTKI!

— „Właściwa historia warta jest stu dywizji”, pamiętasz? Tutaj właśnie ukryta jest ta niewłaściwa. Rany boskie! Popatrz!

Halder pociągnął Xaviera za sobą, w głąb korytarza. W ich stronę szedł strażnik. Pochylony niczym górnik w podziemnym chodniku pchał przed sobą metalowy wózek. March był przekonany, że ich zobaczy, ale on przeszedł obok, stękając z wysiłku. Zatrzymał się przy metalowych drzwiach i otworzył je. Zanim zatrzasnęły się z powrotem, przez chwilę zobaczyli huczące głośno płomienie paleniska.

— Chodźmy.

Rudi wyjaśnił procedurę. Archiwum działało na podobnej zasadzie co magazyn. Zamówienia na poszczególne akta spływały do dyspozytorni na każdym piętrze. Tutaj w wysokich na metr i grubych na dwadzieścia centymetrów księgach znajdował się główny indeks. Do każdego zamówienia dołączony był numer regału. Regały mieściły się w ognioodpornych magazynach biegnących wokół dyspozytorni. Sekret polegał na tym, stwierdził Halder, że trzeba było umieć posługiwać się indeksem. Przez chwilę paradował wzdłuż oprawnych w czerwoną skórę ksiąg, dotykając palcem ich grzbietów. Znalazłszy tę, której szukał, zataszczył ją na biurko.

Xavier był kiedyś pod pokładem lotniskowca Grossadmiral Raeder. Przepastne głębie Reichsarchiv przypominały mu w jakiś sposób tamtą wizytę: niskie sufity z przyćmionymi lampami, przytłaczające poczucie olbrzymiego, wiszącego nad głową ciężaru. Obok biurka fotokopiarka: rzadki widok w Niemczech, gdzie ze względu na zwalczanie nielegalnej literatury dystrybucja takich urządzeń była ściśle kontrolowana. Przy szybie windy stało kilkanaście pustych metalowych wózków. March widział wszystko, co działo się w promieniu pięćdziesięciu metrów. Piętro było puste.

Rudi wydał okrzyk triumfu.

— Sekretarz stanu: akta urzędowe od roku 1939 do 1950. Chryste Panie! Czterysta pudeł. Na jakie lata chcesz rzucić okiem?

— Konto w Szwajcarii zostało założone w lipcu 1942. Przyjrzyjmy się pierwszym siedmiu miesiącom tego roku. Halder obrócił kolejną stronę.

— Zobaczymy, jak to uporządkowali — mruknął pod nosem. — Podzielili papiery na cztery działy: korespondencja urzędowa, notatki i memoriały, statuty i rozporządzenia, skład osobowy ministerstwa…

— Szukam czegoś, co łączy Stuckarta z Buhlerem i Lutherem.

— W takim razie zacznijmy lepiej od korespondencji. To powinno nas z grubsza zorientować, co się wtedy działo. — Rudi zanotował sygnaturę. — D/15/M/28-34. W porządku. Idziemy.

Magazyn D mieścił się dwadzieścia metrów po lewej stronie. Sekcję M regału piętnastego znaleźli w samym środku.

— Tylko sześć pudeł, dzięki Bogu. Ty przejrzyj te od stycznia do kwietnia, ja od maja do sierpnia.

Każde tekturowe pudło miało wielkość sporej szuflady biurka. W magazynie nie było żadnego stołu, siedli więc na podłodze. Oparłszy się plecami o metalowe półki, Xavier otworzył pierwsze pudło, wyjął zeń garść papierów i zaczął czytać.


W życiu potrzeba zawsze trochę szczęścia.

Pierwszym dokumentem był list z 2 stycznia od podsekretarza stanu z Ministerstwa Lotnictwa w sprawie reglamentacji masek gazowych dla Reichsluftschutzbundu, organizacji zajmującej się obroną przeciwlotniczą. Drugi, datowany na 4 stycznia, pochodził z Biura Planu Czteroletniego i dotyczył bezprawnego pobierania przydziałów na paliwo przez wyższych urzędników państwowych.

Trzeci był od Reinharda Heydricha.

March najpierw spostrzegł podpis — charakterystyczny kanciasty bazgroł. Potem jego wzrok pobiegł ku nagłówkowi — Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, Berlin SW 11, Prinz-Albrecht Strasse 8 — i ku dacie: 6 stycznia 1942. Treść listu brzmiała następująco:


Potwierdza się mniejszym, że zaplanowane pierwotnie na 9 grudnia 1941 międzyministerialne spotkanie przełożone zostało na 20 stycznia. Dyskusja, po której nastąpi lunch, odbędzie się w siedzibie Międzynarodowej Komisji Policji Kryminalnej w Berlinie Am grossen Wannsee nr 56/58.


Xavier przekartkował znajdujące się w pudle inne listy: cienkie bibułkowe kopie i kremowe oryginały; imponujące nagłówki — Kancelaria Rzeszy, Ministerstwo Gospodarki, Organizacja Todta; zaproszenia na zebrania i lunche; prośby, dyrektywy i pisma okólne. Nie było jednak nic więcej od Heydricha.

— Co o tym sądzisz? — zapytał, podając list Halderowi. Rudi zmarszczył brwi.

— Trochę niezwykłe, żeby Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy zwoływał zebranie agencji rządowych.

— Możemy odkryć, o czym dyskutowali?

— Nie powinniśmy mieć z tym trudności. Możemy porównać w dziale notatek i memoriałów. Spójrzmy: dwudziesty stycznia.

Halder zajrzał do swoich notatek, podniósł się i ruszył wzdłuż regału. Wyciągnął kolejne pudło, wrócił z nim i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. March patrzył, jak kartkuje zawartość. Nagle zatrzymał się.

— Mój Boże — powiedział powoli.

— Co tam masz? — zapytał Xavier.

Rudi wręczył mu pojedynczą kartkę papieru, na której widniało napisane na maszynie zdanie: „Ze względu na interes bezpieczeństwa państwa protokół międzyministerialnej konferencji z dnia 20 stycznia został usunięty na żądanie Reichsführera SS”.

— Popatrz na datę — powiedział Halder.

March spojrzał. 6 kwietnia 1964. Heydrich kazał wycofać protokół zaledwie jedenaście dni wcześniej.

— Czy mógł to zrobić… to znaczy, czy miał do tego prawo?

— Gestapo może stąd wyciągać, co chce, powołując się na względy bezpieczeństwa. Przewożą na ogół papiery do swoich piwnic przy Prinz-Albrecht Strasse.

W korytarzu na zewnątrz rozległ się hałas. Rudi podniósł ostrzegawczo palec. Obaj mężczyźni umilkli i zastygli w bezruchu, czekając, aż strażnik, który wyszedł z kotłowni, przetoczy z powrotem pusty wózek. Po chwili stukot kół ucichł po drugiej stronie budynku.

— Co teraz zrobimy? — zapytał Xavier. Halder podrapał się w głowę,

— Międzyministerialne zebranie, w którym uczestniczą podsekretarze stanu…

March domyślał się, co chodzi mu po głowie.

— Musieli na nie zaprosić również Buhlera i Luthera?

— To wydaje się logiczne. Na tym poziomie bardzo dba się o względy protokolarne. Nie zaprasza się podsekretarza stanu z jednego ministerstwa i jakiegoś młodszego urzędnika z drugiego. Która jest godzina?

— Ósma.

— W Krakowie jest już dziewiąta. — Rudi przygryzał przez chwilę wargę, a potem podjął męską decyzję i wstał z podłogi. — Zatelefonuję do przyjaciela, który pracuje w archiwach Generalnej Guberni. Zapytam, czy Gestapo nie węszyło tam w ciągu kilku ostatnich tygodni. Jeśli nie, być może uda mi się go przekonać, żeby sprawdził, czy protokół z zebrania wciąż jest w papierach Buhlera.

— Czy nie moglibyśmy sprawdzić tutaj, w archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych? W papierach Luthera?

— Nie. Są zbyt wielkie i nie posegregowane. Zajęłoby to nam całe tygodnie. To najlepszy sposób, wierz mi.

— Uważaj na to, co mu powiesz, Rudi.

— Nie przejmuj się. Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa. — Halder przystanął na chwilę w drzwiach. — I, na miłość boską, nie pal, kiedy mnie tu nie będzie. To najbardziej łatwopalny budynek w całej Rzeszy.

To prawda, pomyślał Xavier. Poczekał, aż Halder zniknie za drzwiami i zaczął przechadzać się w tę i z powrotem wzdłuż regałów. Strasznie chciało mu się zapalić. Trzęsły mu się ręce. Wsadził je do kieszeni.

Jakim pomnikiem niemieckiej biurokracji było to miejsce. Pan A, chcąc coś zrobić, pytał o pozwolenie doktora B. Doktor B zabezpieczał się, przekazując sprawę wyżej do dyrektora departamentu C. Dyrektor departamentu podrzucał ją ministrowi D, który oświadczał, że pozostawia całą rzecz decyzji pana A, a ten oczywiście ponownie zwracał się do doktora B. Alianse i wzajemne rywalizacje, pułapki i intrygi trwających trzy dekady rządów partii — wszystko to kryło się między metalowymi półkami regałów; dziesięć tysięcy utkanych między włóknami papieru i zawieszonych w chłodnym powietrzu pajęczych sieci.

Rudi wrócił po dziesięciu minutach.

— SS było w Krakowie przed dwoma tygodniami. — Zacierał zakłopotany ręce. — Do dzisiaj nie mogą o tym zapomnieć. Pofatygował się do nich osobiście Obergruppenführer Globocnik.

— Gdziekolwiek się nie obrócę — powiedział March — natykam się na Globocnika!

— Przyleciał specjalnym odrzutowcem Gestapo prosto z Berlina. Miał upoważnienie podpisane przez samego Heydricha. Najwyraźniej zalazł im za skórę. Ciskał się i wrzeszczał. Wiedział dokładnie, czego szuka; zabrał tylko jedną teczkę. W porze lunchu już go nie było.

Globus, Heydrich, Nebe. March przyłożył rękę do czoła. Kręciło mu się w głowie.

— A więc tutaj się to kończy?

— Tutaj się kończy. Chyba że twoim zdaniem możemy znaleźć coś jeszcze w papierach Stuckarta.

Xavier rzucił okiem na pudła. Ich zawartość wydawała mu się martwa jak ludzkie prochy. Myśl o dalszym grzebaniu się w papierach wydawała mu się wstrętna. Chciał odetchnąć świeżym powietrzem.

— Zapomnij o tym, Rudi. Dziękuję.

Halder pochylił się, żeby podnieść z podłogi list od Heydricha.

— Ciekawe, że przesunięto konferencję z dziewiątego grudnia na dwudziestego stycznia.

— Jakie to ma znaczenie?

Halder rzucił mu współczujące spojrzenie.

— Czy rzeczywiście nie wychyliłeś ani razu łba z tej cholernej żelaznej puszki, w której nas zamknęli? Nie docierało do ciebie nic, co działo się w szerokim świecie? Siódmego grudnia 1941, zakuta pało, eskadry Jego Cesarskiej Mości, cesarza Japonii, Hirohito, zaatakowały zacumowaną w Pearl Harbour flotę Stanów Zjednoczonych. Jedenastego grudnia Niemcy wypowiedziały Ameryce wojnę. To chyba wystarczające przyczyny, żeby przełożyć jakąś konferencję, nie sądzisz? — Rudi szczerzył zęby w uśmiechu, ale powoli na jego miejscu pojawił się wyraz zamyślenia. — Zastanawiam się…

— Nad czym?

— Musiało być jakieś oryginalne zaproszenie, jeszcze przed tym — oświadczył, stukając palcem w papier.

— I co z tego?

— To zależy. Czasami nasi przyjaciele z Gestapo nie są tacy dokładni, jak im się wydaje. Zwłaszcza jeśli działają w pośpiechu…

March stał już przed regałem, lustrując wzrokiem półki. Po jego przygnębieniu nie zostało ani śladu.

— Które pudło? Odkąd zaczniemy?

— O konferencji na tym szczeblu Heydrich powinien uprzedzić uczestników co najmniej dwa tygodnie wcześniej. — Halder zajrzał do swoich notatek. — To oznacza, że powinniśmy zajrzeć do korespondencji Stuckarta z listopada 1941. Niech spojrzę. To będzie chyba pudło numer dwadzieścia sześć.

Stanął obok Xaviera i odliczał pudła, aż znalazł to właściwe. Wyjął je i objął ramionami.

— Nie bądź taki niecierpliwy, Zavi. Wszystko w swoim czasie. Historia uczy nas cierpliwości.

Ukląkł na podłodze, postawił pudło przed sobą i wyjął z niego całe naręcze papierów. Rzucał szybko okiem na każdy z nich, po czym odkładał go na stos z lewej strony.

— Zaproszenie na bankiet wydany przez włoskiego ambasadora: nudy. Konferencja organizowana przez Waltera Darrego w Ministerstwie Rolnictwa: nudy na pudy. — Trwało to przez jakieś dwie minuty. March stał obok, zaglądając mu przez ramię i zaciskając nerwowo dłoń w pięść. Nagle Rudi zastygł w bezruchu. — Cholera! — Przeczytał ponownie pismo i podniósł wzrok. — Zaproszenie od Heydricha. Wcale nienudne. Obawiam się, że wcale nienudne.

4

Niebo ogarnął chaos. Eksplodowała mgławica. Komety i meteory przelatywały nad głowami, znikały na moment, a potem wybuchały w zielonym oceanie blasku.

Pokaz ogni sztucznych nad Tiergarten zbliżał się do wielkiego finału. Nad Berlinem krzyżowały się niczym podczas nalotu smugi reflektorów.

March czekał właśnie, żeby skręcić w lewo w Unter den Linden, kiedy przed jego samochodem pojawiła się banda zataczających się esamanów. Dwaj z nich, spleceni ramionami, odstawili w świetle reflektorów coś w rodzaju pijackiego kankana; inni walili w karoserię albo przyciskali twarze do szyb. Z wytrzeszczonymi oczyma i wywalonymi z ust językami wyglądali jak stado małp. March wrzucił pierwszy bieg i powoli ruszył, potrącając z głuchym odgłosem jednego z tancerzy.

Wrócił na Werderscher Markt. Na weekend odwołano wszelkie policyjne urlopy. We wszystkich oknach jarzyło się elektryczne światło. Ktoś zawołał go w holu, ale March udał, że nie słyszy. Stukając obcasami zbiegł do piwnicy.

Bankowe skarbce, piwnice, schrony, podziemne archiwa… Powoli upodabniam się do troglodyty, pomyślał. Staję się jaskiniowcem, pustelnikiem, rabusiem papierowych grobów.

Gorgona z archiwum wciąż tkwiła w swojej norze. Czyżby w ogóle nie spała? Pokazał jej swoją legitymację. Przy głównym biurku siedziało kilku innych detektywów, kartkując ze znudzonym wyrazem twarzy wszechobecne brązowe akta. March usiadł w samym rogu sali. Zapalił boczną lampkę, nachylił klosz nisko nad stołem i wyciągnął z kieszeni munduru trzy kartki, które zabrał z Reichsarchiv.

Fotokopie nie były najlepszej jakości. Nastawili kopiarkę na zbyt słaby odcień, oryginały wrzucali krzywo i w pośpiechu. Nie winił o to Rudiego. On w ogóle nie chciał robić odbitek. Był ciężko przerażony. Po przeczytaniu zaproszenia od Heydricha ulotniła się gdzieś cała jego szczeniacka brawura. March musiał dosłownie siłą zaciągnąć go do fotokopiarki. Sporządziwszy kopie, Halder wrócił w te pędy do magazynu, wetknął papiery z powrotem do pudeł i odstawił je na półki. Na jego nalegania opuścili budynek Reichsarchiv tylnym wyjściem.

— Wydaje mi się, Zavi, że nie powinniśmy się teraz przez dłuższy czas widywać.

— Oczywiście.

— Wiesz, jak to jest…

Rudi jakby skurczył się w sobie: żałosna, bezradna postać. W tej samej chwili nad ich głowami zaczęły szumieć i wybuchać fajerwerki. March objął go.

— Nie rób sobie wyrzutów. Ja wiem, najważniejsza jest rodzina — powiedział i szybko odszedł.

Dokument pierwszy. Oryginalne zaproszenie od Heydricha, z dnia 19 listopada 1941:


W dniu 31 lipca 1941 Reichsmarschall Wielkiej Rzeszy Niemieckiej polecił mi, abym w koordynacji z innymi powołanymi do tego agencjami rządowymi zajął się przygotowaniem wszelkich niezbędnych działań organizacyjnych, technicznych i materialnych, które pozwolą na ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej w Europie. Reichsmarschall wyraził także życzenie, abym przedstawił mu zwięzły i całościowy szkic propozycji w tej sprawie. Załączam fotokopię dyrektywy.

Z uwagi na nadzwyczajne znaczenie wyżej wymienionych problemów oraz w celu wypracowania wspólnego poglądu zainteresowanych agencji rządowych na temat oczekujących nas dalszych zadań w kwestii ostatecznego rozwiązania proponuję omówić te sprawy podczas ogólnej dyskusji. Problem jest szczególnie palący, ponieważ od dnia 10 października Żydzi sukcesywnie opuszczają terytorium Rzeszy i Protektoratu, udając się w szeregu zorganizowanych transportów na Wschód.

Proszę w związku z tym, aby wspólnie z innymi zaproszonymi osobami, których nazwiska załączam, zechciał pan wziąć udział w dyskusji, która odbędzie się w dniu 9 grudnia o godzinie 12.00 w siedzibie Międzynarodowej Komisji Policji Kryminalnej w Berlinie, Am grossen Wannsee 56/58. Po dyskusji przewidziany jest lunch.


Dokument drugi. Fotokopia fotokopii, miejscami prawie nieczytelna niczym wyryta na starym nagrobku inskrypcja. Dyrektywa Hermanna Göringa skierowana do Heydricha z dnia 31 lipca 1941:


W uzupełnieniu zadania, które powierzyłem panu w dniu 24 stycznia 1939, a które dotyczyło rozwiązania problemu żydowskiego poprzez emigrację i ewakuację, polecam panu niniejszym przygotowanie wszelkich niezbędnych działań organizacyjnych, technicznych i materialnych, które pozwolą na ostateczne rozwiązanie problemu żydowskiego w granicach niemieckiej strefy wpływów w Europie.

Inne agencje rządowe zobowiązane są do współpracy wszędzie tam, gdzie okaże się to konieczne.

Chcę również, aby w najbliższej przyszłości przysłał mi pan całościowy plan wszelkich działań organizacyjnych, technicznych i materialnych, które okażą się konieczne dla zgodnego z naszym życzeniem ostatecznego rozwiązania problemu żydowskiego.


Dokument trzeci. Lista czternastu osób zaproszonych na konferencję. Stuckart był na niej trzeci, Buhler szósty, Luther siódmy. Nazwiska kilku innych obiły się Marchowi o uszy.

Wydarł kartkę z notesu, zapisał na niej jedenaście nazwisk i podszedł do biurka, przy którym wydawano akta. Dwaj detektywi zniknęli. Archiwistki nie było nigdzie widać. Popukał w biurko.

— Jest tu kto?! — zawołał.

Zza rzędu szafek doszedł go brzęk uderzającej o butelkę szklanki. A więc tak wyglądał jej sekret. Musiała zapomnieć, że March jeszcze tu jest. W chwilę później pojawiła się, kołysząc biodrami, przy biurku.

— Czy mamy akta tych jedenastu osób? — zapytał, wyciągnąwszy ku niej listę.

— Bez specjalnego zezwolenia nie wolno wypożyczać więcej niż trzy teczki naraz — odparła, krzyżując pulchne ręce na zatłuszczonym mundurze.

— Niech pani o tym zapomni.

— Nie wolno.

— Nie wolno również pić alkoholu na służbie, a mimo to cuchnie pani gorzelnią. Chcę mieć zaraz te wszystkie akta.


* * *

Każdemu człowiekowi przypisany był numer; każdemu numerowi teczka. Nie wszystkie przechowywane były przy Werderscher Markt. Tu znajdowały się akta wyłącznie tych osób, które w ten czy inny sposób zetknęły się kiedyś w życiu z Reich Kriminalpolizei. Ale zasięgając wiadomości w biurze informacyjnym przy Alexander Platz i przeglądając nekrologi „Völkischer Beobachter” (publikowane corocznie jako Apel Poległych) March był w stanie wypełnić puste miejsca. Odnalazł dane wszystkich. Zajęło mu to dwie godziny.

Pierwszy na liście figurował doktor Alfred Meyer z Ministerstwa do Spraw Wschodu. Z teczki, którą miał w Kripo, wynikało, że kilkakrotnie leczył się w szpitalu psychiatrycznym. W roku 1960 popełnił samobójstwo.

Drugie nazwisko: dr Georg Leibrandt, również z Ministerstwa do Spraw Wschodu. Zginął w wypadku samochodowym w 1959. Jego samochód zmiażdżony został przez ciężarówkę na autostradzie między Stuttgartern i Augsburgiem. Kierowcy ciężarówki nigdy nie udało się odnaleźć.

Erich Neumann, sekretarz stanu w Urzędzie Planu Czteroletniego.

Zastrzelił się w 1957.

Doktor Roland Freisler, sekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości: zasztyletowany przez szaleńca na schodach berlińskiego Sądu Ludowego zimą 1954. Dochodzenie, które miało odkryć, dlaczego ochroniarze tak blisko dopuścili do niego znanego z przestępczych skłonności osobnika, wykazało, że nikt nie ponosi za to winy. Zabójca został zastrzelony w kilka sekund po ataku na Freislera.

Przejrzawszy cztery teczki, March wyszedł na korytarz na papierosa. Zaciągał się głęboko i odchylając głowę do tyłu wypuszczał powoli dym, jakby zażywał lekarstwo.

Po powrocie zastał na biurku świeży stos akt.

Oberführer SS Gerhard Klopfer, zastępca szefa Kancelarii Partii. Żona zgłosiła jego zaginięcie w maju 1963; wetknięte do betoniarki ciało odnaleźli robotnicy na budowie w południowej części Berlina.

Friedrich Kritzinger. To nazwisko wydawało się Marchowi znajome. Oczywiście. Przypomniał sobie fragment telewizyjnych wiadomości: zablokowana ulica, wrak samochodu, podtrzymywana przez synów wdowa. Kritzinger, były Ministerialdirektor Kancelarii Rzeszy, zginął w zamachu bombowym tuż obok swego domu w Monachium nie dalej jak miesiąc temu, 7 marca. Do zamachu nie przyznała się na razie żadna grupa terrorystyczna.

Dwaj mężczyźni zmarli według „Völkischer Beobachter” śmiercią naturalną. Standartenführer SS Adolf Eichmann z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy zmarł na atak serca w roku 1961, Sturmbannführer SS Rudolh Lange z KdS Latvia na guz mózgu w roku 1955.

Heinrich Müller. Kolejne nazwisko, które nie było Marchowi obce. Bawarski policjant, były szef Gestapo, znajdował się na pokładzie wysadzonego w powietrze w roku 1962 samolotu Himmlera. Nikt nie ocalał z katastrofy.

Oberführer SS, doktor Karl Schöngarth, reprezentujący siły bezpieczeństwa Generalnej Guberni, zginął pod kołami U-Bahnu, który wjeżdżał na stację ZOO 9 kwietnia 1964 — zaledwie tydzień temu. Nie było żadnych świadków.

Obergruppenführera Ottona Hoffmanna z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy odnaleziono w drugi dzień Bożego Narodzenia 1963 roku w jego apartamencie w Spandau. Wisiał na sznurze od bielizny.

To było wszystko. Z czternastu mężczyzn, którzy uczestniczyli w zorganizowanej przez Heydricha konferencji, trzynastu nie żyło. Czternasty — Luther — zaginął.


Ministerstwo Propagandy wydało w ramach kampanii antyterrorystycznej całą serię dziecinnych komiksów. Ktoś przypiął jeden z nich na tablicy ogłoszeń na drugim piętrze komendy. Mała dziewczynka zaczynała otwierać dostarczoną przez listonosza paczkę. Na każdym kolejnym obrazku usuwała z niej kolejną warstwę papierów, aż w końcu miała przed sobą wielki budzik, do którego podłączone były dwie laski dynamitu. Ostatni rysunek przedstawiał eksplozję. UWAGA! — głosił podpis — NIE OTWIERAJ ŻADNEJ PACZKI, JEŚLI NIE ZNASZ JEJ ZAWARTOŚCI!

Świetny dowcip. Maksyma każdego niemieckiego policjanta. Nie otwieraj żadnej paczki, jeśli nie znasz jej zawartości. Nie zadawaj żadnego pytania, jeśli nie znasz na nie odpowiedzi.

Endlösung: ostateczne rozwiązanie. Endlösung. Endlösung. To słowo tłukło się w głowie Marcha, kiedy pół biegnąc, pół idąc zmierzał korytarzem w stronę swego gabinetu.

Endlösung.

Otworzył na oścież szuflady biurka Jaegera i zaczął przetrząsać ich zawartość. Max zupełnie nie radził sobie z papierkową robotą, ciągle strofowano go za bałaganiarstwo. Xavier modlił się teraz, żeby jego partner nie wziął sobie do serca tych uwag.

Modlitwa okazała się skuteczna.

Niech cię Bóg błogosławi, Max, ty zakuta pało.

March zamknął z powrotem szuflady.

Dopiero wtedy zauważył przypięty do jego telefonu żółty liścik: „Pilne. Proszę natychmiast skontaktować się z biurem oficera dyżurnego”.

5

Odnalezione na stacji rozrządowej Dworca Gotenlandzkiego ciało otoczono baterią lamp łukowych. Z oddali scena wydawała się dziwnie nierzeczywista niczym plan jakiegoś filmu.

Idąc w stronę świateł March stąpał w górę i w dół po drewnianych podkładach, stalowych szynach i pochlapanym ropą żwirze.

Zanim zmieniono jej nazwę na Gotenlandzką, stacja nazywała się Anhalter Bahnhof i była najważniejszym prowadzącym na wschód dworcem kolejowym Rzeszy. To właśnie stąd Führer wyruszał pancernym pociągiem Amerika do swojej wojennej kwatery w Prusach Wschodnich; to tu właśnie ładowano berlińskich Żydów — wśród nich Weissów — do pociągów, które miały ich wywieźć z Niemiec.

„Od października Żydzi sukcesywnie opuszczają terytorium Rzeszy, udając się w szeregu zorganizowanych transportów na Wschód…”

Za jego plecami cichło echo dworcowych zapowiedzi; gdzieś z przodu rozbrzmiewał stukot kół i słaby odgłos gwizdka. Stacja rozrządowa była rozległa — skąpany w pomarańczowym świetle sodowych lamp bajeczny pejzaż z plamą oślepiającej bieli w samym środku. Zbliżywszy się, March dostrzegł kilkanaście stojących przy pociągu towarowym osób: było wśród nich paru funkcjonariuszy Orpo, Krebs, doktor Eisler, fotograf, grupa przejętych urzędników z Deutsche Reichsbahn oraz Globus.

Obergruppenführer dostrzegł go pierwszy i z udawaną aprobatą zaczął wolno klaskać w odziane w rękawiczki dłonie.

— Panowie, możecie się odprężyć. Zaraz podzieli się z nami swymi teoriami największy geniusz Kriminalpolizei.

Jeden z funkcjonariuszy Orpo parsknął śmiechem.

Ciało albo to, co z niego pozostało, znajdowało się pod szorstkim, rzuconym na tory, wełnianym kocem, a także w zielonym plastikowym worku.

— Czy mogę zobaczyć zwłoki?

— Ależ naturalnie. Nawet ich nie dotknęliśmy. Czekaliśmy na pana, wielki detektywie. — Globus skinął na Krebsa, który odsunął koc.

W poprzek torów leżał na brzuchu męski tułów. Miał uciętą jedną rękę i zmiażdżoną głowę. Obie nogi również zostały odcięte, ale postrzępione skrawki odzieży utrudniały dokładne określenie miejsca amputacji. W powietrzu unosił się silny zapach alkoholu.

— A teraz musi pan spojrzeć tutaj. — Globus zbliżył do światła plastikowy worek. Otworzył go i podsunął Marchowi pod samą twarz. — Nie chcemy, żeby ktoś oskarżył potem Gestapo o ukrywanie dowodów rzeczowych.

Ucięte stopy, jedna wciąż w bucie; zakończona strzaskaną białą kością i złotą bransoletką zegarka dłoń. March nie zamknął oczu, co najwyraźniej rozczarowało Globusa.

— No dobra — powiedział, rzucając worek na ziemię. — Wyglądają gorzej, kiedy zaczynają śmierdzieć albo kiedy dobiorą się do nich szczury. Sprawdź kieszenie, Krebs.

W trzepoczącym skórzanym płaszczu pochylony nad ciałem Krebs przypominał żywiącego się padliną sępa. Wsunął rękę pod zwłoki, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki.

— Dwie godziny temu — powiedział przez ramię — Reichsbahn Polizei poinformowała nas, że widziano tutaj mężczyznę odpowiadającego rysopisowi Luthera. Niestety jeszcze przed naszym przyjazdem…

— Doszło do nieszczęśliwego wypadku… — March uśmiechnął się gorzko. — Kto by się spodziewał.

— Znalazłem, Herr Obergruppenführer — powiedział Krebs, wyjmując z kieszeni paszport i portfel. Wyprostował się i podał je Globusowi.

— To jego paszport, nie ma co do tego żadnych wątpliwości — stwierdził, kartkując dokument, Globus. — Jest tu także kilka tysięcy marek w gotówce. Dosyć pieniędzy, żeby wylegiwać się w jedwabnej pościeli hotelu Adlon. Ale sukinsyn nie mógł się oczywiście pokazać w cywilizowanym towarzystwie. Nie miał żadnego wyboru: musiał spać tutaj.

Ta myśl najwyraźniej dawała mu swoistą satysfakcję. Pokazał Marchowi paszport; spod poobijanego kciuka wystawała nalana twarz Luthera.

— Niech pan się temu wszystkiemu dobrze przyjrzy, Herr Sturmbannführer, a potem biegnie w te pędy do Nebego i powie mu, że już po wszystkim. Od tej chwili sprawę w całości przejmuje Gestapo. A panu należy się zasłużony odpoczynek. — Odpoczywaj, mówiły jego oczy, póki jeszcze możesz.

— Herr Obergruppenführer jest bardzo miły.

— Jeszcze się dowiesz, jaki jestem miły, March, to jedno mogę ci obiecać. — Globus odwrócił się do Eislera. — Gdzie jest ten cholerny ambulans?

Lekarz stanął na baczność.

— Z całą pewnością w drodze, Herr Obergruppenführer.

March domyślił się, że został odprawiony. Ruszył w stronę zostawionych samym sobie, stojących w odległości dziesięciu metrów kolejarzy.

— Który z was odkrył ciało?

— Ja, Herr Sturmbannführer. — Mężczyzna, który dał krok do przodu, nosił ciemnoniebieską kurtkę od munduru i miękką czapkę maszynisty. Miał zaczerwienione oczy i zachrypnięty z przejęcia głos. March zastanawiał się, czy to z powodu trupa, czy też niespodziewanego pojawienia się generała SS.

— Papierosa?

— O tak, bardzo chętnie, Herr Sturmbannführer. Maszynista poczęstował się, rzucając trwożne spojrzenie w stronę Globusa, który rozmawiał teraz z Krebsem. March podał mu ogień.

— Niech pan się odpręży. Nie ma pośpiechu. Zdarzyło się panu już kiedyś coś takiego?

— Raz. — Mężczyzna zaciągnął się i popatrzył z wdzięcznością na papierosa. — To zdarza się co trzy, cztery miesiące. Włóczędzy śpią pod wagonami, żeby schronić się przed deszczem. A potem, kiedy skład rusza, zamiast leżeć tam, gdzie są, próbują wyskoczyć. — Zasłonił dłonią oczy. — Musiałem najechać na niego tyłem, ale nic nie usłyszałem. Kiedy spojrzałem z powrotem na tory, już się nie ruszał. Przypominał kupę łachmanów.

— Wielu macie tutaj włóczęgów? — March starał się mówić lekkim tonem.

— Zawsze co najmniej kilkudziesięciu. Reichsbahn Polizei próbuje ich przepędzać, ale miejsce jest zbyt duże, żeby je stale patrolować. Niech pan spojrzy. Właśnie tam przebiegają.

Pokazał ręką przez tory. Z początku March nie widział nic oprócz rzędu bydlęcych wagonów. A potem zobaczył jakiś ruch: prawie niewidoczny w cieniu pociągu kształt, który przesuwał się, podskakując jak marionetka; za nim następny, potem cała grupa. Biegli wzdłuż torów, kucali w przerwach między wagonami, czekali chwilę, a potem pędzili w stronę następnej plamy cienia.

Globus nadal odwrócony był plecami. Nie zwracając na nich uwagi wciąż rozmawiał z Krebsem, uderzając prawą pięścią w otwartą lewą dłoń.

March obserwował chroniące się w bezpiecznym miejscu drobne figurki — a potem nagle szyny zawibrowały, powiał wiatr i wszystko zasłonił wyjeżdżający z Berlina pociąg sypialny do Równa. Przez pół minuty przesuwała się przed nim ruchoma ściana sleepingów i piętrowych wagonów restauracyjnych. Kiedy przejechał ostatni wagon, mała kolonia bezdomnych zniknęła w pomarańczowym półmroku.

Загрузка...