CZĘŚĆ PIERWSZA WTOREK, 14 KWIETNIA 1964

Przysięgam Ci, Adolfie Hitlerze,

Führerze i Kanclerzu Rzeszy,

Że będę lojalny i odważny.

Ślubuję, że będę posłuszny aż do śmierci

Tobie i wyznaczonym przez Ciebie zwierzchnikom,

Tak mi dopomóż Bóg.

PRZYSIĘGA SS

1

Wiszące przez całą noc nisko nad Berlinem chmury bynajmniej nie ustąpiły z nadejściem poranka. Nad powierzchnią Haweli unosiły się przypominające dym krople deszczu.

Niebo i woda zlały się w jedną szarą płachtę; jej jedynym urozmaiceniem była ciemna linia przeciwległego brzegu. Nic się tam nie poruszało. Nie widać było ani jednego światła.

Xavier March, inspektor wydziału zabójstw berlińskiej Kriminalpolizei — w skrócie Kripo — wysiadł ze swego volkswagena i obrócił twarz w stronę padających kropli. Był koneserem tego szczególnego rodzaju deszczu. Znał jego smak i zapach. To był bałtycki deszcz, deszcz z północy, zimny, pachnący morzem i cierpki od soli. Na krótki moment cofnął się myślami o dwadzieścia lat — wydawało mu się, że znowu stoi na wieży wymykającego się w mrok ze zgaszonymi światłami z Wilhelmshaven U-Boota.

Spojrzał na zegarek. Minęła dopiero siódma.

Na poboczu drogi stały przed nim trzy inne samochody. Kierowcy dwóch pierwszych drzemali w swoich fotelach. Trzeci należał do Ordnungspolizei — Orpo, jak nazywał ją każdy Niemiec. W środku nie było nikogo. Przez otwarte okno dobiegał głośny szum radia, przerywany co jakiś czas potokiem słów. Obracające się światło na dachu rzucało refleksy na rosnący przy drodze las: niebieski, czarny, niebieski, czarny, niebieski, czarny.

March rozejrzał się za gliniarzami z Orpo i zobaczył, że kryją się przed deszczem pod stojącą przy brzegu jeziora brzozą. U ich stóp majaczyło coś bladego. Na leżącej nie opodal kłodzie siedział młody człowiek w czarnym dresie, z wyszytymi na piersi insygniami SS. Pochylony do przodu, opierał łokcie o kolana i krył twarz w dłoniach — uosobienie nędzy i rozpaczy.

Inspektor zaciągnął się po raz ostatni papierosem i odrzucił go na bok. Niedopałek zasyczał i zgasł na mokrej drodze.

Kiedy March się zbliżył, jeden z policjantów uniósł w górę ramię.

— Heil Hitler!

Mężczyzna zignorował pozdrowienie i ślizgając się po błocie, podszedł do brzegu, żeby przyjrzeć się ciału.

Były to zwłoki starego tęgiego człowieka — zimne, pozbawione włosów i szokująco białe. Z daleka przypominały na pół zatopiony alabastrowy posąg. Usmarowane błotem i zanurzone częściowo w wodzie leżały na plecach z rozrzuconymi szeroko ramionami i odchyloną do tyłu głową. Jedno oko było zamknięte, drugie zezowało ze smutkiem w stronę zaciągniętego chmurami nieba.

— Wasze nazwisko, Unterwachtmeister? — zapytał cichym głosem March, nie odrywając oczu od ciała.

— Ratka, Herr Sturmbannführer.

Obowiązująca w SS ranga Sturmbannführera odpowiadała z grubsza stopniowi majora Wehrmachtu. Ratka, mimo że był zmęczony jak pies i zmoczony do suchej nitki, odnosił się do niego z wielkim szacunkiem. March nie musiał na niego patrzeć, żeby wiedzieć, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czynienia: trzy podania o przeniesienie do Kripo, wszystkie odrzucone; obowiązkowa żona, która urodziła Führerowi futbolową drużynę bachorów; dochód w wysokości dwustu marek miesięcznie. Życie, którego jedynym motorem była nadzieja.

— Bardzo dobrze, Ratka — odezwał się ponownie cichym głosem. — O której godzinie go odkryto?

— Mniej więcej godzinę temu, Herr Sturmbannführer. Kończyła się właśnie nasza zmiana, patrolowaliśmy Nikolassee. Odebraliśmy telefon, absolutne pierwszeństwo. Byliśmy tutaj w ciągu pięciu minut.

— Kto go znalazł?

Unterwachtmeister wskazał kciukiem za siebie.

Młody człowiek w dresie podniósł się z kłody. Nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Był ostrzyżony tak krótko, że przez jasnobrązowe włosy prześwitywała różowa skóra czaszki. March zauważył, że chłopak stara się nie patrzeć na ciało.

— Wasze nazwisko?

— SS-Schütze Hermann Jost, Herr Sturmbannführer. — Mówił z akcentem saksońskim; z jego głosu przebijało zdenerwowanie, niepewność, chęć sprawienia dobrego wrażenia. — Z Akademii imienia Seppa Dietricha przy Schlachtensee. — Inspektor znał dobrze ten ośrodek: bezduszne betonowe gmachy wzniesione w latach pięćdziesiątych na południe od Haweli. — Rano prawie zawsze tutaj biegam. Było jeszcze ciemno. Z początku myślałem, że to łabędź — dodał bezradnie.

Ratka prychnął z pogardą. Kadet SS wystraszył się jednego starego trupa. Nic dziwnego, że tak długo ciągnie się wojna na Uralu.

— Czy widziałeś jeszcze kogoś, Jost? — March przemawiał łagodnym tonem niczym dobry wujek.

— Nikogo, Herr Sturmbannführer. Przy obozowisku, pół kilometra stąd, jest budka telefoniczna. Zadzwoniłem stamtąd, a potem wróciłem i czekałem aż do przyjazdu policji. Na drodze nie było żywej duszy.

March ponownie rzucił okiem na topielca. Był bardzo gruby. Sto dziesięć kilo, może więcej.

— Wyciągnijcie go z wody — polecił, ruszając w stronę drogi. — Czas obudzić nasze śpiące królewny.

Przestępujący z nogi na nogę Ratka wykrzywił twarz w uśmiechu.

Deszcz wzmógł się i prawie nie było widać leżącego po drugiej stronie jeziora osiedla Kładów. Krople bębniły o liście drzew i dachy samochodów. W powietrzu unosił się ciężki, przesycony deszczem zapach rozkładu — woń urodzajnej ziemi i gnijącej roślinności. Włosy przylepiły się Xavierowi do głowy, za kołnierz spływała mu zimna woda. Wcale tego nie zauważał. Dla niego każda sprawa, choćby najbardziej zwyczajna, mogła stać się początkiem czegoś wielkiego.

Miał czterdzieści dwa lata — był szczupłym mężczyzną, z szarą czupryną i chłodnymi szarymi oczyma, nie różniącymi się kolorem od zachmurzonego nieba. Podczas wojny Ministerstwo Propagandy wymyśliło dla marynarzy z U-Bootów stosowne przezwisko — „szare wilki” — i w pewnym sensie pasowało ono do Marcha, ponieważ był nieustępliwym detektywem. Ale poza tym wcale nie przypominał wilka — nie lubił chodzić razem ze stadem i polegał bardziej na inteligencji niż na sile mięśni. Dlatego koledzy nazywali go „lisem”.

Wymarzona pogoda dla U-Bootów.

Otworzył na oścież drzwi białej skody i w twarz uderzył go podmuch ciepłego, stęchłego powietrza.

— Dzień dobry, Spiedel! — przywitał się, potrząsając kościstym ramieniem policyjnego fotografa. — Czas na prysznic. — Spiedel obudził się i zmierzył Marcha ponurym spojrzeniem.

Kiedy ten zbliżył się do drugiej skody, okno od strony kierowcy było już otwarte.

— W porządku, March. W porządku. — W piskliwym głosie sądowego lekarza Kripo, SS-Arzta Augusta Eislera, pobrzmiewała urażona godność. — Zachowaj swój koszarowy humor dla tych, którzy potrafią go docenić.

Podeszli na skraj wody, wszyscy oprócz doktora Eislera stojącego z boku pod staroświeckim czarnym parasolem, którego nie chciał nikomu użyczyć. Spiedel zamontował flesz na aparacie i oparł ostrożnie prawą nogę o grudę gliny.

— Cholera! — zaklął, kiedy woda zalała mu but.

Błysnęła lampa, utrwalając na chwilę całą scenę: białe twarze, srebrne nitki deszczu, ciemny las. Z pobliskich trzcin przyleciała zaciekawiona łabędzica i zaczęła zataczać kręgi kilka metrów od nich.

— Broni swojego gniazda — stwierdził młody esesman.

— Chcę mieć jeszcze jedno zdjęcie stąd — pokazał March. — I jedno stamtąd.

Fotograf zaklął ponownie i wyciągnął ociekającą nogę z błota. Flesz błysnął jeszcze dwukrotnie.

Inspektor pochylił się i złapał ciało pod pachy. Było śliskie i twarde niczym chłodna guma.

— Pomóżcie mi.

Policjanci z Orpo złapali topielca każdy za jedno ramię. Stękając z wysiłku dźwignęli go wszyscy razem i wyciągnęli z wody, a potem powlekli z błotnistego brzegu na wilgotną trawę. Wyprostowując się March dostrzegł, że Jost bacznie mu się przypatruje.

Stary mężczyzna miał na sobie błękitne kąpielówki, które zsunęły się aż do kolan. W lodowatej wodzie genitalia skurczyły się i przypominały złożone w czarnym gnieździe białe ptasie jaja.

Trup nie miał lewej nogi.

Spodziewałem się tego, pomyślał Xavier. W taki dzień nic nie mogło być zwyczajne. Może rzeczywiście czekała go jakaś wielka sprawa.

— Pańska opinia, doktorze?

Eisler sapnął poirytowany, dał ostrożnie krok do przodu i zdjął z jednej ręki rękawiczkę. Noga ucięta była przy podstawie łydki. Wciąż trzymając nad sobą parasol lekarz pochylił się sztywno i przesunął palcami po kikucie.

— Śruba okrętowa? — zapytał March. Widział ciała wyciągane z miejsc, którędy wiodły ruchliwe szlaki wodne: z Tegler See i Szprewy w Berlinie, a także z Alsteru w Hamburgu. Wyglądały, jakby znęcał się nad nimi rzeźnik.

— Nie — odparł Eisler, cofając rękę. — Stara amputacja. Nawiasem mówiąc, dość fachowo przeprowadzona. — Oparł pięść o pierś topielca i mocno nacisnął. Z ust i nozdrzy pociekła błotnista woda. — Zaawansowane stężenie pośmiertne. Nie żyje od jakichś dwunastu godzin. Może trochę krócej — dodał, zakładając z powrotem rękawiczkę.

Zza drzew dobiegł ich warkot diesla.

— Ambulans — stwierdził Ratka. — Zbytnio się nie śpieszą. March dał znak Spiedelowi.

— Zrób jeszcze jedno zdjęcie.

Przyglądając się zwłokom, zapalił papierosa. A potem przysiadł na piętach i spojrzał w otwarte oko. Trwało to dłuższą chwilę. Ponownie błysnął flesz. Łabędzica poderwała się w górę i trzepocząc skrzydłami pofrunęła w poszukiwaniu pożywienia na środek jeziora.

2

Komenda Kripo znajdowała się na drugim końcu Berlina, dwadzieścia pięć minut drogi od Haweli. Chcąc przesłuchać Josta March zaoferował, że podrzuci go najpierw do koszar, żeby mógł się przebrać, ale chłopak nie skorzystał z uprzejmości; chciał mieć to wszystko jak najszybciej za sobą. Poczekali więc tylko, aż ciało zostanie załadowane do ambulansu i zabrane do kostnicy, po czym wsiedli do małego czterodrzwiowego volkswagena inspektora i ruszyli na wschód przez zatłoczone miasto.

Wstawał jeden z owych ponurych berlińskich poranków, kiedy słynne tutejsze powietrze nie tyle orzeźwia, co ziębi, kłując twarz i dłonie tysiącem lodowatych igieł. Na Potsdamer Chaussee woda tryskająca spod kół przejeżdżających samochodów przegoniła przechodniów pod ściany budynków. Obserwując ich przez zalaną deszczem szybę March miał wrażenie, że znalazł się w mieście podążających po omacku do pracy ślepców.

Wszystko wydawało się takie normalne. Później to właśnie uderzało go najbardziej. Podobnie jak podczas wypadku na szosie: najpierw wszystko jest w porządku, a potem następuje ta chwila i świat nigdy już nie wraca do swej poprzedniej postaci. Bo przecież nie było nic nadzwyczajnego w fakcie, że wyłowiono czyjeś ciało z Haweli. Zdarzało się to dwa razy w miesiącu — odnajdywano w wodzie pijaków i zbankrutowanych przedsiębiorców, nieostrożne dzieci i zawiedzionych w miłości nastolatków; ofiary nieszczęśliwych wypadków, samobójstw i morderstw; ludzi zdesperowanych, głupich i nieszczęśliwych.

Telefon w jego mieszkaniu przy Ansbacher Strasse zadzwonił piętnaście po szóstej. Nie obudził go. Od dłuższego czasu leżał w półmroku z szeroko otwartymi oczyma, słuchając deszczu. Od kilku miesięcy źle spał.

— March? Z Haweli wyłowiono topielca. — To był Krause, nocny oficer dyżurny. — Bądź tak dobry i zajmij się tym. March odparł, że nie jest zainteresowany topielcem.

— Twoje zainteresowanie albo jego brak nie ma tutaj najmniejszego znaczenia.

— Nie interesuje mnie topielec — powtórzył March — bo nie jestem na służbie. Miałem dyżur w zeszłym tygodniu i jeszcze tydzień temu. — A także dwa tygodnie temu, mógł dodać. — Dzisiaj mam wolny dzień. Zerknij ponownie do swojej listy.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Masz szczęście, March — odezwał się w końcu pojednawczo Krause. — Patrzyłem na dyżury z zeszłego tygodnia. Możesz spać dalej. Albo — zachichotał — robić to, co ci przerwałem.

Podmuch wiatru zabębnił deszczem o okienną ramę.

Procedura w wypadku odnalezienia ciała była z góry ustalona: na miejsce natychmiast udawali się lekarz, policyjny fotograf i inspektor. Inspektorzy wysyłani byli na podstawie listy dyżurów układanej na komendzie Kripo przy Werderscher Markt.

Kto ma dzisiaj dyżur, jeśli wolno spytać?

— Max Jaeger.

Jaeger. March dzielił z nim gabinet. Spojrzał na swój budzik i pomyślał o małym domku w Pankow, gdzie Max mieszkał ze swoją żoną i czterema córkami; w tygodniu widywał się z rodziną tylko przy śniadaniu. March tymczasem był rozwiedziony i żył samotnie. Popołudnie miał spędzić ze swoim synem. Ale najpierw musiał wypełnić czymś długie puste godziny poranka. Czuł się tak paskudnie, że perspektywa rutynowej sprawy wydała mu się zachęcająca. Przynajmniej czymś się zajmie.

— Och, daj mu spokój — powiedział. — I tak już nie śpię. Pojadę tam.

To było prawie dwie godziny temu. Zerknął w tylne lusterko na swego pasażera. Jost nie odezwał się ani razu, odkąd wsiadł do samochodu. Siedział sztywno na tylnym siedzeniu, wpatrując się w szare, mijane przez nich budynki.

Przy Bramie Brandenburskiej policjant na motocyklu dał im sygnał, żeby się zatrzymali.

Środkiem Pariser Platz maszerowała, rozchlapując kałuże, orkiestra SA w zmoczonych brązowych mundurach. Przez zamknięte szyby volkswagena dobiegał stłumiony odgłos bębnów i trąbek, wygrywających stary partyjny marsz. Kilkadziesiąt osób stojących przed Akademią Sztuk Pięknych przypatrywało się paradzie, kuląc ramiona przed deszczem.

O tej porze roku nie sposób było przejechać przez Berlin, nie natknąwszy się na jakąś orkiestrę. Za sześć dni całe Niemcy obchodziły urodziny Adolfa Hitlera: obwołany państwowym świętem Führertag. Ulicami miały wtedy przedefilować wszystkie orkiestry Rzeszy. Wycieraczki samochodu odmierzały rytm niczym metronom.

— Oto ostateczny dowód — mruknął March, obserwując tłumek — że marszowa muzyka odbiera Niemcom rozum.

Obrócił się do kadeta, który niewyraźnie się uśmiechnął.

Występ zakończył brzęk cymbałów. Rozległy się słabe oklaski. Dyrygent odwrócił się i ukłonił. Za jego plecami esamani wycofywali się już, pół idąc, pół biegnąc, do czekającego autokaru. Gliniarz na motocyklu odczekał, aż plac opustoszeje, a potem gwizdnął krótko i machnął odzianą w białą rękawiczkę dłonią, przepuszczając ich przez Bramę.

Przed nimi ciągnęła się Unter den Linden. Aleja straciła swoje lipy w roku 1936 — wycięto je w akcie oficjalnego wandalizmu przed Igrzyskami Olimpijskimi w Berlinie. Na ich miejscu Gauleiter miasta, Josef Goebbels, wzniósł po obu stronach bulwaru dwa długie rzędy dziesięciometrowych kolumn, na szczycie których sterczały partyjne orły z rozpostartymi skrzydłami. Z dziobów i piór kapała im woda. Jazda przez Unter den Linden przypominała wędrówkę przez indiański cmentarz.

March zwolnił przed światłami i skręcił w prawo, we Friedrich Strasse. Dwie minuty później wjeżdżali na parking położony naprzeciwko komendy Kripo przy Werderscher Markt.

Zamykające plac od południa sześciopiętrowe wilhelmińskie gmaszysko było brzydkie, ciężkie i pokryte smugami sadzy. Od dziesięciu lat prawie przez siedem dni w tygodniu March przychodził tutaj codziennie do pracy. Jak skarżyła się często jego była żona, czuł się tu bardziej u siebie niż we własnym domu. W środku, za posterunkiem SS i skrzypiącymi obrotowymi drzwiami wisiała na ścianie tablica, na której zaznaczano obowiązujący aktualnie stopień alertu antyterrorystycznego. Stopni było cztery, każdy groźniejszy od poprzedniego: zielony, niebieski, czarny i czerwony. Tego dnia, jak zwykle, zaznaczony był alarm czerwony.

Zaraz przy wejściu do holu przyjrzało im się dokładnie dwóch strażników w szklanej budce. Inspektor pokazał swoją legitymację i podpisał przepustkę dla Josta.

Na komendzie panował ruch większy niż zazwyczaj. Przed Führertagiem zawsze było trzy razy więcej roboty. Wyłożony marmurowymi płytami hol przemierzały, głośno stukając wysokimi obcasami, objuczone aktami sekretarki. W powietrzu unosił się intensywny zapach wilgotnej odzieży i pasty do podłóg. Pod ścianami stały, wymieniając szeptem uwagi na temat różnych przestępstw, grupki funkcjonariuszy: ci w zielonych mundurach należeli do Orpo, ci w czarnych do Kripo. Nad ich głowami wpatrywały się w siebie kamiennym wzrokiem umieszczone po przeciwnych stronach holu, obwieszone girlandami dwa popiersia: Führera oraz Szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, Reinharda Heydricha.

March odciągnął metalową kratę i wsiadł razem z kadetem do windy.

Siły policyjne, które kontrolował Heydrich, podzielone były na trzy części. Na samym dole znajdowało się Orpo, normalni gliniarze. Zgarniali z parków pijaczków, patrolowali autostrady, linie kolejowe i lotniska, nakładali mandaty za przekroczenie szybkości, dokonywali aresztowań, gasili pożary, odpowiadali na telefony zaniepokojonej ludności i wyławiali z wody topielców.

Na samej górze było Sipo, służba bezpieczeństwa. W skład Sipo wchodziło zarówno Gestapo, jak i wewnętrzna policja partyjna, SD. Siedziba obu instytucji znajdowała się w ponurym kompleksie gmachów przy Prinz-Albrecht Strasse, kilometr na południowy zachód od Werderscher Markt. Sipo zajmowało się terroryzmem, działalnością wywrotową, kontrwywiadem i „zbrodniami przeciwko państwu”. Miało własne wtyczki w każdej fabryce, szkole, szpitalu i kantynie; w każdym miasteczku, w każdej wsi i na każdej ulicy. Ciało odnalezione w jeziorze mogło zainteresować Sipo, wyłącznie jeśli należało do terrorysty lub zdrajcy.

Gdzieś między tymi dwoma instytucjami, zahaczając o nie obydwie, lokowało się Kripo — Departament V Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Policja kryminalna zajmowała się pospolitą przestępczością — poczynając od włamań i napadów na bank, aż po gwałty, mieszane małżeństwa i morderstwa. Topielec wyłowiony z jeziora — ustalenie jego tożsamości i sposobu, w jaki się tam znalazł — to była właśnie sprawa dla Kripo.

Winda zatrzymała się na drugim piętrze. Wyszli na korytarz, którego oświetlenie przypominało akwarium. Zielone linoleum i pomalowane na ten sam kolor ściany lśniły w słabym świetle jarzeniówek. W powietrzu unosił się ten sam co w holu zapach pasty do podłóg, tyle że tutaj wzbogacony był dobiegającą z ubikacji wonią środków dezynfekcyjnych i starym papierosowym dymem. Za drzwiami z matowego szkła mieściło się dwadzieścia klitek, w których pracowali inspektorzy. Niektóre były uchylone. Ktoś stukał jednym palcem w maszynę, gdzie indziej dzwonił nie odbierany telefon.

— Oto centralny ośrodek nerwowy prowadzonej dzień i noc batalii z przeciwnikami Narodowego Socjalizmu — stwierdził March, cytując tytuł partyjnej gazety, „Völkischer Beobachter”. — Żartowałem — dodał, widząc, że Jost nadal gapi się przed siebie pustym wzrokiem.

— Słucham?

— Nieważne.

Pchnął drzwi i zapalił światło. Jego gabinet był niewiele większy od służbówki; mała cela z pojedynczym oknem wychodzącym na podwórko z poczerniałej cegły. Jedna ściana zabudowana była półkami; stały na nich rozsypujące się, oprawne w skórę zbiory ustaw i dekretów, a także podręcznik kryminologii, słownik, atlas, spis berlińskich ulic, książki telefoniczne oraz skoroszyty, na grzbietach których widniały nalepki z nazwiskami — „Braune”, „Hundt”, „Stark”, „Zadek” — biurokratyczne kamienie milowe, które uwieczniały przy okazji tożsamość dawno zapomnianych ofiar. Przy drugiej ścianie ustawiono cztery szafki. Na jednej z nich stał storczyk, umieszczony tam przed dwoma laty przez niemłodą już sekretarkę u szczytu jej nie wyznanego nigdy i nie odwzajemnionego uczucia do Xaviera Marcha. Storczyk był od dawna martwy. Na tym kończyło się całe umeblowanie, jeśli nie liczyć dwóch zsuniętych przy samym oknie biurek. Jedno z nich należało do Marcha, drugie do Maxa Jaegera.

Inspektor powiesił płaszcz na wieszaku obok drzwi. Unikał, jak mógł, noszenia munduru. Tego ranka wykorzystał ulewę jako pretekst, żeby założyć szare spodnie i gruby niebieski sweter. Pchnął w stronę chłopaka krzesło Jaegera.

— Siadaj. Kawy?

— Poproszę.

Automat stał na korytarzu. Z wydziału VB3, zajmującego się przestępstwami seksualnymi, dobiegał głos przechwalającego się swoim najnowszym sukcesem Sturmbannführera Fiebesa.

— Mamy tutaj fotografie. Potrafisz w to uwierzyć? Popatrz tylko na to. Zrobiła to jej pokojówka. Spójrz, widać tutaj każdy włosek. Ta dziewczyna powinna zostać zawodowym fotografem.

Co to za sprawa? March rąbnął w bok automat, który wyrzucił z siebie plastikową filiżankę. Pewnie jakaś żona oficera i Polak, przysłany z Generalnej Guberni do pracy w ogrodzie. Najczęściej był to właśnie Polak, marzycielski, sentymentalny Polak, uwodzący panią domu, której mąż walczył na froncie. Z tego, co słyszał, sfotografowani zostali in flagranti przez zazdrosną pokojówkę. Dziewczyna należąca do Bund deutscher Mädel chciała się koniecznie przypodobać władzom. Zgodnie z uchwaloną w roku 1935 Ustawą o Czystości Rasy oboje popełnili przestępstwo seksualne.

Xavier walnął ponownie automat.

Odbędzie się prawdopodobnie posiedzenie Sądu Ludowego, które następnie zrelacjonuje ze wszystkimi sprośnymi szczegółami „Der Stürmer”. Wyrok niech stanie się ostrzeżeniem dla innych. Dwa lata w Ravensbrück dla żony. Degradacja męża. Dwadzieścia pięć lat dla Polaka, jeśli będzie miał szczęście; jeśli nie, kara śmierci.

— Kurwa!

Drugi męski głos mruknął coś i obleśny, zbliżający się do sześćdziesiątki Fiebes wybuchnął gromkim śmiechem. Jego własna żona uciekła przed dziesięciu laty z instruktorem narciarskim SS. March, trzymając w obu rękach filiżanki z czarną kawą, wycofał się do swojej klitki i jak mógł najgłośniej, zatrzasnął nogą drzwi.


Reichskriminalpolizei Werderscher Markt 5/6

Berlin

ZEZNANIE ŚWIADKA

Nazywam się Hermann Friedrich Jost. Urodziłem się 23.02.45 w Dreźnie. Jestem kadetem Akademii imienia Seppa Dietricha w Berlinie. Dzisiaj rano o godzinie 05.30 opuściłem koszary, żeby jak co dzień trenować bieganie. Wolę biegać sam. Moja trasa wiedzie na ogół na zachód przez las Grunewald aż do Haweli, a stamtąd brzegiem jeziora na północ do restauracji Lindwerder i z powrotem na południe do koszar przy Schlachtensee. W odległości trzystu metrów od grobli Schwanenwerder zobaczyłem przy samym brzegu zanurzony w jeziorze obiekt. Stwierdziwszy, że jest to ciało mężczyzny, pobiegłem prowadzącą wzdłuż brzegu jeziora ścieżką do znajdującego się w odległości pół kilometra telefonu i zawiadomiłem policję. Następnie wróciłem do zwłok i czekałem na przyjazd funkcjonariuszy. Przez cały czas padał ulewny deszcz i nikogo nie widziałem.

Składam to oświadczenie z własnej nieprzymuszonej woli w obecności inspektora Kripo Xaviera Marcha.


SS-Schütze H. F. Jost

08.24/14.04.64


March odchylił się na krześle i obserwował podpisującego zeznanie chłopaka. Miał miękkie rysy, różową jak niemowlę twarz, kilka krost wokół ust i ledwo widoczny jasny meszek na górnej wardze. Zdaniem Marcha nie zaczął się jeszcze golić.

— Dlaczego biegasz samotnie?

Jost oddał mu swoje zeznanie.

— Mam wtedy szansę porozmyślać. Dobrze jest pobyć choć raz w ciągu dnia samemu. W koszarach na ogół nie jest to możliwe.

— Jak długo jesteś kadetem?

— Trzy miesiące.

— Jak ci się podoba w Akademii?

— Podoba?! — Chłopak spojrzał w stronę okna. — Wezwanie nadeszło, kiedy rozpocząłem studia na uniwersytecie w Getyndze. Powiedzmy, że nie był to najszczęśliwszy dzień w moim życiu.

— Co studiowałeś?

— Literaturę.

— Niemiecką?

— A czy jest jakaś inna? — odparł, uśmiechając się niewyraźnie. — Mam nadzieję, że po odsłużeniu trzech lat puszczą mnie z powrotem na uniwersytet. Chcę być nauczycielem albo pisarzem, nie żołnierzem.

March przebiegł oczyma zeznanie.

— Jeśli jesteś takim pacyfistą, dlaczego w ogóle wstąpiłeś do SS? — zapytał, domyślając się odpowiedzi.

— Przez ojca. Był członkiem założycielem Leibstandarte Adolf Hitler. Wie pan, jak to jest; jestem jego jedynym synem. To było jego najgorętsze pragnienie.

— Musi ci być ciężko. Jost wzruszył ramionami.

— Jakoś przeżyję. Dowiedziałem się poza tym, oczywiście nieoficjalnie, że nie będę musiał iść na front. W szkole oficerskiej w Bad Tolz potrzebują asystenta, który poprowadziłby kurs na temat zdegenerowanej literatury amerykańskiej. To dziedzina, na której znam się całkiem nieźle: degeneracja. — Chłopak zaryzykował kolejny uśmiech. — Być może zostanę na tym polu prawdziwym ekspertem.

March roześmiał się i ponownie rzucił okiem na zeznanie. Coś się tutaj nie zgadzało i teraz odkrył co.

— Na pewno zostaniesz — powiedział, odkładając na bok kartkę i wstając z krzesła. — Mam nadzieję, że poprowadzisz ten kurs.

— Mogę już iść?

— Oczywiście.

Jost podniósł się z wyrazem ulgi na twarzy. March położył dłoń na klamce.

— Jeszcze tylko jeden drobiazg — powiedział. Odwrócił się i spojrzał prosto w oczy kadetowi. — Dlaczego mnie okłamujesz? Jost odchylił głowę do tyłu.

— Co…?

— Powiedziałeś, że wyszedłeś z koszar o piątej trzydzieści. Zadzwoniłeś na policję pięć po szóstej. Schwanenwerder jest trzy kilometry od koszar. Jesteś wysportowany; biegasz codziennie. Nigdzie się nie włóczyłeś: padał ulewny deszcz. Jeśli nagle nie okulałeś, musiałeś zjawić się przy jeziorze grubo przed szóstą. Mamy więc jakieś dwadzieścia minut, z których nie zdałeś relacji. Dwadzieścia na trzydzieści pięć. Co wtedy robiłeś, Jost?

Chłopak sprawiał wrażenie wstrząśniętego.

— Może wyszedłem z koszar później. Albo zrobiłem najpierw kilka okrążeń na boisku…

— Może, może… — March pokiwał ze smutkiem głową. — Wszystko to można sprawdzić i ostrzegam cię: znajdziesz się w poważnych tarapatach, jeśli to ja będę musiał odkryć prawdę i opowiedzieć ci ją, a nie odwrotnie. Jesteś homoseksualistą, tak?

— Herr Sturmbannführer! Na litość boską… March położył mu ręce na ramionach.

— Nie obchodzi mnie to. Być może biegasz codziennie sam, żeby spędzić w Grunewaldzie dwadzieścia minut z jakimś facetem. To twoja sprawa. W moim kodeksie to nie jest zbrodnia. Mnie interesuje tylko topielec. Widziałeś coś? Co naprawdę robiłeś?

Jost potrząsnął głową.

— Nic, przysięgam. — W jego jasnych, szeroko otwartych oczach gromadziły się łzy.

— Doskonale — powiedział puszczając go March. — Zaczekaj na dole. Załatwię jakiś transport. Odwiozą cię z powrotem do Schlachtensee. — Otworzył drzwi. — Pamiętaj, co ci powiedziałem: lepiej, żebyś wyjawił mi prawdę już teraz, niż żebym musiał szukać jej na własną rękę później.

Jost zawahał się i przez moment Xavier myślał, że pęknie, ale sekundę później za chłopakiem zamknęły się drzwi.

March zadzwonił do podziemnego garażu i zamówił samochód, a potem odłożył słuchawkę i przez chwilę gapił się przez brudne okno na sąsiedni budynek. Po czarnych błyszczących cegłach lała się woda z wyższych pięter. Czy nie był zbyt ostry wobec tego chłopca? Możliwe. Ale czasami prawdy można się dowiedzieć tylko atakując z zasadzki, podczas niespodziewanego natarcia. Czy Jost kłamał? Z całą pewnością. Ale jeśli był rzeczywiście pederastą, trudno było oczekiwać, żeby się do tego przyznał: delikwenci przyłapani na postępowaniu „sprzecznym ze zbiorową moralnością” wędrowali prosto do obozów pracy. Aresztowanych za homoseksualizm esesmanów wysyłano do karnych batalionów na froncie wschodnim; wracali stamtąd nieliczni.

W minionym roku March widywał wielu ludzi podobnych do Josta. Z każdym dniem było ich coraz więcej. Buntujących się przeciwko rodzicom. Kwestionujących obowiązki wobec państwa. Słuchających amerykańskich radiostacji. Wymieniających między sobą niewyraźnie odbite kopie zakazanych książek: Güntera Grassa i Grahama Greene’a, George’a Orwella i J. D. Salingera. Najczęściej protestowali przeciwko wojnie — nie mającej końca wojnie z popieraną przez Amerykanów sowiecką partyzantką, która od dwudziestu lat działała na wschód od Uralu.

Nagle zrobiło mu się wstyd, że potraktował Josta tak ostro. Zastanawiał się nawet, czy nie zejść na dół i go nie przeprosić. Ale potem jak zawsze doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien spełnić obowiązek wobec zmarłego. Pokutą za poranną agresywność będzie odnalezienie nazwiska topielca.


Centrum operacyjne berlińskiej komendy Kriminalpolizei zajmowało większą część trzeciego piętra gmachu przy Werderscher Markt. March wbiegł na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Stojący przed wejściem, uzbrojony w pistolet maszynowy wartownik zażądał od niego przepustki. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem elektronicznych rygli.

Górną połowę przeciwległej ściany zajmowała świetlna mapa Berlina. Galaktyka połyskujących pomarańczowo w półmroku gwiazd oznaczała miejsca, w których mieściły się sto dwadzieścia dwa stołeczne komisariaty. Po lewej stronie wisiała druga, jeszcze większa mapa przedstawiająca całą Rzeszę. Czerwone światełka symbolizowały miasta, w których mieściły się samodzielne oddziały Kripo. Środek Europy jaśniał purpurą. Dalej na wschód światełek było coraz mniej, a za Moskwą jarzyło się tylko kilka izolowanych iskier. Mrugały w ciemności niczym obozowe ognie. Całość przypominała planetarium zbrodni.

Krause, oficer dyżurny Berlin Gau, siedział na podwyższeniu pod mapami. Rozmawiał właśnie przez telefon i na widok zbliżającego się Marcha podniósł na powitanie rękę. W stojących przed nim szklanych kabinach siedziało dwanaście kobiet w białych bluzkach, każda z założonymi na głowie słuchawkami, do których dołączony był mikrofon. Czego one się nie nasłuchały!

Sierżant dywizji pancernej wraca do domu z frontu wschodniego. Po rodzinnej kolacji wyciąga pistolet i zabija swoją żonę, a potem po kolei trójkę dzieci. Na koniec strzela w łeb sobie samemu, ochlapując mózgiem cały sufit. Rozhisteryzowany sąsiad wzywa gliniarzy. Wiadomość dociera najpierw tutaj — zostaje skontrolowana, oceniona i zredukowana — a potem dopiero przesyła się ją na dół, do klitek wyłożonych zielonym popękanym linoleum i przesiąkniętych starym papierosowym dymem.

Za plecami oficera dyżurnego, ubrana po cywilnemu, skwaszona sekretarka nanosiła dane na tablicę, na której odnotowywano wydarzenia ubiegłej nocy. Tablica podzielona była na cztery kolumny: przestępstwa poważne, przestępstwa z użyciem przemocy, wykroczenia i nieszczęśliwe wypadki. Każda kategoria również zawierała cztery rubryki: czas zgłoszenia, źródło informacji, szczegóły raportu i powzięte działania. Przeciętną noc w największym, liczącym dziesięć milionów mieszkańców mieście świata zredukowano tu do niewyraźnych hieroglifów na kilku metrach kwadratowych białego plastiku.

Od godziny dwudziestej drugiej poprzedniego dnia odnotowano osiemnaście wypadków śmiertelnych. Najwięcej ofiar pochłonęła kraksa samochodowa w Pankow — oznaczona jako 1H2D4K — w której zginęła trójka dorosłych i czworo dzieci. Nie podjęto żadnych działań — ta sprawa pozostawała w gestii Orpo. Był jeszcze pożar domu w Kreuzbergu, w którym poniosła śmierć cała rodzina; bójka na noże przed barem w Wedding, kobieta pobita na śmierć w Spandau. Ostatni na liście widniał zapis sprawy, którą zajmował się wczesnym rankiem March: 06.07 [O] (co oznaczało, że zgłoszenie nadeszło za pośrednictwem Orpo) lH Hawela/March. Sekretarka dała krok do tyłu i nałożyła głośno nasadkę na pisak.

Krause skończył rozmawiać przez telefon i zrobił minę, jakby miał się zamiar bronić.

— Już cię przeprosiłem, March.

— Zapomnij o tym. Potrzebna mi jest lista zaginionych. Obszar Wielkiego Berlina. Powiedzmy ostatnie czterdzieści godzin.

— Żaden problem. — Krause odetchnął z ulgą i obrócił się na krześle do skwaszonej kobiety. — Słyszałaś, co powiedział pan inspektor, Helgo. Sprawdź wszystko, co przyszło aż do teraz. — Odkręcił się z powrotem do Xaviera, z czerwonymi od niewyspania oczyma. — Powinienem skończyć dyżur godzinę temu. Ale wiesz, jak to jest, kiedy coś się dzieje.

March spojrzał na mapę Berlina. Większą część zajmowała szara pajęczyna ulic. Ale po lewej stronie jaśniały dwie kolorowe plamy: zielony Grunewald i biegnąca tuż obok błękitna wstęga Haweli. Blisko brzegu widać było skurczoną niczym płód niewielką wyspę, połączoną z lądem cienką pępowiną grobli.

Schwanenwerder.

— Czy Goebbels wciąż ma tam swój dom?

Krause kiwnął głową.

— I cała reszta.

Był to jeden z najbardziej ekskluzywnych adresów w Berlinie, praktycznie rzecz biorąc osiedle rządowe. Kilkadziesiąt dużych willi niewidocznych od strony drogi. Wartownik przy wjeździe na groblę. Wymarzone miejsce dla tych, którym zależy na intymności i bezpieczeństwie, a przy okazji chcą mieć pod bokiem las i własną prywatną przystań. Miejsce, w którym zdecydowanie nie powinno się wyławiać topielca. Ciało zostało wyrzucone na brzeg nie dalej jak trzysta metrów od grobli.

— Miejscowi gliniarze z Orpo nazywają Schwanenwerder „bażantarnią” — dodał Krause.

Xavier uśmiechnął się: „złotymi bażantami” nazywała ulica wysokich dygnitarzy partyjnych.

— Nie wolno pozwolić, żeby brud leżał zbyt długo przed takim progiem. Wróciła Helga.

— Oto osoby zaginione od niedzieli rano — oznajmiła. — I dotychczas nie odnalezione.

Wręczyła długi rulon wystukanych na maszynie nazwisk Krausemu, który rzucił nań okiem i przekazał Marchowi.

— Będziesz miał z tym kupę roboty. — Z jakiegoś powodu uznał to za zabawne. — Powinieneś dać to temu twojemu grubemu kumplowi, Jaegerowi. To on przecież miał się zająć całą sprawą, pamiętasz?

— Dziękuję. Zrobię przynajmniej coś na początek. Krause potrząsnął głową.

— Bierzesz dwa razy tyle godzin co inni. Nie dają ci żadnych awansów. Zarabiasz grosze. Jesteś nienormalny, czy co?

March zwinął rulon ze spisem zaginionych. Pochylił się do przodu i poklepał nim lekko Krausego po piersi.

— Zapominacie się, towarzyszu — powiedział. — Wiecie, jakie hasło wisi nad bramą obozów pracy? Arbeit macht frei.

Odwrócił się i przecisnął z powrotem między rzędami telefonistek.

— I to miał być żart? Widzisz chyba, o co mi chodzi? — usłyszał za sobą głos zwracającego się do sekretarki Krausego.


Kiedy March wrócił do gabinetu, Max Jaeger wieszał właśnie w kącie swój płaszcz.

— Zavi! — zawołał, otwierając szeroko ramiona. — Dostałem właśnie wiadomość z Centrum Operacyjnego. Naprawdę brak mi słów!

Miał na sobie mundur Sturmbannführera. Na czarnej kurtce wciąż widniały ślady śniadania.

— Zawsze miałem miękkie serce — odparł March. — A poza tym zbytnio się nie podniecaj. Przy zwłokach nie ma nic, co pozwoliłoby je zidentyfikować, a od niedzieli rano zaginęło w Berlinie sto osób. Parę godzin zajmie samo przejrzenie listy. A ja obiecałem, że to popołudnie spędzę razem z moim chłopakiem. Zostawiam ci wszystko na głowie.

Zapalił papierosa i przeszedł do szczegółów: opisał miejsce zdarzenia, wspomniał o amputowanej nodze topielca, napomknął o podejrzeniach w stosunku do Josta. Jaeger słuchał, pochrząkując od czasu do czasu.

Był zwalistym, mającym prawie dwa metry niechlujnym mężczyzną, o niezgrabnych stopach i dłoniach. Miał pięćdziesiąt lat, o dziesięć więcej od Xaviera, ale dzielili ten gabinet od 1959 roku i czasami pracowali jako partnerzy. Lis i Niedźwiedź, żartowali za ich plecami koledzy z Werderscher Markt. Przypominali stare małżeństwo — mimo częstych kłótni jeden zawsze chronił drugiego.

— To jest lista zaginionych. — March usiadł przy swoim biurku i rozwinął rulon: nazwiska, daty urodzenia, czas zaginięcia, adresy informatorów. Max zajrzał mu przez ramię. Palił grube krótkie cygara i ich zapachem przesiąkł cały jego mundur. — Według naszego poczciwego doktora Eislera śmierć nastąpiła prawdopodobnie po godzinie szóstej wczoraj wieczorem, istnieje zatem możliwość, że nikt nie zauważył zniknięcia naszego delikwenta aż do godziny siódmej albo ósmej dziś rano. Może jeszcze na niego czekają. Całkiem prawdopodobne więc, że w ogóle nie znajdziemy go na tej liście. Ale musimy wziąć pod uwagę także dwie inne ewentualności, prawda? Po pierwsze, że zaginął jakiś czas przed śmiercią. Po drugie, że Eisler błędnie podał czas zgonu. Nie można tego wykluczyć, biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe smutne doświadczenia.

— Ten facet nie nadaje się nawet na weterynarza — stwierdził Jaeger.

Xavier dokonał szybkich obliczeń.

— Sto dwa nazwiska. Wiek naszego topielca określiłbym na jakieś sześćdziesiąt lat.

— Dla bezpieczeństwa powiedzmy pięćdziesiąt. Nikt nie wygląda najlepiej po dwunastu godzinach spędzonych w wodzie.

— To prawda. Wykluczamy zatem wszystkich, którzy urodzili się po roku 1914. Trudno sobie wyobrazić łatwiejszą identyfikację: czy dziadek nie miał przypadkiem uciętej nogi? — March złożył rulon na pól, rozdarł go na dwie części i wręczył jedną z nich Jaegerowi. — Jakie są najbliższe posterunki Orpo?

— W Nikolassee — odparł Max. — W Wannsee. W Kładow. W Gatow. I w Pichelsdorfie, choć może to zbyt daleko na północ.

Przez następne pół godziny Xavier obdzwaniał po kolei wszystkie posterunki, włącznie z Pichelsdorfem, pytając, czy nie odnaleziono jakiegoś ubrania i czy jakiś lokalny włóczęga nie odpowiada rysopisowi topielca. Bez rezultatu. Potem zajął się swoją połową listy. Do jedenastej trzydzieści sprawdził wszystkie nazwiska. Wstał i przeciągnął się.

— Prawdziwy anonim.

Jaeger skończył telefonować dziesięć minut wcześniej i wyglądał przez okno, paląc cygaro.

— Popularny facet, nie? W porównaniu z nim nawet ty wydajesz się szeroko znany. — Wyjął z ust cygaro i zebrał z języka kilka luźnych paprochów tytoniu. — Sprawdzę, czy w Centrum Operacyjnym nie mają jakichś nowych nazwisk. Zostaw to mnie. Przyjemnego popołudnia z Pilim.


W brzydkim kościele naprzeciwko siedziby Kripo właśnie skończyło się ostatnie poranne nabożeństwo. Stojący po drugiej stronie ulicy March obserwował zamykającego drzwi księdza. Religia nie była w Niemczech zbyt dobrze widziana. Ilu wiernych, zastanawiał się, miało odwagę uczestniczyć w nabożeństwie, nie zważając na kręcących się wokół agentów Gestapo. Pół tuzina? Ksiądz ubrany był w zniszczony, zarzucony na sutannę płaszcz. Wsunął ciężki żelazny klucz do kieszeni i odwrócił się. Kiedy zobaczył przyglądającego mu się Sturmbannführera, spuścił oczy i zaczął się natychmiast szybko oddalać, jak ktoś złapany na nielegalnej transakcji. March zapiął guziki trencza i podążył w ślad za nim szarą berlińską ulicą.

3

— Budowę Łuku Triumfalnego rozpoczęto w roku 1946 i zgodnie z planem ukończono w 1950, w Dniu Odrodzenia Narodowego. Projekt oparty jest na oryginalnym pomyśle Führera i jego rysunkach wykonanych w Latach Walki.

Pasażerowie wycieczkowego autobusu — przynajmniej ci, którzy rozumieli po niemiecku — trawili w milczeniu słowa przewodniczki. Niektórzy podnosili się z miejsc albo wychylali na środek, żeby lepiej widzieć. Siedzący w połowie autobusu Xavier March posadził sobie syna na kolanach. Przewodniczka, niezbyt młoda kobieta w ciemnozielonym uniformie Ministerstwa Turystyki, stała z przodu na rozstawionych szeroko nogach, obrócona tyłem do przedniej szyby. Jej przekazywany przez mikrofon głos był ochrypły z przeziębienia.

— Łuk wzniesiony jest z granitu i ma kubaturę dwóch milionów trzystu sześćdziesięciu pięciu tysięcy sześciuset osiemdziesięciu pięciu metrów sześciennych. — Kobieta kichnęła. — Paryski Arc de Triomph zmieściłby się w nim czterdzieści dziewięć razy.

Przez krótką chwilę Łuk zamajaczył przed nimi. A potem nagle znaleźli się w środku — w olbrzymim, wykutym z kamienia tunelu, dłuższym niż boisko do piłki nożnej i wyższym od piętnastopiętrowego budynku. Wysoko nad nimi wisiało mroczne niczym w katedrze sklepienie. W półmroku tańczyły tylne i przednie światła jadących ośmioma pasmami ruchu samochodów.

— Łuk ma wysokość stu osiemnastu, szerokość stu sześćdziesięciu ośmiu i długość stu dziewiętnastu metrów. Na jego wewnętrznych ścianach wyryte są nazwiska trzech milionów żołnierzy, którzy polegli w obronie ojczyzny w wojnach 1914–1918 i 1939–1946.

Ponownie kichnęła. Pasażerowie posłusznie wyciągnęli szyje, żeby przyjrzeć się liście poległych. Towarzystwo było mieszane. Grupa obwieszonych aparatami Japończyków; amerykańskie małżeństwo z małą dziewczynką w wieku Pilego; kilku niemieckich osadników z Ostlandu i Ukrainy, którzy przyjechali do Berlina na Führertag.

March nie patrzył na listę poległych. Gdzieś tam widniały nazwiska jego ojca i obu dziadków. Nie spuszczał przewodniczki z oczu. Kiedy była przekonana, że nikt na nią nie patrzy, wytarła ukradkiem nos w rękaw. Autobus wjechał z powrotem w mżawkę.

— Spod Łuku wjeżdżamy w centralną część alei Zwycięstwa. Aleja została zaprojektowana przez ministra Rzeszy, Alberta Speera, i ukończono ją w roku 1957. Ma sto dwadzieścia trzy metry szerokości i pięć kilometrów sześćset metrów długości. Jest szersza i dwa i pół rażą dłuższa od Champs Élysées w Paryżu.

Wyższe, dłuższe, większe, szersze, bardziej kosztowne. Chociaż wygraliśmy wojnę, pomyślał Xavier, nie możemy się nadal wyzbyć kompleksu niższości. Nic nie jest dobre samo w sobie. Wszystko musi być porównane z tym, co mają cudzoziemcy.

— Rozciągający się z tego miejsca widok na północ uważany jest za jeden z cudów świata.

— Jeden z cudów świata — powtórzył szeptem Pili.

I rzeczywiście widok był wspaniały, nawet w dzień taki jak ten. Zatłoczoną aleję oskrzydlały szkło i granit wzniesionych przez Speera nowych gmachów: ministerstw, biur, domów towarowych, kin i bloków mieszkalnych. Na samym końcu rzeki świateł stał, wynurzając się z mgły niczym szary pancernik, Wielki Pałac Rzeszy, z kopułą do połowy skrytą w sunących nisko chmurach.

Od strony osadników doszły go pomruki podziwu.

— Jest wielki jak góra — stwierdziła kobieta siedząca za Marchem. Towarzyszył jej mąż i czwórka chłopców. Planowali prawdopodobnie tę wycieczkę przez całą zimę. Broszura Ministerstwa Turystyki i marzenie o kwietniu spędzonym w Berlinie: pociecha, która podtrzymywała ich na duchu przez długie bezksiężycowe noce gdzieś w zasypanej śniegiem głuszy pod Mińskiem albo pod Kijowem, tysiąc kilometrów od domu. Jak tu dotarli? Być może ze zbiorową wycieczką organizowaną przez Kraft durch Freude[1]: dwie godziny odrzutowym junkersem z międzylądowaniem w Warszawie. Albo rodzinnym volkswagenem, telepiąc się przez trzy dni autostradą Berlin-Moskwa.

Pili wyślizgnął się z objęć ojca i ruszył niepewnym krokiem do przodu. March ścisnął kciukiem i palcem wskazującym grzbiet nosa; nerwowy tik, którego nabawił się — kiedy? — chyba na łodzi podwodnej, kiedy śruby brytyjskich niszczycieli kręciły się tak blisko, że dygotał cały kadłub i nigdy nie wiedziało się, czy następna bomba głębinowa nie będzie tą ostatnią. W roku 1948 odszedł z marynarki z podejrzeniem gruźlicy i cały rok spędził w klinice. Potem, z braku lepszego zajęcia, wstąpił w stopniu porucznika do Marine-Küstenpolizei, Straży Przybrzeżnej w Wilhelmshaven. W tym samym roku ożenił się z Klarą Eckart, pielęgniarką, którą poznał w klinice. W roku 1952 wstąpił do hamburskiego Kripo. W roku 1954, kiedy Klara była w ciąży, a małżeństwo już się rozpadało, przeniesiono go do Berlina. Paul — Pili — urodził się dokładnie przed dziesięcioma laty i jednym miesiącem.

Gdzie popełnili błąd? Nie winił Klary. Ona się nie zmieniła. Zawsze była silną kobietą, pragnącą w życiu paru prostych rzeczy: domu, rodziny, przyjaciół, akceptacji. Zmienił się on, Xavier. Po dziesięciu latach służby w marynarce i dwunastu miesiącach niemal totalnej izolacji zszedł na ląd, którego prawie nie poznawał. Chodząc do pracy, oglądając telewizję, popijając z przyjaciółmi piwo, nawet — niech Bóg mu wybaczy — śpiąc obok własnej żony, wyobrażał sobie często, że wciąż jest na pokładzie U-Boota: płynie pod powierzchnią codziennego życia, samotny i czujny.

O dwunastej odebrał Pilego z domu Klary — bungalowu stojącego w ponurym powojennym osiedlu mieszkaniowym Lichtenrade, na południowych obrzeżach miasta. Zaparkował na ulicy, zatrąbił dwa razy i zobaczył, jak uchylają się na chwilę zasłony w salonie. To był rytuał, który ukształtował się za ich milczącą zgodą w ciągu pięciu lat, jakie upłynęły od rozwodu — sposób na uniknięcie kłopotliwych spotkań. Odprawiali go, jeśli pozwalały na to inne obowiązki, co trzy tygodnie, w niedzielę, na mocy ściśle ustalonych przepisów kodeksu rodzinnego. Rzadko kiedy oglądał syna we wtorek, ale trwały właśnie szkolne ferie; od roku 1959 zamiast na Wielkanoc dawano uczniom wolny tydzień przed urodzinami Führera.

Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Pili. Przypominał wypchniętego na scenę wbrew własnej woli, stremowanego dziecinnego aktora. Ubrany w nowy mundurek Deutsches Jungvolk — czarną jak smoła koszulę i ciemnoniebieskie szorty — wdrapał się, nie mówiąc ani słowa, na siedzenie. March uścisnął go niezgrabnie.

— Wyglądasz wspaniale. Co w szkole?

Wszystko w porządku.

— A u mamy? Chłopak wzruszył ramionami.

— Jak chciałbyś spędzić dzień?

Ponowne wzruszenie ramion.

Zjedli lunch przy Budapester Strasse, naprzeciwko zoo, w nowoczesnym lokalu z winylowymi krzesłami i stolikami z plastikowym blatem: ojciec zamówił piwo i kiełbaski, syn sok jabłkowy i hamburgera. Przez chwilę rozmawiali o Deutsches Jungvolk i Pili cały się rozpromienił. Ktoś, kto nie należał do organizacji, kompletnie się nie liczył, był „nie umundurowaną ofermą, która nigdy nie uczestniczyła w ognisku ani marszu przełajowym”. Pimpfem[2] wolno było zostać w wieku dziesięciu lat. W czternastym roku życia przechodziło się automatycznie do Hitlerjugend.

— Zdałem najlepiej wstępny sprawdzian.

— Dzielny chłopak.

— Trzeba przebiec sześćdziesiąt metrów w dwanaście sekund — powiedział Pili. — Skoczyć w dal i rzucić kulą. Jest też marsz przełajowy: trwa półtora dnia. Potem sprawdzian pisemny. Filozofia partii. Trzeba nauczyć się na pamięć „Horst Wessel Lied”.

Przez moment Xavier myślał, że syn ma zamiar zaśpiewać. — Dostałeś nóż? — wtrącił szybko.

Chłopiec pogrzebał w kieszeni, marszcząc z powagą czoło. Jaki on podobny do matki, pomyślał March. Te same szerokie kości policzkowe i pełne usta; te same patrzące poważnie, rozstawione szeroko piwne oczy. Pili położył ostrożnie sztylet na stole. Xavier podniósł go. Przypomniał mu się dzień, kiedy dostał swój własny. Kiedy to było? — w trzydziestym czwartym? Podniecenie chłopca, który wierzy, że dopuszczono go do świata mężczyzn. Obrócił nóż i w świetle błysnęła wyryta na rękojeści swastyka. Przez chwilę ważył sztylet w dłoni, a potem oddał go synowi.

— Jestem z ciebie dumny — skłamał. — Co chcesz teraz robić? Możemy pójść do kina. Albo do zoo.

— Chcę pojechać autobusem.

— Ale robiliśmy to już ostatnim razem. I poprzednio.

— To nic. Chcę jechać autobusem.


— Wielki Pałac Rzeszy jest największą budowlą świata. Wznosi się ponad ćwierć kilometra w górę i zdarzają się dni, tak jak dzisiejszy, kiedy jego szczyt tonie w chmurach. Sama kopuła ma średnicę stu czterdziestu metrów i kopuła bazyliki świętego Piotra w Rzymie zmieściłaby się w niej szesnaście razy.

Dotarli do końca Wielkiej Alei i wjechali na Adolf Hitler Platz. Po lewej stronie plac zamykała bryła Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, po prawej nowa Kancelaria Rzeszy i Rezydencja Führera. Na wprost przed nimi stał Wielki Pałac. W miarę jak się zbliżali, jego szarość przechodziła w bardziej żywe kolory. Widzieli teraz na własne oczy to, co powiedziała im przewodniczka: kolumny, na których wspierała się fasada, wykute były z czerwonego, sprowadzonego ze Szwecji granitu i ograniczone z obu stron złotymi posągami Atlasa i Tellusa, dźwigającymi na ramionach potężne kule wyobrażające niebo i ziemię.

Budynek był krystalicznie biały niczym weselny tort, a kopuła z kutej miedzi matowozielona. Pili wciąż stał z przodu autobusu.

— W Wielkim Pałacu odbywają się wyłącznie największe uroczystości państwowe Rzeszy. Może pomieścić sto osiemdziesiąt tysięcy ludzi. W środku można zaobserwować interesujący i nie przewidziany przez projektantów fenomen: oddech tysięcy ludzi unosi się wysoko pod kopułę i zamienia w chmury, które kondensują się i spadają w postaci lekkiego deszczu. Wielki Pałac jest jedyną budowlą na świecie, która wytwarza swój własny mikroklimat…

March słyszał to wszystko już wcześniej. Wyglądając przez szybę autobusu, przez cały czas miał przed oczyma topielca. Kąpielówki! Co sobie wyobrażał ten dziadek, pływając po nocy w jeziorze? W poniedziałek już wcześnie po południu Berlin zasnuły ciemne chmury. Kiedy rozpętała się w końcu burza, strugi deszczu zalały dachy i ulice, zagłuszając huk piorunów. Może to było samobójstwo? Trzeba to będzie uwzględnić. Wyobraził sobie, jak starszy mężczyzna wchodzi do zimnego jeziora i oddala się w ciemności od brzegu, jak młóci rękoma wodę i unosi wzrok, widząc rozświetlającą niebo błyskawicę — czekając, aż reszty dokona zmęczenie…

Pili wrócił z powrotem i podskakiwał podekscytowany na siedzeniu.

— Czy zobaczymy dziś Führera, tato?

Wizja ulotniła się i Xaviera ogarnęło poczucie winy. Właśnie te jego sny na jawie najbardziej wyprowadzały z równowagi Klarę: „nawet kiedy z nami siedzisz, myślą jesteś gdzie indziej…”

— Nie wydaje mi się — odparł.

— Po prawej stronie widzimy Kancelarię Rzeszy i Rezydencję Führera. Łączna długość jej fasady wynosi dokładnie siedemset metrów, jest wiec o sto metrów większa od fasady pałacu Ludwika XIV w Wersalu.

W miarę jak się zbliżali, odsłaniały się przed nimi szczegóły: marmurowe kolumny i czerwone mozaiki, lwy z brązu, złocone płaskorzeźby i gotyckie napisy — architektoniczny chiński smok, który ułożył się do snu po prawej stronie placu. Pod powiewającym sztandarem ze swastyką pełnili honorową wartę czterej esesmani. Na gładkiej, pozbawionej okien ścianie umieszczony był na wysokości pięciu pięter pojedynczy balkon, na którym pokazywał się Führer, kiedy na placu gromadził się milionowy tłum. Teraz kręciło się tu tylko kilkudziesięciu gapiów, spoglądających z pobladłymi od oczekiwania twarzami w stronę zamkniętych na głucho okiennic.

March spojrzał na syna. Pili był cały zmieniony; jego dłoń zaciskała się kurczowo na rękojeści sztyletu.


Autobus zajechał z powrotem na przystanek przy Dworcu Gotenlandzkim. Kiedy wysiadali, dochodziła piąta i zapadał zmierzch. Zniechęcony dzień dawał za wygraną.

Z dworca wylewał się potok ludzi — objuczeni tornistrami żołnierze, którym towarzyszyły narzeczone lub żony; cudzoziemscy robotnicy, dźwigający kartonowe walizki i sfatygowane, powiązane sznurkami toboły; wreszcie osadnicy, którzy po dwudniowej podróży ze stepów patrzyli zaskoczeni na feerię świateł i przewalające się tłumy. Wszędzie widać było mundury. Ciemnoniebieskie, zielone, brązowe, czarne, w szarym kolorze khaki. Przypominało to fabrykę przy końcu zmiany. Podobnie jak w fabryce słychać było zgrzyt metalu i przenikliwe gwizdki; ciężkie powietrze wypełniał fabryczny zapach rozgrzanego oleju i stali. Wszystkie ściany upstrzone były plakatami. „Bądź czujny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę!” „Uwaga! Zgłaszaj natychmiast podejrzane bagaże!” „Alarm antyterrorystyczny!”

Wielkie jak domy pociągi wyruszały stąd po szerokich torach w stronę wysuniętych na wschód placówek imperium — do Gotenlandu (przedtem Krym), do Theoderichshafen (przedtem Sewastopol); do Generalkommissariatu Taurydy i jego stolicy Melitopolu; na Wołyń i Podole, do Żytomierza, Kijowa, Nikołajewa, Dniepropietrowska, Charkowa, Rostowa i Saratowa… Terminal nowego świata. Informacje o przyjazdach i odjazdach pociągów przerywane były kilkoma taktami „Uwertury Koriolana”. Przeciskając się przez tłum, March usiłował wziąć Pilego za rękę, ale mały odsunął jego dłoń.

Piętnaście minut trwało, zanim wyjechali samochodem z podziemnego parkingu, kolejne piętnaście, zanim wydostali się z zatłoczonych uliczek otaczających dworzec. Po drodze nie odzywali się ani słowem. Dopiero kiedy zbliżali się do Lichtenrade, syn nagle przerwał milczenie.

— Ty jesteś aspołeczny, prawda? — zapytał.

Tak śmiesznie zabrzmiało to słowo w wargach dziesięciolatka i tak było starannie wymówione, że Xavier o mało nie wybuchnął śmiechem. Typ aspołeczny: w partyjnym języku zaledwie jeden stopień wyżej od zdrajcy. Ktoś, kto nie daje datków na Pomoc Zimową. Nie należy do żadnej z licznych narodowosocjalistycznych organizacji. Do narodowosocjalistycznego związku narciarskiego. Do narodowosocjalistycznego towarzystwa krzewienia kultury fizycznej. Do wielkoniemieckiego narodowosocjalistycznego klubu motorowego. Do narodowosocjalistycznego zrzeszenia policjantów. Któregoś popołudnia natknął się nawet w Lustgarten na paradę, którą zorganizowała narodowosocjalistyczna liga odznaczonych medalem za uratowanie życia.

— To bzdura.

— Wujek Erich mówi, że to prawda.

Erich Helfferich. Więc teraz został już „wujkiem Erichem”? No, no. Zelota najgorszego rodzaju, pełnoetatowy biurokrata w berlińskiej siedzibie partii. Nadęty, łypiący małymi oczkami zza swoich okularów instruktor skautingu… March poczuł, że zaciska bezwiednie ręce na kierownicy. Helfferich zaczął się widywać z Klarą mniej więcej przed rokiem.

— On mówi, że nie oddajesz hitlerowskiego salutu i że robisz sobie żarty z partii.

— A skąd on to wszystko wie?

— Mówi, że w siedzibie partii mają na twój temat teczkę i że niedługo cię zamkną. To tylko kwestia czasu. — Chłopak prawie płakał ze wstydu. — Myślę, że chyba ma rację.

— Pili!

Podjechali pod dom.

— Nienawidzę cię. — Wypowiedziane to było spokojnym chłodnym tonem.

Chłopiec wyskoczył z volkswagena. March otworzył drzwiczki ze swojej strony, okrążył samochód i pobiegł za synem. Z domu dochodziło szczekanie psa.

— Pili! — zawołał jeszcze raz.

Drzwi otworzyły się. Stała w nich Klara ubrana w mundur narodowosocjalistycznego stowarzyszenia gospodyń domowych. Za jej plecami mignął przez chwilę brązowy uniform Helffericha. Pies, młody niemiecki owczarek, wybiegł na zewnątrz i skoczył w stronę Pilego, który przecisnął się obok matki i zniknął w środku domu. Xavier chciał pobiec za nim, ale Klara stanęła mu na drodze.

— Zostaw chłopca w spokoju. Wynoś się stąd. Zostaw nas wszystkich w spokoju.

Złapała psa za obrożę i wciągnęła do środka. Jego skowyt zagłuszyły głośno zatrzaśnięte drzwi.


Później, kiedy wracał do śródmieścia, nie mógł przestać myśleć o psie. Była to jedyna żywa istota w tym domu, która nie miała na sobie munduru.

Gdyby nie czuł się tak paskudnie, wybuchnąłby śmiechem.

4

Co za pieprzony dzień — jęknął, zakładając płaszcz, Max Jaeger; było wpół do ósmej wieczorem. — Nie odnaleziono żadnych przedmiotów ani garderoby należącej do ofiary. Cofnąłem się na liście zaginionych aż do czwartku. Nic. Minęło dwadzieścia cztery godziny od przybliżonego czasu zgonu i nikt nie zgłosił jego zaginięcia. Jesteś pewien, że to nie jakiś włóczęga?

March potrząsnął głową.

— Za dobrze odkarmiony. Poza tym włóczędzy nie noszą kąpielówek. Z zasady.

— Na domiar złego — dodał Max, zaciągając się po raz ostatni cygarem i gasząc je w popielniczce — mamy dziś wieczorem zebranie partii. „Niemiecka matka — bojowniczka frontu wewnętrznego”.

Podobnie jak wszyscy inspektorzy Kripo, łącznie z Marchem, Jaeger miał rangę Sturmbannführera SS. W odróżnieniu od Xaviera wstąpił w zeszłym roku do partii. March specjalnie go za to nie winił. Żeby awansować, trzeba było należeć do partii.

— Czy Hannelore idzie razem z tobą?

— Hannelore? Odznaczona Brązowym Krzyżem Niemieckiego Macierzyństwa? Oczywiście, że idzie. — Max spojrzał na zegarek. — Zostało mi czasu akurat na jedno piwo. Co ty na to?

— Dziękuję, dzisiaj nie. Ale zejdę z tobą na dół.

Rozstali się na stopniach komendy. Jaeger uniósłszy na pożegnanie rękę, skręcił w lewo, do baru przy Obwall Strasse. Xavier ruszył w prawo, w stronę rzeki. Szedł szybkim krokiem. Deszcz przestał padać, ale powietrze wciąż było wilgotne i mgliste. Czarne płyty chodnika błyszczały w świetle przedwojennych latarni. Od Szprewy dobiegało stłumione przez ściany budynków niskie buczenie syreny przeciwmgielnej.

Skręcił za rogiem i ruszył nabrzeżem, wystawiając twarz na powiew chłodnego nocnego powietrza. W górę rzeki płynęła, sapiąc ciężko, barka z zapalonym na dziobie pojedynczym światełkiem. Za rufą pieniła się ciemna woda. Poza tym panowała prawie kompletna cisza. Żadnych samochodów, żadnych ludzi. Miasto mogło wyparować w ciemności. March niechętnie skręcił w następną przecznicę. Przeciął Spittel Markt i ruszył w stronę Seydel Strasse. Kilka minut później wchodził do berlińskiej kostnicy.

Doktor Eisler poszedł już do domu. Marcha zbytnio to nie zaskoczyło.

— Kocham cię — szepnęła lubieżnie kobieta na ekranie przenośnego telewizora — i chcę urodzić ci dzieci. — Ubrany w poplamioną białą kurtkę pracownik niechętnie odwrócił wzrok od ekranu i sprawdził legitymację Marcha. Zanotował nazwisko w swojej księdze, wziął do ręki pęk kluczy i dał znak detektywowi, żeby szedł za nim. Za plecami słyszeli temat muzyczny wieczornego serialu „Reichsrundfunk”.

Minąwszy wahadłowe drzwi, wyszli na korytarz podobny jak dwie krople wody do tego, przy którym mieścił się jego gabinet. Gdzieś, pomyślał March, musi urzędować Reichsdirektor od zielonego linoleum. Wszedł w ślad za pracownikiem do windy. Metalowa krata zamknęła się z trzaskiem i zjechali do podziemi.

Zanim weszli do kostnicy, zapalili pod znakiem NIE PALIĆ papierosy — dwaj profesjonaliści zabezpieczający się w identyczny sposób nie tyle przeciwko zapachowi nieboszczyków (w sali utrzymywano niską temperaturę i nie czuć było woni rozkładu), co kłującym oparom środków dezynfekcyjnych.

— Chce pan zobaczyć tego starego? Tego, którego przywieziono zaraz po ósmej?

— Zgadza się.

Pracownik kostnicy nacisnął dużą klamkę i przy akompaniamencie syku zimnego powietrza otworzył na oścież ciężkie drzwi. Weszli do środka. Zalana jaskrawym światłem jarzeniówek, wyłożona kaflami podłoga opadała lekko z obu stron ku środkowi, którym biegł wąski kanał odpływowy. Przy ścianach stały ciężkie, przypominające szafki na akta metalowe komory. Mężczyzna zdjął wiszący na haczyku obok kontaktu wykaz i ruszył wzdłuż komór, sprawdzając numery.

— To tu.

Wsadził wykaz pod pachę i pociągnął silnie za uchwyt szuflady. March podszedł bliżej i ściągnął okrywające ciało białe prześcieradło.

— Jeśli pan chce, może mnie pan tutaj zostawić — powiedział, nie obracając się. — Zawołam pana, kiedy skończę.

— Nie wolno. Przepisy.

— Żebym nie zamienił przypadkiem dowodów rzeczowych? Niech pan nie będzie śmieszny.

Trup nie robił bynajmniej lepszego wrażenia przy drugim spotkaniu. Twarda, mięsista twarz, małe oczy i okrutne usta. Poza małym dziwacznym kosmykiem siwych włosów czaszka była prawie zupełnie łysa. Po obu stronach haczykowatego nosa znajdowały się wyraźne wgłębienia. Musiał od wielu lat nosić okulary. Na obu policzkach widniały symetrycznie rozmieszczone blizny. March wsadził palce do ust topielca i napotkał tylko miękkie dziąsła. Musiała mu wypaść sztuczna szczęka.

Ściągnął dalej prześcieradło. Ramiona były szerokie, tors potężny — jak u człowieka, który dopiero niedawno zaczął tyć. Delikatnie złożył prześcieradło kilka centymetrów nad kikutem. Zmarłych traktował zawsze z szacunkiem. Żaden lekarz z ubezpieczalni przy Kurfürstendamm nie odnosił się do swoich pacjentów z większą delikatnością niż Xavier March.

Chuchnąwszy w dłonie, sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyjął stamtąd dwie białe karty, a także małe metalowe pudełko, które otworzył. Czuł w ustach gorzki smak papierosa. Ujął zwłoki za lewy nadgarstek — skóra była taka zimna; nigdy nie przestało go to szokować — i wyprostował palce. Ostrożnie przycisnął czubek każdego z nich do nasyconej tuszem poduszki w pudełku. Potem odłożył pudełko, wziął do ręki białą kartę i odbił na niej linie papilarne wszystkich palców. Kiedy zadowolił go rezultat, powtórzył całą procedurę z prawą ręką. Zafascynowany pracownik kostnicy nie spuszczał z niego wzroku.

Poplamione białe dłonie wyglądały szokująco — tak jakby ktoś dopuścił się wobec nich świętokradztwa.

— Niech pan go wyczyści — powiedział March.


Komenda Główna Kripo znajdowała się przy Werderscher Markt, ale jądro policyjnej roboty — laboratoria kryminalistyczne, archiwa, zbrojownia i cele aresztantów — mieściło się w budynku Prezydium Policji Berlińskiej przy Alexander Platz, potężnym, przypominającym pruską fortecę gmachu położonym naprzeciwko zatłoczonej stacji metra. Tam właśnie March skierował się w następnej kolejności. Zajęło mu to piętnaście minut szybkiego marszu.

— Na kiedy to chcesz?

Zdumiony głos należał do Ottona Kotha, zastępcy kierownika sekcji odcisków palców.

— To pilna sprawa — stwierdził March, zaciągając się papierosem. Znał Kotha bardzo dobrze. Przed dwoma laty ujęli razem gang uzbrojonych włamywaczy, którzy zabili policjanta w Lankwitz. Koth zasłużył sobie tym na awans. — Wiem, że masz tyle zamówień, że nie zdążysz ich załatwić do setnych urodzin Führera. Wiem, że za plecami siedzi ci polujące na terrorystów Sipo i Bóg jeden wie kto jeszcze. Ale zrób to dla mnie.

Koth odchylił się do tyłu na krześle. Na półce za jego plecami March zobaczył podręcznik kryminologii pióra Artura Nebego — opublikowany przed trzydziestu laty, ale wciąż aktualny standardowy tekst. Nebe pełnił funkcję szefa Kripo od roku 1933.

— Pokaż, co tam masz — powiedział Koth.

March podał mu dwie karty. Koth spojrzał na nie i kiwnął głową.

— Mężczyzna — powiedział March. — Mniej więcej sześćdziesięcioletni. Nie żyje od dwudziestu czterech godzin.

— Domyślam się, że nie czuje się najlepiej. — Koth zdjął z nosa okulary i pomasował zmęczone oczy. — W porządku. Kładę je na samej górze.

— Ile to potrwa?

— Powinieneś mieć odpowiedź do rana. — Koth założył z powrotem okulary. — Nie rozumiem tylko, skąd wiesz, że ten facet, kimkolwiek jest, ma kryminalną przeszłość.

March wcale tego nie wiedział, ale nie miał zamiaru dawać Kothowi pretekstu do wycofania się z obietnicy.

— Zaufaj mi — powiedział.


* * *

Wrócił do swojego mieszkania o jedenastej. Staroświecka winda była zepsuta. Wyścielona brązowym wytartym chodnikiem klatka schodowa przesiąknięta była zapachem nieświeżych potraw, gotowanej kapusty i przypalonego mięsa. Mijając drugie piętro usłyszał fragment kłótni mieszkającej pod nim młodej pary.

— Jak możesz tak mówić?

— Niczego w życiu nie dokonałeś. Kompletnie niczego!

Trzasnęły drzwi. Zapłakało dziecko. Ktoś gdzieś w odpowiedzi nastawił głośniej radio. Symfonia życia pod jednym dachem. Kiedyś była to ekskluzywna kamienica. Teraz, podobnie jak wielu jej lokatorów, stanęła u progu ciężkich czasów. March wspiął się piętro wyżej i wszedł do swego mieszkania.

W środku panował ziąb; jak zwykle nawaliło centralne ogrzewanie. Trzypokojowe mieszkanie składało się z wysokiego salonu, którego okna wychodziły na Ansbacher Strasse, sypialni, w której stało żelazne łóżko, a także małej łazienki i jeszcze mniejszej kuchni. Trzeci pokój zawalony był rzeczami, które ocalały z jego małżeństwa i które po pięciu latach nadal tkwiły zapakowane w kartonach. Mieszkanie było większe od typowego, mającego czterdzieści cztery metry Volkswohnung — mieszkania ludowego — ale różnica była nieznaczna: zaledwie parę metrów.

Przed wprowadzeniem się Marcha mieszkała tu wdowa po generale Luftwaffe. Zajmowała mieszkanie od zakończenia wojny i doprowadziła je do ruiny. Podczas drugiego, spędzonego tutaj weekendu March zdarł w trakcie odnawiania sypialni spleśniałą tapetę i znalazł schowane za nią, złożone kilkakrotnie, sepiowe zdjęcie. Opatrzone było datą 1929 i pieczątką berlińskiego atelier. Przedstawiało rodzinę, całą w przymglonych brązach i beżach, stojącą na tle namalowanego wiejskiego pejzażu. Ciemnowłosa kobieta wpatrywała się w trzymane w ramionach niemowlę. Z tyłu, opierając z dumą rękę na jej ramieniu, stał mąż. Obok niego mały chłopczyk. March postawił odnalezione zdjęcie na kominku.

Chłopiec nie był większy od Pilego. Teraz, po kilkudziesięciu latach, powinien być w wieku Marcha.

Kim byli ci ludzie? Co stało się z dzieckiem? Przez długie lata nie dawało mu to spokoju, ale nie podejmował żadnych prób dowiedzenia się prawdy — dosyć miał zagadek w pracy, żeby zajmować się dodatkowymi problemami. Potem jednak, tuż przed ostatnim Bożym Narodzeniem, z przyczyn, których sam nie umiał dokładnie wyjaśnić — być może jedną z nich był po prostu niejasny i narastający niepokój, być może przypadające w tym czasie jego urodziny — zaczął swoje małe prywatne dochodzenie.

W księdze kwaterunkowej odnotowano, że w latach 1928-1942 mieszkanie wynajmował niejaki Jakob Weiss. Nikt taki nie figurował jednak w policyjnej kartotece. Żadnego zapisku o tym, czy się wyprowadził, czy zachorował albo umarł. Telefony do biur werbunkowych Wehrmachtu, Reichsmarine i Luftwaffe potwierdziły, że nie został powołany do wojska. W studiu fotograficznym mieściła się teraz wypożyczalnia telewizorów. Nikt z młodych pracowników biura kwaterunkowego nie pamiętał Weissów. Po prostu zniknęli. Weiss. Biały. Pusty. W głębi duszy Xavier zaczął domyślać się prawdy — być może znał ją od samego początku — ale któregoś wieczoru niczym szukający świadków policjant obszedł z fotografią w ręku cały dom i inni lokatorzy patrzyli na niego, jakby stracił rozum. Z jednym wyjątkiem.

— To byli Żydzi — rzuciła, zatrzaskując mu drzwi przed nosem, mieszkająca na poddaszu starucha.

No tak. Wszyscy Żydzi zostali podczas wojny ewakuowani na Wschód. Każdy o tym wiedział. O to, co się z nimi potem stało, nikt publicznie nie pytał; publicznie i jeśli miał choć trochę oleju w głowie, również prywatnie. Nawet jeśli miał rangę Sturmbannführera SS.

Wtedy właśnie, zauważył teraz, popsuły się jego stosunki z Pilim; odtąd zaczął budzić się na długo przed brzaskiem i brać z własnej woli każdą nadarzającą się sprawę.


Nie zapalając światła March zbliżył się do okna i przez kilka chwil wpatrywał się w jadące na południe, w stronę Wittenberg Platz, samochody. Potem przeszedł do kuchni i nalał sobie dużą whisky. Obok zlewu leżał „Berliner Tageblatt”. Zabrał go ze sobą z powrotem do salonu.

Czytał gazety w sobie tylko właściwy sposób. Zaczynał od ostatniej strony, od prawdy. Jeśli napisano, że w meczu piłki nożnej Lipsk zwyciężył Kolonię cztery do zera, wiele wskazywało na to, że rezultat jest prawdziwy: partia nie wpadła jeszcze na pomysł fałszowania wyników. Co innego pozostałe wiadomości sportowe. ZACZĘŁO SIĘ ODLICZANIE DO OLIMPIADY W TOKIO. PO RAZ PIERWSZY OD 28 LAT STANY ZJEDNOCZONE MOGĄ UCZESTNICZYĆ W SPORTOWEJ RYWALIZACJI. NIEMIECCY SPORTOWCY NADAL PRZEWODZĄ ŚWIATU. Później reklamy. NIEMIECKIE RODZINY! CZEKA NA WAS GOTENLAND, RIWIERA RZESZY. Francuskie perfumy, włoskie jedwabie, skandynawskie futra, holenderskie cygara, belgijska kawa, rosyjski kawior, brytyjskie telewizory — obywatele Rzeszy mogli bez przeszkód czerpać z imperialnego rogu obfitości. Urodziny, małżeństwa i zgony.


Ernst Tebbe z radością zawiadamia, że jego żona Ingrid urodziła syna Führerowi. Z żalem żegnamy zmarłego w wieku lat 71 Hansa Wenzela, prawdziwego narodowego socjalistę.


Klub samotnych serc:


Pięćdziesięcioletni doktor, czysty Aryjczyk, weteran Bitwy pod Moskwą, pragnie osiedlić się na wsi i spłodzić męskie potomstwo w związku ze zdrową Aryjką: młodą, bezpretensjonalną dziewicą, przyzwyczajoną do ciężkiej pracy; pożądane szerokie biodra, płaskie obcasy i brak dziur po kolczykach.

Sześćdziesięcioletni wdowiec pragnie ponownie związać się z kobietą rasy nordyckiej, gotową obdarzyć go dziećmi, dzięki którym nie wygaśnie męska linia starej rodziny.


Kolumny poświęcone sztuce: Zarah Leander wciąż występuje w „Kobiecie z Odessy”, wystawianej obecnie w Gloria-Palast: epickiej historii przesiedleńców z południowego Tyrolu. Recenzja muzyczna: autor z pasją atakował „szkodliwe negroidalne wycie” młodej angielskiej grupy z Liverpoolu, koncertującej w wypełnionej młodzieżą sali w Hamburgu. W dniu urodzin Führera Herbert von Karajan poprowadzi w Royal Albert Hali w Londynie uroczyste wykonanie Dziewiątej Symfonii Beethovena — hymnu zjednoczonej Europy.

Artykuł redakcyjny na temat antywojennej demonstracji studentów w Heidelbergu: ZDRAJCY POWINNI PONIEŚĆ ZASŁUŻONĄ KARĘ. „Tageblatt” zawsze reprezentował twardą linię.

Oficjalne nekrologi: jakiś dygnitarz z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych — „…całe życie spędził w służbie Rzeszy…”

Wiadomości krajowe: Z NASTANIEM WIOSENNYCH ROZTOPÓW NA NOWO ROZGORZAŁY WALKI NA FRONCIE SYBERYJSKIM. WOJSKA NIEMIECKIE ROZBIJAJĄ GRUPY TERRORYSTYCZNE IWANA. W Równie, stolicy Reichskommis-sariatu Ukrainy, straconych zostało pięciu terrorystów, którzy dokonali masakry niemieckich osadników. Obok zamieszczono fotografię najnowszej nuklearnej łodzi podwodnej Rzeszy: Grossadmiral Doenitz w nowej bazie Reichsmarine w Trondheim.

Wiadomości ze świata: w Londynie ogłoszono, że król Edward wraz z królową Walii złożą w lipcu państwową wizytę w Rzeszy, „aby pogłębić i umocnić tradycyjną przyjaźń i szacunek, jakie łączą narody Wielkiej Brytanii i Niemieckiej Rzeszy”. W Waszyngtonie sądzi się, że niedawne zwycięstwo prezydenta Kennedy’ego w wyborach wstępnych zwiększa jego szansę na ponowne objęcie urzędu.

Gazeta wysunęła się Marchowi z palców i spadła na podłogę.

Pół godziny później zadzwonił telefon.

— Tak mi przykro, że cię budzę. — W głosie Kotha pobrzmiewał sarkazm. — Odniosłem wrażenie, że to pilna sprawa. Może zadzwonię jutro?

— Nie, nie. — March całkowicie się rozbudził.

— To ci się spodoba. Piękna sprawa. — Po raz pierwszy w życiu March słyszał, że Koth głośno się śmieje. — A może robicie sobie ze mnie jaja? Czy to nie jest jakiś głupi żart, który wymyśliliście razem z Jaegerem?

— Kto to jest?

— Najpierw opowiem ci, jak do tego doszliśmy. — Koth za dobrze się bawił, by się spieszyć. — Żeby znaleźć pasujące odciski, musieliśmy się cofnąć niezły kawał drogi. Ale znaleźliśmy. Pasują doskonale. Nie może być mowy o pomyłce. Twój człowiek ma u nas swoją teczkę. Został aresztowany tylko raz w życiu. Przez naszych kolegów w Monachium, czterdzieści lat temu. Dokładnie rzecz biorąc dziewiątego listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku.

W słuchawce zapadła cisza. Minęło pięć, sześć, siedem sekund.

— Widzę, że nawet ty wiesz, co to za data.

Alter Kämpfer. — Xavier poszukał ręką leżących na podłodze papierosów. — Jak się nazywa?

— Zgadza się. Stary towarzysz. Aresztowany razem z Führerem po puczu w Bürgerbräukeller. Wyłowiłeś z jeziora jednego z pionierów naszej słynnej narodowosocjalistycznej rewolucji. — Otto ponownie się roześmiał. — Ktoś mądrzejszy od ciebie zostawiłby go tam, gdzie leżał.

— Nazwisko?


Kiedy Koth odłożył słuchawkę, March przez pięć minut chodził po mieszkaniu, paląc jak lokomotywa. Potem zadzwonił w trzy miejsca. Najpierw do Maxa Jaegera. Następnie do oficera dyżurnego przy Werderscher Markt. Trzeci telefon długo dzwonił w prywatnym berlińskim mieszkaniu. March miał już odłożyć słuchawkę, kiedy w końcu odezwał się w niej zaspany męski głos.

— Rudi? To ja, Xavier March.

— Zavi? Oszalałeś? Minęła północ.

— Niezupełnie. — March przemierzał nerwowym krokiem wytarty dywan, trzymając w ręku telefon i przyciskając ramieniem słuchawkę. — Potrzebna mi jest twoja pomoc.

— Na litość boską!

— Co wiesz o człowieku, który nazywa się Josef Buhler?


Tej nocy March miał sen. Był znowu nad jeziorem, padał deszcz i przy brzegu leżał z twarzą w błocie topielec. Pociągnął go za ramię — pociągnął bardzo silnie — lecz nie mógł ruszyć trupa z miejsca. Ciało było z szarobiałego ołowiu. Ale kiedy odwrócił się, żeby odejść, topielec nagle złapał go za nogę i zaczął wciągać w toń jeziora. Xavier kurczowo rył ziemię, wbijając palce w miękkie błoto, ale nie miał się czego złapać. Trup trzymał go w żelaznym uścisku. A potem, kiedy znaleźli się pod wodą, okazało się, że ma wykrzywioną ze złości, groteskowo zawstydzoną twarz Pilego. „Nienawidzę cię… nienawidzę… nienawidzę…!”, krzyczał.

Загрузка...