détente, rzecz, l (a) odprężenie, osłabienie, obluzowanie (czegoś, co jest napięte); rozluźnienie (mięśni); (b) uspokojenie (sytuacji politycznej).
Po padającym poprzedniego dnia deszczu pozostało tylko złe wspomnienie; kałuże prawie zniknęły z ulic. Witryny sklepów i szyby mieszkań lśniły w promieniach słońca — cudownie bezstronnego słońca.
W łazience zgrzytały i jęczały zardzewiałe rury; z prysznica sączyła się cienka strużka zimnej wody. March ogolił się starą brzytwą swojego ojca. Przez otwarte okno łazienki słyszał odgłosy budzącego się miasta: zgrzytanie kół pierwszego tramwaju, odległy, dobiegający z Tauentzien Strasse szum samochodów, kroki przechodniów, podążających w stronę wielkiej stacji U-Bahnu przy Wittenberg Platz; trzask podnoszonych żaluzji w piekarni po drugiej stronie ulicy. Dochodziła dopiero siódma i Berlin pełen był nadziei, których nie zdążył rozwiać kolejny dzień.
W sypialni leżał jego mundur: współczesna zbroja władzy.
Brązowa koszula z czarnymi skórzanymi guzikami. Czarny krawat. Czarne bryczesy. Czarne oficerskie buty (intensywny zapach wyglansowanej do połysku skóry).
Czarna kurtka od munduru: cztery srebrne guziki; trzy wyszywane srebrne belki na naramiennikach, na lewym rękawie czerwono-biało-czarna opaska ze swastyką; na prawym wpisana w romb gotycka litera „K”, oznaczająca Kriminalpolizei.
Czarny szeroki pas. Czarna czapka ze srebrną trupią czaszką i partyjnym orłem. Czarne skórzane rękawiczki.
Xavier popatrzył w lustro. Ze szklanej tafli spoglądał nań Sturmbannführer Waffen-SS. Podniósł leżącego na toaletce służbowego dziewięciomilimetrowego lugera, sprawdził zamek, po czym wsunął pistolet do kabury i wyszedł z mieszkania.
— Jesteś pewien, że się tym najesz?
Rudolf Halder skwitował uśmiechem sarkastyczną uwagę Marcha i zestawił z tacy swoje śniadanie: ser, szynkę, salami, trzy jajka na twardo, kilka kromek razowca, mleko i filiżankę parującej kawy. Poustawiał elegancko talerzyki na białym lnianym obrusie.
— Rozumiem, że w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy nie fundują wam na ogół tak obfitych posiłków.
Siedzieli w jadłodajni Prinz Friedrich Karl Hotel, w połowie drogi między Komendą Główną Kripo a Reichsarchiv, gdzie pracował Halder. Xavier był tutaj stałym gościem; tani lokal odwiedzali głównie turyści i sprzedawcy, ale podawano tutaj naprawdę dobre śniadania. Ze sterczącego nad wejściem drzewca zwisała markotnie europejska flaga — dwanaście symbolizujących kraje Wspólnoty Europejskiej złotych gwiazd na ciemnoniebieskim tle. March podejrzewał, że dyrektor hotelu, Herr Brecker, kupił ją z drugiej ręki i zawiesił, chcąc nadać swemu lokalowi trochę cudzoziemskiego sznytu. Nie przyniosło to chyba jednak spodziewanego rezultatu. Szybki rzut oka na niezbyt zamożną klientelę i znudzony personel upewnił ich, że mogą rozmawiać bezpiecznie.
Ludzie jak zwykle omijali mundur Xaviera z daleka. Ściany jadłodajni drżały przy każdym wjeżdżającym na stację Friedrich Strasse pociągu.
— Nic więcej nie zamówiłeś? — zapytał Rudolf. — Tylko kawę? — Potrząsnął głową. — Czarna kawa, papierosy i whisky. Niezbyt zdrowa dieta. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, nie wydaje mi się, żebyś od rozwodu z Klarą zjadł jakiś przyzwoity posiłek. — Postukał łyżeczką w jajko i zaczął zdejmować skorupkę.
Halder zmienił się z nas wszystkich najmniej, pomyślał March. Pod warstwą tłuszczu i oklapłymi mięśniami starzejącego się mężczyzny wciąż kołatał się duch niezgrabnego, wziętego wprost z uniwersytetu rekruta, który przed ponad dwudziestu laty wszedł na pokład U-174. Był radiooperatorem — wyjątkowo marnym, powołanym do służby na początku roku 1942, po bardzo krótkim szkoleniu, kiedy straty były najwyższe i Doenitz przeczesywał całe Niemcy w poszukiwaniu ludzi, którzy mogliby zastąpić wykruszające się załogi. Nosił podobnie jak teraz okulary w drucianych oprawkach i miał rzadkie, rude włosy, sterczące niesfornie z tyłu głowy. Podczas rejsu, kiedy większość marynarzy zapuściła brody, na policzkach i podbródku Rudolfa pojawiły się pomarańczowe kępki, które upodobniły go do liniejącego kota. Sam fakt, że pływał na łodziach podwodnych, był jakąś upiorną pomyłką, ironią losu. Miał dwie lewe ręce; z trudem udawało mu się wymienić korki. Natura nie obdarzyła go temperamentem marynarza, lecz naukowca; w trakcie każdego rejsu pocił się ze strachu i bez przerwy cierpiał na morską chorobę.
Mimo to był popularny. Załogi U-Bootów były przesądne i w jakiś sposób rozniosło się, że Rudi Halder przynosi szczęście. Opiekowali się nim zatem, kryjąc jego błędy i pozwalając wylegiwać się przez dodatkowe pół godziny w koi. Stał się dla nich kimś w rodzaju maskotki. Po wojnie, nie mogąc się nadziwić, że przeżył, Halder wznowił studia na wydziale historii uniwersytetu w Berlinie. W roku 1958 dołączył do grupy zatrudnionych przez Reichsarchiv naukowców, którym zlecono napisanie oficjalnej historii wojny. Zatoczył w pewnym sensie pełen krąg: spędzał teraz całe dnie w podziemnej salce, odtwarzając wielką strategię, której był kiedyś małym, przestraszonym pionkiem. W roku 1963 ukazała się „Wojna na morzu: działalność i taktyka U-Bootów w latach 1939-1943”. Teraz Rudi pomagał pisać trzeci tom historii walk na froncie wschodnim.
— Przypomina to fabrykę Volkswagena w Fallersleben — powiedział, biorąc do ust kawałek jajka. — Ja przykręcam koła, Jaeckel drzwi, a Schmidt montuje silnik.
— Ile to jeszcze potrwa?
— Chyba całą wieczność. Źródeł nam nie zabraknie. Źródła są niczym zbudowany ze słów Łuk Triumfalny, pamiętasz? Odnotowany jest każdy strzał, każda potyczka, każdy płatek śniegu, każde kichnięcie. Ktoś kiedyś pewnie napisze oficjalną historię pisania oficjalnych historii. Co do mnie, nie zamierzam przy tym siedzieć dłużej niż pięć lat.
— A potem?
Halder zdjął z krawata kawałek jajka.
— Katedra na jakimś małym uniwersytecie na południu. Domek na wsi, w którym zamieszkam razem z Ilse i dzieciakami. Recenzowane z szacunkiem książki. Mam skromne ambicje. Ta praca, jeśli w ogóle czegoś cię uczy, to przeświadczenia o własnej śmiertelności. A skoro już o tym mowa… — Wyjął z wewnętrznej kieszeni kartkę papieru. — Z pozdrowieniami od Reichsarchiv.
Była to fotokopia jednej strony starego spisu partyjnych dygnitarzy. Cztery paszportowe zdjęcia ubranych po cywilnemu dygnitarzy, każde opatrzone krótkim biogramem. Brün, Brunner, Buch. I Buhler.
— Spis wyższych urzędników NSDAP — powiedział Halder. — Wydanie z roku pięćdziesiątego pierwszego.
— Znam je bardzo dobrze.
— Doborowe towarzystwo, prawda?
Wyłowili z Haweli Buhlera, nie było co do tego wątpliwości. Spoglądał na Marcha przez swoje pozbawione oprawek szkła, sztywny, bez poczucia humoru, z zaciśniętymi ustami. To była twarz biurokraty, twarz prawnika; twarz, którą człowiek ogląda tysiąc razy i nigdy nie jest jej w stanie opisać; rysy, które wydają się wyraziste, kiedy widzi się je na własne oczy, ale potem rozmazują się w pamięci.
— Jak się zaraz przekonasz — kontynuował Halder — Buhler to prawdziwy wzór narodowosocjalistycznych cnót. Wstąpił do partii w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim: trudno o większy powód do chwały. Pracował jako prawnik razem z Hansem Frankiem, osobistym adwokatem Führera. Zastępca przewodniczącego Akademii Niemieckiego Prawa.
— „W trzydziestym dziewiątym objął stanowisko sekretarza stanu w Generalnej Guberni” — przeczytał March. — „Brigadeführer SS”. Brigadeführer, na Boga! — Wyjął z kieszeni notes i zaczął notować.
— Ranga honorowa — wymamrotał z pełnymi ustami Halder. — Wątpię, czy kiedykolwiek oddał strzał na polu walki. Typowy urzędnik zza biurka. Kiedy w trzydziestym dziewiątym wysłano Franka, żeby rządził jako gubernator tym, co zostało z Polski, musiał zabrać ze sobą starego wspólnika z kancelarii. Buhler został u niego naczelnym biurokratą. Powinieneś spróbować trochę tej szynki. Wyśmienita.
March gryzmolił szybko w notesie.
— Jak długo Buhler był na Wschodzie?
— Chyba dwanaście lat. Sprawdziłem wydanie spisu z pięćdziesiątego drugiego. Buhlera już tam nie ma. Więc pięćdziesiąty pierwszy był jego ostatnim rokiem służby.
Xavier przestał pisać i postukał się piórem po zębach.
— Nie pogniewasz się, jeśli cię na chwilę opuszczę? W holu stała budka telefoniczna. Wykręcił numer centrali Kripo i podał telefonistce własny wewnętrzny.
— Jaeger — warknął głos w słuchawce.
— Słuchaj, Max. — March powtórzył mu, czego dowiedział się od Haldera. — W spisie mówią coś o żonie. — Przysunął kartkę do słabej, zamontowanej w budce żarówki i zmrużył oczy. — Nazywa się Edith Tulard. Możesz ją odnaleźć? Niech zidentyfikuje ciało.
— Ona nie żyje.
— Co?
— Zmarła ponad dziesięć lat temu. Sprawdziłem w archiwum SS. Nawet ci, którzy mają tylko stopień honorowy, muszą podać najbliższego krewnego. Buhler nie miał dzieci, ale odnalazłem jego siostrę. Jest wdową, ma siedemdziesiąt dwa lata i nazywa się Elizabeth Trinkl. Mieszka w Fürstenwalde. — Xavier znał Fürstenwalde: małe miasteczko, w odległości mniej więcej czterdziestu pięciu minut drogi na południowy wschód od Berlina. — Miejscowi gliniarze wiozą ją w tej chwili do kostnicy.
— Spotkamy się tam.
— Jeszcze jedno. Buhler miał dom w Schwanenwerder. To wyjaśniało miejsce znalezienia ciała.
— Dobra robota, Max — pochwalił wspólnika. Odwiesił słuchawkę i wrócił na salę.
Halder skończył tymczasem jeść. Widząc Marcha rzucił na stół serwetkę i wyprostował się na krześle.
— Śniadanie było wyśmienite. Teraz nie przeraża mnie już tak bardzo perspektywa przewertowania półtora tysiąca depeszy nadesłanych przez Pierwszą Armię Pancerną Kleista. — Zaczął dłubać w zębach. — Powinniśmy się częściej spotykać. Ilse zawsze mnie pyta: kiedy przyprowadzisz wreszcie do domu Zaviego? — Pochylił się do przodu. — Posłuchaj: w archiwum pracuje u nas jedna babka. Zajmuje się historią Bund deutscher Mädel w Bawarii w latach 1935-1950. Rasowa sztuka. Mąż zaginął w zeszłym roku na froncie wschodnim. Biedny sukinsyn. Tak czy owak pasowalibyście do siebie. Co o tym myślisz? Moglibyśmy was oboje zaprosić. Powiedzmy w przyszłym tygodniu?
March uśmiechnął się.
— Jesteś bardzo miły.
— To nie jest odpowiedź.
— Masz rację. — Xavier dotknął ręką fotokopii. — Czy mogę to zatrzymać?
Rudi wzruszył ramionami.
— Czemu nie?
— Jeszcze jedna sprawa.
— Wal śmiało.
— Sekretarz stanu w Generalnej Guberni. Jaki był dokładnie zakres jego obowiązków?
Halder oparł ręce o stół. Dłonie miał upstrzone piegami, spod mankietów wystawały kręcone czerwonawozłote włoski.
— On i Frank mieli absolutną władzę. Robili, co chcieli. W tamtym czasie najważniejszą sprawą było przesiedlenie.
March napisał w notesie słowo „przesiedlenie” i zatoczył wokół niego kółko.
— W jaki sposób się to odbywało?
— Co to ma być? Seminarium? — Rudi ustawił przed sobą trzy talerzyki; dwa niniejsze po lewej stronie, większy po prawej. — To wszystko przed wojną była Polska. W trzydziestym dziewiątym zachodnie prowincje — stuknął dwa małe talerzyki — zostały przyłączone do Niemiec. Reichsgau Danzig-West Prussia i Reichsgau
Wartheland. — Odsunął na bok duży talerzyk. — A z tego utworzono Generalną Gubernię. Kadłubowe państwo. Dwie zachodnie prowincje zostały zgermanizowane. To nie jest moja działka, rozumiesz, ale widziałem kilka liczb. W tysiąc dziewięćset czterdziestym założyli, że na jeden kilometr kwadratowy ma przypadać stu Niemców. I dokonali tego w ciągu trzech lat. Niewiarygodna operacja, zważywszy na to, że wciąż przecież trwała wojna.
— Ilu ludzi w to zaangażowano?
— Milion. Biura eugeniczne SS odnajdywały Niemców w miejscach, o których by ci się nie śniło: w Rumunii, Bułgarii, Serbii, Chorwacji. Jeśli twoja czaszka miała odpowiednie rozmiary i pochodziłeś z odpowiedniej wioski, dostawałeś bilet.
— A Buhler?
— Cóż… Żeby zrobić miejsce dla miliona Niemców w nowych wschodnich prowincjach, trzeba było wywieźć stamtąd milion Polaków.
— I wywieziono ich do Generalnej Guberni?
Halder rozejrzał się ukradkiem, żeby sprawdzić, czy na pewno nikt ich nie podsłuchuje. Ten szybki rzut oka w lewo i w prawo ludzie nazywali „niemieckim spojrzeniem”.
— Mieli również na głowie Żydów wydalonych z Niemiec i terytoriów zachodnich: Francji, Holandii, Belgii.
— Żydów?
— Oczywiście. Nie musisz tak krzyczeć. — Rudi mówił tak cicho, że Xavier musiał pochylić się nad stolikiem, żeby go usłyszeć. — Możesz sobie wyobrazić: panował tam istny chaos. Przeludnienie. Głód. Choroby. Wbrew temu, co mówią, życie nadal nie jest tam usłane różami.
Co tydzień w gazetach i telewizji ukazywały się apele Ministerstwa do Spraw Wschodu zachęcające do przeniesienia się do Generalnej Guberni. „Niemcy! Weźcie to, co wam się należy! Farma — za darmo! Gwarantowany dochód przez pierwsze pięć lat”. Reklamy pokazywały szczęśliwych, opływających we wszelkie dostatki kolonistów. Ale z powrotem docierała też smutna prawda — o egzystencji, której wyznacznikami była nieurodzajna ziemia, wyczerpująca praca i ponure osiedla, do których wszyscy Niemcy musieli wracać o zmroku w obawie przed atakami miejscowych partyzantów. Generalna Gubernia była gorsza niż Ukraina, gorsza niż Ostland, gorsza nawet niż okolice Moskwy.
Podszedł do nich kelner, proponując jeszcze jedną filiżankę kawy. March odprawił go skinieniem ręki.
— Frank rządził wszystkim z Krakowa, z zamku na Wawelu — podjął tym samym cichym tonem Halder, kiedy kelner znalazł się poza zasięgiem głosu. — Tam właśnie rezydował Buhler. Mam przyjaciela, który pracuje tam w państwowym archiwum. Boże, jakie on opowiada historie… Trudno uwierzyć, w jakie opływali luksusy. Prawdziwe rzymskie imperium. Obrazy, arrasy, biżuteria, skarby zagrabione z kościołów. Łapówki w gotówce i w naturze, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. — Na samą myśl o tym wszystkim w niebieskich oczach Rudiego zaświeciły się ogniki. Poruszał nerwowo brwiami.
— I Buhler maczał w tym wszystkim palce?
— Kto wie? Jeśli tego nie robił, musiał być naprawdę jedynym sprawiedliwym.
— To wyjaśnia, dlaczego ma dom w Schwanenwerder. Halder gwizdnął cicho.
— Sam widzisz. Prowadziliśmy tę wojnę nie tam, gdzie trzeba, przyjacielu. Zdychaliśmy zamknięci w śmierdzącej metalowej trumnie dwieście metrów pod powierzchnią Atlantyku, podczas gdy lepsi od nas mieszkali w śląskich zamkach, wylegując się na jedwabiu w towarzystwie kilku ponętnych Polek.
Xavier chętnie dowiedziałby się czegoś więcej, ale nie miał zbyt wiele czasu.
— Więc wpadniesz do mnie na kolację, żeby porozmawiać z tą babką z BDM? — zapytał go Halder, kiedy wychodzili.
— Pomyślę o tym.
— Może uda nam się namówić ją, żeby przyszła w mundurze — dodał Rudi. Kiedy tak stał przed hotelem, z rękoma wsuniętymi głęboko w kieszenie i dwukrotnie obwiązanym wokół szyi długim szalikiem, jeszcze bardziej przypominał studenta. Nagle uderzył się otwartą dłonią w czoło. — Zupełnie zapomniałem! Miałem ci od razu powiedzieć. Ta moja pamięć… W zeszłym tygodniu pytało się o ciebie w archiwum kilku facetów z Sipo.
March poczuł, jak uśmiech zastyga mu na twarzy.
— Gestapo? Czego chcieli? — zapytał. Starał się, by jego głos zabrzmiał swobodnie, nonszalancko.
— Och, te same. pytania, co zwykle. Jak się zachowywał podczas wojny? Czy miał jakieś określone poglądy polityczne? Kim byli jego przyjaciele? Co się dzieje, Zavi? Szykuje ci się jakiś awans?
— Najwyraźniej. — Nie powinien się przejmować, mówił sobie. To na pewno tylko rutynowa akcja. Musi zapytać Maxa, czy nie słyszał o jakiejś nowej lustracji.
— Mam nadzieję, że kiedy zostaniesz szefem Kripo, nie zapomnisz o starych przyjaciołach.
Mardi roześmiał się.
— Nie zapomnę. — Uścisnęli sobie dłonie. — Zastanawiam się, czy Buhler miał jakichś wrogów — rzucił, kiedy się rozchodzili.
— Z całą pewnością — odparł Halder. — I to wielu.
— Kogo masz na myśli? Rudi wzruszył ramionami.
— Na przykład trzydzieści milionów Polaków.
Na drugim piętrze komendy przy Werderscher Markt nie było nikogo oprócz polskiej sprzątaczki. Kiedy March wyszedł z windy, odwrócona była do niego plecami. Widział tylko potężny tyłek oparty o podeszwy czarnych kaloszy i czerwoną szarfę na włosach, które kołysały się, kiedy szorowała podłogę. Polka śpiewała cicho w swoim ojczystym języku. Słysząc, że się zbliża, umilkła i obróciła głowę do ściany. Prześlizgnął się obok niej i wszedł do swego gabinetu. Zamknąwszy drzwi, usłyszał, że znowu zaczęła śpiewać.
Nie było jeszcze dziewiątej. Powiesił czapkę przy drzwiach i rozpiął guziki munduru. Na jego biurku leżała duża brązowa koperta. Otworzył ją i wytrząsnął na blat zawartość. Fotografie z miejsca, gdzie odnaleziono topielca. Błyszczące kolorowe zdjęcia. Buhler wyglądał na nich niczym wylegujący się na brzegu jeziora plażowicz.
Zdjął ze szczytu szafki z aktami staroświecką maszynę do pisania i postawił ją na biurku. Z drucianego koszyka wziął dwie mocno zużyte kalki, dwa arkusze lichego papieru i jeden formularz, używany do pisania raportu. Ułożył je w odpowiedniej kolejności, wkręcił do maszyny, po czym zapalił papierosa i przez kilka minut wpatrywał się w zwiędły storczyk.
W końcu zaczął pisać.
Do: Szefa VB3(a) 15.04.64
Dotyczy: nie zidentyfikowanego ciała płci męskiej
Od: Sturmbannführera SS X. Marcha
Pragnę zameldować, co następuje:
1. O godzinie 6.28 w dniu wczorajszym polecono mi asystować przy wyłowieniu topielca z Haweli. Zwłoki zostały odkryte o godzinie 6.02 przez SS-Schütze Hermanna Josta, który zawiadomił o tym fakcie Ordnungspolizei (zeznanie w załączeniu).
2. Nie zgłoszono zaginięcia żadnego mężczyzny, który odpowiadałby rysopisowi zmarłego. W związku z tym pobrałem w celu sprawdzenia w kartotece jego odciski palców.
3. Umożliwiło to identyfikację zmarłego jako doktora Josefa Buhlera, członka partii w randze Brigadeführera SS. W latach 1939-1951 zmarły pełnił służbę w Generalnej Guberni na stanowisku sekretarza stanu.
4. Przeprowadzone na miejscu przez Sturmbannführera SS, doktora Augusta Eislera, wstępne oględziny zwłok wykazały, że przyczyną śmierci było prawdopodobnie utonięcie i że nastąpiła ona w nocy 13 kwietnia.
5. Zmarły mieszkał w Schwanenwerder, niedaleko miejsca, w którym odnaleziono jego zwłoki.
6. Nie stwierdziłem żadnych podejrzanych okoliczności.
7. Dokładna sekcja zwłok zostanie przeprowadzona po formalnym rozpoznaniu zwłok przez najbliższego krewnego.
Wyciągnął raport z maszyny, podpisał go i wychodząc z komendy oddał gońcowi w holu.
Starsza kobieta siedziała wyprostowana na drewnianej ławce. Ubrana w brązowy tweedowy kostium, porządne brązowe buty, szare wełniane pończochy i brązowy kapelusz z opadającym piórem, patrzyła prosto przed siebie, ściskając w dłoniach torebkę i nie zwracając najmniejszej uwagi na pielęgniarzy, policjantów i pogrążonych w żałobie krewnych, którzy kręcili się po korytarzu kostnicy przy Seydel Strasse. Obok niej siedział, wyciągnąwszy przed siebie nogi, Max Jaeger. Miał skrzyżowane na piersi ręce i znudzoną minę. Zobaczywszy Marcha, odciągnął go na stronę.
— Czeka tutaj od dziesięciu minut. Prawie się nie odezwała.
— Jest w szoku.
— Tak mi się wydaje.
— Załatwmy to szybko.
March usiadł obok niej na ławce. Nadal wpatrywała się prosto przed siebie.
— Frau Trinkl — powiedział cicho. — Nazywani się March. Jestem inspektorem berlińskiej Kriminalpolizei. Musimy sporządzić raport na temat śmierci pani brata i chcemy, żeby zidentyfikowała pani ciało. Potem odwieziemy panią do domu. Rozumie pani?
Dopiero teraz Frau Trinkl obróciła się w jego stronę. Miała wąską twarz, wąski nos (nos Buhlera) i wąskie usta. Plisowaną purpurową bluzkę spinała tuż przy kościstym gardle broszka z kameą.
— Rozumie pani? — powtórzył.
Spojrzała na niego jasnoszarymi, zaczerwienionymi od płaczu oczyma.
— Doskonale — odparła oschłym głosem.
Przeszli korytarzem do małej, pozbawionej okien sali recepcyjnej. Ściany pomalowane były tutaj na zielono, podłoga wyłożona klepką. Chcąc ożywić ponurą atmosferę ktoś przykleił do ścian plakaty Deutsche Reichsbahn Gesellschaft: nocny widok na Wielki Pałac Rzeszy, muzeum Führera w Linzu, Starnberger See w Bawarii. Po czwartym plakacie zostały przypominające dziury po pociskach wyrwy w tynku.
Stukot kół zapowiedział zbliżanie się ciała. Wtoczono je do środka na metalowym, przykrytym prześcieradłem wózku. Dwaj pielęgniarze w białych fartuchach zatrzymali wózek pośrodku sali — zimny bufet czekający na gości. Jaeger zamknął drzwi.
— Jest pani gotowa? — zapytał March. Kiwnęła głową. Odwinął prześcieradło, a Frau Trinkl stanęła przy jego ramieniu. Kiedy pochylała się do przodu, w twarz uderzył go silny zapach miętowych dropsów i perfum zmieszanych z kamforą — zapach starej kobiety. Wpatrywała się przez dłuższą chwilę w twarz zmarłego, a potem otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale wydarło się z nich tylko westchnienie. Zamknęła oczy. March złapał ją, kiedy osuwała się na podłogę.
— To on — powiedziała. — Nie widziałam go od dziesięciu lat i od tego czasu utył, a poza tym od czasu kiedy był małym chłopcem, nigdy nie oglądałam go bez okularów. Ale to on.
Siedziała na krześle pod plakatem przedstawiającym muzeum Führera w Linzu, pochylona do przodu, z łokciami wspartymi o kolana. Kapelusz spadł jej z głowy. Twarz zasłaniały kosmyki siwych włosów. Ciało odwieziono z powrotem.
Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Jaeger ze szklanką wody, którą wcisnął w kościstą dłoń.
— Niech pani to wypije.
Przez chwilę trzymała szklankę przed sobą, a potem przytknęła ją do ust i wypiła łyk.
— Nie zemdlałam jeszcze nigdy w życiu — stwierdziła zdecydowanym głosem. — Nigdy.
Stojący za nią Max zrobił głupią minę.
— Oczywiście — zgodził się March. — Chcę pani zadać kilka pytań. Czy czuje się pani na siłach? Proszę mi powiedzieć, jeśli poczuje się pani zmęczona. — Wyjął notes. — Dlaczego nie widziała się pani z bratem przez ostatnie dziesięć lat?
— Po śmierci Edith… jego żony… nic nas już nie łączyło. Nigdy zresztą nie byliśmy ze sobą blisko związani. Byłam od niego osiem lat starsza.
— Jego żona zmarła dosyć dawno? Starsza pani przez chwilę się namyślała.
— Chyba w pięćdziesiątym trzecim. W zimie. Na raka.
— I od tamtej pory nie miała pani od niego żadnej wiadomości? Czy mieliście jeszcze jakieś rodzeństwo?
— Nie. Była nas tylko dwójka. Czasami pisał do mnie. Dwa tygodnie temu dostałam od niego list z okazji urodzin. — Pogrzebała w torebce i wyjęła z niej pojedynczy kremowy arkusik — na sztywnym, porządnym papierze widniał wytłoczony jako nagłówek kontur domu w Schwanenwerder. Kaligraficznym pismem skreślonych było kilka oficjalnych słów: „Droga siostro! Heil Hitler! Przesyłam ci pozdrowienia z okazji urodzin. Mam szczerą nadzieję, że cieszysz się dobrym zdrowiem podobnie jak ja. Josef”. March złożył list z powrotem i oddał go Frau Trinkl. Nic dziwnego, że nikt nie zauważył jego zniknięcia.
— Czy w innych listach wspominał o czymś, co go niepokoiło?
— Co mogłoby go niepokoić? — odparła zniecierpliwiona. — Podczas wojny Edith odziedziczyła fortunę. Mieli pieniądze. Żył jak prawdziwy pan. Może mi pan wierzyć.
— Nie mieli dzieci?
— Był bezpłodny. — Powiedziała to bezbarwnym głosem, tak jakby opisywała kolor jego włosów. — Edith była taka nieszczęśliwa… Myślę, że to właśnie ją zabiło. Siedziała sama w tym wielkim domu… to był rak, który zżerał jej duszę. Uwielbiała muzykę; pięknie grała na fortepianie. Mieli bechsteina, dobrze pamiętam. A on… on był takim zimnym człowiekiem.
Stojący po drugiej strome pokoju Jaeger chrząknął głośno.
— Nie myślała pani zatem o nim zbyt wiele? — zapytał.
— Nie. Niewielu ludzi o nim myślało. Jestem wdową od dwudziestu czterech lat — dodała, zwracając się ponownie do Xaviera. — Mój mąż był nawigatorem w Luftwaffe, zestrzelono go nad Francją. Nie zostawiono mnie bez środków do życia… nie mogę powiedzieć. Ale renta… to bardzo mało dla kogoś, kto przyzwyczaił się żyć na trochę wyższym poziomie. W ciągu tych wszystkich lat Josef ani razu mi nie pomógł.
— A noga? — odezwał się ponownie napastliwym tonem Max. W rodzinnym sporze najwyraźniej postanowił wziąć stronę Buhlera. — Co się z nią stało? — Ze sposobu, w jaki zadał pytanie, ktoś mógłby wnosić, że ją ukradła.
Starsza pani zignorowała go.
— Sam nigdy o tym nie mówił — odparła, zwracając się do Marcha — ale Edith opowiedziała mi całą historię. Zdarzyło się to w roku 1951, kiedy był jeszcze w Generalnej Guberni. Jechał w towarzystwie eskorty drogą z Krakowa do Katowic. Jego samochód wpadł na minę założoną przez polskich partyzantów. Kierowca zginął na miejscu. Josef miał szczęście, że stracił tylko stopę. Po tym wypadku zrezygnował ze służby państwowej.
— A mimo to pływał? — zapytał, podnosząc wzrok znad swoich notatek, Xavier. — Wie pani, że kiedy go odnaleźliśmy, miał na sobie kąpielówki?
Uśmiechnęła się słabo.
— Mój brat był fanatykiem we wszystkim, Herr March, nieważne, czy chodziło o sprawy polityki czy zdrowia. Nie palił, nigdy nie wypił kropli alkoholu i codziennie ćwiczył mimo swego… inwalidztwa. Zatem nie; nie jestem w najmniejszym stopniu zaskoczona tym, że pływał. — Odstawiła szklankę i podniosła kapelusz. — Chciałabym, jeśli można, wrócić już do domu.
March wstał i podał Frau Trinkl rękę, pomagając jej podnieść się z krzesła.
— Co robił doktor Buhler po roku 1951? Miał wtedy dopiero ile?… pięćdziesiąt lat?
— To dziwna rzecz. — Otworzyła torebkę i wyjęła z niej małe lusterko. Poprawiła kapelusz i nerwowymi drżącymi ruchami palców odsunęła na bok zabłąkane kosmyki włosów. — Przed wojną był taki ambitny. Mógł pracować po osiemnaście godzin przez siedem dni w tygodniu. Ale po wyjeździe z Krakowa poddał się. Nigdy już nie wrócił do praktyki adwokackiej. Przez ponad dziesięć lat po śmierci biednej Edith siedział po prostu sam w tym wielkim domu i nic nie robił.
Dwa piętra niżej, w podziemiach kostnicy, SS-Arzt August Eisler z departamentu medycyny sądowej przystąpił z typowym dla niego upodobaniem i brakiem taktu do sekcji. Korpus Buhlera został otwarty w standardowy sposób: nacięciem w kształcie litery „Y”, biegnącym od każdego z ramion do jamy brzusznej, a potem prosto w dół do kości łonowej. Teraz doktor trzymał ręce głęboko w jamie brzusznej, przekręcając, tnąc i wyciągając. Zielone rękawice lśniły od krwi. March i Jaeger stali oparci o ścianę, tuż przy otwartych drzwiach, zaciągając się chciwie cygarami Jaegera.
— Widzieliście, co nasz klient jadł na lunch? — zapytał Eisler. — Pokaż im, Eck.
Asystent doktora wytarł ręce o fartuch i podniósł w górę przezroczystą plastikową torbę. Na dnie widać było coś małego i zielonego.
— Sałata. Trawi się bardzo powoli. Całymi godzinami tkwi w jelitach.
March pracował już wcześniej z Eislerem. Przed dwoma laty, kiedy zaspy zablokowały Unter den Linden, a na Tegeler See rozgrywano zawody łyżwiarskie, ze Szprewy wyciągnięto prawie zamarzniętego szypra barki nazwiskiem Kempf. Zmarł w ambulansie, w drodze do szpitala. Wypadek czy morderstwo? Odpowiedź na to pytanie zależała od dokładnego ustalenia czasu, kiedy wpadł do wody. Spoglądając na lód, którym rzeka ścięta była zaledwie dwa metry od brzegu, March doszedł do wniosku, że zmarły mógł przeżyć w wodzie najwyżej piętnaście minut. Eisler twierdził, że czterdzieści pięć. I do jego stanowiska przychylił się prokurator. To wystarczyło, żeby podważyć alibi drugiego mata i powiesić go.
Po procesie prokurator — porządny facet jeszcze ze starej szkoły — wezwał do swego gabinetu Marcha i zamknął drzwi na klucz. A potem pokazał mu „dowody rzeczowe” Eislera: kopie dokumentów opatrzonych pieczątką geheime Reichssache — ściśle tajne akta państwowe — i sporządzonych w Dachau w roku 1942. Dotyczyły prowadzonych w niskich temperaturach eksperymentów, którym na zlecenie Naczelnego Lekarza SS poddawano skazanych na śmierć więźniów. Skuwano ich kajdankami, zanurzano w zbiornikach lodowatej wody i wyciągano co jakiś czas, żeby zmierzyć temperaturę ciała. Trwało to tak długo, aż umarli. W aktach były fotografie wystających spomiędzy pływających kawałków lodu głów, były wykresy obrazujące ubytek ciepłoty ciała, przewidywany i rzeczywisty. Eksperymenty trwały dwa lata i prowadzone były między innymi przez młodego Untersturmführera Augusta Eislera. Tej nocy March i prokurator poszli razem do baru w Kreuzbergu i obaj upili się do nieprzytomności. Nigdy później ze sobą nie rozmawiali.
— Jeśli spodziewasz się, że wystąpię z jakąś fantastyczną teorią, March, zapomnij o tym.
— Nigdy bym się po tobie czegoś takiego nie spodziewał. Jaeger roześmiał się.
— Ani ja — dodał. Doktor zignorował przytyk.
— Przyczyną śmierci było utonięcie, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Płuca wypełnione są wodą, więc musiał oddychać, kiedy poszedł na dno.
— Żadnych ran? — zapytał Xavier. — Zadrapań?
— Chcesz podejść tutaj i dokończyć za mnie robotę? Nie? Więc uwierz mi: facet utonął. Nie ma żadnych kontuzji głowy, które wskazywałyby na to, że został uderzony albo trzymany pod powierzchnią wody.
— Zawał serca? Jakiś atak?
— Istnieje taka możliwość — przyznał Eisler. Eck podał mu skalpel. — Nie dowiemy się, dopóki nie doprowadzę do końca badania organów wewnętrznych.
— Ile to jeszcze zajmie?
— Tyle, ile będzie trzeba.
Doktor ustawił się za głową Buhlera. Delikatnym ruchem, tak jakby chciał uśmierzyć gorączkę, zgarnął mu z czoła włosy. A potem pochylił się nisko, wbił skalpel w lewą skroń i zatoczył nim krąg wokół czoła, tuż poniżej linii włosów. Rozległ się zgrzyt sunącego po kości metalu. Eck wyszczerzył do nich zęby. Xavier zaciągnął się mocniej dymem z cygara.
Eisler odłożył skalpel na metalową tackę. Pochylił się ponownie i wsadził w głębokie nacięcie palce wskazujące obu rąk. Stopniowo odciągnął do tyłu skalp. March odwrócił głowę na bok i zamknął oczy. Modlił się, żeby ciało nikogo, kogo kochał, lubił albo nawet luźno znał, nie zostało zbezczeszczone podczas krwawej jatki, noszącej nazwę sekcji zwłok.
— No i co? — zapytał Jaeger.
Doktor wziął do ręki małą obrotową piłę wielkości dłoni. Zawyła niczym dentystyczny świder.
March zaciągnął się po raz ostatni cygarem.
— Myślę, że powinniśmy się stąd wynosić — powiedział. Wyszli na korytarz. Za nimi niósł się charakterystyczny, coraz niższy jazgot wgryzającej się w kość piły.
Pół godziny później Xavier March siedział za kierownicą należącego do Kripo volkswagena, jadąc krętą drogą wysoko nad jeziorem. Czasami widok zasłaniały drzewa, ale po minięciu kolejnego zakrętu las przerzedzał się nagle i znowu rozciągała się przed nim tafla wody, skrząca się w kwietniowym słońcu niczym rozsypane na tacy brylanty. Sunęły po niej dwa białe trójkąty żagli — połyskujące na niebieskim tle dziecinne wycinanki.
Odkręcił szybę i wystawił łokieć za okno, pozwalając, by wiatr wydął rękaw munduru. Po obu stronach Havelchaussee nagie gałęzie drzew pokryły się już pierwszą wiosenną zielenią. Za miesiąc drogę zablokują samochody uciekających z miasta berlińczyków: przyjadą tu na żagle, wykąpać się albo po prostu poopalać na jednej z wielkich publicznych plaż. Ale dzisiaj w powietrzu wisiał jeszcze chłód i bliskie wspomnienie zimy — dzięki temu March miał całą drogę dla siebie. Za wzniesioną z czerwonej cegły wieżą Kaisera Wilhelma szosa zaczęła opadać w dół i po chwili zrównała się z poziomem jeziora.
Po dziesięciu minutach dotarł do miejsca, gdzie odnaleziono ciało. Przy pięknej pogodzie wyglądało zupełnie inaczej. Turyści często je odwiedzali; znajdujący się tutaj punkt widokowy ochrzczono mianem Grosse Fenster: Wielkiego Okna. Tam gdzie jeszcze wczoraj kłębiły się szare chmury, dzisiaj rozciągał się wspaniały widok na ośmiokilometrową, sięgającą aż do Spandau taflę jeziora.
Xavier zaparkował samochód i zbadał trasę, którą przebiegł poprzedniego dnia Jost. Prowadząca przez las ścieżka skręcała nagle ostro w prawo i biegła wzdłuż jeziora. Przeszedł się nią po raz drugi i trzeci, a potem wsiadł usatysfakcjonowany do samochodu i ruszył, mijając niski mostek, w stronę Schwanenwerder. Drogę blokował pomalowany w białe i czerwone pasy szlaban. Z małej budki wynurzył się wartownik z notesem i przewieszonym przez ramię karabinem.
— Dowód, proszę.
March wręczył mu przez otwarte okno legitymację Kripo. Wartownik przyjrzał się jej dokładnie. Oddając legitymację zasalutował.
— Może pan jechać, Herr Sturmbannführer.
— Jaka jest tutaj procedura?
— Zatrzymujemy każdy samochód. Sprawdzamy papiery i pytamy gości, komu chcą złożyć wizytę. Kiedy wydają się podejrzani, dzwonimy do mieszkańców i pytamy, czy rzeczywiście kogoś się spodziewają. Czasami przeszukujemy samochód. Zwłaszcza jeśli na wyspie jest Reichsminister.
— Prowadzicie jakiś rejestr gości?
— Tak jest, Herr Sturmbannführer.
— Bądźcie tak dobrzy i zajrzyjcie, czy w poniedziałek wieczorem ktoś nie złożył wizyty doktorowi Josefowi Buhlerowi.
Wartownik poprawił na ramieniu karabin i wrócił do budki. March widział, jak przewraca kartki rejestru. Po chwili pojawił się z powrotem i potrząsnął głową.
— Nikt nie odwiedzał doktora Buhlera.
— Czy w ogóle nie opuszczał wyspy?
— Nie prowadzimy rejestru dotyczącego mieszkańców, Herr Sturmbannführer. Kontrolujemy wyłącznie gości. I tylko przy wjeździe, nigdy przy wyjeździe.
— W porządku. — March ominął wzrokiem wartownika i zerknął na jezioro. Nisko nad wodą krążyło hałasując stado mew. Przy nabrzeżu stało przycumowanych kilka jachtów. Słyszał klekotanie poruszanych wiatrem masztów. — A wybrzeże wyspy? — zapytał. — Czy jest strzeżone?
Wartownik kiwnął głową.
— Policja rzeczna wysyła tutaj co kilka godzin patrol. Ale w większości domów jest tyle psów i syren, że można by upilnować za ich pomocą cały kacet. My trzymamy z daleka tylko gapiów.
KZ. Kacet. Łatwiej wymówić to słowo niż długie Konzentrationslager. Obóz koncentracyjny.
W oddali rozległ się warkot potężnych silników. Wartownik spojrzał na drogę biegnącą w stronę wyspy.
— Chwileczkę, Herr Sturmbannführer.
Zza zakrętu wynurzyło się, jadąc z dużą szybkością na zapalonych światłach, szare BMW, za którym pędził długi czarny mercedes i kolejne BMW. Wartownik dał krok do tyłu, nacisnął podnoszący szlaban elektryczny przycisk i zasalutował. Kiedy konwój przejeżdżał obok nich, March zobaczył przez chwilę pasażerów mercedesa: młodą piękną kobietę z krótko ostrzyżonymi blond włosami — prawdopodobnie aktorkę lub modelkę — i sztywno wyprostowanego, zasuszonego starca o charakterystycznym szczurzym profilu. Samochody popędziły z rykiem w stronę miasta.
— Czy zawsze tak szybko podróżuje? — zapytał March. Wartownik posłał mu znaczące spojrzenie.
— Reichsminister prowadził zdjęcia próbne. Frau Goebbels ma wrócić dopiero w porze lunchu.
— Aha. Wszystko jasne. — March przekręcił kluczyk w stacyjce i volkswagen zapalił. — Czy ktoś poinformował was o śmierci doktora Buhlera?
— Nie, Herr Sturmbannführer. — Wartownik nie zdradzał śladu zainteresowania. — Kiedy to się stało?
— W poniedziałek w nocy. Woda wyrzuciła jego ciało kilkaset metrów stąd.
— Słyszałem, że znaleźli jakieś ciało.
— Jakim był człowiekiem?
— Prawie go nie widywałem, Herr Sturmbannführer. Rzadko kiedy wyjeżdżał. Żadnych gości. Nigdy się nie odzywał. Ale prawdę mówiąc, wielu z nich tak kończy.
— Który to dom?
— Nie może go pan nie zauważyć. Stoi po wschodniej stronie wyspy. Dwie wysokie wieże. To jedna z największych rezydencji.
— Dziękuję.
Jadąc groblą Xavier zerknął w lusterko. Wartownik patrzył w ślad za nim przez kilka sekund, a potem ponownie poprawił karabin, obrócił się i ruszył powoli z powrotem do swojej budki.
Wyspa była niewielka, miała mniej niż kilometr długości i pół kilometra szerokości; jednokierunkowa, zbliżona kształtem do pętli droga biegła przez nią zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Żeby dotrzeć do posiadłości Buhlera, March musiał pokonać trzy czwarte jej długości. Jechał ostrożnie, zatrzymując się prawie za każdym razem, kiedy po lewej stronie ukazywały się zarysy kolejnego domu.
Nazwę Schwanenwerder zawdzięczała wyspa słynnym koloniom łabędzi, które osiedliły się przy południowym brzegu Haweli. Stała się modna u schyłku poprzedniego stulecia. Większość rezydencji pochodziła właśnie z tego okresu: długie podjazdy, rozległe trawniki i duże wille o spadzistych dachach i kamiennych, utrzymanych we francuskim stylu fasadach. Wszystko skryte przed oczyma ciekawskich za wysokimi murami i drzewami. W pewnym miejscu stał przy drodze pasujący tu jak pięść do nosa fragment zburzonego pałacu Tuileries — kolumna i część haku, przywiezione w epoce wilhelmińskiej z Paryża przez dawno już zmarłego biznesmena. Wszędzie panował kompletny bezruch. Mijając kolejne bramy Xavier tylko czasem widział pilnującego posiadłości psa; raz dojrzał zgarniającego liście ogrodnika. Właścicieli albo nie było w domu, albo nie dawali znaku życia.
Niektórych mieszkańców wyspy March znał ze słyszenia: oprócz partyjnych bonzów mieszkali tu między innymi producent broni, szef firmy budującej wielkie autostrady na Wschodzie, motoryzacyjny magnat, który dorobił się na niewolniczej pracy zaraz po wojnie, a także dyrektor skonfiskowanego przed ponad trzydziestu laty żydowskim właścicielom, stojącego przy Potsdamer Platz wielkiego domu towarowego Wertheim. Xavier zastanawiał się przez chwilę, w jaki sposób Buhler dostał się w towarzystwo takich bogaczy, ale potem przypomniał sobie słowa Haldera: prawdziwe rzymskie imperium…
— KP siedemnaście, tu centrala. KP siedemnaście, zgłoś się! — odezwał się w samochodzie natarczywy kobiecy głos. March wyjął ukryty pod tablicą rozdzielczą radiotelefon.
— Zgłasza się KP siedemnaście. O co chodzi?
— KP siedemnaście, mam na linii Sturmbannführera Jaegera.
Podjeżdżał właśnie do bramy posiadłości Buhlera. Przez metalową kratę widać było kolisty żółty podjazd i dwie wieże — dokładnie tak, jak to opisał strażnik.
— Mówiłeś, że będziemy mieli kłopoty — huknął Max — i wykrakałeś.
— Co się stało?
— Nie minęło nawet dziesięć minut od mojego powrotu, kiedy złożyło mi wizytę dwóch naszych wielce szanownych kolegów z Gestapo. Ze względu na zajmowane przez towarzysza Buhlera wysokie stanowisko, ple ple ple, sprawa przechodzi w gestię organów bezpieczeństwa.
Xavier uderzył ręką w kierownicę.
— Cholera!
— Wszystkie dokumenty mają zostać przekazane Sipo. Przydzieleni do sprawy inspektorzy mają sporządzić raport na temat tego, co udało im się do tej pory ustalić. Prowadzone przez Kripo dochodzenie zamyka się ze skutkiem natychmiastowym.
— Kiedy to się stało?
— Właśnie w tej chwili. Siedzą u mnie w pokoju.
— Powiedziałeś im, gdzie jestem?
— Oczywiście, że nie. Pozostawiłem to ich inteligencji. Powiedziałem tylko, że spróbuję cię znaleźć. — Głos Jaegera ścichł nieco. March domyślił się, że obraca się tyłem do telefonistki. — Słuchaj, Zavi. Wolałbym, żebyś nie strugał bohatera. Oni traktują to bardzo serio, wierz mi. Za kilka minut na Schwanenwerder zaroi się od Gestapo.
March przyjrzał się rezydencji. Za bramą nie widać było żadnego ruchu, willa sprawiała wrażenie zupełnie opuszczonej. Do diabła z Gestapo.
Podjął decyzję.
— Przykro mi, ale w ogóle cię nie słyszę, Max — rzucił do radiotelefonu. — Są jakieś zakłócenia na linii. Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co mówiłeś. Zgłoś awarię radia. Wyłączam się — dodał i przekręcił gałkę odbiornika.
Jadąc tutaj, jakieś pięćdziesiąt metrów przed domem minął po prawej stronie szlaban, zamykający wjazd na polną drogę, która wiodła w głąb rosnącego w środku wyspy lasu. Teraz wrzucił tylny bieg i szybko się cofnął. Zaparkował przed szlabanem, wysiadł z samochodu i ruszył truchtem w stronę bramy. Nie miał zbyt wiele czasu.
Brama była zamknięta. Mógł się tego spodziewać. Zamontowany półtora metra nad ziemią metalowy zamek sprawiał wrażenie solidnego. Xavier oparł o niego stopę i dźwignął się w górę. Na szczycie bramy osadzone były co trzydzieści centymetrów żelazne szpikulce. Złapał dwa z nich, podciągnął się w górę i przerzucił lewą nogę na drugą stronę. Ryzykowny proceder. Przez moment siedział, łapiąc powietrze, na szczycie, a potem zeskoczył na wysypaną żwirem alejkę.
Dziwnie zaprojektowany, duży dwupiętrowy dom kryty był spadzistym ciemnobłękitnym dachem. Po lewej stronie stały dwie, połączone z głównym korpusem budynku kamienne wieże. Pierwsze piętro obiegała kamienna balustrada wspartego na kolumnadzie tarasu. Między kolumnami, w połowie skryte w cieniu, znajdowało się główne wejście. March ruszył w jego stronę. Po obu stronach alejki rosły nie przycinane od dawna buki i jodły. Pobocze było zarośnięte zielskiem, po trawniku hulały nie sprzątnięte od zimy zeschłe liście.
Wszedł między kolumny. Pierwsza niespodzianka. Drzwi nie były zamknięte.
Przystanął w holu i rozejrzał się dookoła. Po prawej stronie znajdowały się dębowe schody, po lewej dwoje drzwi. Wprost przed sobą widział ciemny korytarz, prowadzący, jak się domyślał, do kuchni.
Nacisnął klamkę pierwszych drzwi. Mieściła się za nimi wyłożona boazerią jadalnia. Długi stół i dwanaście rzeźbionych krzeseł z wysokimi oparciami. W chłodnym powietrzu unosił się zapach stęchlizny.
Następne drzwi prowadziły do bawialni. March sporządzał w myśli inwentarz. Wyfroterowana, kryta dywanami klepka. Ciężkie, wyściełane grubym brokatem meble. Na ścianach wisiały gobeliny — Xavierowi wydawały się dużo warte, choć nie był w tej dziedzinie żadnym ekspertem. Przy oknie duży fortepian, na którym stały dwie fotografie. Obrócił jedną z nich do światła przebijającego się słabo przez zakurzone, jakby ołowiane szyby. Na grubej srebrnej ramce wyryty był na dole motyw swastyki. Zdjęcie przedstawiało Buhlera i jego żonę w dniu ich ślubu. Schodzili po schodach, środkiem szpaleru esamanów, którzy trzymali nad młodą parą dębowe gałązki. Buhler również ubrany był w mundur SA. Jego żona miała kwiaty we włosach i była — żeby użyć ulubionego określenia Jaegera — brzydka jak żaba. Żadne z nich się nie uśmiechało.
March podniósł drugą fotografię i poczuł, jak żołądek podnosi mu się do gardła. Na tym zdjęciu również widniał Buhler, tym razem lekko pochylony i z nabożeństwem ściskający dłoń pewnej osoby. Mężczyzna, będący przedmiotem hołdu, obrócony był półprofilem w stronę aparatu, tak jakby w środku powitania jego uwagę oderwało coś, co działo się za ramieniem fotografa. Niżej umieszczony był podpis. Xavier potarł palcem zabrudzone szkło, żeby odcyfrować niewyraźne kulfony. „Partyjnemu towarzyszowi Buhlerowi — przeczytał. — Adolf Hitler. 17 maja 1945”.
Nagle usłyszał hałas. Coś jakby kopanie w drzwi, a potem skowyt. Odstawił fotografię i wrócił do holu. Hałas dochodził z końca korytarza.
Wyciągnął pistolet i ruszył ostrożnie przed siebie. Tak jak podejrzewał, korytarz prowadził do kuchni. Hałas rozległ się ponownie. Pisk strachu i dudnienie nóg. W powietrzu unosił się nieprzyjemny odór.
Po drugiej stronie kuchni były drzwi. March nacisnął klamkę i gwałtownie otworzył je na oścież. Z ciemności skoczyło na niego coś wielkiego. To był pies — z założonym kagańcem i szeroko otwartymi z przerażenia ślepiami. Przeturlał się po podłodze, a potem popędził przez korytarz i wyskoczył przez otwarte drzwi na zewnątrz. Podłoga spiżarni pokryta była odchodami i żywnością, którą pies zrzucił z półek, ale której nie był w stanie napocząć.
Xavier chętnie odczekałby teraz kilka minut, żeby ochłonąć, ale nie miał na to czasu. Schował lugera i szybko zbadał kuchnię. Kilka tłustych plam w zlewie. Na stole prawie pusta butelka wódki, obok niej szklanka. Zamknięte na klucz drzwi do piwnicy; postanowił ich nie wyważać. Wrócił do holu i wszedł po schodach na górę. Sypialnie, łazienki — wszędzie panowała ta sama atmosfera wyświechtanego zbytku i zaniedbania. I wszędzie, co zauważył, wisiały obrazy — pejzaże, religijne alegorie, portrety — w większości pokryte grubą warstwą kurzu. Od kilku miesięcy, może od roku, nikt nie robił tu porządków.
Pokój, w którym musiał się mieścić gabinet Buhlera, znajdował się na najwyższym piętrze jednej z wież. Półki zastawione kodeksami, monografiami i podręcznikami prawa. Duże biurko z obrotowym krzesłem stojące obok okna, z którego rozciągał się widok na trawnik z tyłu domu. Długa, nosząca ślady częstego używania sofa i leżące obok złożone koce. Kolejne fotografie. Buhler w mundurze SS. Buhler siedzący w pierwszym rzędzie jakiejś sali koncertowej, razem z grupą partyjnych dygnitarzy, wśród których March rozpoznał Hansa Franka. Wszystkie zdjęcia zrobione były przed co najmniej dwudziestu laty.
Xavier usiadł przy biurku i wyjrzał przez okno. Trawnik biegł w dół aż do brzegu Haweli. Przy niewielkim pomoście przycumowany był mały jacht; dalej rozciągał się swobodny widok na jezioro aż do przeciwnego brzegu. Daleko widać było sunący po Haweli prom, który kursował między Kładów i Wannsee.
Skupił uwagę na biurku. Bibularz. Ciężki mosiężny kałamarz. Aparat telefoniczny. Wyciągnął w jego stronę rękę.
W tej samej chwili telefon zadzwonił.
Ręka Marcha zamarła w bezruchu. Jeden dzwonek. Drugi. Trzeci.
W panującej w domu ciszy dźwięk wydawał się rozdzierać bębenki; kurz wibrował w powietrzu. Czwarty dzwonek. Piąty. Zacisnął palce na ebonicie. Szósty. Siódmy. Podniósł słuchawkę z widełek.
— Buhler? — Głos starego człowieka, bardziej z tamtej niż z tej strony grobu; szept z innego świata. — Buhler? Odezwij się. Kto mówi?
— Przyjaciel — odparł Xavier.
Pauza. Trzask odkładanej słuchawki.
Ten, kto dzwonił, odwiesił słuchawkę. March zrobił to samo. Zaczął na chybił trafił wysuwać szybko szuflady. Kilka ołówków, papier do pisania, słownik. Wysunął dwie najniższe szuflady i wsadził rękę w pustą przestrzeń.
Nic.
A jednak coś.
Daleko, przy tylnej ściance natrafił palcami na mały, gładki przedmiot. Wyciągnął go. Niewielki, oprawny w czarną skórę notes, ze złoconym orłem i swastyką na okładce. Przerzucił szybko kartki. Partyjny kalendarzyk na rok 1964. Wsadził go do kieszeni i wsunął z powrotem szuflady.
Pies Buhlera biegał jak szalony wzdłuż brzegu, wpatrując się w jezioro i głośno skowycząc. Co kilka sekund przysiadał na tylnych łapach, żeby po chwili wznowić swój desperacki patrol. Xavier zobaczył teraz, że cały prawy bok psa pokryty jest zeschniętą krwią. Kiedy szedł w stronę jeziora, zwierzę w ogóle nie zwracało na niego uwagi.
Wszedł, stukając obcasami oficerskich butów, na drewniany pomost. Między obluzowanymi deskami widział chlupoczącą metr niżej, płytką, błotnistą wodę. Dotarł do końca pomostu i zszedł na łódź, która przechyliła się pod jego ciężarem. Na pokładzie było kilka centymetrów brudnej deszczówki. Pływały w niej liście i tęczowa plama oleju. Cała łódź śmierdziała benzyną. Gdzieś musiał być przeciek. Mardi pochylił się i próbował otworzyć małe drzwiczki do kabiny. Były zamknięte na klucz. Osłoniwszy oczy dłońmi, zajrzał przez szybę, ale w środku było zbyt ciemno, żeby mógł coś zobaczyć.
Zszedł z łodzi i ruszył z powrotem. Deski pomostu były szare ze starości, ale w jednym miejscu, naprzeciwko zacumowanej łodzi, widać było świeże żółte drzazgi i resztki białej farby. Xavier pochylił się, żeby przyjrzeć się śladom, i nagle jego wzrok przykuł blady przedmiot, połyskujący w wodzie niedaleko miejsca, w którym pomost łączył się z lądem. Podszedł tam i uklęknął. Przytrzymując się lewą ręką i wychylając, jak to tylko możliwe w dół, zdołał wyciągnąć przedmiot z wody. To była proteza; zaopatrzona w skórzane paski i stalowe sprzączki przypominała różową, niszczącą się starą porcelanową lalkę.
Pies usłyszał ich pierwszy. Zadarł łeb, obrócił się i potruchtał przez trawnik w stronę domu. Xavier rzucił natychmiast do wody swoje znalezisko i pobiegł za psem. Przeklinając własną głupotę okrążył dom i przystanął w cieniu wież. Mógł stąd obserwować bramę. Pies warczał głośno i skakał na żelazną kratę. Po drugiej stronie stało, przyglądając się willi, dwóch mężczyzn. Po chwili pojawił się trzeci, niosąc wielkie nożyce do cięcia metalu. Ścisnął nimi zamek, który po dziesięciu sekundach poddał się z głośnym szczękiem.
Trzej mężczyźni weszli na teren posiadłości i pies cofnął się trochę. Podobnie jak March ubrani byli w mundury SS. Jeden z nich wyjął coś z kieszeni i podszedł z wyciągniętą ręką do psa, tak jakby chciał go nakarmić. Zwierzę przywarowało. Ciszę przerwał pojedynczy strzał; odbił się echem po posiadłości i przepłoszył stado gawronów, które uniosły się, głośno kracząc, nad lasem. Mężczyzna schował rewolwer do kabury i wskazał martwe zwierzę jednemu ze swoich towarzyszy. Ten złapał je za tylne łapy i zaciągnął w krzaki.
Wszyscy trzej mężczyźni ruszyli alejką w stronę domu. March stanął za kolumną, przesuwając się powoli, w miarę jak się zbliżali, tak żeby przez cały czas pozostać w ukryciu. Przyszło mu do głowy, że właściwie nie powinien się wcale chować. Mógłby powiedzieć gestapowcom, że przeszukiwał posiadłość i że nie otrzymał wiadomości od Jaegera. Ale coś w ich zachowaniu, w nonszalancji, z jaką pozbyli się psa, kazało mu tego nie robić. Ci ludzie byli tutaj już wcześniej.
Kiedy podeszli bliżej, rozpoznał ich stopnie. Dwóch Sturmbannführerów i jeden Obergruppenführer — dwóch majorów i generał. Jaka, dotycząca bezpieczeństwa państwowego, sprawa mogła wymagać osobistego udziału generała Gestapo? Obergruppenführer zbliżał się do sześćdziesiątki, był potężny jak byk i miał poobijaną twarz byłego boksera. March pamiętał ją z telewizji i ze zdjęć w gazetach.
Jak on się nazywał?
Po chwili sobie przypomniał. Odilo Globocnik. W SS zwany swojsko Globusem. Były Gauleiter Wiednia. To on zastrzelił psa.
— Ty zajmij się parterem. Ty sprawdź z tyłu — polecił swoim podwładnym.
Gestapowcy wyciągnęli pistolety i zniknęli w środku domu. March odczekał pół minuty, a potem ruszył w stronę bramy. Nie szedł alejką, lecz skrajem ogrodu, przedzierając się zgarbiony przez splątane krzewy. Pięć metrów przed bramą zatrzymał się, żeby złapać oddech. We wmurowanej w kamienny słupek metalowej skrzynce na listy leżała duża brązowa paczka.
To szaleństwo, pomyślał. Absolutne szaleństwo.
Nie pobiegł w stronę bramy. Nic, wiedział o tym, nie przyciąga ludzkiego wzroku bardziej od nagłego ruchu. Zamiast tego wynurzył się z krzaków, jakby fakt, że się tutaj znalazł, był najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem. Wyjął paczkę ze skrzynki i nie spiesząc się wyszedł na zewnątrz przez otwartą bramę.
Cały czas spodziewał się za sobą krzyku albo strzału. Ale słyszał tylko szum poruszającego gałęziami drzew wiatru. Kiedy doszedł do samochodu, stwierdził, że drżą mu ręce.
— Dlaczego wierzymy w Niemcy i w Führera?
— Wierzymy w Niemcy, ponieważ wierzymy w Boga, który je stworzył i który zesłał nam Führera, Adolfa Hitlera.
— Komu musimy służyć przede wszystkim?
— Naszemu narodowi i naszemu Führerowi, Adolfowi Hitlerowi.
— Dlaczego jesteśmy mu posłuszni?
— Z wewnętrznego przekonania, z lojalności i ponieważ wierzymy w Niemcy, w Führera, w nasz Ruch i w SS.
— Doskonale! — Instruktor kiwnął głową. — Bardzo dobrze. Oczekuję was ponownie za trzydzieści pięć minut na południowym boisku. Jost! Ty zostajesz. Reszta może odmaszerować!
Z krótko przyciętymi włosami i w luźnych mundurach polowych kadeci SS przypominali więźniów. Wychodząc szurali głośno krzesłami i stukali buciorami o podłogę z surowych desek. Z zawieszonego na ścianie dużego portretu uśmiechał się dobrotliwie do nich nieżyjący już Heinrich Himmler. Jost stał na baczność pośrodku klasy. Wydawał się kompletnie zagubiony. Kilku wychodzących kadetów rzuciło w jego stronę zaciekawione spojrzenia. Znowu ten Jost, można było wyczytać w ich oczach. Jost — dziwak i samotnik; facet, który zawsze podpada. Może warto spuścić mu dzisiaj w nocy kolejną kocówę.
Instruktor wskazał głową tył sali.
— Masz gościa.
Oparty o kaloryfer March trzymał ręce skrzyżowane na piersi i obserwował uważnie chłopaka.
— Witaj ponownie, Jost — rzucił.
Minęli rozległy plac apelowy. Stojąca w rogu grupa rekrutów słuchała z nabożeństwem sztorcującego ich Hauptscharführera SS. W innym rogu około stu młodzieńców w czarnych dresach robiło skłony, skręty i przysiady, wypełniając co do joty wydawane krzykiem rozkazy. Spotkanie z Jostem przypominało odwiedziny w więzieniu. Ten sam więzienny smród: mieszanina pasty do podłóg, środków dezynfekcyjnych i gotowanego jedzenia. Takie same brzydkie betonowe bloki, takie same wysokie mury i patrole wartowników. Podobnie jak kacet Akademia imienia Seppa Dietricha była jednocześnie rozległa i klaustrofobiczna; stanowiła świat całkowicie zamknięty w sobie.
— Czy możemy tu znaleźć jakieś zaciszne miejsce? — zapytał March.
Chłopak spojrzał na niego z politowaniem.
— Nie ma tutaj żadnego zacisznego miejsca. I o to właśnie chodzi. — Przeszli w milczeniu kilka kroków. — Możemy spróbować w koszarach — dodał. — Wszyscy są teraz w stołówce.
Jost zaprowadził go do niskiego, pomalowanego na zielono budynku. W pogrążonym w półmroku wnętrzu unosiła się mocna woń męskiego potu. Sala mieściła około stu ustawionych w czterech rzędach łóżek. Jost nie pomylił się: nie było tu nikogo. Jego łóżko stało w jednym ze środkowych rzędów, w trzech czwartych długości sali. March usiadł na szorstkim brązowym kocu i poczęstował chłopaka papierosem.
— Tutaj nie wolno palić. March machnął paczką.
— Daj spokój. W razie czego powiesz, że ci kazałem.
Jost wziął z wdzięcznością papierosa. Ukląkł, otworzył metalową szafkę obok łóżka i zaczął szukać czegoś, co posłużyłoby za popielniczkę. Kiedy drzwiczki otworzyły się na oścież, March zobaczył zawartość szafki: czasopisma, kilka książek w miękkich okładkach i oprawiona w ramki fotografia.
— Mogę?
Kadet wzruszył ramionami.
— Jasne.
March wziął do ręki fotografię. Przedstawiała rodzinę i patrząc na nią, bezwiednie pomyślał o Weissach. Ojciec w mundurze SS. Nieśmiało wyglądająca matka w kapeluszu. Córka: ładna, może czternastoletnia dziewczyna z blond warkoczami. I sam Jost: uśmiechnięty i pyzaty, zupełnie niepodobny do klęczącej na kamiennej podłodze, krótko ostrzyżonej, udręczonej postaci.
— Zmieniłem się, prawda? — zapytał. March był wstrząśnięty i próbował to ukryć.
— To twoja siostra? — zapytał.
— Wciąż chodzi do szkoły.
— A ojciec?
— Prowadzi teraz firmę inżynieryjną w Dreźnie. Jako jeden z pierwszych wkroczył w czterdziestym pierwszym do Rosji. Stąd ten mundur. . .
March przyjrzał się uważnie wyprostowanej sztywno postaci.
— Czy nie ma przypadkiem Krzyża Rycerskiego? — zapytał. Było to najwyższe odznaczenie za odwagę na polu walki.
— O tak — odparł chłopak. — Autentyczny wojenny bohater. — Odebrał Marchowi fotografię i schował ją do szafki. — A pański ojciec?
— Służył w cesarskiej marynarce — odparł March. — Został ranny podczas pierwszej wojny światowej. Nigdy już nie doszedł do siebie.
— Ile miał pan lat, kiedy umarł?
— Siedem.
— Wciąż pan o nim myśli?
— Codziennie.
— Też wstąpił pan do marynarki?
— Prawie. Pływałem na U-Bootach.
Kadet powoli pokiwał głową. Jego blada twarz lekko się zaróżowiła.
— Wszyscy idziemy w ślady naszych ojców, prawda?
— Może większość z nas. Nie wszyscy.
Przez chwilę w milczeniu palili. March słyszał dochodzące z zewnątrz odgłosy wciąż trwającej gimnastyki.
— Raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy…
— Ci ludzie… — powiedział Jost i potrząsnął głową. — Jest taki wiersz Ericha Kästnera. Nazywa się „Marschliedchen”. Piosenka marszowa. — Zamknął oczy i zaczął recytować:
Kochasz nienawiść i chcesz mierzyć nią świat.
Rzucasz ochłapy bestii, która jest w człowieku,
Żeby rosła, ta skryta głęboko w twoim wnętrzu bestia!
Niechaj bestia w człowieku pożre go ze szczętem.
Nagła pasja chłopaka wprawiła Marcha w zakłopotanie.
— Kiedy to zostało napisane?
— W tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim.
— Nie znam tego.
— Nie powinien pan. To zakazany wiersz.
Na chwilę zapadło milczenie.
— Znamy już nazwisko człowieka, którego ciało odkryłeś — powiedział w końcu March. — To doktor Josef Buhler. Był wysokim dygnitarzem w Generalnej Guberni. I Brigadeführerem SS.
— O Boże… — Kadet skrył twarz w dłoniach.
— Jak widzisz, zrobiła się z tego poważna afera. Zanim do ciebie przyszedłem, sprawdziłem zapisy na głównej wartowni. Zanotowali, że wczoraj rano opuściłeś koszary jak zwykle o piątej trzydzieści. Podane przez ciebie czasy nie mają zatem sensu.
Jost nie odsłaniał twarzy. Między palcami wypalał mu się papieros. March pochylił się do przodu, wyjął go i zgasił. Podniósł się z łóżka.
— Patrz na mnie — powiedział. Chłopak podniósł wzrok, a March zaczął truchtać w miejscu. — To jesteś ty, wczoraj, dobrze? — Zaczął udawać zmęczenie, wydymając policzki i ocierając czoło przedramieniem. Jost mimo woli się uśmiechnął. — Dobrze — powtórzył March. Nie przestawał truchtać w miejscu. — Teraz myślisz o jakiejś książce albo o tym, jakie podłe jest życie. Wybiegasz z lasu i skręcasz w ścieżkę wiodącą wzdłuż jeziora. Leje jak z cebra i jest jeszcze ciemno, ale po lewej stronie coś przyciąga twój wzrok…
March obrócił głowę. Kadet wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany.
— Cokolwiek to jest, to nie ciało…
— Ale…
March wyciągnął w jego stronę palec.
— Nie wkopuj się głębiej w to gówno, dobrze ci radzę. Dwie godziny temu sprawdziłem dokładnie miejsce, gdzie znaleziono topielca. Nie mogłeś zobaczyć go ze ścieżki. — Znowu zaczął truchtać w miejscu. — Więc widzisz coś, ale się nie zatrzymujesz. Ale potem sumienie nie daje ci spokoju i pięć minut później postanawiasz wrócić i przyjrzeć się uważniej. Znajdujesz ciało. I dopiero wtedy zawiadamiasz policję.
Złapał Josta za ręce i pomógł mu wstać z łóżka.
— Biegnij ze mną! — rozkazał.
— Nie mogę…
— Biegnij!
Jost zaczął niezgrabnie szurać nogami. Stukali obcasami o kamienne płyty.
— Opisz teraz, co widzisz. Wybiegasz z lasu i jesteś na ścieżce prowadzącej wzdłuż jeziora.
— Proszę…
— Mów!
— Widzę… widzę… samochód… — Chłopak miał zamknięte oczy. — A teraz trzech mężczyzn. Pada ulewny deszcz… ubrani są w płaszcze i kaptury… niczym mnisi. Mają spuszczone głowy. Wspinają się po zboczu, które opada ku jezioru. Boję się… Przecinam drogę i wbiegam między drzewa, żeby mnie nie zauważyli.
— Mów dalej.
— Wsiadają do samochodu i odjeżdżają… Czekam jakiś czas, a potem wychodzę z lasu i odnajduję ciało.
— O czymś zapomniałeś.
— Nie, przysięgam…
— Widziałeś twarz. Kiedy wsiadali do samochodu, widziałeś twarz.
— Nie…
— Powiedz mi, kto to był, Jost. Widziałeś go. Znasz tego człowieka. Powiedz mi.
— To był Globus! — krzyknął Jost. — Widziałem Globusa.
Paczka, którą wyjął ze skrzynki pocztowej Buhlera, leżała obok niego na przednim siedzeniu. Jeszcze jej nie otworzył. Może to bomba, pomyślał, uruchamiając silnik volkswagena. W ciągu ostatnich miesięcy przysyłane pocztą bomby urwały ręce albo głowy kilku urzędnikom państwowym. Już sobie wyobrażał tytuł na trzeciej stronie „Tageblatt”: „Policjant ginie w tajemniczym wybuchu obok koszar”.
Objechał Schlachtensee i znalazł delikatesy, gdzie kupił bochenek czarnego chleba, kilka deko westfalskiej szynki i ćwiartkę szkockiej whisky. Słońce wciąż świeciło; powietrze było rześkie. Skręcił na zachód, oddalając się od jeziora. Miał zamiar zrobić coś, czego nie robił od wielu lat. Zafundować sobie piknik.
Kiedy w roku 1934 Göring został Wielkim Łowczym Rzeszy, próbowano ożywić Grunewald. Zasadzono kasztany, lipy, buki, brzozy i dęby. Ale podobnie jak przed tysiącem lat, kiedy północne niziny Europy porastała gęsta puszcza, na tych zalesionych pagórkach wciąż królowała melancholijna sosna. Z tej puszczy, pięć stuleci przed Chrystusem, wynurzyły się wojownicze germańskie plemiona — i po dwóch i pół tysiącu lat wracały tutaj zwycięskie w swoich przyczepach i samochodach. Niemcy byli plemieniem puszczy. Wszelkie przesieki i tak po jakimś czasie zarastał z powrotem las.
March zaparkował samochód, wziął do ręki prowiant i zaadresowaną do Buhlera bombę — czy cokolwiek innego zawierała paczka — i ruszył ostrożnie stromą ścieżką w głąb lasu. Po pięciu minutach wdrapał się na wzgórze, z którego rozciągał się szeroki widok na Hawelę i zasnute błękitną mgiełką, porośnięte przerzedzającym się lasem zbocza. W ciepłym powietrzu unosił się intensywnie słodki zapach żywicy. Nad wzgórzem przeleciał z hukiem podchodzący do lądowania na berlińskim lotnisku wielki odrzutowiec. Po chwili hałas ucichł i słychać było tylko śpiew ptaków.
Xavier oddalał od siebie myśl o otworzeniu paczki. Coś go powstrzymywało. Usiadł na dużym kamieniu — który władze miasta pozostawiły tam niewątpliwie w tym właśnie celu — pociągnął łyk whisky i zaczął jeść chleb z szynką.
O Odilo Globocniku wiedział niewiele i to głównie z krążących o nim plotek. W ciągu ostatnich trzydziestu lat Obergruppenführer był raz na wozie, raz pod wozem. Austriak z urodzenia, robotnik budowlany z zawodu, w połowie lat trzydziestych został przywódcą partyjnym w Karyntii i Gauleiterem Wiednia. Zamieszany w nielegalne transakcje walutowe podpadł zwierzchnikom, ale po jakimś czasie przywrócono go do łask, mianując na początku wojny szefem policji w Generalnej Guberni. Tam właśnie musiał poznać Buhlera, doszedł do wniosku March. U schyłku wojny po raz drugi powinęła mu się noga i zesłano go gdzie? — chyba do Triestu. Ale po śmierci Himmlera Globus wrócił do Berlina i zajmował teraz jakieś bliżej nie określone stanowisko w Gestapo, pracując bezpośrednio pod rozkazami Heydricha.
Tej poobijanej brutalnej twarzy nie można było pomylić z żadną inną i mimo padającego deszczu i słabego światła Jost z pewnością ją rozpoznał. Portret Globusa wisiał w Izbie Pamięci Akademii, a sam Obergruppenführer zaledwie przed kilkoma tygodniami wygłosił dla przejętych grozą kadetów wykład na temat formacji policyjnych Rzeszy. Nic dziwnego, że Jost był taki przerażony. Powinien zadzwonić do Orpo anonimowo i zmyć się jeszcze przed ich przyjazdem. A jeszcze lepiej, z jego punktu widzenia, gdyby w ogóle nie dzwonił.
Xavier zjadł całą szynkę. Zebrał pozostały chleb, pokruszył go i rozsypał na ziemię. Dwa kosy, które przyglądały się, jak jadł, wynurzyły się ostrożnie z krzaków i zaczęły dziobać okruchy.
Wyjął z kieszeni kalendarzyk Buhlera. Standardowe wydanie dla członków partii, dostępne w każdym sklepie z papeterią. Na początku użyteczne informacje. Nazwiska partyjnych przywódców: ministrów rządu, szefów Kommissariatów, Gauleiterów.
Święta państwowe: 30 stycznia: Dzień Odrodzenia Narodowego; 21 marca: Dzień Poczdamski; 20 kwietnia: urodziny Führera; l maja: Festiwal Narodu Niemieckiego…
Mapa imperium z podanym czasem podróży kolejowych: Berlin — Równo: szesnaście godzin; Berlin — Tyflis: dwadzieścia siedem dni; Berlin — Ufa: cztery dni.
W samym kalendarzyku każdy tydzień mieścił się na dwóch stronach; zapiski były tak rzadkie, że z początku March myślał, że ich w ogóle nie ma. Przerzucał kartkę za kartką. Przy siódmym marca znalazł mały krzyżyk. Przy pierwszym kwietnia Buhler zanotował: „imieniny mojej siostry”. Potem następny krzyżyk przy dziewiątym kwietnia. Przy jedenastym kwietnia zapisał „Stuckart/Luther, rano godz. 10”. Na koniec, przy 13 kwietnia, na dzień przed swoją śmiercią, postawił kolejny mały krzyżyk.
Xavier przepisał wszystkie daty do swojego notesu, a potem odwrócił stronę. Śmierć Josefa Buhlera — napisał. Możliwości. Po pierwsze: śmierć była przypadkowa, Gestapo dowiedziało się o niej kilka godzin przed telefonem do Orpo i Globus po prostu badał ciało. Absurd.
Dobrze. Możliwość druga: Buhler został zamordowany przez Gestapo, a egzekucję wykonał Globus. Ponownie absurd. Wciąż obowiązywała wydana w roku 1941 dyrektywa „Noc i mgła”. Buhler mógł zostać całkiem legalnie i po cichu zamordowany w kazamatach Gestapo, a jego posiadłość skonfiskowana przez państwo. Kto by go opłakiwał? Albo przejmował się jego zniknięciem?
A więc w grę wchodzi możliwość trzecia: Buhlera zabił Globus, który zaciera teraz za sobą ślady. Deklaruje, że ta śmierć stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa i sam przejmuje dochodzenie. Ale dlaczego w ogóle pozwolono Kripo zająć się tą sprawą? Jakie były motywy Globusa? Dlaczego pozostawiono ciało Buhlera w miejscu publicznym?
March oparł się plecami o kamień i zamknął oczy. Świecące słońce zmieniło ciemność pod powiekami w krwawą czerwień. Zmorzyła go wypita whisky.
Nie spał dłużej jak pół godziny. Obudził go szelest w rosnących obok krzakach; poczuł, jak coś dotyka jego rękawa. Natychmiast się ocknął, w samą porę, żeby zobaczyć biały ogon i zad znikającego między drzewami jelenia. Wiejska sielanka, dziesięć kilometrów od stolicy Rzeszy! A może po prostu pijackie złudzenie. Potrząsnął głową i podniósł z ziemi paczkę.
Była elegancko oklejona taśmą i opakowana w gruby brązowy papier. Dzieło prawdziwego profesjonalisty. Proste linie i ostre załamania, ekonomia użytego materiału i włożonego wysiłku. Wzorzec paczki. Żaden znany mu mężczyzna nie był do tego zdolny — to musiała zrobić kobieta. Na brązowym papierze nalepione były trzy szwajcarskie znaczki; widniały na nich małe żółte kwiatki na zielonym tle. Paczkę nadano w Zurychu w dniu 13.04.1964 o godzinie 16.00. Przedwczoraj po południu.
Czując, jak pocą mu się dłonie, zabrał się do dzieła. Najpierw zdarł taśmę, a potem zaczął odginać centymetr po centymetrze papier. W końcu uniósł go lekko. W środku była bombonierka.
Namalowane na niej dziewczyny tańczyły wokół słupa na ukwieconej łące. Miały lniane warkocze i sukienki w czerwoną kratę; za ich plecami wznosiły się na tle błękitnego, błyszczącego nieba ośnieżone szczyty Alp. „Najlepsze życzenia urodzinowe dla naszego ukochanego Führera, 1964”, głosił pod spodem wykaligrafowany gotyckimi literami czarny napis. Ale coś tu się nie zgadzało. Pudełko było zbyt ciężkie.
March wyjął scyzoryk i przeciął celofanowe opakowanie. Postawił delikatnie bombonierkę na pniu drzewa i odwracając w bok głowę i wyciągając maksymalnie ramię, podniósł ostrzem wieko. W środku zaszumiał cicho mechanizm. A potem usłyszał melodię.
Usta milczą, dusza śpiewa:
Kochaj mnie!
Dookoła pieśń rozbrzmiewa:
Kochaj mnie!
Każde twe spojrzenie
Do miłości rwie.
Serce w błogim woła śnie:
Ja kocham cię!
Oczywiście w powietrzu rozbrzmiewała tylko muzyka, bez słów, ale przecież znał je bardzo dobrze. Stojąc samotnie na wzgórzu w Grunewaldzie słuchał pozytywki, która grała utrzymany w rytmie walca duet z trzeciego aktu „Wesołej wdówki”.
Kiedy jechał z powrotem, ulice centralnego Berlina były wyjątkowo wyludnione — przyczynę odkrył dopiero na komendzie. Duże ogłoszenie w holu zapowiadało, że o godzinie wpół do piątej nadane zostanie ważne oświadczenie rządowe. Cały personel miał się zgromadzić w kantynie. Obecność obowiązkowa. Zdążył akurat na czas.
W Ministerstwie Propagandy wymyślono ostatnio nową teorię, według której najlepszą porą na nadanie ważnego oświadczenia jest koniec dnia pracy. Wiadomości przyjmowane były wtedy przez cały kolektyw, w duchu wspólnoty i nie było miejsca na prywatny sceptycyzm i defetyzm. Co więcej, pora zawsze dobrana była w ten sposób, żeby ludzie mogli wrócić trochę wcześniej do domu — o wpół do piątej, powiedzmy, zamiast o piątej — i żeby wracali zadowoleni, wypełnieni podświadomą wdzięcznością wobec reżimu. Tak to teraz wyglądało. W śnieżnobiałym pałacu Ministerstwa Propagandy zatrudniano więcej psychologów niż dziennikarzy.
Kantyna zaczęła się wypełniać personelem: funkcjonariusze i urzędnicy, maszynistki i kierowcy — wszyscy stali obok siebie ramię przy ramieniu niczym żywe wcielenie narodowosocjalistycznego ideału. Na ekranach czterech ustawionych w rogach telewizorów widniał kontur Rzeszy z wpisaną w środek olbrzymią swastyką. Tło muzyczne stanowiły wybrane fragmenty Beethovena. Co jakiś czas muzykę przerywał podniecony głos spikera: „Niemcy i Niemki, przygotujcie się na ważne rządowe oświadczenie!” W dawnych czasach, w epoce radia, na człowieka oddziaływała tylko muzyka. Tu też dokonał się postęp.
Ile już takich oświadczeń pamiętał w swoim życiu March? Tkwiły w jego pamięci niczym wysepki w czasie. W trzydziestym ósmym wezwano ich z klas do auli, żeby zakomunikować, że wojska niemieckie wkraczają właśnie do Wiednia i że Austria wraca do macierzy. Dyrektor gimnazjum, który przeżył atak gazowy podczas pierwszej wojny, stał płacząc na podium, obserwowany przez tłum nic nie rozumiejących uczniów.
W trzydziestym dziewiątym był w domu razem / matką, w Hamburgu. W piątek o jedenastej rano nadano bezpośrednią transmisję przemówienia, które Führer wygłosił w Reichstagu. „Od dzisiaj jestem po prostu pierwszym żołnierzem Niemieckiej Rzeszy. Kolejny raz zakładam ten mundur, mundur, który jest mi najbardziej święty i drogi. Nie zdejmę go aż do ostatecznego zwycięstwa i prędzej zginę, niż dopuszczę do klęski”. Grzmot oklasków. Tym razem płakała jego matka: łkała żałośnie, kołysząc się miarowo w przód i w tył. Siedemnastoletni Xavier odwracał od niej ze wstydem wzrok, wpatrując się w fotografię ubranego we wspaniały mundur Cesarskiej Marynarki ojca. Dzięki Bogu, myślał. Nareszcie wojna. Może będę mógł teraz wypełnić jego testament.
Następnych kilka oświadczeń zastało go na morzu. Zwycięstwo nad Rosją na wiosnę czterdziestego trzeciego — triumf strategicznego geniuszu Führera! Zapoczątkowana rok wcześniej letnia ofensywa Wehrmachtu odgrodziła Moskwę od Kaukazu. Armia Czerwona została odcięta od pól naftowych Baku. Stalinowska machina wojenna zatrzymała się, bo zabrakło po prostu paliwa.
Pokój z Brytyjczykami w czterdziestym czwartym — triumf kontrwywiadowczego geniuszu Führera! March pamiętał, jak wszystkie U-Booty zaopatrzone zostały w nowe maszyny szyfrujące: zdradzieccy Brytyjczycy, powiedziano im, rozszyfrowywali do tej pory wszystkie niemieckie komunikaty. Namierzanie statków handlowych nie sprawiało im odtąd żadnych trudności. Zagłodzoną Anglię zmuszono do kapitulacji. Churchill razem ze swą bandą wojennych podżegaczy uciekł do Kanady.
Pokój z Amerykanami w czterdziestym szóstym — triumf naukowego geniuszu Führera! Kiedy Ameryka pokonała Japonię, zrzucając na nią bombę atomową, Führer wystrzelił rakietę V3, która eksplodowała nad Nowym Jorkiem. Dał dowód, że zaatakowana Rzesza gotowa jest podjąć kroki odwetowe. Wojna ograniczyła się do serii krwawych starć z partyzantami na obrzeżach nowego niemieckiego imperium. Nastał czas nuklearnego pata, który dyplomaci ochrzcili mianem zimnej wojny.
Ale uroczyste oświadczenia nadawano w dalszym ciągu. Zanim w pięćdziesiątym pierwszym ogłoszono wiadomość o śmierci Göringa, radio przez cały dzień nadawało muzykę poważną. Ten sam zaszczyt spotkał Himmlera, kiedy w sześćdziesiątym drugim rozbił się jego samolot. I tak to trwało. Zgony, zwycięstwa i wojny, kolejne wezwania do ofiar i zaciskania pasa, zaciekłe zmagania na Uralu, trudne do wymówienia nazwy miejscowości, gdzie dochodziło do bitew i ofensyw: Oktiabrskoje, Połunocznoje, Ałapajewsk…
March spojrzał na otaczające go twarze. Widniały na nich wymuszone uśmiechy, rezygnacja, niepokój. Wiele osób miało na wschodzie swoich braci, synów i mężów. Ludzie nie spuszczali oczu z telewizorów.
— Niemcy, przygotujcie się na ważne rządowe oświadczenie!
Co ich tym razem czekało?
Kantyna była prawie pełna. March stał przyciśnięty do kolumny. Kilka metrów dalej widział Maxa Jaegera żartującego z piersiastą sekretarką z wydziału prawnego VA(1). Max zerknął w jego stronę przez ramię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zawarczały werble. Na sali zapadła cisza.
— Łączymy się teraz z Ministerstwem Spraw Zagranicznych w Berlinie — oznajmił spiker.
W świetle telewizyjnych jupiterów błysnęła brązowa płaskorzeźba: trzymający w szponach ziemię nazistowski orzeł, którego niczym na dziecinnym rysunku wschodzącego słońca otaczał wieniec rozchodzących się na wszystkie strony promieni. Na jego tle pojawiła się twarz rzecznika ministerstwa, Drexlera: czarne krzaczaste brwi i pociemniałe od zarostu policzki. March stłumił ogarniający go śmiech: ktoś mógłby pomyśleć, że mając do dyspozycji całe Niemcy, Goebbels zdoła znaleźć rzecznika, który nie przypomina odsiadującego wyrok kryminalisty.
— Panie i panowie. Mam dla was krótkie oświadczenie wydane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeszy. — Drexler zwracał się do zgromadzonych dziennikarzy, których nie pokazywała kamera. Założył okulary i zaczął czytać. — W związku z wielokrotnie manifestowanym i wyrażanym przez Führera oraz cały naród Wielkiej Rzeszy Niemieckiej pragnieniem, aby utrzymywać pokojowe i bezpieczne stosunki ze wszystkimi krajami świata, a także po wszechstronnych konsultacjach z naszymi sojusznikami ze Wspólnoty Europejskiej, Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeszy wystosowało w imieniu Führera zaproszenie do prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jego wizyta w Wielkiej Rzeszy Niemieckiej pozwoli na osobiste przedyskutowanie warunków, których celem jest doprowadzenie do lepszego zrozumienia między naszymi narodami. Zaproszenie zostało przyjęte. Rząd amerykański poinformował dziś rano, iż Herr Kennedy chciałby spotkać się z Führerem w Berlinie we wrześniu tego roku. Heil Hitler! Niech żyją Niemcy!
Na ekranie ukazała się czarna plansza. Kolejny warkot werbli zasygnalizował, że za chwilę zacznie się hymn. Zgromadzeni w kantynie mężczyźni i kobiety zaczęli śpiewać. March wyobraził sobie ten moment w całych Niemczech — w każdej stoczni i fabryce, w każdym urzędzie i szkole: połączone w jednym chórze niskie i wysokie głosy wznosiły się aż do niebios w potężnym zgodnym krzyku.
Deutschland, Deutschland über Alles!
Über Alles in der Welt!
Jego własne usta poruszały się wraz z innymi, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.
— To oznacza dla nas tylko więcej pieprzonej roboty — oznajmił Max. Siedzieli z powrotem w swojej klitce. Jaeger położył nogi na biurku i puszczał kłęby dymu z cygara. — Jeśli służby bezpieczeństwa gonią w piętkę już podczas Führertagu, pomyśl, co będzie się działo, kiedy w mieście pojawi się Kennedy.
March uśmiechnął się.
— Wydaje mi się, Max, że nie dociera do ciebie historyczny wymiar całego wydarzenia.
— Mam w dupie historyczny wymiar. Zależy mi na tym, żeby mieć spokojną głowę. Już teraz bomby wybuchają jak fajerwerki. Spójrz tylko na to.
Jaeger zdjął nogi z biurka i pogrzebał w stosie akt.
— Podczas gdy ty plażowałeś na brzegu Haweli, niektórym z nas spadła na głowę dodatkowa robota.
Wziął do ręki dużą kopertę i wysypał na biurko jej zawartość. W tego rodzaju kopertach przechowywano osobiste dokumenty zmarłych. Max wyciągnął spod stosu papierów dwa paszporty i podał je Marchowi. Jeden z nich należał do oficera SS, Paula Hanna; drugi do młodej kobiety, Magdy Voss.
— Ładna sztuka, nie? — zapytał Jaeger. — Dopiero co wzięli ślub. Przyjęcie weselne urządzono w Spandau. Młodzi zostawili gości i ruszyli w podróż poślubną. On prowadzi. Skręcają w Nawener Strasse. Zajeżdża im drogę ciężarówka. Z tyłu wyskakuje facet z pistoletem. Pan młody wpada w panikę. Wrzuca tylny bieg. Wali prosto w latarnię. Kiedy próbuje z powrotem wrzucić pierwszy bieg, bum, dostaje kulę w głowę. Koniec pana młodego. Mała Magda wyskakuje z samochodu, próbuje uciekać. Bum! Koniec panny młodej. Koniec podróży poślubnej. Koniec wszystkiego. Tyle tylko, że obie rodziny wciąż bawią się na weselu, wznosząc zdrowie nowożeńców, bo przez następne dwie godziny nikt nie pomyślał, żeby powiedzieć im, co się stało.
Max wysmarkał nos w brudną chusteczkę. Xavier zajrzał ponownie do paszportu dziewczyny. Była całkiem ładna: blond włosy i ciemne oczy. W wieku dwudziestu czterech lat leżała teraz martwa w kostnicy.
— Kto to zrobił? — zapytał, oddając Jaegerowi paszporty.
— Polacy. Łotysze. Estończycy. Ukraińcy. Czesi. Chorwaci. Gruzini. Czerwoni. Anarchiści — wyliczył na palcach Max. — Kto to wie? W dzisiejszych czasach mógł to zrobić każdy. Biedny idiota umieścił zaproszenie na wesele na tablicy ogłoszeń w koszarach. Gestapo uważa, że zobaczyła je jakaś przechodząca sprzątaczka albo kucharka i przekazała wiadomość dalej. Większość personelu pomocniczego w koszarach to cudzoziemcy. Dziś po południu wszystkich aresztowano.
Włożył z powrotem paszporty i dowody osobiste do koperty i wrzucił ją do szuflady.
— A tobie jak poszło?
— Poczęstuj się czekoladką. — March podał bombonierkę Jaegerowi. Ten otworzył ją. W ciasnym wnętrzu zabrzmiały metaliczne tony pozytywki.
— Bardzo smaczne.
— Co o tym możesz powiedzieć?
— O „Wesołej wdówce”? Ulubiona operetka Führera. Uwielbiała ją moja matka.
— Moja też.
Uwielbiały ją wszystkie niemieckie matki. „Wesoła wdówka” Franciszka Lehara. Po raz pierwszy wystawiona w Wiedniu w roku 1905; słodka niczym słynne wiedeńskie kremówki. Na pogrzeb zmarłego w 1948 roku Lehara Führer wysłał swego osobistego przedstawiciela.
— Co jeszcze chcesz wiedzieć? — Max wziął w swoje ogromne łapsko jedną z czekoladek i wrzucił ją do ust. — Od kogo to dostałeś? Od cichej wielbicielki?
— Wyjąłem ją ze skrzynki pocztowej Buhlera. — Xavier ugryzł pół czekoladki i skrzywił się, czując w ustach mdły smak wiśniowego likieru. — Zastanów się: nie masz żadnych przyjaciół, a mimo to ktoś przysyła ci kosztowną bombonierkę ze Szwajcarii. Bez żadnej kartki. Bombonierkę, która wygrywa ulubioną melodię Führera. Kto to mógł zrobić? — zapytał, połykając drugą połowę. — Może truciciel?
— Chryste Przenajświętszy! — Jaeger wypluł wszystko w otwartą dłoń i zaczął wycierać z warg i palców brązowe smugi śliny. — Czasami mam poważne wątpliwości co do twego zdrowia psychicznego.
— Systematycznie niszczę dowody rzeczowe — oznajmił March, zmuszając się do zjedzenia kolejnej czekoladki. — Nie, właściwie robię coś jeszcze gorszego: konsumuję je, popełniając w ten sposób podwójne przestępstwo. Zakłócam działanie wymiaru sprawiedliwości, osiągając przy tym korzyść osobistą.
— Weź parę dni wolnych, człowieku. Mówię serio. Potrzebny ci wypoczynek. Radzę ci dobrze: zejdź na dół i wyrzuć te pieprzone czekoladki do pierwszego napotkanego kosza na śmieci. A potem zjedz kolację razem ze mną i ż Hannelore. Wyglądasz, jakbyś od kilku tygodni nie miał w ustach nic przyzwoitego. Sprawę przejęło Gestapo. Raport z sekcji zwłok powędruje prosto na Prinz-Albrecht Strasse. Postaw na tym krzyżyk. Zapomnij o tym.
— Posłuchaj, Max. — Xavier powtórzył mu to, co usłyszał od Josta. Opowiedział o widzianym przy zwłokach Globusie. Wyciągnął kalendarzyk Buhlera. — Kto to jest Stuckart i Luther?
— Nie mam pojęcia. — Twarz Jaegera stała się nagle zimna i obojętna. — Co więcej, wcale nie chcę wiedzieć.
W dół prowadziły strome, pogrążone w półmroku kamienne schody. March zszedł do podziemi i zawahał się, trzymając w ręku czekoladki. Za drzwiami z lewej strony znajdowało się wybrukowane kocimi łbami podwórko, skąd wywożono składowane w wielkich, zardzewiałych pojemnikach śmieci. Słabo oświetlony korytarz z prawej strony prowadził do archiwum.
Wsadził czekoladki pod pachę i skręcił w prawo.
Archiwum Kripo mieściło się w dawnym magazynie koło kotłowni. Bliskość instalacji centralnego ogrzewania i plątanina rur z ciepłą wodą sprawiała, że było tu bez przerwy gorąco. W powietrzu unosił się charakterystyczny kojący zapach kurzu i suchego papieru; szczyty stojących między filarami metalowych stelaży wydawały się tonąć w mroku.
Archiwistka, tęga kobieta w zatłuszczonym mundurze, była kiedyś strażniczką w więzieniu w Plötzensee. Kazała mu się wylegitymować. Pokazał jej przepustkę, tak jak to czynił przynajmniej raz w tygodniu przez ostatnie dziesięć lat, a ona przyjrzała się jej dokładnie, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Porównała zdjęcie z twarzą, ponownie rzuciła okiem na przepustkę i dopiero wtedy oddała mu ją z powrotem, kiwając przy tym niedostrzegalnie podbródkiem — coś pośredniego między podziękowaniem a drwiną.
— Nie wolno palić — powiedziała po raz pięćsetny z rzędu, unosząc ostrzegawczo palec.
Ze stojącej przy jej biurku półki z księgozbiorem podręcznym wybrał „Wer Ist’s?”, niemiecką wersję „Who’s Who?”, oprawne w czerwoną skórę liczące tysiąc stron tomisko. Wziął także mniejszą partyjną publikację, Spis wyższych urzędników NSDAP. Przy każdym biogramie zamieszczono tam niewielką fotkę wielkości zdjęcia do paszportu. Zaniósł obie książki na stolik i zapalił lampę. Archiwum było prawie puste.
Z dwóch informatorów Xavier wolał przewodnik partyjny. Publikowany był mniej więcej raz w roku od połowy lat trzydziestych. Często przychodził tutaj w długie, ciemne, zimowe popołudnia, żeby posiedzieć w cieple i przejrzeć stare wydania. Intrygował go sposób, w jaki zmieniały się twarze. We wcześniejszych wydaniach dominowali członkowie Freikorpsów, posiwiali mężczyźni z karkami szerszymi niż obwód czaszki. Wlepiali wytrzeszczone oczy w obiektyw, wyszorowani do czysta i zażenowani niczym dziewiętnastowieczni parobcy, którzy założyli swoje najlepsze niedzielne ubrania. Ale gdzieś około roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piwosze ustąpili miejsca wymuskanym technokratom w rodzaju Alberta Speera — wykształconym absolwentom uniwersytetów — ludziom o zimnych oczach i twarzach, na których widniał szeroki uśmiech.
Był tylko jeden Luther. Imię: Martin. Oto mamy, towarzysze, prawdziwe historyczne nazwisko. Ale ten Luther w niczym nie przypominał swego słynnego imiennika. Pyzata twarz, czarne włosy i okulary w kościanej oprawie. March wyjął swój notatnik.
Urodzony 16 grudnia 1895. 1914-1918 służył w wojskach transportowych. Zawód: spedytor meblowy. Wstąpił do NSDAP i SA l marca 1933. Zasiadał w berlińskiej Radzie Miejskiej, reprezentując dystrykt Dahlem. W 1936 wstąpił do służby zagranicznej. W 1941 awansowany na podsekretarza stanu. Przed odejściem na emeryturę w roku 1955 pełnił w Ministerstwie Spraw Zagranicznych funkcję szefa Abteilung Deutschland.
Szczegółów było niewiele, ale wystarczyły, żeby March zorientował się, z kim ma do czynienia. Wiecznie skacowany i agresywny, chaotyczny uliczny polityk. W dodatku oportunista. Podobnie jak tysiące innych Luther wstąpił do partii parę tygodni po dojściu Hitlera do władzy.
Przerzucił szybko kartki, szukając Stuckarta. Wilhelm Stuckart, doktor prawa. Portret zrobiony w profesjonalnym atelier, twarz skryta w półcieniu niczym na fotosie filmowego gwiazdora. Facet był próżny, nie było co do tego wątpliwości. Dziwna mieszanka: kręcone, szpakowate włosy, przenikliwe oczy, mocno zarysowana szczeka. A jednocześnie pełne, prawie lubieżne usta. March notował dalej.
Urodzony 16 listopada 1902 w Wiesbaden. Studiował prawo i ekonomię na uniwersytetach w Monachium i Frankfurcie nad Menem. W czerwcu 1928 ukończył z wyróżnieniem studia. Do partii wstąpił w 1922 w Monachium. Pełnił różne funkcje w SA i SS. W 1933 wybrany na burmistrza Szczecina. 1933-1953 sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Publikacje: „Komentarz na temat niemieckich praw rasowych” (1936). W 1944 otrzymał honorowy stopień Obergruppenführera SS. W 1953 powrócił do prywatnej praktyki adwokackiej.
To był ktoś, kto zupełnie nie przypominał Luthera. Intelektualista; alter Kämpfer, podobnie jak Buhler; facet, który mierzył wysoko. Żeby w wieku trzydziestu jeden lat zostać burmistrzem Szczecina, prawie trzystutysięcznego portowego miasta… Nagle March uświadomił sobie, że wszystko to całkiem niedawno gdzieś czytał. Ale gdzie? Nie mógł sobie przypomnieć. Zamknął oczy. Gdzie to było?
Z „Wer Ist’s” nie dowiedział się nic więcej oprócz tego, że Stuckart był kawalerem, a Luther żył aktualnie ze swoją trzecią żoną. Znalazł w notesie dwie nie zapisane kartki i podzielił je na trzy kolumny. Umieścił na górze nazwiska Buhlera, Luthera i Stuckarta i zaczął wpisywać do każdej z nich daty. Porównywanie chronologii było jego ulubionym zajęciem, metodą, dzięki której odnajdywał logiczny wzór w tym, co na pierwszy rzut oka wydawało się zbiorem przypadkowych faktów.
Wszyscy urodzili się z grubsza w tym samym czasie. Buhler miał sześćdziesiąt cztery lata, Luther sześćdziesiąt osiem, Stuckart sześćdziesiąt jeden. W latach trzydziestych wszyscy przeszli na państwowe posady — Buhler w 1939, Luther w 1936, Stuckart w 1935. Wszyscy pełnili mniej więcej podobne stanowiska — Buhler i Stuckart byli sekretarzami stanu, Luther podsekretarzem. Wszyscy przeszli na emeryturę w latach pięćdziesiątych — Buhler w 1951, Luther w 1955, Stuckart w 1953. Wszyscy musieli się wzajemnie znać. Wszyscy spotkali się o godzinie dziesiątej rano w zeszły piątek. Gdzie krył się wzór?
March przechylił się do tyłu na krześle i wlepił wzrok w biegnące pod sufitem rury.
Nagle przypomniał sobie.
Poderwał się z krzesła.
Obok wejścia leżały zszywki „Berliner Tageblatt”, „Völkischer Beobachter” oraz wydawanego przez SS „Das Schwarzes Korps”. Przerzucił szybko kartki „Tageblatt”, cofając się do wczorajszego wydania, do działu nekrologów. Po chwili znalazł to, czego szukał. Czytał ten nekrolog nie dalej jak wczoraj.
Towarzysz partyjny Wilhelm Stuckart, były sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, zmarł nagle na atak serca w niedzielę, 13 kwietnia. Oddany bojownik Narodowego Socjalizmu, pozostanie na zawsze w naszej pamięci…
Miał wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod nóg. A potem zdał sobie sprawę, że przygląda mu się archiwistka.
— Źle się pan czuje, Herr Sturmbannführer?
— Nie, nic mi nie jest. Wyświadczy mi pani przysługę? — Wziął z jej biurka rewers i napisał na nim pełne nazwisko Stuckarta i jego datę urodzenia. — Może pani sprawdzić, czy mamy akta tej osoby?
Przyjrzała się rewersowi i wyciągnęła rękę.
— Przepustka.
Dał jej przepustkę. Polizała językiem czubek ołówka i wpisała do odpowiedniej rubryki dwunastocyfrowy numer służbowy Marcha. Dzięki temu wiadomo będzie, kto poprosił o dostęp do akt i o której to było godzinie. Gestapo mogło dowiedzieć się, czym interesował się inspektor March w osiem godzin po odebraniu mu sprawy Buhlera. Kolejny przejaw braku narodowosocjalistycznej dyscypliny. Nic nie był w stanie na to poradzić.
Archiwistka wyciągnęła długą drewnianą szufladę i przejechała kwadratowymi palcami po kartach katalogowych.
— Stroop… — mruczała. — Strunck. Struss. Stülpnagel…
— Minęła go pani — powiedział March. Odchrząknęła i wyjęła z szuflady różową kartę.
— Stuckart Wilhelm. — Podniosła wzrok. — Akta wypożyczone.
— Komu?
— Niech pan sam zobaczy.
March pochylił się. Akta Stuckarta wypożyczył Sturmbannführer Fiebes z departamentu VB3. Departamentu przestępstw seksualnych.
Whisky i suche powietrze sprawiły, że zachciało mu się pić.
W korytarzu przed wejściem do archiwum był kranik z zimną wodą. Nalał sobie filiżankę i zastanawiał się, co począć.
Co zrobiłby na jego miejscu każdy rozsądny człowiek? Nietrudno było zgadnąć. Rozsądny człowiek zrobiłby to, co każdego dnia robił Max Jaeger. Nałożyłby na głowę kapelusz i wróciłby do domu, do żony i dzieci. Ale March nie miał takiej możliwości. Puste mieszkanie przy Ansbacher Strasse, kłócący się piętro niżej sąsiedzi i leżąca na podłodze wczorajsza gazeta — to wszystko wcale go nie pociągało. Ograniczył swoje życie do tego stopnia, że pozostała mu tylko praca. Co się stanie, jeśli i ona okaże się nic niewarta?
I było coś jeszcze, coś, co kazało mu każdego ranka zrywać się z łóżka na spotkanie kolejnego ponurego dnia. Tym czymś była ciekawość. W pracy policjanta istnieje zawsze jakieś kolejne skrzyżowanie, kolejny róg, zza którego wyłania się nowy widok. Kim była rodzina Weissów i co się z nią stało? Do kogo należały zwłoki wyłowione z jeziora? Co łączyło śmierć Buhlera i Stuckarta? Ciekawość utrzymywała go przy życiu, była jego błogosławieństwem i przekleństwem. I dlatego tak naprawdę nie miał teraz żadnego wyboru.
Rzucił papierową filiżankę do kosza na śmieci i ruszył po schodach na górę.
Walter Fiebes siedział popijając sznapsa w swoim gabinecie. Ze stołu przy oknie spoglądało na niego pięć ludzkich głów — białe gipsowe odlewy z uniesionymi niczym deski klozetowe skalpami, pod którymi widać było pomalowane na czerwono i szaro sekcje mózgu — pięć czaszek, na których opierało się niemieckie imperium.
Umieszczone pod spodem tabliczki opisywały je od lewej do prawej, w kolejności, którą wyznaczał malejący stopień akceptacji władz. Kategoria pierwsza: czysty nordyk. Kategoria druga: osobnik o dominujących cechach nordyckich bądź falickich. Kategoria trzecia: łagodny mieszaniec z niewielką domieszką alpejsko-dynarską bądź śródziemnomorską. Przedstawiciele tych trzech grup mogli wstępować do SS. Pozostali nie mogli sprawować żadnych publicznych urzędów i gapili się z wyrzutem na Fiebesa. Kategoria czwarta: mieszaniec z dominującą domieszką bałtycką bądź alpejską. Kategoria piąta: mieszaniec pochodzenia pozaeuropejskiego.
March należał do kategorii pierwszej lub drugiej, Fiebes, paradoksalnie, sytuował się na pograniczu trzeciej. Ale prawdziwych fanatyków rasizmu rzadko można było spotkać wśród niebieskookich aryjskich supermenów; zbyt często, mówiąc słowami „Des Schwarzes Korps” „traktowali oni swą przynależność do narodu panów za coś oczywistego”. Bagniste pogranicze niemieckiej rasy patrolowali zamiast nich ci mniej przekonani o czystości własnej krwi. Poczucie braku bezpieczeństwa czyniło z nich dobrych strażników. Komiczny w swoich skórzanych krótkich spodniach, z których wyłaniały się iksowate nogi, dyrektor szkoły z Frankonii; spoglądający na świat przez grube soczewki okularów bawarski sklepikarz; nie potrafiący opanować nerwowego tiku i żywiący skrytą słabość do młodszych członków Hitlerjugend rudy księgowy z Turyngii; ludzie kulawi i brzydcy, najbardziej wybrakowane egzemplarze narodowego miotu — ci właśnie byli najgłośniejszymi obrońcami czystości rasy.
Do nich właśnie zaliczał się Fiebes — krótkowidzący, zgarbiony, krzywozębny, zdradzony przez żonę Fiebes — któremu Rzesza powierzyła jedyną pracę, na której mu naprawdę zależało. Najcięższymi wykroczeniami stały się nie gwałt i kazirodztwo, lecz homoseksualizm i krzyżowanie się ras. Aborcja, jako akt sabotażu przeciwko rasowej przyszłości Niemiec, karana była śmiercią. W rozwiązłych latach sześćdziesiątych obserwowało się znaczny wzrost przestępstw seksualnych. Fiebes, uwielbiający grzebać się w cudzych brudach, pracował po dwadzieścia cztery godziny na dobę i wedle słów Maxa Jaegera był szczęśliwy niczym tarzająca się w gnoju świnia.
Ale nie tego wieczoru. Tego wieczoru popijał w pracy, miał wilgotne oczy i przekrzywiony w bok, przypominający skrzydło nietoperza tupecik.
— W gazetach piszą, że Stuckart zmarł na zawał serca — powiedział March.
Fiebes zamrugał oczyma.
— Ale w archiwum odkryłem, że jego akta znajdują sie u ciebie.
— Nie mogę tego skomentować.
— Oczywiście, że możesz. Jesteśmy starymi kolegami. — March usiadł i zapalił papierosa. — Zakładam, że chodzi tu jak zwykle o zaoszczędzenie kłopotów rodzinie.
— Żeby tylko rodzinie… — mruknął Fiebes. Zawahał się. — Mogę się poczęstować? — zapytał.
— Jasne. — March dał mu papierosa i pstryknął przed nosem zapalniczką. Fiebes zaciągnął się ostrożnie niczym uczeń w toalecie.
— Jestem tą sprawą bardzo wstrząśnięty, March, nie boję się tego przyznać. Uważałem faceta za prawdziwego bohatera.
— Znałeś go?
— Tylko ze słyszenia. Osobiście nigdy się z nim nie spotkałem. Dlaczego tak się nim interesujesz?
— Sprawa wagi państwowej. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Wiesz, jak to jest.
— No tak. Teraz rozumiem. — Fiebes nalał sobie kolejnego solidnego sznapsa. — Jesteśmy do siebie bardzo podobni, March, ty i ja.
— Naprawdę?
— Jasne. Jesteś jedynym oprócz mnie śledczym, który przesiaduje tutaj po nocach. Pozbyliśmy się naszych żon, naszych dzieci… całego tego gówna. Sens naszego życia wyznacza praca. Jeśli idzie dobrze, my też czujemy się dobrze. Jeśli idzie źle… — Głowa opadła mu na piersi. — Czytałeś książkę Stuckarta? — zapytał po chwili.
— Niestety nie.
Fiebes otworzył szufladę biurka i wyjął z niej sfatygowany, oprawny w skórę tom. „Komentarz na temat niemieckich praw rasowych”. March przekartkował go. Kolejne rozdziały poświęcone były każdej z trzech ustaw norymberskich, ustawie o obywatelstwie Rzeszy, ustawie o ochronie niemieckiej krwi i niemieckiego honoru, a także ustawie o ochronie zdrowia genetycznego narodu niemieckiego. Niektóre fragmenty podkreślono czerwonym tuszem. Widniały obok nich duże wykrzykniki. „W celu uniknięcia szkód rasowych pary powinny przed zawarciem małżeństwa poddać się badaniom medycznym. Małżeństwo pomiędzy osobami cierpiącymi na choroby weneryczne, niedorozwój umysłowy, bądź też »skazy genetyczne« (patrz uchwalona w roku 1933 ustawa o sterylizacji) dozwolone są dopiero po okazaniu zaświadczenia o sterylizacji”. Były również wykresy. „Zezwolenia na małżeństwa między Aryjczykami i nie-Aryjczykami”, „Częstotliwość krzyżowania się ras pierwszego stopnia”.
Dla Xaviera Marcha wszystko to był bełkot.
— Większość tych rzeczy już się dzisiaj zdezaktualizowała — oświadczył Fiebes. — Wiele stwierdzeń odnosiło się do Żydów, a Żydzi, jak dobrze wiemy — dodał, mrugając okiem — wyjechali wszyscy na Wschód. Ale dla mnie Stuckart jest nadal czymś w rodzaju Biblii. Kamieniem węgielnym.
March oddał mu książkę, którą Fiebes ujął delikatnie niczym relikwię.
— Chciałbym teraz zobaczyć jego akta — powiedział March. Przygotowany był na dłuższą kłótnię, ale Fiebes machnął zachęcająco dłonią, w której trzymał butelkę z wódką.
— Ależ proszę bardzo.
Dossier było bardzo stare, teczkę założono przed ponad ćwierćwieczem. W roku 1936 Stuckart został członkiem powołanego przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Komitetu do Spraw Ochrony Niemieckiej Krwi — trybunału zajmującego się rozpatrywaniem spraw urzędników, adwokatów i lekarzy, którzy złożyli podanie o małżeństwo z przedstawicielami ras innych niż aryjskie. Krótko potem policja zaczęła otrzymywać anonimowe listy oskarżające Stuckarta o wypisywanie zezwoleń na małżeństwo w zamian za łapówki w gotówce. Domagał się ponoć także usług seksualnych od zainteresowanych kobiet.
Pierwszym wymienionym z nazwiska skarżącym był krawiec z Dortmundu, niejaki Herr Maser, który zgłosił się do miejscowej siedziby partii, twierdząc, że Stuckart znieważył jego narzeczoną. Nie było śladu żadnego dochodzenia. Zamiast tego Masera i jego przyjaciółkę wysłano do obozu koncentracyjnego. W teczce znajdowały się również inne donosy, w tym od Blockleitera kamienicy, w której Stuckart mieszkał podczas wojny. Nie podjęto żadnych czynności śledczych.
W roku 1953 Stuckart nawiązał stosunki z osiemnastoletnią warszawianką, Marią Dymarski. Chcąc wyjść za kapitana Wehrmachtu twierdziła ona, że pochodzi ze starej osiemnastowiecznej niemieckiej rodziny. Eksperci Ministerstwa Spraw Wewnętrznych uznali przedstawione przez nią dokumenty za sfałszowane. W następnym roku Maria Dymarski otrzymała pozwolenie na pracę w charakterze pomocy domowej w Berlinie. Jej chlebodawcą był Stuckart.
March podniósł wzrok znad biurka.
— Jak to się stało, że przez dziesięć lat nikt nie dobrał mu się do skóry?
— Był Obergruppenführerem SS. Nikt nie składa donosów na takiego człowieka. Nie zapominaj, co stało się z tym Maserem, który pierwszy złożył skargę. Poza tym nikt nie dysponował wtedy solidnymi dowodami.
— A teraz są?
— Zajrzyj do koperty.
Do akt dołączona była brązowa koperta z zadziwiająco dobrej jakości kilkunastoma barwnymi fotografiami przedstawiającymi Stuckarta i Dymarski w łóżku. Białe ciała na tle czerwonej satynowej pościeli. Twarze — na jednych zdjęciach wykrzywione, na innych zrelaksowane — nietrudno było zidentyfikować. Wszystkie fotografie zrobione zostały z tego samego miejsca, obok łóżka. Ciało dziewczyny, blade i niedożywione, wyglądało dziwnie krucho pod Stuckartem. Na jednym ze zdjęć siedziała na nim okrakiem — szczupłe blade ramiona trzymała za głową, twarz odwróciła do aparatu. Rysy miała szerokie, słowiańskie. Ale z długimi do ramion, tlenionymi blond włosami mogła od biedy uchodzić za Niemkę.
— Zrobiono je dawno temu?
— Mniej więcej przed dziesięcioma laty. Od tego czasu Stuckart posiwiał, ona utyła. Zrobiła się z niej prawdziwa dziwka.
— Wiadomo, gdzie zrobiono zdjęcia? — W tle widać było rozmazane kolory. Brązowe, drewniane wezgłowie łóżka, biało-czerwona, prążkowana tapeta, lampa z żółtym kloszem; takie wnętrze mogło się znajdować dosłownie wszędzie.
— To nie jest wystrój jego mieszkania… przynajmniej obecnie. Hotel, może burdel. Aparat ukryty był za fałszywym lustrem. Widzisz, jak czasami gapią się prosto w obiektyw? Widziałem takie spojrzenia setki razy. Przyglądają się sobie w lustrze.
March zbadał po raz drugi wszystkie zdjęcia. Były błyszczące i nie pogięte — nowe odbitki starych negatywów. Obrazki, jakie można nabyć od rajfura w bocznej uliczce w Kreuzburgu.
— Gdzie je znalazłeś?
— Obok ciał.
Stuckart najpierw zastrzelił swoją kochankę. Z raportu wynikało, że leżała na brzuchu całkowicie ubrana, na łóżku w apartamencie Stuckarta przy Fritz Todt-Platz. Wpakował jej pocisk w tył głowy ze swego wchodzącego w skład wyposażenia SS lugera (jeśli to wszystko prawda, pomyślał March, stary mól książkowy użył pewnie broni palnej po raz pierwszy w życiu). W ranie znajdowały się strzępy tkaniny, co mogło sugerować, że strzał został oddany przez poduszkę. Potem Stuckart usiadł podobno na skraju łóżka i strzelił sobie w podniebienie. Na fotografiach policyjnych nie sposób było rozpoznać żadnego ciała. W zaciśniętej dłoni samobójcy wciąż tkwił pistolet.
— Na stole w jadalni zostawił krótki list — powiedział Fiebes. — „Mam nadzieję, że zaoszczędzę w ten sposób wstydu mojej rodzinie, Rzeszy i Führerowi. Heil Hitler! Niech żyją Niemcy! Wilhelm Stuckart”.
— Szantaż?
— Prawdopodobnie.
— Kto znalazł ciała?
— Tu dopiero się zdziwisz. Amerykańska dziennikarka. — Fiebes wypluł te dwa słowa niczym truciznę.
W aktach znajdowało się jej zeznanie: Charlotte Maguire, wiek 25 lat, berlińska korespondentka amerykańskiej agencji prasowej, World European Features.
— Prawdziwa mała dziwka. Od razu, jak ją tu przywieźli, zaczęła coś wrzeszczeć o przysługujących jej prawach. O prawach! — Fiebes pociągnął kolejny łyk sznapsa. — Podejrzewam, że teraz powinniśmy być chyba kurewsko mili dla Amerykanów, prawda?
March zanotował sobie jej adres. Jedynym innym przesłuchiwanym świadkiem był portier, który pracował w bloku Stuckarta. Amerykanka twierdziła, że zaraz po odkryciu ciała widziała na schodach dwóch mężczyzn; portier jednak upierał się, że nie było nikogo.
March podniósł gwałtownie wzrok. Fiebes podskoczył na krześle.
— Co się stało?
— Nic. Wydawało mi się, że widziałem jakiś cień przy drzwiach.
— Mój Boże, co to za miejsce… — Fiebes otworzył na oścież drzwi z matowego szkła i wyjrzał na korytarz. Kiedy był odwrócony plecami, March odpiął przymocowaną do teczki kopertę i wsunął ją do kieszeni.
— Nikogo. — Fiebes zamknął drzwi. — Tracisz nerwy, March.
— Moim przekleństwem była zawsze zbyt aktywna wyobraźnia. March zamknął teczkę i wstał. Fiebes zatoczył się i zamrugał oczyma.
— Nie chcesz jej zabrać? Nie pracujesz nad tą sprawą razem z Gestapo?
— Nie. To oddzielne dochodzenie.
— Tak? — Fiebes usiadł ciężko. — Kiedy powiedziałeś, że chodzi o „sprawę wagi państwowej”, pomyślałem… Ale to i tak nie ma znaczenia. Ja już się tym nie zajmuję. Śledztwo przejęło, dzięki Bogu, Gestapo. Bezpośredni nadzór sprawuje Obergruppenführer Globocnik. Słyszałeś o nim? Prawdziwy rzeźnik, to prawda, ale na pewno sobie z tym poradzi.
W biurze informacyjnym przy Alexander Platz mieli adres Luthera. Według danych policyjnych wciąż mieszkał w Dahlem. March zapalił kolejnego papierosa i wykręcił numer. Czekał dość długo — gdzieś w mieście niosło się ponure nieprzyjemne echo dzwonka. Już miał zrezygnować, kiedy w słuchawce odezwał się głos kobiety.
— Słucham?
— Frau Luther?
— Przy telefonie. — Głos miała młodszy, niż się spodziewał. Lekko ochrypły, jakby przed chwilą płakała.
— Nazywam się Xavier March. Jestem inspektorem berlińskiej Kriminalpolizei. Czy mogę rozmawiać z pani mężem?
— Przykro mi… nie rozumiem. Jeśli jest pan z policji, powinien pan wiedzieć…
— Wiedzieć? Co takiego?
— Mój mąż zaginął. W niedzielę. Zaczęła płakać.
— Bardzo mi przykro. — March balansował papierosem na skraju popielniczki. Wielki Boże, kolejna ofiara.
— Powiedział, że wybiera się w podróż służbową do Monachium i że wróci w poniedziałek. — Wydmuchała nos. — Ale już to wam wyjaśniałam. Z pewnością wie pan, że sprawa załatwiana jest na najwyższym szczeblu. Co…? — Nagle przerwała. March słyszał stłumione odgłosy rozmowy. W tle słychać było nieprzyjemny i nagabujący głos mężczyzny. Kobieta powiedziała coś, czego nie słyszał, a potem zwróciła się z powrotem do niego. — Jest tu przy mnie Obergruppenführer Globocnik. Chciałby z panem rozmawiać. Jak brzmiało pańskie nazwisko? March odłożył słuchawkę.
W drodze powrotnej rozmyślał o porannym telefonie do Buhlera.
Głos starego człowieka: „Buhler? Odezwij się. Kto mówi?”
„Przyjaciel”.
Trzask odkładanej słuchawki.
Bülow Strasse ma mniej więcej kilometr długości i biegnie z zachodu na wschód przez jedną z najbardziej ruchliwych dzielnic Berlina, niedaleko Dworca Gotenlandzkiego. Amerykanka mieszkała w bloku w połowie ulicy.
March nie spodziewał się, że zagraniczna korespondentka będzie mieszkała w takiej ruderze: poczerniała od stuletniej sadzy, pięciopiętrowa fasada upstrzona była ptasimi odchodami. Siedzący na chodniku obok wejścia pijak wodził głową za każdym przechodzącym. Drugą stroną ulicy biegł nadziemny odcinek U-Bahnu. Kiedy parkował samochód, ze stacji wytoczyły się czerwone i żółte wagony metra. Z pałąków strzelały jaskrawe niebiesko-białe snopy iskier. Zapadał zmierzch.
Mieszkanie Amerykanki mieściło się na czwartym piętrze. Nie było jej w domu. Do drzwi przypięty był napisany po angielsku liścik: „Henry, jestem w barze przy Potsdamer Strasse. Całusy, Charlie”.
March znał po angielsku tylko kilka słów — dosyć, żeby zrozumieć treść notatki. Znużonym krokiem zszedł z powrotem na dół. Potsdamer Strasse była bardzo długa, mieściło się przy niej wiele barów.
— Szukam Fräulein Maguire — zwrócił się do dozorczyni na parterze. — Wie pani może, gdzie ją można znaleźć? Zareagowała, jakby przekręcił kontakt.
— Wyszła mniej więcej przed godziną, Herr Sturmbannführer. Jest pan drugim mężczyzną, który o nią pyta. Piętnaście minut po jej wyjściu przyszedł młody facet, elegancko ubrany, z krótko przyciętymi włosami. Cudzoziemiec jak ona. Fräulein Maguire nie wróci przed północą, to mogę panu zaręczyć.
March zastanawiał się, o ilu jeszcze lokatorach dozorczyni donosi na Gestapo.
— Czy jest jakiś bar, który regularnie odwiedza?
— U Heiniego, tuż za rogiem. Łażą tam wszyscy ci cholerni cudzoziemcy.
— Pani spostrzegawczość zasługuje na podziw.
Kiedy rozstawał się pięć minut później z wracającą do szydełkowania konsjerżką, głowa pękała mu od wiadomości o „Charlie” Maguire. Wiedział, że ma krótko przycięte, ciemne włosy; że jest nieduża i szczupła; że nosi nieprzemakalny płaszcz z błyszczącego plastiku i buty na wysokich obcasach jak jakaś dziwka; że mieszka tutaj od sześciu miesięcy i często wstaje z łóżka dopiero w południe; że zalega z czynszem; że powinien zobaczyć, ile wyrzuca butelek po alkoholu… Nie, dziękuje, naprawdę nie ma ochoty bliżej im się przyjrzeć, to nie będzie konieczne, okazała się pani nadzwyczaj pomocna.
Wychodząc z domu, skręcił w prawo. A potem jeszcze raz w prawo, w Potsdamer Strasse. Bar u Heiniego był pięćdziesiąt metrów dalej, po lewej stronie. Na szyldzie widniał ubrany w fartuch oberżysta z zakręconymi wąsami i kuflem pieniącego się piwa w ręku. Pod spodem paliły się tylko niektóre litery czerwonego neonu: U He ni o.
W barze było cicho — z wyjątkiem ustawionego w kącie stolika, przy którym rozmawiała głośno po angielsku grupka sześciu osób. Maguire była wśród nich jedyną kobietą. Śmiejąc się mierzwiła właśnie włosy starszemu od siebie mężczyźnie. On również zanosił się śmiechem. A potem zobaczył Marcha. Powiedział coś i śmiech umilkł. Wlepili w niego oczy. March podszedł bliżej, świadom wrażenia, jakie wywiera jego mundur. Podkute oficerskie buty stukały głośno po wyfroterowa-nej drewnianej podłodze.
— Fräulein Maguire, nazywam się Xavier March i jestem pracownikiem berlińskiej Kriminalpolizei — powiedział, wyjmując legitymację. — Chciałbym z panią chwilę porozmawiać.
W jej dużych ciemnych oczach odbijały się światła baru.
— Proszę bardzo.
— Na osobności.
— Nie mam nic więcej do powiedzenia. — Odwróciła się do mężczyzny, którego przed chwilą czochrała, i mruknęła coś, czego March nie zrozumiał. Wszyscy się roześmieli. March nie ruszył się z miejsca. Po jakimś czasie od stolika wstał młodszy mężczyzna w sportowej marynarce i koszuli z przypinanym kołnierzykiem. Wyciągnął z kieszonki na piersi swoją legitymację.
— Nazywam się Henry Nightingale. Jestem drugim sekretarzem ambasady Stanów Zjednoczonych. Przykro mi, Herr March, ale wszystko, co miała do powiedzenia, miss Maguire powiedziała już pańskim kolegom.
March zignorował legitymację.
— Skoro nie ma pan zamiaru odejść — powiedziała Maguire — równie dobrze może się pan do nas przyłączyć. To jest Howard Thompson z „New York Timesa”. — Wskazała starszego mężczyznę, który uniósł w górę kieliszek. — To Bruce Fallon z United Press, Peter Kent z CBS i Arthur Haines z Reutera. Henry’ego już pan poznał. Mnie najwyraźniej zna pan również. Chcieliśmy uczcić kilkoma szklaneczkami wspaniałą wiadomość. Niech pan nie robi takiej nadętej miny. Jesteśmy teraz przyjaciółmi: Amerykanie i esesmani.
— Uważaj, co mówisz, Charlie — odezwał się młody pracownik ambasady.
— Zamknij się, Henry. Chryste, ten facet nie zamierza się tak łatwo odczepić. Porozmawiam z nim z czystej nudy. Niech pan spojrzy… — Na stoliku przed nią leżała zmięta kartka papieru. Cisnęła nią w Marcha. — Oto, czego się przez to wszystko doczekałam. Cofnięto mi wizę za „zawarcie bez zezwolenia znajomości z niemieckim obywatelem”. Miałam wyjechać już dzisiaj, ale przyjaciele wstawili się za mną w Ministerstwie Propagandy i dostałam odroczenie na tydzień. Nie sprawiłoby to najlepszego wrażenia, prawda? Wydalenie dziennikarki tego samego dnia, kiedy ogłoszono wspaniałą wiadomość.
— To ważne — powiedział March.
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. Facet z ambasady położył jej dłoń na ramieniu.
— Nie musisz z nim wcale iść — powiedział. To pomogło jej chyba podjąć decyzję.
— Może byś się tak zamknął, Henry. — Strząsnęła jego rękę i narzuciła na ramiona płaszcz. — Jak na nazistę wygląda całkiem przyzwoicie. Dziękuję za drinka. — Wychyliła do dna zawartość szklanki — sądząc z wyglądu whisky z wodą sodową — i wstała od stolika. — Chodźmy.
Facet, którego przedstawiła jako Thompsona, powiedział coś po angielsku.
— Dobrze, Howard. Nie musisz się martwić — odparła. — Dokąd mnie pan zabiera? — zapytała Marcha, kiedy wyszli na zewnątrz.
— Do mojego samochodu.
— A kiedy się już w nim znajdziemy?
— Do apartamentu doktora Stuckarta.
— Zapowiada się niezła zabawa.
Amerykanka była rzeczywiście dość niska. Nawet na wysokich obcasach nie sięgała Xavierowi do ramienia. Otworzył przed nią drzwi volkswagena i kiedy pochyliła się, żeby wsiąść do środka, owionął go zapach whisky i papierosów — francuskich, nie niemieckich. A także raczej drogich perfum.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i za ich plecami zawarczał tysiąctrzystacentymetrowy silnik. March wrzucił bieg i ruszył na zachód. Ostrożnie prowadząc zjechał z Bülow Strasse, okrążył Dworzec Gotenlandzki i skręcił na północ, w aleję Zwycięstwa. Po jej obu stronach stały zdobyte podczas kampanii wschodniej działa. Armatnie lufy mierzyły prosto w niebo. Ta część stolicy była o tej porze zwykle wyludniona; berlińczycy woleli hałaśliwe kafejki na tyłach Kurfürstendammu i kręte uliczki Kreuzbergu. Ale tego wieczoru wszędzie widać było ludzi — spacerowali, oglądali wystawy i stali w małych grupkach, podziwiając armaty i skąpane w świetle reflektorów budynki.
— Jacy ludzie przyglądają się w nocy armatom? — zapytała, kręcąc ze zdumieniem głową.
— Turyści — odparł March. — Dwudziestego kwietnia będzie ich tu ponad trzy miliony.
Zabieranie Amerykanki z powrotem do mieszkania Stuckarta stanowiło niemałe ryzyko — zwłaszcza teraz, kiedy Globus wiedział, że ktoś z Kripo szuka Luthera. Ale March musiał zobaczyć to mieszkanie; musiał usłyszeć w nim opowieść dziewczyny. Nie miał żadnego konkretnego planu, najmniejszego pojęcia, czego powinien szukać. Przypomniał sobie z uśmiechem słowa Führera: „Idę z pewnością lunatyka drogą, którą wskazuje mi Opatrzność”.
Przed nimi jaśniał w świetle reflektorów umieszczony na szczycie Wielkiego Pałacu orzeł. Mogło się zdawać, że wisi w powietrzu: złota, unosząca się nad stolicą, drapieżna bestia.
Dziennikarka zauważyła jego skrzywione w uśmiechu usta.
— Co pana tak śmieszy?
— Nic.
Skręcił w prawo przy Parlamencie Europejskim. Reflektory oświetlały flagi dwunastu krajów członkowskich. Sztandar ze swastyką był dwa razy większy od innych.
— Niech mi pani opowie o Stuckarcie. Jak dobrze go pani znała?
— Bardzo słabo. Poznałam go poprzez moich rodziców. Mój ojciec pracował przed wojną w tutejszej ambasadzie. Ożenił się z niemiecką aktorką. To moja matka. Nazywa się Monika Koch, może pan o niej słyszał?
— Nie, nie wydaje mi się. — Jej niemiecki był bez zarzutu. Musiała się go nauczyć już w dzieciństwie — bez wątpienia zasługa jej matki.
— Gdyby to usłyszała, na pewno zrobiłoby się jej przykro. Uważa chyba, że była tutaj kimś w rodzaju gwiazdy. Tak czy owak oboje powierzchownie znali Stuckarta. Kiedy w zeszłym roku wyjeżdżałam do Berlina, dali mi listę ludzi, z którymi można porozmawiać. Okazało się, że połowa z nich już nie żyje. Większość pozostałych nie chciała się ze mną w ogóle spotkać. Znajomość z amerykańskim dziennikarzem nie jest tutaj szczególnie dobrze widziana. Rozumie pan chyba, o co mi chodzi. Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zapalę?
— Nie, proszę bardzo. Jak wyglądał Stuckart?
— Paskudny typ. — W ciemności błysnęła zapalniczka; Amerykanka zaciągnęła się głęboko dymem. — Próbował się do mnie dobierać, chociaż w tym samym czasie była w mieszkaniu ta jego kobieta. To było tuż przed Bożym Narodzeniem. Przez kilka miesięcy trzymałam się od niego z daleka. A potem, w zeszłym tygodniu, dostałam cynk z mojej redakcji w Nowym Jorku. Chcieli jakiś kawałek na siedemdziesiąte piąte urodziny Hitlera… jakąś rozmowę z ludźmi, którzy znali go w dawnych czasach.
— I zadzwoniła pani do Stuckarta?
— Tak.
— Umówiła się z nim pani na spotkanie w niedzielę, a kiedy pani tam przyszła, już nie żył?
— Skoro pan to wszystko wie — stwierdziła poirytowana — dlaczego pan mnie wypytuje?
— Wcale nie wiem wszystkiego, Fräulein. I o to właśnie chodzi.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu.
Fritz Todt-Platz leżał kilka przecznic od alei Zwycięstwa. Wytyczony w połowie lat pięćdziesiątych, w ramach opracowanego przez Speera planu przebudowy miasta, składał się z kilku ekskluzywnych budynków mieszkalnych wzniesionych wokół niewielkiego pamiątkowego skwerku. Pośrodku stał absurdalnie heroiczny posąg twórcy autostrad, Todta, dzieło profesora Thoraka.
— Gdzie mieszkał Stuckart?
Wskazała blok po przeciwnej stronie placu. March objechał go i zaparkował przy krawężniku.
— Które piętro?
— Czwarte.
Spojrzał w górę. Okna na czwartym piętrze pogrążone były w mroku. To dobrze.
Posąg Todta oświetlały reflektory. Skąpana w odbitym świetle twarz Amerykanki wydawała się bardzo blada. Wyglądała, jakby zaraz miało jej się zrobić niedobrze. March przypomniał sobie fotografie, które pokazywał mu Fiebes — czaszka Stuckarta podobna była na nich do krateru albo ociekającej stearyną świeczki. Zrozumiał, co teraz czuła.
— Nie muszę tam wcale chodzić, prawda? — zapytała.
— Nie. Ale pójdzie pani.
— Dlaczego?
— Ponieważ zależy pani na dowiedzeniu się prawdy równie mocno jak mnie. Dlatego właśnie dała się pani przywieźć aż tutaj.
Ponownie zmierzyła go wzrokiem, a potem zgasiła papierosa i zgniotła go w popielniczce.
— Pospieszmy się — powiedziała. — Chcę szybko wrócić do moich przyjaciół.
Klucze wciąż znajdowały się w kopercie, którą zabrał z teczki Stuckarta. Było ich razem pięć. Znalazł ten, który pasował do drzwi wejściowych, otworzył je i weszli do środka budynku. Hol urządzony był z wulgarnym przepychem, w nowym imperialnym stylu — białe marmurowe podłogi, kryształowe żyrandole, wyściełane czerwonym pluszem, dziewiętnastowieczne pozłacane krzesła. W powietrzu unosił się zapach zwiędłych kwiatów. Nie było na szczęście portiera; musiał zejść ze swego posterunku. Cały budynek wydawał się jakby opuszczony. Być może lokatorzy wyjechali do swoich letnich domków na wsi. W tygodniu poprzedzającym Führertag w zatłoczonym Berlinie trudno było doprawdy wytrzymać. Ci, którzy mieli trochę oleju w głowie, zawsze uciekali na wieś.
— Co teraz?
— Proszę mi po prostu opowiedzieć, co się wydarzyło.
— Portier siedział przy swoim biurku, tutaj — powiedziała. — Zapytałam o Stuckarta. Skierował mnie na czwarte piętro. Nie mogłam pojechać windą, bo była właśnie w remoncie. W środku siedział monter. Poszłam więc po schodach.
— Która była godzina?
— Dokładnie dwunasta w południe. Wspięli się razem po schodach.
— Kiedy byłam na drugim piętrze — ciągnęła dalej — wpadli na mnie biegnący z góry dwaj mężczyźni.
— Proszę ich opisać.
— Wszystko to zdarzyło się zbyt szybko, żebym mogła im się dobrze przyjrzeć. Jeden był w brązowym garniturze, drugi w zielonej kurtce. Mieli krótko przystrzyżone włosy. To wszystko.
— Co zrobili na pani widok?
— Po prostu przecisnęli się obok mnie. Ten w kurtce powiedział coś do drugiego, ale nie usłyszałam ani słowa. Monter w windzie włączył akurat świder. Wdrapałam się na czwarte piętro i nacisnęłam dzwonek przy drzwiach Stuckarta. Nikt nie odpowiadał.
— To co pani wtedy zrobiła?
— Zeszłam na dół, do portiera, i poprosiłam go, żeby otworzył mieszkanie Stuckarta i sprawdził, czy nic mu się nie stało.
— Dlaczego? Zawahała się.
— Nie podobali mi się ci dwaj mężczyźni. Coś mnie tknęło. Wie pan: stoi pan przed zamkniętymi drzwiami, nikt nie odpowiada, a mimo to czuje pan, że ktoś jest w środku.
— I udało się pani przekonać portiera, żeby otworzył drzwi?
— Powiedziałam, że jeśli tego nie zrobi, zadzwonię na policję. Że jeżeli coś się stało doktorowi Stuckartowi, on odpowie za to przed władzami.
Sprytny argument, pomyślał March. Po trzydziestu latach ścisłego wykonywania rozkazów przeciętny niemiecki obywatel wolał nie brać odpowiedzialności za nic, nawet za otwarcie czyichś drzwi.
— I wtedy znalazła pani ciała?
— On zobaczył je pierwszy. Usłyszałam jego krzyk i wpadłam do pokoju.
— Powiedziała mu pani o tych dwóch mężczyznach, których zobaczyła pani na schodach? Co mówił portier?
— Z początku był zbyt zajęty rzyganiem, żeby coś powiedzieć. Potem upierał się, że nikogo nie widział. Stwierdził, że musiało mi się przywidzieć.
— Sądzi pani, że kłamał? Przez chwilę się zastanawiała.
— Nie, nie sądzę. Wydaje mi się, że rzeczywiście ich nie widział. Z drugiej strony nie bardzo rozumiem, jak mogli wyjść nie zauważeni.
Stali wciąż na podeście między pierwszym a drugim piętrem, tam gdzie według niej minęli ją dwaj mężczyźni. March zszedł na pierwsze piętro. Amerykanka przez chwilę czekała na górze, a potem ruszyła w ślad za nim. Uchylił drzwi z klatki na korytarz.
— Mogli ukryć się gdzieś tutaj — mruknął pod nosem. — Gdzie jeszcze?
Zeszli na parter. Tu mieli do wyboru dwoje drzwi. Pierwsze prowadziły do holu wejściowego. March przekręcił klamkę drugich. Nie były zamknięte.
— Mogli też zejść tutaj.
Oświetlone jarzeniówką stopnie z surowego betonu prowadziły do piwnicy. March ruszył długim korytarzem, otwierając po kolei wszystkie drzwi. Pralnia. Magazyn. Generator. Schron przeciwatomowy.
Na mocy wydanego w roku 1948 Regulaminu Obrony Cywilnej
Rzeszy każdy budynek powinien mieć schron przeciwatomowy; te wybudowane pod biurami i blokami mieszkaniowymi musiały być dodatkowo wyposażone w generator i system filtrowania powietrza. Schron w bloku Stuckarta był wyjątkowo dobrze zaopatrzony: prycze do spania, szafka z zapasami, oddzielna kabina z sanitariatami. March podstawił metalowe krzesło pod znajdujący się dwa i pół metra nad podłogą wylot otworu wentylacyjnego. Złapał metalową siatkę i bez żadnej trudności wyjął ją z ramy. Wszystkie śruby zostały usunięte.
— Przepisy Ministerstwa Budownictwa określają, że otwór ma mieć półmetrową średnicę — powiedział. Rozpiął pasek i powiesił go razem z kaburą na oparciu krzesła. — Szkoda, że nie wzięli pod uwagę, ile to nam przysporzy kłopotów.
Zdjął kurtkę od munduru, podał ją Amerykance i wszedł na krzesło. Wsadził ręce do środka szybu, złapał się czegoś twardego i wsunął do środka. W szybie nie było ani filtrów, ani wentylatora. Opierając się ramionami o metalową obudowę posuwał się powoli do przodu. Otaczała go kompletna ciemność, w gardle czuł gryzący pył. Po jakimś czasie trafił wyciągniętymi rękoma na metalową pokrywę i pchnął ją mocno do góry. Pokrywa ustąpiła i opadła na ziemię. Owionęło go nocne chłodne powietrze. Przez moment poczuł nieprzepartą chęć, żeby wyczołgać się na zewnątrz, ale zamiast tego popełzł z powrotem w stronę schronu. Zeskoczył na podłogę, zakurzony i pobrudzony smarem.
Amerykanka celowała do niego z pistoletu.
— Pif paf! — zawołała. — Już po panu. — Uśmiechnęła się, widząc jego przerażoną minę. — Amerykański żart.
— Mało śmieszny. — Zabrał jej lugera i schował do kabury.
— W porządku — powiedziała. — Mam dla pana coś lepszego. Naoczny świadek widzi, jak dwaj mordercy opuszczają dom, a policji zajmuje cztery dni, żeby odkryć, którędy uciekli. Nie wydaje się to panu śmieszne?
— To zależy od okoliczności. — Otrzepał koszulę z kurzu. — Jeśli policjanci odnajdują przy jednej z ofiar napisany przez nią własnoręcznie samobójczy list, wtedy nietrudno zrozumieć, dlaczego nie zawracają sobie głowy poszukiwaniami morderców.
— Ale potem pojawia się pan i zaczyna szukać.
— Jestem z tych ciekawskich.
— Najwyraźniej. — Ponownie się uśmiechnęła. — Więc Stuckarta zastrzelono, a mordercy próbowali upozorować samobójstwo?
— Istnieje taka możliwość.
Pożałował tych słów w tej samej chwili, kiedy je wymówił.
Opowiedział jej na temat śmierci Stuckarta więcej, niż to było rozsądne. Widział teraz w jej oczach iskierki kpiny. Zły był na samego siebie, że ją zlekceważył. Cechował ją ów specyficzny spryt, którym odznaczają się dziennikarze i kryminaliści. Zastanawiał się, czy może nie odwieźć jej do baru i nie kontynuować śledztwa samemu, ale po chwili odrzucił ten pomysł. To nie miało sensu. Żeby dowiedzieć się, co się stało, musiał zobaczyć to jej oczyma. Zapiął kurtkę munduru.
— Teraz musimy przyjrzeć się bliżej apartamentowi towarzysza Stuckarta.
Z satysfakcją odnotował, że uśmiech natychmiast znikł z jej twarzy. Mimo to wcale nie protestowała. Kiedy wspinali się po schodach na parter, przyszło mu do głowy, że zależy jej na obejrzeniu mieszkania Stuckarta prawie tak samo jak jemu.
Na czwarte piętro pojechali windą. Kiedy wysiadali, usłyszał dochodzący z lewej strony odgłos otwieranych drzwi. Pociągnął Amerykankę za ramię i schował się razem z nią za rogiem. Po paru sekundach wyjrzał na zewnątrz i zobaczył idącą w stronę windy, ubraną w futrzaną czapkę kobietę w średnim wieku. Na ręku niosła małego psa.
— Ściska mi pan ramię.
— Przepraszam.
Bał się własnego cienia. Kobieta powiedziała coś cicho do psa i zniknęła w windzie. March zastanawiał się, czy Globus odebrał już Fiebesowi akta Stuckarta i czy odkrył brak kluczy. Będą się musieli pospieszyć.
Drzwi apartamentu Stuckarta opieczętowano tuż obok klamki czerwonym lakiem. Data była dzisiejsza. Dołączona notka informowała wszystkich ciekawych, że lokal znajduje się obecnie pod jurysdykcją Geheime Staatspolizei, Gestapo, i że wstęp jest surowo wzbroniony. March założył parę cienkich skórzanych rękawiczek i złamał pieczęć. Klucz lekko obrócił się w zamku.
— Niech pani niczego nie dotyka — polecił.
W środku panował przepych podobny do tego, który uderzył ich w holu: pozłacane ramy luster, stylowe, stojące na rzeźbionych nogach stoły i krzesła, jasne beże adamaszkowych obić, królewski błękit perskich dywanów. Wojenne trofea, łupy imperium.
— Teraz proszę mi jeszcze raz opowiedzieć, co się stało.
— Portier otworzył drzwi i weszliśmy razem do przedpokoju. — Zadrżała i zaczęła mówić trochę głośniej. — Nikt nie odpowiedział na jego wołanie, więc ruszyliśmy dalej. Te drzwi otworzyłam pierwsze.
Takie łazienki March oglądał tylko w ilustrowanych magazynach. Biały marmur, przydymione lustra, wbudowana w podłogę wanna, dwie bliźniacze umywalki ze złotymi kranami… Znać było tutaj, pomyślał, rękę Marii Dymarski — przerzucającej kartki niemieckiej wersji „Vogue” u fryzjera z Kurfürstendammu, który farbował jej polskie odrosty na aryjski, regulaminowy kolor blond.
— Potem weszłam do salonu…
March zapalił światło. Jedną ścianę w całości zajmowały wysokie okna, z których rozciągał się widok na plac. Na pozostałych trzech wisiały wielkie lustra. Gdzie się nie obejrzał, widział odbicia swoje i dziewczyny: czarny mundur i błyszczący niebieski płaszcz dziwacznie wyglądające na tle antyków. Wszędzie otaczały ich nimfy. Pozłacane nimfy tuliły się do luster, odlane z brązu nimfy podtrzymywały lampy i zegary. Nimfy na obrazach i w formie posągów; nimfy leśne i wodne; Amfitryta i Tetyda.
— Usłyszałam, jak krzyczy. Pobiegłam na pomoc.
March otworzył drzwi sypialni. Amerykanka odwróciła głowę. W półmroku krew wydaje się czarna. Ściany i sufit znaczyły podobne do cieni drzew powykręcane i groteskowe ciemne smugi.
— Leżeli na łóżku, tak? Kiwnęła głową.
— Co pani zrobiła?
— Zadzwoniłam na policję.
— Gdzie był wtedy portier?
— W łazience.
— Popatrzyła pani na nich jeszcze raz?
— A jak pan myśli?
Przesłoniła gniewnie rękawem oczy.
— W porządku, Fräulein. Wystarczy. Niech pani zaczeka w salonie.
Ludzkie ciało zawiera pięć litrów krwi; dosyć, żeby wymalować duży apartament. Starając się nie patrzeć na łóżko i ściany zabrał się do roboty — otworzył wszystkie szafy, sprawdził podszewkę każdej sztuki garderoby, zanurzył rękę w każdej kieszeni. W następnej kolejności zabrał się do szafek przy łóżku. Nie były zamknięte na klucz i przeszukano je już wcześniej. Zawartość szuflad została opróżniona i wciśnięta byle jak z powrotem: typowa niechlujna robota gliniarzy z Orpo, którzy na ogół zacierali więcej śladów, niż odnajdywali.
Nic, absolutnie nic. Czyżby niepotrzebnie podjął całe ryzyko?
Klęczał właśnie na kolanach, sięgając ręką pod łóżko, kiedy doszedł go dźwięk pozytywki. Melodię rozpoznał już po sekundzie.
Usta milczą, dusza śpiewa:
Kochaj mnie!
Dookoła pieśń rozbrzmiewa:
Kochaj mnie!
— Przepraszam — powiedziała, kiedy wyskoczył z sypialni. — Nie powinnam była tego dotykać.
Odebrał jej ostrożnie bombonierkę i zamknął wieko.
— Gdzie to było?
— Na stole.
Ktoś otworzył nadeszła w ciągu ostatnich trzech dni pocztę Stuckarta, elegancko rozcinając koperty i wyjmując z nich listy. Leżały wszystkie obok telefonu. Wchodząc wcale ich nie zauważył. Jak mógł się tak zagapić? Czekoladki były opakowane zupełnie tak samo jak bombonierka Buhlera i nadane z Zurychu w poniedziałek o godzinie szesnastej.
Nagle zobaczył, że Amerykanka trzyma w ręku nóż do papieru.
— Mówiłem, żeby nic pani nie dotykała.
— Powiedziałam: przepraszam.
— Myśli pani, że to zabawa? — Jest jeszcze bardziej szurnięta ode mnie, pomyślał. — Zaraz pani stąd wyjdzie. — Próbował ją złapać, ale wyślizgnęła się.
— Nie ma mowy. — Cofnęła się, celując w niego nożem. — Coś mi się wydaje, że mam takie samo prawo tu przebywać jak pan. Jeśli spróbuje mnie pan wyrzucić, narobię takiego wrzasku, że zbiegnie się tutaj całe berlińskie Gestapo.
— Pani ma nóż, ale ja mam pistolet.
— Ale pan nie ośmieli się go użyć.
Xavier przesunął ręką po włosach. Wydawało ci się, że jesteś taki mądry, pomyślał, odnajdując ją i sprowadzając tutaj z powrotem. A przez cały czas to ona wodziła cię za nos. Chciała tutaj wrócić, chciała coś odnaleźć. Zrobiła z ciebie idiotę.
— Okłamała mnie pani — powiedział.
— A pan mnie. Jesteśmy kwita.
— To jest niebezpieczne. Nie ma pani pojęcia, jak bardzo…
— Wiem tylko tyle, że moja kariera zakończyła się z powodu tego, co wydarzyło się w tym apartamencie. Kiedy wrócę do Nowego Jorku, mogą mnie wylać z roboty. Wydalają mnie z tego cholernego kraju i chcę przynajmniej wiedzieć dlaczego.
— Skąd mam wiedzieć, że mogę pani ufać?
— A ja skąd mam wiedzieć, że mogę ufać panu?
Stali tak naprzeciwko siebie może przez minutę: on z dłonią we włosach, ona z wycelowanym w niego srebrnym nożem do papieru. Na dworze, po drugiej stronie placu, zegar zaczął wybijać godzinę. March spojrzał na zegarek. Była dziesiąta.
— Nie mamy czasu — powiedział szybko. — To są klucze do mieszkania. Ten jest do drzwi na dole. Ten do drzwi wejściowych. Ten pasuje do szafki przy łóżku. Ten — podniósł do góry ostatni klucz — jest, jak sądzę, do sejfu. Gdzie tu może być sejf?
— Nie wiem. Przysięgam — dodała, widząc na jego twarzy niedowierzanie.
Przez dziesięć minut przeszukiwali w milczeniu mieszkanie, przesuwając meble, podnosząc dywany i zaglądając pod obrazy.
— To lustro nie przylega równo do ściany — powiedziała nagle.
Małe stylowe lustro o boku nie większym niż trzydzieści centymetrów wisiało nad stolikiem, na którym leżały otworzone przez nią listy. Xavier ujął w dwie ręce pozłacaną ramę. Poddała się lekko, ale nie chciała odsunąć się od ściany.
— Niech pan spróbuje tym — powiedziała, podając mu nóż.
Miała rację. Z lewej strony, w dwóch trzecich długości ramy znajdowała się mała dźwignia. March nacisnął ją czubkiem noża i poczuł, jak się poddaje. Lustro osadzone było na zawiasach. Otworzyło się na oścież, odsłaniając ukryty pod spodem sejf.
Przyjrzał mu się dokładnie i zaklął. Zamek sejfu zaopatrzony był w kombinację szyfrową.
— Nie da pan rady? — zapytała.
— „Zaradny oficer — zacytował March — powinien znaleźć wyjście w obliczu każdej trudności”. — Podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę.
Z odległości pięciu tysięcy kilometrów posyłał im swój słynny promienny uśmiech prezydent Kennedy. Otoczony wianuszkiem mikrofonów zwracał się do zgromadzonej na futbolowym stadionie publiczności. Za jego plecami powiewały czerwone, białe i błękitne transparenty: „Kennedy na następną kadencję!”, „Wybierz jeszcze raz Kennedy’ego!” Prezydent zawołał coś, czego March nie zrozumiał, i tłum odpowiedział brawami.
— Co on mówi? Ekran telewizora rzucał niebieską poświatę na pogrążony w półmroku apartament Stuckarta.
— „Niemcy mają swój system, a my mamy swój — przetłumaczyła Charlotte Maguire. — Ale jesteśmy obywatelami jednej planety. I szczerze wierzę, że jak długo będą o tym pamiętać nasze oba narody, możemy żyć w pokoju”. A te dupki biją mu brawo.
Zrzuciła z nóg buty i leżała na brzuchu przed telewizorem.
— O, teraz coś bardziej serio. — Zaczekała, aż skończy, i ponownie przetłumaczyła. — Mówi, że podczas swojej wizyty ma zamiar podnieść problem praw człowieka. — Roześmiała się, potrząsając głową. — Jezu, ale on pierdoli. Jedyna rzecz, która go naprawdę obchodzi, to wynik listopadowych wyborów.
— Problem praw człowieka?
— Tysiące dysydentów, których zamykacie w obozach. Miliony Żydów, którzy zniknęli podczas wojny. Tortury. Zabójstwa. Przepraszam, że o tym wspominam, ale mamy pewne burżuazyjne przesądy. Uważamy na przykład, że istoty ludzkie mają pewne prawa. Gdzieś ty się podziewał przez ostatnie dwadzieścia lat?
Lekceważenie w jej głosie ubodło go. Nigdy jeszcze nie wdał się w dłuższą rozmowę z Amerykaninem. Czasem tylko spotykał przypadkowych turystów, obwożonych autokarami po stolicy i oglądających to, co chciało im pokazać Ministerstwo Propagandy — zupełnie tak samo jak przeprowadzający inspekcje w kacetach urzędnicy Czerwonego Krzyża. Teraz, kiedy jej słuchał, przyszło mu do głowy, że
Maguire zna prawdopodobnie najnowszą historię jego własnego kraju lepiej od niego. Czuł, że powinien się jakoś bronić, ale nie bardzo wiedział jak.
— Mówisz jak polityk. — To było wszystko, na co się zdobył. Nie zadała sobie trudu, żeby odpowiedzieć.
Przyjrzał się ponownie postaci na ekranie. Mimo okularów i łysiny Kennedy prezentował obraz młodzieńczego wigoru.
— Wygra wybory? — zapytał.
Dziennikarka nie odpowiedziała. Przez moment myślał, że postanowiła się do niego nie odzywać.
— Teraz wygra — odparła w końcu. — Jak na siedemdziesiąt pięć lat wygląda całkiem nieźle, prawda?
— Na pewno. — March stał metr od okna, paląc papierosa i spoglądając to na plac, to na ekran telewizora. Ruch był niewielki — głównie ludzie wracający z restauracji lub z kina. Pod posągiem Todta stała, trzymając się za ręce, młoda para. Mogli być agentami Gestapo; trudno było zgadnąć.
Miliony Żydów, którzy zniknęli podczas wojny… Rozmawiając z nią w ten sposób, ryzykował sąd wojenny. Mimo to czuł, że jej umysł musi stanowić prawdziwy skarbiec wypełniony informacjami, które banalne dla niej, dla niego mogły okazać się naprawdę bezcenne. Gdyby tylko udało mu się przezwyciężyć jej wściekłą niechęć, zasypać wykopaną przez propagandę przepaść…
Nie. To śmieszna myśl. Miał dosyć innych problemów.
Na ekranie ukazała się poważna twarz zapowiadającej program blondynki; na planszy za jej plecami widniały fotografie Führera i Kennedy’ego oraz pojedyncze słowo: „Detente”.
Charlotte Maguire poczęstowała się już wcześniej whisky z barku Stuckarta. Teraz uniosła w górę szklankę w kpiącym toaście.
— Zdrowie Josepha Kennedy’ego, prezydenta Stanów Zjednoczonych, tchórza, antysemity, gangstera i sukinsyna. Obyś przez całą wieczność smażył się w piekle.
Zegar na placu wybił wpół do jedenastej, potem za kwadrans jednastą i jedenastą.
— Może ten twój przyjaciel się rozmyślił — powiedziała. March potrząsnął głową.
— Na pewno przyjedzie.
Kilka chwil później na plac wjechała poobijana skoda. Powoli okrążyła pomnik Todta, a potem wróciła i zatrzymała się przy budynku. Drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się i z samochodu wysiadł Max Jaeger; z drugiej strony wynurzył się, trzymając w ręku lekarską torbę, niewielki człowieczek w postrzępionej sportowej marynarce i filcowym kapeluszu. Zerknął na czwarte piętro i cofnął się, ale Jaeger wziął go pod ramię i poprowadził w stronę wejścia. W panującej w mieszkaniu ciszy rozległ się głośny dźwięk dzwonka.
— Najlepiej niech pani nic nie mówi — powiedział March. Wzruszyła ramionami.
— Jak pan chce.
Wyszedł do przedpokoju i podniósł słuchawkę domofonu.
— Cześć, Max.
Nacisnął przycisk otwierający drzwi na dole. Korytarz był pusty. Po minucie cichy świst zasygnalizował przyjazd windy. Mały człowieczek, który wysiadł z niej pierwszy, przemknął szybko korytarzem i bez słowa wślizgnął się do przedpokoju. Mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat; niczym nieświeży oddech ciągnął się za nim specyficzny odór półświatka — klimat podwójnych ksiąg podatkowych, szemranych interesów i składanych na pierwszy odgłos cudzych kroków karcianych stolików. Tuż za nim do mieszkania wszedł Max Jaeger.
Kiedy mężczyzna zobaczył, że March nie jest sam, skulił się przestraszony w kącie.
— Kim jest ta kobieta? — zapytał Jaegera. — Nic pan nie mówił o żadnej kobiecie. Kim jest ta kobieta?
— Zamknij się, Willi — powiedział Max, popychając go delikatnie do gabinetu.
— Nie zwracaj na nią uwagi, Willi — dodał Xavier. — Popatrz lepiej na to. — Zapalił lampę i przekręcił w górę klosz. Willi Stiefel objął szybkim spojrzeniem sejf.
— Angielski — powiedział. — Obudowa: półtora centymetra odpornej na rozciąganie stali. Zgrabny mechanizm. Ośmiocyfrowy szyfr. Jeśli będziemy mieli trochę szczęścia, sześciocyfrowy. Błagam pana, Herr Sturmbannführer — zwrócił się do Marcha. — Następnym razem czeka mnie gilotyna.
— Gilotyna czeka cię tym razem — powiedział Jaeger — jeśli sobie z tym nie poradzisz.
— Piętnaście minut, Herr Sturmbannführer. Potem się stąd zmywam. Zgoda? March kiwnął głową.
— Zgoda.
Stiefel rzucił ostatnie nerwowe spojrzenie w stronę Charlotte, po czym zdjął kapelusz i marynarkę, otworzył swoją torbę i wyciągnął z niej parę cienkich gumowych rękawiczek i stetoskop. March zaciągnął Jaegera do okna.
— Bardzo się opierał? — zapytał szeptem.
— A jak myślisz? Ale poinformowałem go, że wciąż podpada pod artykuł czterdziesty drugi, i dał się przekonać.
Paragraf czterdziesty drugi Kodeksu Karnego Rzeszy stwierdzał, że „recydywiści i sprawcy wykroczeń przeciwko moralności” mogą być aresztowani na podstawie podejrzenia, że mogliby popełnić kolejne przestępstwo. Narodowy Socjalizm uczył, że skłonności kryminalne ma się we krwi; to rzecz, z którą człowiek się po prostu rodzi, podobnie jak z talentem muzycznym albo blond włosami. W związku z tym wyrok zależał bardziej od charakteru przestępcy aniżeli ciężaru popełnionej przez niego zbrodni. Gangster, który ukradł pięć marek po bójce na pięści, mógł zostać skazany na śmierć, jeśli sędzia stwierdził, iż „okazywane przez niego skłonności przestępcze są tak głęboko zakorzenione, że wyklucza to, aby kiedykolwiek stał się użytecznym członkiem społeczeństwa”. Jednak następnego dnia, w tym samym sądzie, lojalny członek partii, który zastrzelił swoją żonę za obraźliwą uwagę, mógł dostać co najwyżej wyrok z zawieszeniem.
Stiefel nie mógł sobie pozwolić na kolejne aresztowanie. Odsiedział dziewięć lat w Spandau za napad na bank. Nie miał innego wyboru: musiał współpracować z policją, o cokolwiek go prosiła: jako donosiciel, prowokator albo specjalista od otwierania sejfów. Ostatnio prowadził warsztat zegarmistrzowski w Wedding i przysięgał, że zerwał z dawnymi nawykami — w co trudno było uwierzyć, kiedy patrzyło się na niego teraz. Przytknął stetoskop do drzwi sejfu i zaczął powoli przesuwać tarczę. Z zamkniętymi oczyma przysłuchiwał się cichemu odgłosowi obracającego się bębna.
Szybciej, Willi. March zatarł dłonie. Palce zdrętwiały mu z przejęcia.
— Jezu Chryste — szepnął bezgłośnie Jaeger. — Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
— Wyjaśnię ci później.
— Możesz sobie darować. Już ci powiedziałem: nie chcę nic wiedzieć.
Stiefel wyprostował się i przeciągle westchnął.
— Jedynka — powiedział. Jedynka była pierwszą cyfrą kombinacji.
Max, podobnie jak Stiefel, zerkał co jakiś czas na Charlotte Maguire. Siedziała skromnie na pozłacanym krześle z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
— Żeby sprowadzić tutaj cudzoziemkę! Jezu Chryste!
— Szóstka.
I tak to szło, z szybkością jednej cyfry na parę minut, dopóki o godzinie 11.35 Stiefel nie odwrócił się do Xaviera.
— Kiedy urodził się właściciel? — zapytał.
— Dlaczego pytasz?
— Zaoszczędzi nam to czasu. Wydaje mi się, że szyfr oparty jest na jego dacie urodzenia. Do tej pory ustaliłem jeden, sześć, jeden, jeden, jeden, dziewięć. Szesnastego listopada tysiąc dziewięćset…
March zajrzał do swoich notatek.
— Tysiąc dziewięćset drugiego.
— Zero dwa. — Stiefel obrócił dwa razy tarczę i uśmiechnął się. — Najczęściej są to urodziny właściciela, urodziny Führera albo Dzień Narodowego Przebudzenia — powiedział, otwierając drzwi.
Sejf był niewielki: sześcian o boku może piętnastu centymetrów. Nie zawierał wcale banknotów ani biżuterii, ale wyłącznie papiery, w większości stare. Xavier wyjął je na stolik i zaczął przerzucać, — Chciałbym już odejść, Herr Sturmbannführer.
March zignorował go. Związane czerwoną wstążką tytuły własności w Wiesbaden, dotyczące — sądząc na pierwszy rzut oka — rodzinnego domu. Certyfikaty giełdowe. Hoesch, Siemens, Thyssen. Firmy były typowe, ale zainwestowane sumy wydawały się astronomiczne. Polisy ubezpieczeniowe. Jedyny akcent osobisty: fotografia Marii Dymarski w kostiumie kąpielowym z lat pięćdziesiątych.
— No i są tutaj! Ty cholerny, cholerny głupcze! — zawołał spod okna Jaeger.
Plac okrążało jadące szybko, nie oznakowane szare BMW, a w ślad za nim wojskowa ciężarówka. Oba pojazdy zatrzymały się, blokując ulicę, przy budynku. Z samochodu wyskoczył mężczyzna w spiętym paskiem skórzanym płaszczu. Opuszczono klapę i ze skrzyni ciężarówki zaczęli wyskakiwać umundurowani, uzbrojeni w automaty esesmani.
— Szybciej! Szybciej! — wrzasnął Max. Zaczął popychać Charlie i Stiefla w stronę drzwi.
Xavier przerzucał drżącymi palcami pozostałe papiery. Nie podpisana, nie zalepiona błękitna koperta. Było w niej coś ciężkiego. Zajrzał do środka, zobaczył wykaligrafowany nagłówek banku — Zaugg Cie, Bankiers — i wetknął kopertę do kieszeni.
Odezwał się brzęczyk przy domofonie. Dzwonił długimi niecierpliwymi seriami.
— Muszą wiedzieć, że tu jesteśmy!
— Co teraz? — zapytał Jaeger.
Stiefel zrobił się cały szary. Amerykanka stała w miejscu. Chyba nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
— Do piwnicy! — krzyknął March. — Może nas nie zauważą. Wsiadajcie do windy.
Pozostała trójka wybiegła z mieszkania. Xavier wetknął papiery z powrotem do sejfu, zatrzasnął drzwiczki, przesunął tarczę i umieścił na swoim miejscu lustro. Zabrakło czasu, żeby zrobić coś ze złamaną pieczęcią przy drzwiach. Trzymali dla niego windę. Wślizgnął się do środka i ruszyli w dół.
Trzecie piętro, potem drugie…
March modlił się, żeby winda nie zatrzymała się na parterze. Nie zrobiła tego. Drzwi otworzyły się w piwnicy. Nad głowami słyszeli stukające po marmurowej posadzce obcasy szturmowców.
— Tędy! — Poprowadził ich w stronę schronu. Krata od otworu wentylacyjnego stała oparta o ścianę tam, gdzie ją zostawił.
Stieflowi nie trzeba było nic mówić. Podbiegł do szybu, podniósł swoją torbę i wrzucił ją do środka. Potem chwycił się cegieł i szurając nogami po gładkiej ścianie, próbował bezskutecznie podciągnąć się do góry.
— Pomóżcie mi — rzucił przez ramię. Xavier i Max złapali go za nogi i podnieśli. Mały człowieczek wsunął się głową naprzód do dziury i zniknął.
Usłyszeli dzwonek i szuranie butów po betonie. Esesmani odnaleźli wejście do piwnicy.
— Ty następna! — zawołał March do Charlie.
— Coś panu powiem. On nigdy się tędy nie przeciśnie — powiedziała, wskazując palcem Jaegera.
Max objął się rękoma, w pasie. Amerykanka miała rację. Był zbyt gruby.
— Ja zostanę. Coś wymyślę. Uciekajcie wy dwoje.
— Nie. — To zaczęło zamieniać się w farsę. Xavier wyjął kopertę z kieszeni i wetknął ją Charlie do ręki. — Niech pani to zabierze. Mogą nas rewidować.
— A pan? — Trzymając w ręku swoje głupie szpilki wspięła się na krzesło.
— Niech pani czeka, aż się odezwę. I nikomu nic nie mówi. — Złapał ją pod kolana i podrzucił w górę. Była lekka jak piórko.
Esesmani byli już na dole. Biegli korytarzem — słyszał trzaskanie otwieranych drzwi. Wsadził z powrotem kratę i kopnął na bok krzesło.