CZĘŚĆ TRZECIA CZWARTEK, 16 KWIETNIA

Kiedy Narodowy Socjalizm będzie panował dostatecznie długo, niemożliwe będzie wyobrażenie sobie życia innego niż nasze.

ADOLF HITLER

11 lipca 1941

1

Szare BMW wiozło ich na południe Saarland Strasse. Mijali pogrążone we śnie hotele i opustoszałe sklepy śródmieścia. Przy ciemnym gmachu Museum für Völkerkunde skręcili w lewo w Prinz-Albrecht Strasse, kierując się w stronę siedziby Gestapo.

W samochodach, jak we wszystkim, też obowiązywała hierarchia. Orpo musiało się zadowolić blaszanymi oplami. Kripo miało do dyspozycji volkswageny — czterodrzwiową wersję oryginalnego robotniczego KdF-wagena, produkowanego w milionach egzemplarzy w zakładach w Fallersieben. Gestapo było jeszcze mądrzejsze. Jego funkcjonariusze używali BMW 1800 — złowrogiej maszyny z podrasowanym silnikiem i matowoszarą karoserią.

Siedząc na tylnym siedzeniu obok Maxa Jaegera, March nie spuszczał oczu z człowieka, który ich aresztował. Kiedy wyszli z piwnicy, dowódca obławy na mieszkanie Stuckarta powitał ich idealnym narodowosocjalistycznym salutem. „Sturmbannführer Karl Krebs, Gestapo!” Marchowi nic to nie mówiło. Dopiero teraz w BMW rozpoznał go z profilu. Krebs był jednym z dwóch oficerów SS, którzy towarzyszyli Globusowi w willi Buhlera.

Miał mniej więcej trzydzieści lat i pociągłą inteligentną twarz. Gdyby nie mundur, nie sposób było zgadnąć, czym się zajmuje: mógł być prawnikiem, bankierem, eugenikiem, katem. Tak właśnie wyglądali teraz młodzi ludzie w jego wieku. Schodzili z linii produkcyjnych Deutsches Jungvolk, Hitlerjugend, Reichsarbeitsdienst[3] i Kraft durch Freude. Słuchali tych samych przemówień, uczyli się na pamięć tych samych sloganów, jedli te same jednodaniowe posiłki Pomocy Zimowej. Byli końmi pociągowymi reżimu — nie znający innego autorytetu poza partią, banalni i niezawodni jak volkswageny Kripo.

Samochód zatrzymał się. Krebs prawie natychmiast znalazł się na zewnątrz i otworzył przed nimi drzwi.

— Proszę tędy, panowie.

March wygramolił się z samochodu i spojrzał na ulicę. Krebs bawił się w uprzejmości, ale z drugiego BMW, które zatrzymało się dziesięć metrów z tyłu, jeszcze w biegu wyskoczyli uzbrojeni tajniacy. Tak to właśnie wyglądało od chwili, kiedy odnaleziono ich w schronie przy Fritz-Todt Platz. Żadnego bicia kolbami w brzuch, żadnych przekleństw i kajdanków. Zadzwoniono po prostu na komendę i poproszono ich o udanie się na Gestapo w celu „dalszego przedyskutowania sprawy”. Krebs nalegał również, żeby oddali broń. Zachowywał się grzecznie, ale pod tą grzecznością czaiła się groźba.

Siedziba Gestapo znajdowała się w dostojnym pięciopiętrowym wilhelmińskim gmachu, kórego fasada wychodziła na północ i nigdy nie oglądała słońca. Dawno temu, w czasach Republiki Weimarskiej, w przypominającym muzeum budynku mieściła się berlińska Akademia Sztuk Pięknych. Kiedy przejęła go tajna policja, studentom kazano spalić na dziedzińcu ich modernistyczne malowidła. We wszystkich oknach wisiały teraz grube firanki: zabezpieczenie przed atakiem terrorystów. Za nimi niczym we mgle jarzyły się kule żyrandoli.

March postawił sobie za punkt honoru nigdy w życiu nie przekroczyć progu tego budynku i do tej pory mu się to udało. Trzy kamienne schodki prowadziły do holu wejściowego. Po pokonaniu kilku kolejnych stopni wchodziło się do obszernego sklepionego westybulu: czerwony dywan na kamiennej posadzce, dudniące niczym w katedrze echo kroków. Panował tu ożywiony ruch. W środku nocy w Gestapo zawsze panował ożywiony ruch. Z głębi budynku dobiegało stłumione echo dzwoniących telefonów, odgłosy kroków, czyjeś gwizdnięcie i krzyk. Otyły mężczyzna w mundurze Obersturmführera podniósł na chwilę wzrok i przyjrzał się im bez zbytniego zainteresowania.

Ruszyli korytarzem ozdobionym swastykami i marmurowymi popiersiami partyjnych przywódców — Göringa, Goebbelsa, Borman-na, Franka, Leya i całej reszty. Wszyscy upozowani byli na rzymskich senatorów. March słyszał za sobą stąpanie uzbrojonych tajniaków. Spojrzał na Jaegera, ale Max zacisnął szczęki i wpatrywał się prosto przed siebie.

Kolejne schody, następny korytarz. Dywan ustąpił miejsca linoleum. Ściany były obdrapane. March domyślił się, że są teraz na drugim piętrze, gdzieś na tyłach budynku.

— Zechcą panowie chwilę poczekać — powiedział Krebs. Otworzył masywne drewniane drzwi i ustąpił, żeby ich przepuścić. Zamigotała jarzeniówka. — Kawy?

— Nie, dziękuję.

Za chwilę już go nie było. Kiedy zamykał drzwi, March zobaczył, jak jeden ze strażników staje ze skrzyżowanymi na piersi rękoma na posterunku na korytarzu. Spodziewał się usłyszeć zgrzyt obracającego się w zamku klucza, ale nie dobiegł go żaden dźwięk.

Umieszczono ich w jednym z pokojów przesłuchań. Pośrodku stał prosty drewniany stół, po jego obu stronach dwa krzesła. Sześć innych ustawiono pod ścianami. Naprzeciwko małego okna wisiała oprawiona w tanią plastikową ramę reprodukcja portretu Reinharda Heydricha pędzla Josefa Vietze’a. Na podłodze widać było małe brązowe plamy. Przypominały Marchowi zaschniętą krew.


Przy Prinz-Albrecht Strasse biło czarne serce Niemiec; ulica była tak samo sławna jak aleja Zwycięstwa i Wielki Pałac, choć nie kursowały nią turystyczne autobusy. Pod numerem ósmym: Gestapo. Pod dziewiątym: osobista kwatera Heydricha. Za rogiem: Prinz-Albrecht Palast, w którym mieściła się siedziba SD, wewnętrznego wywiadu partii. Wszystkie gmachy połączone były ze sobą siecią podziemnych przejść.

Jaeger mruknął coś i opadł ciężko na krzesło. March nie bardzo wiedział, co powiedzieć, wyjrzał więc przez okno. Roztaczał się z niego widok na ciągnące się za gmachem Gestapo tereny parkowe — ciemne kępy krzaków, atramentowe plamy trawników, bezlistne, skierowane ku niebu gałęzie lip. Po prawej stronie widać było za nagimi drzewami wzniesiony z betonu i szkła, zaprojektowany przez żydowskiego architekta Mendelsohna budynek Europa-Haus. Partia oszczędziła go, aby świadczył o „pigmejskiej wyobraźni” autora; rzucony pomiędzy granitowe monolity Speera sprawiał wrażenie zabawki. Xavier przypomniał sobie niedzielny podwieczorek z Pilim w położonej na dachu Europa-Haus kawiarni. Piwo imbirowe i Obsttorte mit Sahne, mała orkiestra dęta, grająca — cóż by innego — wiązankę melodii z „Wesołej wdówki”, starsze kobiety w swoich wymyślnych niedzielnych kapeluszach, ich małe zakrzywione palce zaciśnięte na kruchej porcelanie.

Większość obecnych z rozmysłem odwracała wtedy wzrok od widocznych za drzewami czarnych gmachów. Dla innych bliskość Prinz-Albrecht Strasse dostarczała dreszczyku emocji niczym piknik nie opodal więzienia. Na dole, w kazamatach Gestapo praktykowano to, co w żargonie Ministerstwa Sprawiedliwości nazywało się „przesłuchaniem przy użyciu środków zaostrzonych”. Cywilizowani urzędnicy w swoich ciepłych gabinetach wprowadzili pewne ograniczenia: od jakiegoś czasu w przesłuchaniu musiał uczestniczyć lekarz. Przed kilkoma tygodniami rozmawiali o tym na Werderscher Markt. Ktoś słyszał plotki o najnowszym pomyśle katów: do penisa przesłuchiwanego wsuwali cienki szklany cewnik, który następnie rozgniatali na miazgę.


Usta milczą, dusza śpiewa:

Kochaj mnie!


March potrząsnął głową i ścisnął palcami grzbiet nosa. Próbował zebrać myśli.

Zostawił za sobą wyraźne ślady. Właściwie każdy z nich mógł sprowadzić Gestapo do apartamentu Stuckarta. Poprosił w archiwum o jego dossier. Dyskutował na temat sprawy z Fiebesem. Zadzwonił do domu Luthera. Wyszedł na poszukiwanie Charlotte Maguire.

Niepokoił się o Amerykankę. Nawet jeśli udało jej się wymknąć z Fritz-Todt Platz, Gestapo mogło w każdej chwili zgarnąć ją w domu. „Kilka rutynowych pytań, Fräulein Maguire. Co jest w tej kopercie? Jak weszła pani w jej posiadanie? Proszę opisać człowieka, który otworzył sejf…” Była twarda, cechowała ją specyficzna aktorska pewność siebie, ale w ich rękach nie wytrzymałaby nawet pięciu minut.

Oparł czoło o chłodną szybę. Okna były zamknięte na głucho. Od podwórka dzieliło go marne piętnaście metrów.

Za jego plecami otworzyły się drzwi i do środka wszedł smagły mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami. Postawił na stole dwa kubki z kawą.

— Ile to jeszcze potrwa? — zapytał go Max, który siedział ze skrzyżowanymi rękoma na krześle, wpatrując się w czubki własnych butów.

Mężczyzna wzruszył ramionami — godzinę? całą noc? tydzień? — i wyszedł. Jaeger spróbował kawy i wykrzywił twarz.

— Kocie siki — powiedział. Zapalił cygaro, zatrzymał przez chwilę dym w ustach, a potem wypuścił go na środek pokoju. Przez moment mierzyli się wzrokiem.

— Mogłeś uciec, wiesz o tym — powiedział w końcu Max.

— I zostawić cię samego? To nie byłoby zbyt eleganckie. — Xavier spróbował kawy. Była letnia. Od mrugania i syku jarzeniówki zaczęła go boleć głowa. Taka była właśnie ich taktyka. Kazali człowiekowi czekać do godziny drugiej albo trzeciej w nocy, aż do chwili gdy całkiem się rozklejał, stawał się zupełnie bezbronny. Znał tę grę równie dobrze jak oni.

Przełknął podłą kawę i zapalił papierosa. Cokolwiek, aby nie zasnąć. Czuł, że zawinił wobec tej kobiety, zawinił wobec przyjaciela.

— Jestem głupcem. Nie powinienem cię w to mieszać. Przepraszam.

— Zapomnij o tym. — Jaeger odpędził na bok dym i pochylił się do przodu. — Musisz choć raz pozwolić mi dźwigać brzemię wstydu, Zavi — powiedział cicho. — Dobry towarzysz Jaeger. Brązowa koszula. Czarna koszula. Wszystkie cholerne możliwe koszule. Dwadzieścia lat ciężkiej harówki po to, żeby nigdy nikomu nie podpaść. — Złapał Marcha za kolano. — Mają wobec mnie dług wdzięczności. Są mi coś winni.

Pochylił w dół głowę.

— Namierzyli cię już dawno, przyjacielu — szepnął. — Samotnik. Rozwiedziony. Obedrą cię żywcem ze skóry. A z drugiej strony ja. Wielki konformista Jaeger. Żona odznaczona Brązowym Krzyżem Niemieckiego Macierzyństwa. Być może niezbyt przykłada się w pracy, ale…

— To nieprawda.

— …ale to pewny towarzysz. Przypuśćmy, że nie powiedziałem ci wczoraj rano o przejęciu przez Gestapo sprawy Buhlera. A potem, kiedy wróciłeś, zaproponowałem, żebyśmy sprawdzili mieszkanie Stuckarta. Zajrzą do mojego zapisu służby. Ode mnie mogą to kupić.

— To miło z twojej strony, ale…

— Chryste, człowieku, zapomnij o tym…

— Ale to nic nie da.

— Dlaczego?

— Bo to wykracza poza dług wdzięczności i twoje zasługi. Nie rozumiesz? Nie widzisz, co spotkało Buhlera i Stuckarta? Byli członkami partii, jeszcze zanim się urodziłeś. I co im to pomogło?

— Naprawdę myślisz, że zabiło ich Gestapo? — zapytał przestraszony Max.

Xavier przystawił palec do ust i wskazał głową wiszący na ścianie portret.

— Nie mów nic, czego nie mógłbyś powiedzieć w cztery oczy Heydrichowi — szepnął.


Noc upływała w milczeniu. Mniej więcej o trzeciej Jaeger zsunął razem kilka krzeseł, niezgrabnie się na nich ułożył i zamknął oczy. Po kilku minutach głośno chrapał. March wrócił na swój posterunek przy oknie.

Czuł świdrujący mu plecy wzrok Heydricha. Próbował nie zwracać na to uwagi, ale nie udało mu się i w końcu odwrócił się twarzą do obrazu. Odziany w czarny mundur, z białą wychudłą twarzą i srebrzystymi włosami, Heydrich w ogóle nie przypominał żywego człowieka, raczej fotograficzny negatyw czaszki, zdjęcie rentgenowskie. Jedynie w samym środku tej śmiertelnej maski jarzyły się niczym odpryski zimowego nieba bladoniebieskie oczy. March nigdy nie zetknął się z Heydrichem osobiście ani nie widział go na własne oczy; słyszał tylko opowiadane o nim historie. Gazety przedstawiały go jako żywe wcielenie nietzscheańskiego nadczłowieka. Heydrich w kombinezonie pilota (odbywał loty bojowe na froncie wschodnim). Heydrich w białym kostiumie szermierza (walczył, broniąc barw Niemiec, na olimpiadzie). Heydrich trzymający w rękach skrzypce (patosem swojej gry potrafił doprowadzić do łez każdą publiczność). Kiedy dwa lata temu na pokładzie samolotu wiozącego Heinricha Himmlera wybuchła bomba, Heydrich mianowany został Reichsführerem SS. Teraz mówiło się, że ma objąć schedę po samym Führerze. W Kripo krążyły plotki, że pierwszy policjant Rzeszy lubi bić pejczem prostytutki.

March usiadł. Ogarnęło go podobne do paraliżu odrętwiające zmęczenie: najpierw nogi, potem resztę ciała, na samym końcu umysł. Mimo woli zapadł w płytki sen. Raz tylko, gdzieś daleko, wydawało mu się, że słyszy samotny ludzki krzyk — ale to mógł być tylko sen. W jego umyśle odbijały się echem czyjeś kroki. Obracały w zamku klucze. Trzaskały drzwi celi.


Obudziło go gwałtowne szarpnięcie.

— Dzień dobry, panowie. Mam nadzieję, że udało wam się trochę odpocząć?

To był Krebs.

March czuł się paskudnie, oczy piekły go od niezdrowego światła jarzeniówki. Niebo za oknem zrobiło się perłowoszare.

Jaeger odchrząknął i opuścił nogi na podłogę.

— Co teraz?

— Teraz porozmawiamy — odparł Krebs. — Proszę za mną.

— Kim jest ten gówniarz — mruknął Max, zwracając się do Xaviera — żeby tak nami pomiatać? — Ale uważał, żeby nie podnieść głosu.

Wyszli na korytarz i March zaczął ponownie zastanawiać się, co jest grane. Sztuka przesłuchania jest sztuką nocy. Po co czekali z tym aż do rana? Dlaczego dali im czas na odzyskanie sil, na wymyślenie jakiejś historyjki? :

Krebs niedawno się golił. Jego twarz usiana była drobnymi kropelkami krwi.

— Łazienka jest na prawo — powiedział. — Będziecie panowie chcieli się umyć. — Wypowiedziane to było raczej jak polecenie, nie pytanie.

W lustrze, z zaczerwienionymi oczyma i nie ogolony, Xavier bardziej przypominał więźnia niż policjanta. Zatkał umywalkę i odkręcił kran, po czym zakasał rękawy, rozluźnił krawat i spryskał lodowatą wodą twarz, ręce i kark, pozwalając, żeby krople spłynęły mu na plecy. Kłujące szpilki zimna przywróciły go życiu.

Max stanął tuż obok niego.

— Pamiętaj, co ci mówiłem.

March szybko odkręcił z powrotem kran.

— Uważaj.

— Myślisz, że założyli podsłuch w łazience?

— Zakładają podsłuch wszędzie.

Kerbs sprowadził ich na dół. Jak spod ziemi pojawili się za ich plecami strażnicy. Zabierają ich do podziemi? Stukając obcasami minęli westybul — cichszy teraz i spokojniejszy, niż kiedy przyjechali — i wyszli na zewnątrz, witani skąpym światłem poranka.

Nie do podziemi.

W BMW czekał na nich ten sam kierowca, z którym jechali w nocy. Konwój ruszył z miejsca, kierując się na północ. Zaczynała się godzina szczytu, w okolicy Potsdamer Platz panował już duży ruch. W witrynach wielkich magazynów widniały oprawione nabożnie w złote ramy duże fotografie Führera — oficjalny portret z połowy lat pięćdziesiątych autorstwa angielskiego fotografa Beatona. Ramy ozdobione były girlandami kwiatów i gałązkami, tradycyjnym elementem dekoracyjnym, towarzyszącym od lat urodzinom Führera. Zostały jeszcze cztery dni; każdego z nich miały wyrastać nowe sztandary ze swastykami. Wkrótce miasta nie będzie widać spoza czerwonych, białych i czarnych flag.

Jaeger ściskał nerwowo oparcie fotela; wyglądał, jakby miał się zaraz porzygać.

— Daj spokój, Krebs — odezwał się przymilnym głosem. — Mamy ten sam stopień. Możesz nam powiedzieć, dokąd jedziemy.

Krebs nie odpowiedział. Z przodu zamajaczyła kopuła Wielkiego Pałacu. Dziesięć minut później, kiedy skręcili w Oś Wschód — Zachód, March domyślił się, dokąd jadą.


* * *

Dochodziła ósma, kiedy znaleźli się na miejscu. Żelazna, prowadząca do posiadłości Buhlera brama była szeroko otwarta, w środku stały różne pojazdy. Wszędzie rzucały się w oczy czarne mundury. Szturmowiec SS chodził po trawniku, wodząc po ziemi magnetometrem protonowym. Za nim ciągnął się rząd czerwonych chorągiewek. Trzej inni żołnierze kopali w ziemi dziury. Na wysypanej żwirem alei stało należące do Gestapo BMW, a obok wojskowa ciężarówka i duża opancerzona furgonetka, taka, jakiej używa się do transportu sztab złota.

March poczuł, jak Jaeger trąca go w bok łokciem. W cieniu willi, obok opartego o jej karoserię kierowcy, stała potężna kuloodporna limuzyna marki Mercedes. Na umocowanym nad kratą chłodnicy metalowym proporczyku widniały umieszczone na czarnym tle srebrne błyskawice SS; w rogu niczym kabalistyczny symbol tkwiła gotycka litera „K”.

2

Policją kryminalną Rzeszy kierował bardzo stary człowiek. Nazywał się Artur Nebe i stanowił żywą legendę.

Sprawował funkcję szefa berlińskiej policji jeszcze przed dojściem partii do władzy. Miał małą głowę i żółtawą, łuszczącą się, żółwią cerę. W roku 1954 partia podarowała mu na sześćdziesiąte urodziny dużą, składającą się z czterech wiosek posiadłość niedaleko Mińska w Ostlandzie, ale Nebe nigdy nawet tam nie pojechał. Mieszkał samotnie razem ze swą przykutą do łóżka żoną w Charlottenburgu, w dużym domu, w którym unosił się zapach środków dezynfekcyjnych i nigdy nie cichł syk czystego tlenu. Mówiło się czasem, że Heydrich ma ochotę się go pozbyć i umieścić w Kripo własnego człowieka, ale brakuje mu odwagi. Na Werderscher Markt nazywali go Onkel Artur. Wujek Artur. Wiedział o wszystkim.

March widywał Nebego z daleka, ale nigdy się z nim nie spotkał. A teraz szef Kripo siedział przy należącym do Buhlera fortepianie, stukając zakrzywionym żółtym palcem w klawisz. Instrument był rozstrojony, wysoki ton rozbrzmiewał przykrym piskliwym echem w przesyconym kurzem wnętrzu.

Przy oknie, obrócony do nich szerokimi plecami stał Odilo Globocnik.

Krebs stanął na baczność i zasalutował.

— Heil Hitler! Inspektorzy March i Jaeger. Nebe nadal stukał w klawisz.

— O! — Globus odwrócił się. — Wielcy detektywi. Z bliska przypominał byka w mundurze. Kark wylewał mu się z kołnierzyka, po bokach zwisały zaciśnięte wściekle, czerwone pięści. Na lewym policzku miał szeroką, pulsującą szkarłatem bliznę. Otaczała go niemal iskrząca w suchym powietrzu aura przemocy. Za każdym razem, kiedy Nebe uderzał w klawisz, twarz Globusa wykrzywiała się w mimowolnym grymasie. Ma ochotę uderzyć starego, pomyślał March, ale brakuje mu odwagi. Nebe przewyższał go rangą.

— Jeśli Herr Oberstgruppenführer skończył już swój recital, możemy zaczynać — wycedził przez zaciśnięte zęby Globus.

Ręka Nebego znieruchomiała nad klawiaturą.

— Po co komu bechstein, jeśli go dobrze nie nastroił? — Spojrzał na Marcha. — Po co go kupił?

— Jego żona była pianistką, Herr Oberstgruppenführer — odparł March. — Umarła przed jedenastu laty.

— I nikt na nim nie grał od tamtej pory? — Nebe zamknął delikatnie wieko i’ przesunął palcami po leżącym na nim kurzu. — Dziwne.

— Mamy dużo roboty — wtrącił Globus. — Dziś rano złożyłem raport Reichsführerowi. Jak pan wie, Herr Oberstgruppenführer, nasze spotkanie odbywa się na jego osobisty rozkaz. Krebs zreferuje stanowisko Gestapo.

March wymienił spojrzenie z Jaegerem. Sprawą interesował się sam Heydrich.

Krebs wyjął napisany na maszynie raport i zaczął go czytać precyzyjnym beznamiętnym głosem.

— Piętnastego kwietnia o godzinie drugiej piętnaście w nocy oficer dyżurny berlińskiej Kriminalpolizei przesłał do kwatery głównej Gestapo teleks z zawiadomieniem o śmierci doktora Josefa Buhlera. O godzinie ósmej trzydzieści ze względu na posiadany przez towarzysza Buhlera honorowy stopień Brigadeführera o jego zgonie został osobiście poinformowany Reichsführer SS.

March zacisnął skrzyżowane z tyłu dłonie, wbijając paznokcie w ciało. Na policzku Maxa zadrżał pojedynczy mięsień.

— W chwili śmierci towarzysza Buhlera Gestapo kończyło właśnie dochodzenie dotyczące jego działalności. Ze względu na to, a także na stanowisko, jakie zajmował zmarły w Generalnej Guberni, uznano, że sprawa ma bezpośrednie znaczenie dla bezpieczeństwa państwa i przekazano ją pod kontrolę Gestapo. Niestety wskutek uchybień proceduralnych decyzji tej nie przekazano inspektorowi Xavierowi Marchowi, który dokonał w rezultacie tego bezprawnego wejścia na teren posesji zmarłego.

Gestapo prowadziło śledztwo przeciwko Buhlerowi? March starał się za wszelką cenę trzymać wzrok wlepiony w Krebsa i nie zmieniać wyrazu twarzy.

— Następna sprawa: śmierć towarzysza Wilhelma Stuckarta. Prowadzone przez Gestapo śledztwo wykazało, że sprawy Stuckarta i Buhlera są ze sobą powiązane. Po raz kolejny poinformowano Reichsführera. Po raz kolejny przekazano sprawę Gestapo. I po raz kolejny inspektor March, tym razem w towarzystwie Maxa Jaegera, prowadził własne dochodzenie w mieszkaniu zmarłego. Szesnastego kwietnia, dwanaście minut po północy inspektorzy March i Jaeger zostali zatrzymani przeze mnie w bloku, w którym mieszkał towarzysz Stuckart. Obaj zgodzili się udać wraz ze mną do siedziby Gestapo i pozostać tam do czasu wyjaśnienia całej kwestii na wyższym szczeblu. Podpisano: Karl Krebs, Sturmbannführer. Berlin, szesnastego kwietnia, godzina szósta.

Krebs złożył na pół kartkę papieru i wręczył ją szefowi Kripo. W ogrodzie zazgrzytało o żwir ostrze szpadla.

Nebe wsunął raport do wewnętrznej kieszeni marynarki.

— To tyle, jeśli chodzi o wersję oficjalną. Naturalnie my również przygotujemy sprawozdanie na piśmie. A teraz, Globus, powiedz, o co tu naprawdę chodzi. Wiem, że nie możesz się doczekać.

— Heydrich chciał, żebyście obejrzeli to na własne oczy.

— Co takiego?

— To, czego nie odkrył twój człowiek podczas wczorajszej, podjętej na własną rękę eskapady. Proszę za mną, panowie.


Do ukrytego pomieszczenia wchodziło się z piwnicy, ale nawet gdyby March wyłamał kłódkę i zszedł na dół, nie wiadomo, czy udałoby mu się tam trafić. Przy obitej drewnianymi deskami ścianie stały stare domowe graty: połamane meble, zdezelowane narzędzia, związane sznurkiem dywany. Fragment ściany dawał się odsunąć.

— Wiedzieliśmy dobrze, czego szukać — oświadczył, zacierając ręce, Globus. — Gwarantuję wam, panowie, że czegoś takiego nie oglądaliście w całym swoim życiu.

Stanęli na progu. Kiedy Globus zapalił światło, naprawdę rozbolały ich oczy; to było sanktuarium, prawdziwy skarbiec. Aniołowie i święci, chmury i świątynie, patrzący hardo, odziani w białe futra i czerwony adamaszek wielmoże, leżące na perfumowanym żółtym jedwabiu nagie różowe kobiety; kwiaty, wschody słońca i weneckie kanały.

— Wejdźcie do środka — zachęcał ich Globus. — Reichsführerowi bardzo zależy na tym, żebyście wszystkiemu się dokładnie przyjrzeli.

Kwadratowe pomieszczenie nie było duże, miało nie więcej niż pięć na pięć metrów. Zawieszone pod sufitem baterie reflektorów skierowane były na wiszące na wszystkich ścianach obrazy. Pośrodku stało staroświeckie obrotowe krzesło, takie, jakie mógł mieć w swoim kantorze dziewiętnastowieczny urzędnik. Globus oparł błyszczący but o poręcz i pchnął mocno mebel, puszczając go w ruch.

— Wyobraźcie sobie, jak tu siedzi. Za zamkniętymi drzwiami. Niczym obleśny starzec w burdelu. Odkryliśmy to wszystko wczoraj wieczorem. Krebs?

— W drodze jest ekspert z Führermuseum w Linzu — poinformował ich skwapliwie Sturmbannführer. — Wyjechał dzisiaj rano. Wstępną ocenę zasobów sporządził dla nas wczoraj wieczorem profesor Braun z berlińskiego Kaiser Friedrich Museum.

Zajrzał do notatek.

— Według posiadanej przez nas aktualnie wiedzy mamy tu „Portret młodego mężczyzny” Rafaela, „Portret młodego mężczyzny” Rem-brandta, „Drogę krzyżową” Rubensa, „Wenecki Pałac” Guardiego, „Krakowskie Przedmieście” Belotta, osiem obrazów Canaletta, przynajmniej trzydzieści pięć miedziorytów Durera i Kulmbacha oraz jeden gobelin. Reszty możemy się tylko domyślać.

Wyliczał obrazy, jakby to były dania z karty. Przerwał na chwilę i dotknął bladymi palcami stojącego w rogu na drewnianych podporach, bajecznie kolorowego ołtarza.

— To ołtarz dłuta norymberskiego artysty Wita Stwosza, zamówiony w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym przez polskiego króla. Praca nad nim trwała dziesięć lat. Centralna część tryptyku przedstawia Najświętszą Panienkę śpiącą w otoczeniu aniołów. Na skrzydłach bocznych widzimy sceny z życia Jezusa i Marii. Predella — powiedział, wskazując podstawę ołtarza — przedstawia genealogię Chrystusa.

— Sturmbannführer Krebs zna się na tych rzeczach — wtrącił Globus. — To jeden z naszych najzdolniejszych oficerów.

— Nie wątpię — stwierdził Nebe. — To wszystko jest szalenie interesujące. Ale skąd się tutaj wzięło?

— Ołtarz Wita Stwosza — zaczął Krebs — zabrano z katedry Najświętszej Marii Panny w Krakowie w listopadzie tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego.

— Wszystko pochodzi z Generalnej Guberni — przerwał mu Globus. — Głównie, jak sądzimy, z Warszawy. Buhler odnotowywał te dzieła sztuki jako zaginione lub zniszczone. Bóg jeden wie, co jeszcze udało się ukraść temu skorumpowanemu łajdakowi. Pomyślcie tylko, ile musiał sprzedać, żeby kupić tę willę!

Nebe dotknął jednego z płócien: przedstawiało przywiązanego do doryckiej kolumny świętego Sebastiana. Złocistą skórę męczennika przebijały strzały pogan. Popękany werniks przypominał wyschnięte koryto rzeki, ale nałożone pod spodem kolory — czerwień, biel, purpura i błękit — były wciąż żywe. Obraz wydzielał z siebie słaby zapach pleśni i kadzidła — zapach przedwojennej Polski, zapach narodu, który zniknął z mapy Europy. Tu i ówdzie, zauważył March, na ramach widniały ślady cegieł i zaprawy — pozostałości klasztornych murów, z których zostały wyrwane.

— Coś w jego twarzy przypomina mi ciebie, March. — Przejechał czubkami palców po zarysie ciała świętego i chrapliwie się zaśmiał. — Męczennik z wyboru. Co ty na to, Globus?

Globus odchrząknął.

— Nie wierzę w świętych. Ani w męczenników — odparł, patrząc spode łba na Marcha.

— Nadzwyczajne — mruknął Nebe. — Pomyśleć, że z nich wszystkich właśnie Buhler…

— Pan go znał? — zapytał dziwnie ośmielony March.

— Słabo, przed wojną. Przekonany narodowy socjalista, a przy tym dobry adwokat. Ciekawe połączenie. Niezwykły pedant. Podobnie jak obecny tutaj nasz kolega z Gestapo.

Krebs skłonił lekko głowę.

— Herr Oberstgruppenführer jest bardzo uprzejmy.

— Sedno sprawy leży w tym — wtrącił poirytowany Globus — że już od pewnego czasu wiedzieliśmy o nielegalnej działalności towarzysza Buhlera. Wiedzieliśmy o tym, czym zajmował się w Generalnej Guberni. Wiedzieliśmy o jego wspólnikach. Niestety, w zeszłym tygodniu sukinsyn zorientował się, że jesteśmy na jego tropie.

— I zabił się? — zapytał Nebe. — A Stuckart?

— To samo. Stuckart był kompletnym degeneratem. Lubił napawać się pięknem nie tylko na płótnie, ale i w naturze. Buhler zgarnął ze Wschodu to, co tam mieli najlepszego. Jak wyglądają te dane, Krebs?

— W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym polskie władze muzealne sporządziły tajny inwentarz. Jest teraz w naszym posiadaniu. Z samej Warszawy zabrano dwa tysiące siedemset obrazów mistrzów europejskich, dziesięć tysięcy płócien artystów polskich i tysiąc czterysta rzeźb.

— Część rzeźb odkopujemy teraz w ogrodzie — oznajmił Globus. — Większość tych rzeczy przewieziono tam, gdzie powinny się znaleźć: do Führermuseum w Linzu, Reichsmarschall Göring Museum w Carinhall, a także do różnych galerii w Wiedniu i Berlinie. Ale istnieją duże rozbieżności między polską listą tego, co zostało zabrane, a naszą listą tego, co otrzymaliśmy. Wyglądało to mniej więcej tak: jako sekretarz stanu Buhler miał dostęp dp wszystkiego. Wysyłał pod eskortą transport do Stuckarta, do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Na pozór wszystko było legalne. Stuckart magazynował dzieła sztuki albo od razu szmuglował je za granicę, wymieniając na gotówkę, kosztowności lub złoto — wszystko, co można łatwo ukryć i trudno wyśledzić.

March zauważył, że Nebe jest pod wrażeniem, mimo że stara się tego nie okazywać. Jego małe oczka syciły się sztuką.

— Czy zamieszany był w to jeszcze jakiś dygnitarz? — zapytał.

— Mówi panu coś nazwisko byłego podsekretarza Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Martina Luthera?

— Oczywiście.

— Właśnie go poszukujemy.

— Poszukujecie? Czyżby zaginął?

— Trzy dni temu nie wrócił z podróży służbowej.

— Zakładam, że macie niezbite dowody na to, że również maczał w tym palce.

— Podczas wojny Luther był w ministerstwie szefem departamentu niemieckiego.

— Pamiętam. Był odpowiedzialny za kontakty MSZ z SS, a także z Kripo. Kolejny fanatyczny narodowy socjalista — dodał Nebe, zwracając się do Krebsa. — Z pewnością spodobałby się panu jego hm… entuzjazm. Twardy facet. Nawiasem mówiąc, chciałbym w tym punkcie wyrazić oficjalne zdumienie, jakie budzi we mnie wiadomość o jego zaangażowaniu w działalność przestępczą.

Krebs wyjął z kieszeni pióro.

— Buhler kradł dzieła sztuki — kontynuował Globus. — Stuckart odbierał je. Zajmowane przez Luthera stanowisko w MSZ zapewniało mu możliwość swobodnego podróżowania za granicę. Uważamy, że przemycał pewne rzeczy z Rzeszy i sprzedawał je.

— Gdzie?

— Głównie w Szwajcarii. Także w Hiszpanii. Możliwe, że na Węgrzech.

— A kiedy Buhler wrócił z Generalnej Guberni… kiedy to było dokładnie? — zapytał Nebe, spoglądając na Marcha.

— W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym.

— To pomieszczenie stało się ich skarbcem. — Nebe usiadł na obrotowym krześle i zaczął się powoli kręcić, przypatrując się obrazom. — Nadzwyczajne. To musi być jedna z najwspanialszych prywatnych kolekcji na świecie.

— Kolekcji pozostających w rękach kryminalistów — wtrącił Globus.

— Och — westchnął Nebe, przymykając oczy. — Tyle perfekcji w jednym miejscu potrafi stępić zmysły. Potrzebuję świeżego powietrza. Podaj mi ramię, March.

Kiedy podnosił się z krzesła, March usłyszał skrzypienie starych kości. Ale uścisk na jego przedramieniu był mocny jak stal.


* * *

Nebe podpierał się laską — klap, klap, klap — spacerując po werandzie z tyłu domu.

— Buhler utopił się. Stuckart strzelił sobie w łeb. Twoje dochodzenie, Globus, zmierza raczej szybko do końca i to w sposób, który eliminuje konieczność wszczynania kłopotliwego procesu. Statystycznie rzecz biorąc szansę przeżycia Luthera wydają mi się raczej niewielkie.

— Tak się składa, że Herr Luther ma chore serce. Według żony, rozchorował się podczas wojny wskutek przeżytego wówczas załamania nerwowego.

— Zadziwiasz mnie.

— Według żony potrzebuje odpoczynku, lekarstw i spokoju; wszystkich tych rzeczy jest obecnie pozbawiony, gdziekolwiek się znajduje.

— Ta podróż służbowa…

— Miał wrócić z Monachium w poniedziałek. Sprawdziliśmy w rejestrze Lufthansy. Tego dnia z Monachium nie wyleciał nikt o nazwisku Luther.

— Może uciekł za granicę?

— Nie wydaje mi się. Gdziekolwiek się ukrył, prędzej czy później dostaniemy go w nasze ręce.

Klap, klap. March podziwiał sprawność umysłu Nebego. W latach dwudziestych jako komisarz berlińskiej policji napisał podręcznik kryminalistyki. Pamiętał, że we wtorek wieczorem widział go na półce u Kotha, w dziale odcisków palców. Wciąż uczyły się z niego nowe pokolenia policjantów.

— A ty, March? — Nebe zatrzymał się i obrócił w jego stronę. — Jaka jest twoja opinia na temat śmierci Buhlera?

— Jeśli wolno mi coś powiedzieć, Herr Oberstgruppenführer, byliśmy dopiero na etapie zbierania wstępnych danych… — wtrącił się nagle Jaeger, który nie powiedział ani słowa od chwili ich przyjazdu do willi.

Nebe uderzył laską o kamień.

— Nie zwracałem się do ciebie. Marchowi strasznie zachciało się papierosa.

— Poczyniłem tylko kilka ogólnych spostrzeżeń — powiedział, przeczesując dłonią włosy. Czuł, że stąpa po niepewnym gruncie; po bardzo niepewnym gruncie. Nie chodziło o to, od czego zacząć, pomyślał, ale na czym skończyć. Globus skrzyżował ręce na piersi i wbijał w niego ponure spojrzenie.

— Towarzysz Buhler — zaczął March — zmarł pomięazy godziną szóstą wieczorem w poniedziałek a szóstą rano następnego dnia. Czekamy jeszcze na raport sekcji zwłok, ale przyczyną śmierci było prawie na pewno utoniecie: płuca miał wypełnione płynem, co wskazuje na to, że oddychał, kiedy dostał się pod wodę. Wiemy również od pełniącego wartę na grobli strażnika, że w ciągu tych kluczowych dwunastu godzin Buhler nie przyjmował żadnych gości.

Globus pokiwał głową.

— A więc samobójstwo.

— Niekoniecznie, Herr Oberstgruppenführer. Buhlera nie odwiedził nikt od strony lądu. Ale deski pomostu noszą świeże ślady zadrapań, co sugeruje, że mogła tam cumować łódź.

— Łódź Buhlera — stwierdził Globus.

— Łodzią Buhlera nikt nie pływał od kilku miesięcy; być może nawet od kilku lat.

Teraz skupił na sobie uwagę wszystkich. Poczuł, jak ogarnia go podniecenie i dziwne poczucie wyzwolenia. Zaczął mówić szybciej. Zwolnij trochę, powtarzał w duchu. Uważaj.

— Kiedy wszedłem wczoraj rano do willi, pies obronny Buhlera zamknięty był w spiżarni, z założonym na pysk kagańcem. Miał zakrwawiony cały bok. Zadałem sobie pytanie: dlaczego ktoś popełniający samobójstwo miałby potraktować w ten sposób własnego psa?

— Gdzie jest teraz to zwierzę? — zapytał Nebe.

— Moi ludzie musieli go zastrzelić — odparł Globus. — Zupełnie oszalał.

— No tak. Oczywiście. Kontynuuj, March.

— Uważam, że zabójcy Buhlera wylądowali w nocy, w ciemności. Jeśli panowie sobie przypominają, w poniedziałek w nocy była burza. Jezioro musiało być niespokojne: to wyjaśnia, skąd wzięły się zadrapania na pomoście. Myślę, że pies wyczuł napastników, ale ci pobili go do nieprzytomności, założyli mu na pysk kaganiec i zaatakowali niczego się nie spodziewającego Buhlera.

A potem wrzucili go do jeziora?

— Nie od razu. Mimo swego kalectwa Buhler był, co potwierdza jego siostra, całkiem dobrym pływakiem. Łatwo to poznać po jego wyglądzie: miał dobrze umięśnione ramiona. Po umyciu go w kostnicy przyjrzałem się dokładnie jeszcze raz ciału. Miał zadrapania tutaj — Xavier dotknął ręką policzków — i na przednich dziąsłach. Na kuchennym stole stała prawie pusta butelka wódki. Podejrzewam, że sekcja wykaże, że w krwi Buhlera znajdował się alkohol. Moim zdaniem zmusili go do wypicia wódki, rozebrali, zabrali na swoją łódź i wyrzucili za burtę.

— Intelektualne brednie — parsknął Globus. — Buhler napił się prawdopodobnie wódki dla kurażu, żeby łatwiej mu było popełnić samobójstwo.

— Zgodnie z tym, co mówi jego siostra, towarzysz Buhler był totalnym abstynentem.

Zapadło długie milczenie. March słyszał obok siebie ciężki oddech Maxa. Nebe wpatrywał się w jezioro.

— Ta wymyślna teoria nie wyjaśnia jednej rzeczy — mruknął w końcu Globus. — Dlaczego ci tajemniczy zabójcy zadali sobie tyle trudu, zamiast wpakować po prostu Buhlerowi kulę w tył głowy?

— Myślałem, że to oczywiste — stwierdził March. — Chcieli upozorować samobójstwo. Ale spartolili robotę.

— Interesujące — mruknął Nebe. — Jeżeli samobójstwo Buhlera zostało upozorowane, to samo prawdopodobnie można powiedzieć o samobójstwie Stuckarta.

Ponieważ wciąż wpatrywał się w Hawelę, March dopiero po chwili zorientował się, że uwaga była skierowana do niego.

— Doszedłem do tego samego wniosku. Dlatego właśnie odwiedziłem wczoraj wieczorem apartament Stuckarta. W morderstwie Stuckarta brały, moim zdaniem, trzy osoby: dwóch zajęło się nim w mieszkaniu, a trzeci pozostał w holu wejściowym, udając, że naprawia windę. Hałas elektrycznego świdra miał zagłuszyć odgłos wystrzałów, dając zabójcom niezbędny czas na ucieczkę z miejsca zbrodni.

— A list samobójcy?

— Prawdopodobnie został sfałszowany. Albo napisany pod groźbą pistoletu. Albo…

March przerwał. Zdał sobie sprawę, że zaczyna głośno myśleć — co mogło mieć potencjalnie fatalne konsekwencje. Krebs nie spuszczał z niego oczu.

— Naprawdę? — zapytał Globus. — Może dość już na dzisiaj tych baśni braci Grimm. Niektórzy z nas mają dużo roboty. Kluczem do tej tajemnicy, moi panowie, jest Luther. Kiedy go zatrzymamy, wszystko się wyjaśni.

— Jeśli rzeczywiście jest tak ciężko chory na serce, jak pan mówi — stwierdził Nebe — musimy działać raczej szybko. Zwrócę się do Ministerstwa Propagandy, żeby pokazano jego zdjęcie w telewizji i w gazetach.

— Nie, nie. Absolutnie nie. — Globus wyraźnie się zaniepokoił. — Reichsführer wyraźnie zakazał nagłaśniania tej sprawy. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, zwłaszcza teraz, przed przyjazdem Kennedy’ego, jest skandal, w który zamieszane są osoby z kierownictwa partii. Boże Wszechmogący! Potraficie sobie wyobrazić, jakiego szumu narobiłaby zaraz zagraniczna prasa? Nie. Zapewniam was, że potrafimy go złapać bez angażowania środków przekazu. Wystarczy nam dyskretne powiadomienie wszystkich patroli Orpo: niech szukają go na głównych dworcach kolejowych i lotniczych, a także w portach i na przejściach granicznych… Może się tym zająć Krebs.

— W takim razie proponuje, żeby od razu przystąpił do rzeczy.

Tak jest, Herr Oberstgruppenführer. — Krebs ukłonił się lekko Nebemu i wbiegł truchtem do domu.

— Mam do załatwienia sprawy w Berlinie — powiedział Nebe. — Do chwili aresztowania Luthera obecny tutaj March będzie pełnił funkcję oficera łącznikowego Kripo.

— To nie będzie konieczne — odparł z drwiącym uśmiechem Globus.

— Ależ tak. Skorzystaj z jego usług, Globus. Facet ma głowę na karku. Informuj go o wszystkim. Jaeger, możesz wracać do swych normalnych obowiązków.

Max odetchnął z ulgą. Globus wyglądał, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale po namyśle zrezygnował.

— Odprowadź mnie do samochodu, March. Miłego dnia, Globus.


— Nie powiedziałeś im prawdy. A przynajmniej niecałą? — zapytał Nebe, kiedy znaleźli się za węgłem domu. — To dobrze. Wsiadaj do samochodu. Musimy porozmawiać.

Kierowca zasalutował i otworzył drzwi. Nebe skrzywił się z bólu, siadając ostrożnie na tylnym siedzeniu. March wsiadł z drugiej strony.

— Oto, co dostarczono mi dzisiaj o szóstej rano przez specjalnego kuriera. — Nebe otworzył teczkę i wyciągnął z niej opasłe, mające kilka centymetrów grubości akta. — Wszystko to jest na twój temat. Nie pochlebia ci takie zainteresowanie?

Szyby mercedesa zabarwione były na zielono. W panującym w samochodzie półmroku Nebe przypominał jaszczurkę w terrarium.

— Urodzony w 1922 w Hamburgu; w 1929 śmierć ojca w wyniku ran odniesionych podczas wojny; w 1942 śmierć matki podczas brytyjskiego nalotu; w 1939 wstępuje do marynarki; w 1940 przechodzi do służby podwodnej; w 1943 odznaczony za odwagę i awansowany; w 1946 zostaje dowódcą własnego U-Boota — jako jeden z najmłodszych kapitanów w całej Rzeszy. Wspaniała kariera. A potem coś zaczyna się psuć.

Nobe kartkował akta dalej. March wodził oczyma po zielonym trawniku i błękitnym niebie.

— Przez dziesięć lat ani jednego awansu w policji. W 1957 rozwód. A potem zaczynają się donosy. Blockleiter: Sturmbannführer March ustawicznie odmawia składek na Pomoc Zimową. Partyjni aktywiści z Werderscher Markt: uparcie odmawia wstąpienia do NSDAP. Podsłuchany w kantynie na wygłaszaniu uwłaczających uwag na temat Himmlera. Podsłuchany w barze, podsłuchany w restauracji, podsłuchany na korytarzu…

Nebe wyciągnął z teczki kilka kartek.

— Boże Narodzenie 1963: zaczynasz wypytywać wszystkich o jakichś Żydów, którzy mieszkali kiedyś w twoim mieszkaniu. O Żydów! Czyś ty oszalał? Mam tutaj skargę od twojej byłej żony; nawet jedną od twojego syna…

— Mojego syna? Mój syn ma dziesięć lat…

— Wystarczy, żeby sformułować własny pogląd i zostać wysłuchanym. Powinieneś o tym wiedzieć.

Czy mogę zapytać, co mi zarzuca?

— Nie odnosisz się z odpowiednim entuzjazmem do jego działalności w Deutsches Jungvolk. Ważne jest to, Herr Sturmbannführer, że ta teczka już od dziesięciu lat spoczywa w archiwum Gestapo… trochę tego, trochę tamtego, jeden rok lepszy, drugi gorszy… cały czas pęczniejąc i rosnąc niczym złośliwy guz. A teraz zyskałeś potężnego wroga, który chce ją wykorzystać.

Nebe włożył akta z powrotem do swojej teczki.

— Globusa?

— Tak, Globusa. Kogóż innego? Wczoraj wieczorem chciał cię przewieźć do Colombia Haus, gdzie miałeś stanąć przed wojennym trybunałem SS. — W Colombia Haus przy General-Pape Strasse mieściło się prywatne więzienie SS. — Muszę ci powiedzieć, March, że same te akta wystarczą, żeby wysłać cię do kacetu. A wtedy nie pomogę ci ani ja, ani nikt inny.

— Co go powstrzymało?

— Na postawienie przed sądem wojennym pozostającego w czynnej służbie oficera Kripo musi wyrazić zgodę sam Heydrich. A Heydrich porozumiał się ze mną. I wiesz, co oznajmiłem naszemu ukochanemu Reichsführerowi? Ten cały Globus, powiedziałem, najwyraźniej boi się, że March coś na niego ma. I dlatego chce się go pozbyć. Rozumiem, mówi Reichsführer, więc co sugerujesz? Dlaczego, mówię, nie dać mu trochę czasu, powiedzmy do urodzin Führera, żeby zebrał dowody przeciwko Globusowi. To tylko cztery dni. W porządku, mówi heydrich, ale potem globus może z nim robić, co chce. — Nebe uśmiechnął się zadowolony. — Tak właśnie załatwia się między starymi kolegami sprawy Rzeszy.

— Chyba powinienem panu podziękować, Herr Oberstgruppenführer.

— Och nie, nie dziękuj — odparł wesoło Nebe. — Heydrich naprawdę zastanawia się, czy przypadkiem nie masz czegoś na Globusa. Chce się dowiedzieć. Ja też. Być może z innego powodu. Te sukinsyny coś knują — syknął, łapiąc ramię Marcha w ten sam stalowy uścisk. — Co to jest? Odkryjesz to i powiesz mi. Nie ufaj nikomu. To główna zasada, dzięki której udało się tak długo przetrwać Wujkowi Arturowi. Wiesz, dlaczego niektórzy starzy towarzysze nazywają Globusa „łodzią podwodną”?

— Nie, Herr Oberstgruppenführer.

— Bo będąc w Polsce podczas wojny zamontował w swojej piwnicy silnik łodzi podwodnej i zabijał spalinami ludzi. Globus lubi zabijać ludzi. Z miłą chęcią zabiłby i ciebie. Nie zapominaj o tym. — Nebe puścił ramię Marcha. — Teraz musimy się pożegnać.

Postukał gałką laski w dzielącą go od kierowcy szybę. Szofer obszedł samochód i otworzył drzwi od strony Xaviera.

— Podrzuciłbym cię do śródmieścia, ale wolę podróżować sam. Informuj mnie. Znajdź Luthera, March. Znajdź go, zanim dobierze mu się do skóry Globus.

Trzasnęły zamykane drzwi, zawarczał silnik. Kiedy limuzyna, chrzęszcząc oponami po żwirze, ruszyła do przodu, March ledwo mógł rozpoznać siedzącego w środku Nebego — za kuloodporną szybą widział tylko niewyraźny zarys postaci.

Odwrócił się i zobaczył przyglądającego mu się bacznie Globusa.

Generał SS ruszył w jego stronę. W wyciągniętej dłoni trzymał lugera.

On jest szalony, przemknęło przez głowę Marchowi. Wystarczająco szalony, żeby zastrzelić mnie tutaj na miejscu, podobnie jak psa Buhlera.

Ale Globus chciał mu po prostu oddać broń.

— Pański pistolet, Sturmbannführer. Będzie pan go potrzebował — powiedział. A potem przysunął się bardzo blisko — tak blisko, że March poczuł w jego gorącym oddechu odór czosnkowanej kiełbasy. — Nie masz już świadka — szepnął. — Nie masz żadnego świadka. Już nie.

March biegł.

Biegł drogą wzdłuż grobli, a potem w górę i na przełaj przez las, aż dotarł do autostrady, która stanowiła wschodnią granicę Grunewaldu.

Tam zatrzymał się na chwilę, oparłszy dłonie o kolana i łapiąc kurczowo oddech. Niżej sunęły zmierzające w stronę Berlina samochody.

Mimo rwącej w boku kolki ruszył dalej, bardziej truchtem niż biegiem, przez kładkę nad autostradą, obok stacji S-Bahnu Nikolassee i wzdłuż Spanische Allee w stronę koszar.

Jego legitymacja zamknęła usta wartownikom, jego wygląd — zaczerwienione oczy, zdyszany oddech i dwudniowy zarost — sugerował, że sprawa jest nieprzyjemna i pilna, co z miejsca przecinało wszelką dyskusję. Odnalazł sypialnię. Odnalazł łóżko Josta. Poduszka zniknęła, zabrano całą pościel. Zostały tylko sprężyny i twardy brązowy materac. Szafka była pusta.

Samotny kadet, pucujący kilka łóżek dalej buty, opowiedział mu, co się stało. Przyszli po Josta w nocy. Było ich dwóch. Pojedzie na Wschód, powiedzieli, na „specjalne szkolenie”. Odszedł bez słowa — wyglądało, jakby się tego spodziewał. Kadet potrząsał ze zdumieniem głową: że też z nich wszystkich wysłano akurat Josta. Był wyraźnie zazdrosny. Podobnie jak wszyscy. Ich kolega będzie miał okazję zobaczyć, jak wygląda prawdziwa walka.

3

Budka telefoniczna śmierdziała moczem i starym dymem papierosowym; na podłodze leżał wdeptany w błoto zużyty kondom.

— No szybciej, szybciej! — szeptał March. Stuknął jednomarkową monetą w zaparowaną szybę, wsłuchując się w elektroniczny sygnał. Nikt nie odbierał. Czekał bardzo długo, zanim odwiesił słuchawkę.

Po drugiej stronie ulicy właściciel otwierał właśnie sklep spożywczy. Xavier przeszedł przez jezdnię i kupił butelkę mleka oraz ćwiartkę ciepłego jeszcze chleba. Zjadł śniadanie na ulicy, zdając sobie sprawę, że właściciel przygląda mu się podejrzliwie przez okno sklepu. Przyszło mu do głowy, że już teraz zachowuje się jak uciekinier — zatrzymując się, żeby coś zjeść, tylko jeżeli trafia się okazja, przełykając pośpiesznie kęsy na ulicy, zawsze w ruchu. Mleko ściekało mu po podbródku. Otarł je wierzchem dłoni. Spierzchnięta skóra przypominała w dotyku papier ścierny.

Ponownie sprawdził, czy nikt go nie śledzi. Jego stroną ulicy szła, pchając przed sobą dziecinny wózek, odziana w mundur niania. Po przeciwnej jakaś starsza kobieta weszła do budki telefonicznej. Spóźniony uczeń śpieszył się do szkoły, kręcąc w powietrzu tornistrem. Wszystko było normalne, normalne…

„Nie masz żadnego świadka. Już nie…”

Poczuł, jak ogarnia go wielki gniew na Globusa. Gniew tym większy, że nakładało się nań poczucie winy. Gestapo musiało trafić na zeznanie Josta w aktach dotyczących śmierci Buhlera. Zadzwonili do Akademii i odkryli, że March złożył kadetowi ponowną wizytę wczoraj po południu. To wprawiło ich w popłoch. Odwiedzając Josta podpisał na niego wyrok śmierci. Zaspokoił swoją ciekawość — i zabił człowieka.

A teraz na dodatek nie odbierała telefonu ta Amerykanka. Co mogli jej zrobić? Wyprzedziła go wojskowa ciężarówka i czując na twarzy powiew powietrza wyobraził sobie martwe, leżące w rowie ciało Charlotte Maguire. Władze Berlina wyrażają głębokie ubolewanie z powodu tragicznego wypadku. Wciąż poszukuje się kierowcy ciężarówki… Czuł się jak ktoś, kto zaraża ludzi niebezpieczną chorobą. Powinien przyczepić sobie do piersi tabliczkę: trzymajcie się ode mnie z daleka, roznoszę zarazki.

W jego głowie bez przerwy krążyły fragmenty rozmów.

Artur Nebe: „Znajdź Luthera, March. Znajdź go, zanim dobierze mu się do skóry Globus…”

Rudi Halder: „Kilku facetów z Sipo pytało o ciebie w zeszłym tygodniu w archiwum…”

Ponownie Nebe: „Mam tutaj skargę od twojej byłej żony; nawet jedną od twojego syna…”

Szedł przez jakieś pół godziny ukwieconymi ulicami, mijając wysokie żywopłoty i parkany zamożnej podmiejskiej dzielnicy. Znalazłszy się w Dahlem zaczepił studenta, pytając go o drogę. Na widok munduru młody człowiek wtulił głowę w ramiona. Dahlem było dzielnicą studencką. Młodzi chłopcy zapuszczali włosy kilka centymetrów za kołnierzyk; niektóre dziewczyny nosiły dżinsy — Bóg jeden wie, skąd je brały. Biała Róża — studencki ruch oporu, który zanim stracono jego przywódców, działał krótko w latach czterdziestych, teraz niespodziewanie odzyskiwał wpływy. Ihr Geist lebt weiter głosiło wymalowane na ścianie graffiti: ich duch żyje nadal. Prześladowani przez Gestapo członkowie Białej Róży protestowali przeciwko przymusowemu poborowi do wojska, słuchali zakazanej muzyki i kolportowali wywrotowe pisma.

Obładowany książkami student wskazał mu niewyraźnie drogę i zadowolony, że na tym się skończyło, szybko się oddalił.


Luther mieszkał niedaleko Botanischer Garten, w cofniętym od ulicy, dziewiętnastowiecznym wiejskim dworku, do którego biegła kolista, wysypana białym żwirem aleja. W zaparkowanym po drugiej stronie podjazdu nie oznakowanym szarym BMW siedziało dwóch mężczyzn. Zdradzały ich marka i kolor samochodu. Dwóch następnych pilnowało z pewnością domu od tyłu, a co najmniej jeden patrolował pobliskie ulice. March przeszedł obok nich i zobaczył, jak jeden z agentów Gestapo odwraca się i mówi coś do swego kolegi.

Gdzieś w pobliżu wył silnik kosiarki; nad aleją unosił się zapach świeżo ściętej trawy. Dom i otaczające go tereny musiały kosztować fortunę — nie tyle może, co willa Buhlera, ale niewiele mniej. Spod okapu wystawało czerwone pudełko zainstalowanego niedawno alarmu przeciwwłamaniowego.

Zadzwonił do drzwi i poczuł, jak ktoś przygląda mu się bacznie przez zamontowany w solidnych drzwiach wizjer. Po pół minucie drzwi otworzyły się i ukazała się za nimi angielska pokojówka w czarno-białym fartuszku. Kiedy podał jej legitymację, odeszła, żeby zameldować go swojej pani. Po chwili wróciła i stukając obcasami po wyfroterowanym parkiecie, wprowadziła go do pogrążonego w mroku salonu. W powietrzu unosił się słodkawy zapach wody kolońskiej. Frau Marthe Luther siedziała na sofie, ściskając w ręku chusteczkę. Kiedy podszedł bliżej, podniosła ku niemu posiatkowane drobnymi żyłkami, załzawione błękitne oczy.

— Ma pan jakieś wiadomości?

— Żadnych, proszę pani. Bardzo mi przykro. Ale może pani być pewna, że nie szczędzimy wysiłków, żeby odnaleźć pani męża. — To, co mówił, bliższe było prawdy, niż sądziła.

Weszła w wiek, kiedy kobieta z dnia na dzień staje się coraz mniej atrakcyjna. Dzielnie zmagała się z losem, ale jej taktyka nie była zbyt fortunna: nienaturalnie jasne blond włosy, krótka spódniczka, rozpięta o jeden guzik za dużo jedwabna bluzka odsłaniająca mlecznobiały, obfity biust. Na haftowanej poduszce leżał grzbietem do góry otwarty romans. „Bal u Kaisera” Barbary Cartland.

Oddała mu legitymację i wydmuchała nos.

— Może pan usiądzie? Wygląda pan na zmęczonego. Nie miał pan nawet czasu się ogolić. Napije się pan kawy? Może sherry? Nie? Rosę, przynieś Herr Sturmbannführerowi kawy. A ja może wzmocnię się trochę malutkim sherry.

Przycupnąwszy z opartym o kolano notatnikiem na skraju głębokiego, krytego perkalem fotelu, March wysłuchał żałosnej opowieści Frau Luther. Jej mąż? Bardzo dobry człowiek, tak, może trochę porywczy, ale wszystko przez te nerwy, biedaczek. Biedny, biedny Martin. Stale łzawiły mu oczy, czy March o tym nie wiedział?

Pokazała mu fotografię: Luther w jakimś śródziemnomorskim kurorcie, odziany w absurdalne krótkie szorty, spoglądający ponuro w obiektyw powiększonymi przez grube szkła oczyma.

Ma już swój wiek, w grudniu skończy sześćdziesiąt dziewięć lat… Na jego urodziny mieli pojechać do Hiszpanii. Martin przyjaźnił się z generałem Franco — uroczy człowiek, czy March miał kiedyś okazję się z nim spotkać?

Nie? Co za szkoda.

No tak. Boi się pomyśleć, co mogło się wydarzyć, zawsze pamiętał, żeby powiedzieć jej, dokąd jedzie, nigdy przedtem nie zrobił czegoś takiego. Dobrze, że może z kimś o tym porozmawiać, to bardzo pomaga.

Zaszeleścił jedwab. Frau Luther skrzyżowała nogi. Na pulchnym kolanie uniosła się prowokacyjnie spódniczka. Pojawiła się z powrotem pokojówka; postawiła przed Marchem filiżankę kawy, dzbanuszek ze śmietanką i cukiernicę. Dla swojej pani przyniosła kieliszek sherry i opróżnioną do trzech czwartych kryształową karafkę.

— Czy słyszała pani kiedykolwiek, żeby mąż wymieniał nazwiska Josefa Buhlera albo Wilhelma Stuckarta? Na chwilę ją to zdekoncentrowało.

— Nie, nie przypominam sobie. Nie, na pewno nie.

— Czy wychodził gdzieś w zeszły piątek?

— W zeszły piątek? Chyba tak. Wyszedł wcześnie rano. — Wypiła trochę sherry. March zanotował jej odpowiedź w notesie.

— A kiedy powiedział pani, że będzie musiał wyjechać?

— Tego samego popołudnia. Wrócił koło drugiej. Ozmajmił, że coś się wydarzyło i że musi spędzić cały poniedziałek w Monachium. Wyleciał w niedzielę po południu, żeby przenocować i wstać wcześnie rano.

— Nie powiedział pani, o co chodzi?

— W tych kwestiach był bardzo staroświecki. Jego sprawy to były jego sprawy, jeśli rozumie pan, co mam na myśli.

— Jak zachowywał się przed podróżą?

— Och, był poirytowany, jak zwykle. — Zachichotała jak młoda dziewczyna. — No nie wiem, może bardziej niż zwykle. Telewizyjne wiadomości zawsze wprawiały go w depresję — ataki terrorystów, walki na Wschodzie. Mówiłam mu, żeby się nie martwił, zadręczanie się nic ci nie pomoże, powtarzałam, ale to wszystko… tak, to wszystko nie dawało mu spokoju. Podczas wojny — dodała, ściszając głos — przeżył załamanie. Biedaczek. Nie wytrzymał nerwowo…

Znowu zbierało się jej na płacz.

— W którym roku przeżył to załamanie? — przerwał jej March.

— Chyba w 1943. To było, oczywiście, zanim go poznałam.

— No tak. — March uśmiechnął się i pochylił głowę. — Musiała pani wtedy chodzić do szkoły.

— Może niezupełnie do szkoły… — Spódniczka powędrowała trochę wyżej.

— Kiedy zaczęła się pani obawiać, że coś mu się stało?

— Kiedy nie wrócił do domu w poniedziałek. Nie spałam przez całą noc.

— I zgłosiła pani jego zaginięcie we wtorek rano?

— Właśnie miałam zamiar to zrobić, kiedy zjawił się Obergruppenführer Globocnik.

March starał się ukryć zdziwienie w głosie.

— Zjawił się, zanim jeszcze zawiadomiła pani policję? O której to było godzinie?

— Kilka minut po dziewiątej. Powiedział, że chce rozmawiać z moim mężem. Przedstawiłam mu sytuację. Obergruppenführer potraktował sprawę bardzo poważnie.

— Jestem o tym przekonany. Czy powiedział pani, w jakiej sprawie chciał rozmawiać z pani mężem?

— Nie. Pomyślałam, że to jakaś sprawa partyjna. Dlaczego pan pyta? — Jej głos nagle stwardniał. — Sugeruje pan, że mój mąż zrobił coś złego?

— Nie, nie…

Wygładziła upierścienioną dłonią spódniczkę.

— Dlaczego zadaje mi pan te wszystkie pytania, Herr Sturmbannführer? — zapytała po krótkim milczeniu.

— Czy pani mąż odwiedził kiedykolwiek Szwajcarię?

— Jeździł tam parę razy, kilka lat temu. W interesach. Dlaczego?

— Gdzie jest jego paszport?

— Nie ma go w gabinecie. Ale wyjaśniłam to już Obergruppenführerowi Globocnikowi. Martin zawsze nosił paszport przy sobie. Mówił, że nigdy nie wiadomo, kiedy będzie go potrzebował. Nauczono go tego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Nie ma w tym nic niezwykłego, naprawdę…

— Pani wybaczy — przerwał jej. — Zauważyłem przy wejściu alarm przeciwwłamaniowy. Wygląda na nowy. Spuściła wzrok.

— Martin kazał go zainstalować w zeszłym roku. Mieliśmy nieproszonych gości.

— Dwóch mężczyzn? Spojrzała na niego zdumiona.

— Skąd pan o tym wie?

To był błąd.

— Musiałem przeczytać raport w aktach pani męża.

— Niemożliwe. — Zamiast zdumienia w jej głosie zabrzmiała teraz nieufność. — Nigdy nie zawiadomił o tym policji.

— Dlaczego?

Miała zamiar udzielić mu niegrzecznej odpowiedzi — „a co to pana obchodzi?” albo coś w tym rodzaju — ale potem spojrzała mu prosto w oczy i zmieniła zdanie.

— Prosiłam, żeby to zrobił — odparła zrezygnowanym głosem. — Ale nie zgodził się. I nie chciał powiedzieć dlaczego.

— Co się dokładnie wydarzyło?

— To było zeszłej zimy. Mieliśmy zamiar spędzić wieczór w domu. Ale potem w ostatniej chwili zadzwonili do nas przyjaciele i wyszliśmy na kolację, do Horchera. Kiedy wróciliśmy, w tym pokoju było dwóch mężczyzn. — Rozejrzała się wokół, tak jakby wciąż mogli się gdzieś kryć. — Chwała Bogu, że odprowadzili nas przyjaciele. Gdybyśmy byli sami… Kiedy zobaczyli, że jest nas cała czwórka, wyskoczyli przez to okno. — Wskazała ręką okno za plecami Marcha.

— I wtedy pani mąż założył alarm. Czy podjął jakieś inne środki ostrożności?

— Wynajął ochroniarza. Właściwie czterech. Pracowali na zmianę. Trzymał ich aż do Bożego Narodzenia. Potem uznał, że nie może im dłużej ufać. Bez przerwy się bał…

— Czego?

— Nie chciał mi powiedzieć.

W jej ręku pojawiła się chusteczka. Z karafki znów ubyło trochę sherry; na brzegu kieliszka zostały różowe plamy szminki. Frau Luther po raz kolejny znalazła się na skraju łez. March źle ją początkowo ocenił. Bała się o swego męża, to prawda. Ale jeszcze bardziej bała się tego, że mógł ją oszukiwać. Przez głowę przelatywały jej złe myśli, widać to było po oczach. Czy miał jakąś inną kobietę? Znalazł się w konflikcie z prawem? Coś przed nią ukrywał? Wyjechał z kraju? Uciekł na dobre? Zrobiło mu się jej bardzo żal i przez chwilę zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej o dochodzeniu, jakie prowadzi przeciw jej mężowi Gestapo. Ale po co ją dobijać? Wkrótce i tak się dowie. Miał nadzieję, że państwo nie skonfiskuje domu.

— Zająłem pani już dosyć czasu. — Zamknął notes i wstał. Złapała go za rękę i spojrzała prosto w oczy.

— Czy go jeszcze kiedyś zobaczę?

— Tak — odparł. Nie, pomyślał.


Z ulgą opuścił mroczny, niezdrowy pokój i wyszedł na świeże powietrze. Siedzący w BMW gestapowcy patrzyli, jak odchodzi. Minąwszy bramę, March zawahał się, a potem skręcił w prawo, w stronę stacji kolejowej Botanischer Garten.

Czterech ochroniarzy!

Zaczynał wszystko rozumieć. Spotkanie wyznaczono na piątek rano w willi Buhlera. Wzięli w nim udział Buhler, Stuckart i Luther. Wszyscy spanikowani, spoceni ze strachu — i nie bez powodu. Być może każdy z nich otrzymał oddzielne zadanie. Tak czy owak w niedzielę Luther poleciał do Zurychu. March był przekonany, że to właśnie on musiał w poniedziałek po południu wysłać bombonierki z zuryskiego lotniska, być może tuż przed wejściem na pokład samolotu. Czym były te czekoladki? Na pewno nie prezentem; raczej sygnałem. Czy oznaczały, że udało mu się wypełnić zadanie? Czy też, że wszystko wzięło w łeb?

March obejrzał się przez ramię. Tak, teraz go śledzili, był tego prawie całkiem pewien. Mieli czas się zorganizować, kiedy siedział w domu Luthera. Czy agentką jest kobieta w zielonym płaszczu? Czy student na rowerze? Beznadziejne. Gestapo za dobrze się maskowało, żeby mógł to odkryć. Agentów musiało być co najmniej trzech albo czterech. Wydłużył krok. Zbliżał się do stacji.

Pytanie: czy Luther powrócił w poniedziałek z Zurychu do Berlina, czy też znajdował się wciąż poza krajem? Po rozważeniu wszystkich za i przeciw March skłaniał się ku poglądowi, że jednak wrócił. Wczorajszy ranny telefon do willi Buhlera — „Buhler? Odezwij się. Kto mówi?” — to musiał być Luther, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Załóżmy, że Luther wysłał paczki tuż przed wejściem na pokład samolotu, powiedzmy o czwartej po południu. Wylądował zatem w Berlinie o siódmej wieczorem. I zniknął.

Na stacji Botanischer Garten zatrzymywały się elektryczne pociągi podmiejskie. March kupił bilet za jedną markę i marudził przy barierce aż do przyjazdu pociągu. Szybko wsiadł do wagonu, a potem tuż przed zamknięciem drzwi wyskoczył na zewnątrz i przebiegł metalową kładką na sąsiedni peron. Dwie minuty później wsiadł do jadącego na południe pociągu, po czym wysiadł na stacji Lichterfelde i znowu zmienił perony. Stacja była pusta. Przepuścił pierwszy pociąg na północ i wsiadł dopiero do drugiego. Oprócz niego w wagonie siedziała tylko kobieta w ciąży. Kiedy się do niej uśmiechnął, odwróciła wzrok. Uznał to za dobry znak.

Luther, Luther. Xavier zapalił papierosa. Zbliżający się do siedemdziesiątki starzec z nerwicą serca i kaprawymi oczyma. Paranoja kazała mu nie ufać nawet własnej żonie. Przyszli po niego już przed sześciu miesiącami, ale wtedy udało mu się jakoś wywinąć. Dlaczego zniknął dopiero w Berlinie? Czy po przejściu przez odprawę celną postanowił zadzwonić do swoich wspólników? W apartamencie Stuckarta nikt nie podniósł słuchawki — telefon dzwonił obok cichej, skąpanej we krwi sypialni. W Schwanenwerder, jeśli Eisler trafnie ustalił czas śmierci, napastnicy musieli już zaskoczyć Buhlera. Czy nie zwrócili uwagi na dzwoniący telefon? Czy też jeden z nich podniósł słuchawkę, podczas gdy drugi przytrzymywał ofiarę?

Luther, Luther: coś musiało sprawić, że w tę poniedziałkową noc wybiegłeś w lodowaty deszcz, żeby ratować własne życie.

Wysiadł na Dworcu Gotenlandzkim. Stacja stanowiła kolejny przykład spełnionego snu architekta: mozaikowe posadzki, polerowany kamień, wysokie na trzydzieści metrów witraże. Reżim zamykał kościoły i w ramach rekompensaty budował podobne do katedr dworce.

Patrząc z biegnącego górą przejścia na tysiące spieszących się pasażerów, March poczuł, jak ogarnia go desperacja. Tam na dole mijało się tysiące ludzi — każdy z nich hołubił własne sekrety, plany i marzenia, każdy dźwigał indywidualny bagaż winy — i żaden nawet przez chwilę nie ocierał się o drugiego. Tysiące oddzielnych istnień. Pomysł, że zdoła w pojedynkę odnaleźć wśród nich samotnego starca, po raz pierwszy wydał mu się całkowicie fantastyczny, absurdalny.

Ale Globusowi mogło się to udać. Już teraz March widział zwiększoną obecność policyjnych patroli. Zmiana musiała zajść podczas ostatniej półgodziny. Funkcjonariusze Orpo sprawdzali każdego mężczyznę po sześćdziesiątce. Prowadzili właśnie skarżącego się głośno włóczęgę, który nie miał przy sobie dokumentów.

Globus! March odwrócił się od poręczy i zjechał ruchomymi schodami w dół, ruszając na poszukiwanie jedynej osoby w Berlinie, która mogła uratować mu życie.

4

Przejażdżka centralną linią U-Bahnu stanowiła, mówiąc słowami Ministerstwa Propagandy i Kulturalnego Oświecenia Rzeszy, prawdziwą podróż przez niemiecką historię. Mijane stacje następowały po sobie niczym perły w koronie: Berlin-Gotenland, Bülow Strasse, Nollendorf Platz, Wittenberg Platz, Nürnberger Platz, Hohenzollern Platz.

Obsługujące linię wagony pochodziły jeszcze sprzed wojny. Czerwone dla palących, żółte dla niepalących. Twarde drewniane ławki wypolerowały na glans siedzenia trzech pokoleń berlińczyków. Większość pasażerów stała, trzymając się sfatygowanych skórzanych uchwytów i kołysząc w rytmie pociągu. Tabliczki nakłaniały ich do złożenia donosu. ,,Każdy gapowicz przynosi szkodę miastu! Zawiadom władze o wszelkich wykroczeniach!”, „Czy twój współpasażer ustąpił miejsca kobiecie lub weteranowi? Jeśli nie, podlega karze grzywny w wysokości 25 marek!”

Oparty o drzwi wagonu March przeglądał kupiony w kiosku na peronie egzemplarz „Berliner Tageblatt”. Kennedy i Führer, Führer i Kennedy — to wszystko, co można było przeczytać. Reżimowi najwyraźniej bardzo zależało na sukcesie rozmów. To mogło oznaczać tylko jedno: sytuacja na Wschodzie jest gorsza, niż powszechnie sądzono. „Permanentny stan wojny na froncie wschodnim pomoże nam stworzyć zdrową rasę ludzi — powiedział kiedyś Führer — i uchroni przed popadnięciem w wygodnictwo, tak typowe dla zapatrzonej we własny pępek Europy”. Ale ludzie robili się wygodni. Czy nie po to właśnie zwyciężyli, czy nie taki był sens całej walki? Polacy pielili ich ogrody, Ukraińcy zamiatali ulice, francuscy kucharze przygotowywali posiłki, angielskie pokojówki sprawowały pieczę nad domem. Zakosztowawszy luksusów pokoju, Niemcy stracili apetyt na wojnę.

W środku gazety, czcionką tak małą, że trudno było coś przeczytać, umieszczono na samym dole nekrolog Buhlera. Śmierć, jak pisano, nastąpiła „podczas kąpieli w jeziorze”.

March wsunął gazetę do kieszeni i wysiadł na stacji Bülow Strasse. Z otwartego peronu widział okno mieszkania Charlotte Maguire. Za zasłoną poruszył się jakiś cień. Była w domu. Ona albo ktoś inny.

Krzesło dozorczyni było puste. Kiedy zapukał do drzwi mieszkania, nikt nie odpowiedział. Zapukał jeszcze raz, głośniej.

Bez odpowiedzi.

Odszedł od drzwi i stukając głośno obcasami zbiegł po schodach. Potem zatrzymał się, policzył do dziesięciu i z plecami przyciśniętymi do ściany wspiął się z powrotem — jeden krok i przerwa, kolejny krok i przerwa — krzywiąc się przy każdym spowodowanym przez siebie szmerze. Znalazłszy się z powrotem przy drzwiach, wyciągnął pistolet.

Mijały minuty. Szczekały psy, przejeżdżały samochody, stukały po szynach pociągi. Przelatywały samoloty, płakały dzieci, śpiewały ptaki: kakofonia ciszy. W pewnej chwili wewnątrz apartamentu zaskrzypiała podłoga.

Drzwi uchyliły się na parę centymetrów.

March skoczył do przodu, waląc w nie ramieniem. Ktokolwiek był po drugiej stronie, siła uderzenia musiała odrzucić go do tyłu. Xavier w ciągu ułamka sekundy znalazł się w środku i dopadł przeciwnika. Popchnął go przez niewielki przedpokój w stronę salonu. Po drodze przewrócili na podłogę lampę. March próbował wycelować do mężczyzny z pistoletu, ale ten złapał go za ręce. I teraz to Xavier cofał się, popychany do tyłu. Zahaczył nogami o niski stolik i przewrócił się na plecy, rozbijając głowę o coś twardego. Luger upadł na podłogę.

Cóż, wszystko to było dość zabawne i w innych okolicznościach March z pewnością wybuchnąłby śmiechem. Nigdy nie był zbyt dobry w walce wręcz, a teraz — choć jeszcze przed chwilą miał przewagę wynikającą z zaskoczenia — leżał bezbronny na plecach, z głową w kominku, opierając nogi na niskim stoliku do kawy: w pozycji ciężarnej kobiety, którą bada ginekolog.

Napastnik usiadł na nim okrakiem. Jedna dłoń w rękawiczce zacisnęła się na jego twarzy, druga na gardle. Xavier nic nie widział i nie mógł oddychać. Szarpał na wszystkie strony głową, próbując ugryźć dłoń w rękawiczce. Bił pięściami w głowę przeciwnika, ale jego ciosy pozbawione były siły. To, co siedziało na nim, nie było człowiekiem. Miało w sobie bezlitosną moc maszyny. Miażdżyło go. Stalowe palce odnalazły arterię — tę właśnie, której nazwy March nigdy nie mógł zapamiętać, nie mówiąc już o jej zlokalizowaniu — i nagle poczuł, że zaczyna się poddawać. Zalewająca oczy ciemność łagodziła ból. Tak właśnie zatem, pomyślał, ma wyglądać kres.

Usłyszał głośne łupnięcie. Uścisk na jego szyi zelżał, ręce cofnęły się. Powoli wynurzał się z ciemności. Walka trwała dalej, choć on uczestniczył w niej już tylko w charakterze widza. Uderzony stalowym krzesłem w czoło mężczyzna przewrócił się na bok. Twarz zalewała mu płynąca z rany nad okiem krew. Krzesło znowu śmignęło w powietrzu. Kolejne łupnięcie. Mężczyzna próbował jednym ramieniem zasłonić się przed ciosem, drugim ścierał gorączkowo krew z oczu. Podniósł się na czworaki i zaczął sunąć w stronę drzwi; na plecach siedział mu okrakiem wcielony diabeł, sięgająca pazurami do oczu, sycząca i parskająca furia. Powoli, jakby dźwigał olbrzymi ciężar, intruz postawił na podłodze najpierw jedną, potem drugą nogę. Pragnął teraz tylko jednego: wydostać się na zewnątrz. Obrócił się na chwiejnych nogach tyłem do framugi i dwukrotnie grzmotnął o nią siedzącą mu na plecach napastniczkę.

Dopiero wtedy Charlotte Maguire pozwoliła mu uciec.


Łamiące się niczym fajerwerki fale bólu; w głowie, nogach, żebrach i w gardle. — Gdzie nauczyłaś się tak walczyć?

Stał w małej kuchni, pochylony nad zlewem. Ścierała mu tamponem krew z rany na potylicy.

— Gdybyś miał za rodzeństwo trzech braci, też nauczyłbyś się walczyć. Nie ruszaj się.

— Współczuję twoim braciom. Auu! — Najbardziej bolała go głowa. Zakrwawiona woda kapała na zatłuszczone talerze zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy. Robiło mu się niedobrze. — Wydaje mi się, że w Hollywood mężczyźni ratują na ogół kobiety.

— Hollywood to jedna wielka bzdura. — Sięgnęła po czystą ściereczkę. — Rana jest całkiem głęboka. Jesteś pewien, że nie chcesz iść do szpitala? — Nie ma na to czasu.

— Czy ten człowiek tutaj nie wróci?

— Nie. Przynajmniej nie tak prędko. Cała operacja jest najprawdopodobniej wciąż tajna. Dziękuję.

Przycisnął ściereczkę do potylicy i wyprostował się. Robiąc to odkrył nowy ból: u podstawy krzyża.

— Tajna operacja? — powtórzyła. — Nie sądzisz, że to mógł być zwykły złodziej?

— Nie. To był profesjonalista. Autentyczny, wyszkolony przez Gestapo profesjonalista.

— A ja dałam mu radę. — Adrenalina dodała blasku jej skórze; w oczach zapaliły się jasne iskierki. Jedynym obrażeniem, jakie odniosła, było zadrapanie na ramieniu. Wydawała mu się teraz bardziej atrakcyjna niż za pierwszym razem. Delikatne kości policzkowe, silny nos, pełne usta, duże piwne oczy. Brązowe, sięgające karku i zaczesane za uszy włosy.

— Gdyby kazano mu cię zabić, z pewnością by to zrobił.

— Naprawdę? W takim razie dlaczego wciąż jeszcze żyję? — W jej głosie zabrzmiała nagła złość.

— Jesteś Amerykanką. Znajdujesz się pod specjalną ochroną, zwłaszcza teraz. — Przyjrzał się ściereczce. Krew przestała płynąć. — Nie lekceważ przeciwnika.

— Nie lekceważ mnie. Gdybym nie wróciła do domu, już byś nie żył.

Wolał zostawić to bez odpowiedzi. Najwyraźniej łatwo było wyprowadzić ją z równowagi.

Apartament przetrząśnięto do góry nogami. Z pootwieranych szuflad zwisały ubrania, na biurku leżały porozrzucane papiery, na podłodze opróżnione walizki. W gruncie rzeczy jednak, pomyślał, bałagan nie był dużo większy niż przedtem: w zlewie poniewierały się brudne naczynia, a w łazience stała bateria w większości pustych butelek. Pod ścianami chwiały się niebezpiecznie stosy pożółkłych egzemplarzy „New York Timesa” i „Time’a”, z kartkami pociętymi przez niemieckich cenzorów. Rewizja w takim mieszkaniu musiała być istnym koszmarem. Przez brudne firanki przeświecało słabe światło. Co parę minut ulicą przejeżdżało metro i wtedy trzęsły się wszystkie ściany.

— To chyba twoje? — Podniosła leżącego pod krzesłem lugera. Trzymając go między palcem wskazującym i kciukiem wyciągnęła w jego stronę.

— Tak, dziękuję. — Schował broń do kabury. Miała wyjątkowy talent do robienia z niego głupka. — Czy coś zginęło?

— Wątpię. — Rozejrzała się po pokoju. — A gdyby nawet, nie jestem pewna, czybym się zorientowała.

— Ta rzecz, którą dałem ci wczoraj w nocy…?

— O to ci chodzi? Postawiłam ją tam. — Wyciągnęła rękę w stronę kominka i nagle zastygła w bezruchu. — Była tam…

March zamknął oczy. Kiedy je otworzył, szczerzyła zęby w uśmiechu.

— Nie przejmuj się. Trzymałam ją przy samym sercu. Niczym miłosny list.

Stanęła do niego tyłem i rozpięła bluzkę. Kiedy odwróciła się z powrotem, w jej ręku tkwiła koperta. Wziął ją i podszedł do okna.

Była ciepła w dotyku.

Długą i wąską kopertę z ręcznie czerpanego, luksusowego kremowobłękitnego papieru pokrywały przypominające plamy wątrobowe drobne cętki. Pachniała inną epoką. Nie widniało na niej żadne nazwisko ani adres.

Wewnątrz znajdował się mały mosiężny kluczyk i gruby niczym tektura, utrzymany w tym samym błękitnym odcieniu arkusz papieru. W prawym górnym rogu mieściła się wydrukowana kwiecistymi literami nazwa banku: Zaugg Cie, Bankiers. Bahnhof Strasse 44, Zurych. Pojedyncze, wystukane pod spodem na maszynie zdanie identyfikowało okaziciela niniejszego dokumentu jako jednego ze współwłaścicieli konta numer 2402. List nosił datę 8 lipca 1942. Podpisał go Hermann Zaugg, dyrektor.

March jeszcze raz dokładnie przeczytał dokument. Nic dziwnego, że Stuckart trzymał go w sejfie; bez specjalnego zezwolenia Reichsbanku niemieckiemu obywatelowi nie wolno było posiadać konta w zagranicznym banku. Naruszającym ten zakaz groziła kara śmierci.

— Martwiłem się o ciebie. Dzwoniłem tutaj kilka godzin temu, ale nikt nie odpowiadał — powiedział.

— Nie było mnie w domu. Wyszłam, żeby zebrać materiały.

— Materiały?

Jej twarz ponownie rozjaśniła się w uśmiechu.


Zgodnie z sugestią Marcha wybrali się na spacer do Tiergarten: tradycyjnego miejsca spotkań berlińczyków, którzy mają do omówienia jakieś sekrety. Nawet Gestapo nie wynalazło jeszcze odpowiednich urządzeń, pozwalających na zainstalowanie podsłuchu w całym parku. W wysokiej, rosnącej pod drzewami trawie sterczały żółte żonkile. Przy Neuer See dzieci karmiły kaczki.

Wydostanie się z domu Stuckarta nie było jej zdaniem zbyt trudne. Wylot przewodu wentylacyjnego wychodził na alejkę prawie na poziomie ziemi. W pobliżu nie było ani jednego esesmana. Wszyscy kręcili się przed głównym wejściem. Pobiegła więc po prostu w stronę tylnej uliczki, gdzie złapała taksówkę do domu. Przez pół nocy nie kładła się spać, czekając na jego telefon i czytając w kółko list, aż nauczyła się go na pamięć. Kiedy nie odezwał się do dziewiątej rano, postanowiła dłużej nie zwlekać.

Chciała wiedzieć, co przydarzyło się jemu i Jaegerowi. Powiedział jej tylko, że przewieziono ich do siedziby Gestapo i zatrzymano aż do rana.

— Masz kłopoty?

— Tak. Teraz powiedz, czego się dowiedziałaś.

Najpierw poszła do biblioteki publicznej przy Nollendorf Platz — teraz, kiedy wycofano jej akredytację, nie miała nic lepszego do roboty. W bibliotece był spis europejskich banków. Firma Zaugg Cie wciąż istniała. Siedziba banku nadal mieściła się przy Bahnhof Strasse. Z biblioteki poszła prosto do amerykańskiej ambasady, żeby zobaczyć się Henrym Nightingale’em.

— Z Nightingale’em?

— Spotkałeś go wczoraj wieczorem.

Xavier przypomniał sobie: opierający dłoń na jej ramieniu młody człowiek w sportowej marynarce i koszuli z przypinanym kołnierzykiem.

— Chyba mu nic nie powiedziałaś?

— Oczywiście, że nie. Ale Nightingale i tak jest dyskretny. Możemy mu zaufać.

— Wolę sam decydować, komu mogę ufać. — Trochę go rozczarowała. — Czy jest twoim kochankiem? Zatrzymała się jak wryta.

— A to co znowu za pytanie?

— Ryzykuję więcej od ciebie. O wiele więcej. Mam prawo wiedzieć.

— Nie masz żadnego prawa. — Była teraz naprawdę wściekła.

— W porządku — odparł, unosząc ręce. Ta kobieta była niemożliwa. — Twoja sprawa.

Ruszyli dalej.

Nightingale, wyjaśniła, zna od podszewki szwajcarski system bankowy. W Stanach Zjednoczonych pomagał kilku niemieckim uciekinierom, którzy próbowali wydobyć swoje pieniądze z banków w Zurychu i Genewie.

Okazało się to prawie niemożliwe.

W roku 1934 Reinhard Heydrich wysłał do Szwajcarii agenta Gestapo o nazwisku Georg Hannes Thomae. Polecono mu odkryć nazwiska Niemców, którzy posiadali konta w tamtejszych bankach. Thomae wynajął dom w Zurychu, nawiązał romanse z kilkoma samotnymi kasjerkami i zaprzyjaźnił się z paroma niższymi urzędnikami. Kiedy Gestapo podejrzewało kogoś o posiadanie nielegalnego konta, Thomae składał wizytę w banku i udając pośrednika próbował wpłacić w imieniu tej osoby pieniądze. W momencie przyjęcia wpłaty

Heydrich zyskiwał pewność, że konto istnieje. Aresztowanego posiadacza zmuszano torturami do wyjawienia wszystkich szczegółów i wkrótce bank otrzymywał depeszę, w której zgodnie z wszelkimi stosownymi przepisami proszono o transfer pieniędzy z powrotem do Rzeszy.

Wojna Gestapo ze szwajcarskimi bankami prowadzona była na coraz szerszą skalę. Podsłuchiwano rozmowy telefoniczne między Szwajcarią i Niemcami. Sprawdzano depesze i listy. Posiadaczy kont skazywano na śmierć albo wysyłano do obozów koncentracyjnych. W Szwajcarii zaczęły się w końcu głośne protesty. Wreszcie szwajcarskie Zgromadzenie Narodowe uchwaliło nowe prawo bankowe, które pod groźbą kary więzienia zakazywało ujawniania przez banki jakichkolwiek informacji na temat wkładów klientów. Georg Thomae został zdemaskowany i wydalony.

Szwajcarskie banki doszły jednak do przekonania, że prowadzenie interesów z obywatelami Niemiec jest zbyt niebezpieczne i zabiera za dużo czasu. Setki przerażonych właścicieli porzuciły po prostu swoje konta. Szacowni bankierzy nie mieli ochoty angażować się dalej w te śmiercionośne transakcje. Ich ujawnianie przynosiło same szkody. Do roku 1939 niegdyś lukratywny interes z niemieckimi kontami całkowicie się załamał.

— A potem wybuchła wojna — kontynuowała Charlie.

Doszli do końca Neuer See i ruszyli z powrotem. Zza drzew dobiegał szum jadących Osią Wschód — Zachód samochodów. Wyżej widać było kopułę Wielkiego Pałacu. Berlińczycy żartowali, że tylko osiedlając się w środku, można było oszczędzić sobie jego widoku.

— Po roku 1939 zapotrzebowanie na szwajcarskie konta z oczywistych przyczyn dramatycznie wzrosło. Ludzie starali się desperacko wycofać swoje zasoby z Niemiec. W związku z tym banki takie jak Zaugga wprowadziły nową formę kont depozytowych. Za opłatą dwustu franków otrzymywało się skrytkę, numer, kluczyk oraz upoważnienie.

— Dokładnie tak jak Stuckart.

— Zgadza się. Musiałeś po prostu pojawić się z kluczykiem i upoważnieniem i wszystko należało do ciebie. Żadnych pytań. Do każdej skrytki można było wydać tyle kluczy i upoważnień, za ile był skłonny zapłacić właściciel. Któregoś dnia bank mogła odwiedzić, jeśli tylko zdołała załatwić sobie pozwolenie na wyjazd, przywożąca oszczędności całego życia siwa staruszka. Dziesięć lat później pojawiał się z kluczykiem i upoważnieniem jej syn i wynosił spadek pod pachą.

— Albo pojawiało się Gestapo…

— I jeżeli mieli klucz i upoważnienie, bank oddawał im wszystko. Żadnych kłopotów. Wszystko załatwione po cichu. Zgodnie z prawem bankowym.

— Te konta… wciąż jeszcze istnieją?

— Pod koniec wojny w wyniku nacisków z Berlina rząd szwajcarski zakazał ich otwierania i nikt nie mógł od tej pory założyć nowych. Ale stare istnieją dalej, ponieważ muszą być honorowane oryginalne warunki umowy. Upoważnienia stały się czymś w rodzaju papierów wartościowych. Ludzie sprzedawali je i kupowali. Według Henry’ego Zaugg wyspecjalizował się w tego rodzaju transakcjach. Bóg jeden wie, co trzyma pozamykane w tych skrytkach.

— Czy w rozmowie z Nightingale’em wymieniłaś nazwisko Stuckarta?

— Oczywiście, że nie. Powiedziałam mu, że piszę artykuł do „Fortune” na temat „spadków, które przepadły podczas wojny”.

— Podobnie jak mnie powiedziałaś, że miałaś zamiar porozmawiać ze Stuckartem, żeby napisać artykuł o „młodości Führera”. Przez chwilę się zawahała.

— O co ci właściwie chodzi? — zapytała cicho. Rwała go głowa i wciąż bolały żebra. O co mu chodziło? Zapalił papierosa, żeby zyskać na czasie.

— Ludzie, którzy stykają się z gwałtowną śmiercią… próbują o niej zapomnieć, uciekają. Ale nie ty. Zeszłej nocy bardzo szybko dałaś się przekonać, żeby wrócić ze mną do apartamentu Stuckarta. Otworzyłaś jego listy. Dziś rano błyskawicznie zebrałaś informacje o szwajcarskich bankach…

Przerwał na chwilę. Z naprzeciwka nadchodziła, przypatrując się im uważnie, starsza para. Uświadomił sobie, jak dziwnie razem wyglądają: nie ogolony, posiniaczony Sturmbannführer SS i kobieta, która z całą pewnością była cudzoziemką. Mogła mieć doskonały akcent, ale coś w wyrazie jej twarzy, w sposobie, w jaki się ubierała i chodziła, od razu zdradzało, że nie jest Niemką.

— Chodźmy tędy — powiedział, skręcając ze ścieżki w stronę drzew.

— Czy możesz mnie poczęstować?

Kiedy w cieniu drzew zapalał jej papierosa, zasłoniła dłonią płomień. W jej oczach tańczyły odbite ogniki.

— W porządku. — Dała krok do tyłu i objęła się ramionami, tak jakby nagle zrobiło się jej zimno. — To prawda, że moi rodzice znali Stuckarta przed wojną. To prawda, że poszłam go odwiedzić przed

Bożym Narodzeniem. Ale potem to nie ja do niego zadzwoniłam. On zadzwonił do mnie.

— Kiedy?

— W sobotę. Późnym wieczorem.

— Co powiedział? Roześmiała się.

— O nie, Herr Sturmbannführer. W moim zawodzie informacja ma swoją wymierną cenę, można ją sprzedać lub kupić na wolnym rynku. Chcę pohandlować.

— Co chcesz wiedzieć?

— Wszystko. Dlaczego wczoraj wieczorem włamałeś się do tego mieszkania? Dlaczego trzymasz coś w tajemnicy przed własnymi ludźmi? Dlaczego godzinę temu omal cię nie zamordował agent Gestapo?

— O to ci chodzi… — odparł z uśmiechem. Oparł się plecami o szorstką korę drzewa i popatrzył na park. Przyszło mu do głowy, że właściwie nie ma nic do stracenia.

— Dwa dni temu — zaczął — wyłowiłem ciało z Haweli.

Opowiedział jej wszystko. O śmierci Buhlera i o zniknięciu Luthera. O tym, co widział Jost i co się z nim stało. O Nebem i Globusie, o podziemnym skarbcu i o jego własnym dossier na Gestapo. Opowiedział jej nawet o donosie Pilego. I ciekawe — coś, co zauważył u przyznających się do winy kryminalistów, nawet u tych, których to zeznanie miało zaprowadzić któregoś dnia na szubienicę — kiedy skończył, poczuł się wyraźnie lepiej.

Przez dłuższy czas milczała.

— W porządku — powiedziała w końcu. — Nie wiem, czy to się na coś przyda, ale oto, co mi się przytrafiło.


W sobotę wieczór położyła się wcześnie do łóżka. Pogoda była paskudna — zaczął padać deszcz, który lał z przerwami przez trzy następne dni. Już od kilku tygodni nie miała ochoty się z nikim spotykać. Wiadomo, Berlin może wprowadzić w taki nastrój. Wielkie szare budowle, wszechobecne mundury, ponurzy biurokraci — to wszystko sprawia, że człowiek czuje się mały i bezbronny.

Telefon zadzwonił koło wpół do dwunastej, kiedy właśnie zapadała w sen. Głos mężczyzny, napięty i precyzyjny.

— Naprzeciwko pani bloku jest budka telefoniczna. Niech pani tam idzie. Zadzwonię za pięć minut. Jeśli budka będzie zajęta, proszę zaczekać.

Nie rozpoznała Stuckarta, ale coś w głosie mężczyzny powiedziało jej, że to nie żart. Ubrała się, złapała płaszcz i zakładając w biegu buty popędziła schodami w dół i na ulicę. Na dworze uderzyły ją w twarz strugi deszczu. Po drugiej stronie ulicy, obok stacji U-Bahnu, stała stara drewniana budka — dzięki Bogu, pusta.

Dopiero czekając na telefon przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszała ten głos.

— Cofnij się trochę — powiedział March. — Jak wyglądało twoje pierwsze spotkanie ze Stuckartem?

To było przed Bożym Narodzeniem. Zadzwoniła do niego i wyjaśniła, kim jest. Opierał się trochę, ale nalegała i w końcu zaprosił ją na herbatę. Miał strzechę białych kręconych włosów i intensywną pomarańczową opaleniznę, tak jakby spędził ostatnio dużo czasu na słońcu albo pod lampą kwarcową. Ta kobieta, Maria, też była w apartamencie, ale zachowywała się jak pokojówka. Podała herbatę i zostawiła ich samych. Zwyczajna pogawędka: jak się miewa pani matka, dziękuję, znakomicie.

To była oczywiście nieprawda.

Strząsnęła popiół z papierosa.

— Kariera mojej matki zakończyła się wraz z wyjazdem z Berlina. Moje narodziny ostatecznie pogrzebały jej nadzieje. Jak pewnie się domyślasz, podczas wojny w Hollywood nie było specjalnego zapotrzebowania na niemieckie aktorki.

A potem, zgrzytając lekko zębami, zapytał o jej ojca. I odczuła wielką przyjemność, mogąc mu odpowiedzieć: dziękuję, ma się świetnie. Odszedł na emeryturę w sześćdziesiątym pierwszym, po dojściu Kennedy’ego do władzy. Zastępca podsekretarza stanu, Michael Maguire. Niech Bóg błogosławi Stany Zjednoczone Ameryki. Stuckart poznał go przez mamę i widywali się czasami, kiedy ojciec pracował w tutejszej ambasadzie.

— Kiedy to było? — przerwał jej Xavier.

— Między trzydziestym siódmym a trzydziestym dziewiątym.

Stuckart chciał się dowiedzieć czegoś o jej pracy i zaspokoiła jego ciekawość. World European Features, nigdy nie słyszał o takiej agencji. Nic dziwnego, odparła, nie słyszał o niej prawie nikt. Tak to wyglądało. Grzeczne zainteresowanie, nic więcej. Wychodząc dała mu swoją wizytówkę i wtedy pochylił się, żeby pocałować ją w rękę. Dosłownie wpił się w nią ustami, aż zrobiło się jej niedobrze. W drodze do drzwi klepnął ją w pośladek. I na tym się skończyło, na szczęście. Przez następne pięć miesięcy: cisza.

— Aż do sobotniej nocy?

Aż do sobotniej nocy. Czekała w budce telefonicznej nie dłużej niż trzydzieści sekund. Z jego głosu zniknęła teraz cała arogancja.

— Charlotte? — Z ciężkim akcentem na drugiej sylabie. Char-lott-e. — Wybacz te teatralne chwyty. Twój telefon jest na podsłuchu.

— Podobno podsłuchują wszystkich cudzoziemców.

— To prawda. Kiedy pracowałem w ministerstwie, czytałem zapisy. Ale publiczne telefony są bezpieczne. Dzwonię teraz z budki. Byłem w czwartek na twojej ulicy i zapisałem numer aparatu, z którego teraz rozmawiasz. To poważna sprawa. Chcę się skontaktować z władzami twojego kraju.

— Dlaczego nie załatwić tego za pośrednictwem ambasady?

— Ambasada nie jest pewna.

Miał przerażony głos. I napięty. Z całą pewnością coś przedtem pił.

— Chce pan powiedzieć, że zamierza pan uciec do Ameryki?

W słuchawce zapadło długie milczenie. A potem usłyszała za sobą jakiś hałas. Odgłos stukającego o szybę metalu. Obróciła się i zobaczyła stojącego na deszczu mężczyznę, który osłaniając dłońmi oczy zaglądał do środka budki niczym głębokowodny nurek. Musiała krzyknąć albo coś w tym rodzaju, bo Stuckart bardzo się wystraszył.

— Co to było? Co się stało?

— Nic. Po prostu ktoś chce zadzwonić.

— Musimy się śpieszyć. Chcę załatwić wszystko za pośrednictwem twojego ojca, nie przez ambasadę.

— Co mam zrobić?

— Przyjdź do mnie jutro, Charlotte. Wszystko ci opowiem. Uczynię z ciebie najsłynniejszą na świecie reporterkę.

— Gdzie? O której godzinie?

— Do mnie do domu. W południe.

— Czy będziemy bezpieczni?

— Nigdzie nie będziemy bezpieczni.

Odwiesił słuchawkę. To były ostatnie słowa Stuckarta, jakie słyszała.

Zaciągnęła się po raz ostatni papierosem, rzuciła go na ziemię i przydeptała stopą.

Resztę mniej więcej wie. Znalazła ciała, wezwała policję. Zawieźli ją na dużą komendę przy Alexander Platz, gdzie przez ponad trzy godziny siedziała w pustym pokoju, odchodząc od zmysłów. Potem zabrali ją do innego budynku, gdzie jej zeznanie spisał jakiś obleśny esesman w taniej peruce. Jego gabinet przypominał bardziej pokój lekarza sądowego niż detektywa.

March uśmiechnął się mimo woli, słysząc opis Fiebesa.

Z oczywistych przyczyn postanowiła nie mówić policji o sobotnim telefonie Stuckarta. Gdyby dała im do zrozumienia, że chciała pomóc Stuckartowi uciec, natychmiast oskarżono by ją o „działalność niezgodną ze statusem dziennikarza” i aresztowano. Ale i tak postanowili ją deportować.


W ramach zbliżających się obchodów władze zaplanowały w Tiergarten pokaz ogni sztucznych. Cała część parku została ogrodzona; obserwowani przez tłum gapiów, ubrani w niebieskie kombinezony pirotechnicy montowali swoje niespodzianki. Długie rury, otoczone workami piasku wyrzutnie, wykopy, kilometry kabla — wszystko to przypominało bardziej przygotowania do ostrzału artyleryjskiego niż do świątecznych obchodów. Nikt nie zwracał uwagi na Sturmbannführera SS i kobietę w plastikowym niebieskim płaszczu.

March zapisał kilka cyfr w notesie.

— To są moje telefony: do domu i do pracy — powiedział, wyrywając kartkę. — Masz tutaj również numery mojego przyjaciela. Nazywa się Max Jaeger. Jeśli nie uda ci się ze mną skontaktować, zadzwoń do niego. Jeśli zdarzy się coś podejrzanego, coś, co cię zaniepokoi, dzwoń bez względu na porę.

— A co z tobą? Co masz zamiar robić?

— Spróbuję dziś wieczorem polecieć do Zurychu, żeby jutro z samego rana sprawdzić to konto.

Wiedział, co powie, zanim jeszcze otworzyła usta.

— Lecę razem z tobą.

— Będziesz o wiele bezpieczniejsza tutaj.

— Ale to również moja historia. Zachowywała się jak rozkapryszone dziecko.

— To nie jest żadna historia, na litość boską. Słuchaj — dodał, powściągając gniew. — Zawrzyjmy umowę. Przysięgam, że powtórzę ci wszystko, czego uda mi się tam dowiedzieć. Będziesz miała wszystko.

— To nie to samo, co być tam na miejscu.

— To lepsze od kuli w głowie.

— Nie odważyliby się zrobić niczego takiego za granicą.

— Wprost przeciwnie, to jest dokładnie to, co mogą zrobić. Jeśli coś się zdarzy tutaj, oni ponoszą za to odpowiedzialność. A za granicą… — Wzruszył ramionami. — Za granicą niczego im nie udowodnisz.


* * *

Rozstali się w środku parku. March ruszył szybko przez trawnik, zmierzając w stronę szumiącego za murem miasta. Idąc wyjął z kieszeni kopertę. Sprawdził, czy w środku wciąż znajduje się klucz, a potem pod wpływem nagłego impulsu podniósł ją do nosa. Jej zapach. Obejrzał się przez ramię. Szła między drzewami odwrócona do niego tyłem. Na chwilę zniknęła mu z oczu, a potem pojawiła się z powrotem; znikała i pojawiała się — mała, podobna do ptaka figurka — jaskrawa niebieska plamka na tle szarych zarośli.

5

Drzwi do jego mieszkania wisiały na zawiasach niczym złamana szczęka. March przystanął z wyciągniętym pistoletem na podeście schodów. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk.

Mieszkanie zostało potraktowane z o wiele większą złośliwością niż apartament Charlotte Maguire. Wszystko leżało zwalone na stos pośrodku salonu — ubrania i książki, buty i stare listy, fotografie, naczynia i meble — zwietrzelina codziennego życia. Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał rozpalić ognisko, ale przeszkodzono mu w ostatniej chwili i nie zdążył przytknąć pochodni.

Na samym szczycie stosu ktoś położył oprawioną w drewniane ramy fotografię dwudziestoletniego Xaviera, ściskającego dłoń dowódcy U-Boot Waffe, admirała Doenitza. Dlaczego pozostawiono ją w ten sposób? Co to miało oznaczać? Wziął do ręki zdjęcie, zdmuchnął z niego kurz i podszedł do okna. W ogóle o nim zapomniał. Doenitz lubił wchodzić na pokład każdej wypływającej z Wilhelmshaven łodzi: ponury starzec, burkliwy, wymagający i obdarzony stalowym uściskiem dłoni. „Udane polowanie”, warknął, zwracając się do Marcha. To samo mówił wszystkim. Fotografia pokazywała pięciu młodych marynarzy czekających w szeregu obok wieży na uścisk dłoni admirała. Po prawej stronie Xaviera stał Rudi Halder. Pozostali trzej zginęli w tym samym roku, uwięzieni w stalowym kadłubie U-175.

Udane polowanie.

Rzucił zdjęcie z powrotem na stos.

To wszystko wymagało czasu. Dużo czasu, dużo złej woli, a także pewności, że nikt nie przeszkodzi intruzom. Musieli tu wtargnąć, kiedy był pod strażą na Prinz-Albrecht Strasse. To mogła być robota tylko Gestapo. Przypomniał sobie napis, który nabazgrali na murze niedaleko Werderscher Markt ludzie z Białej Róży: „Państwo policyjne jest państwem rządzonym przez kryminalistów”.

Otworzyli jego pocztę. Kilka dawno przeterminowanych rachunków — szkoda, że ich nie uregulowali — i opatrzony wtorkową datą

list od byłej żony. Nie chciała, żeby w przyszłości widywał się z Pilim. Spotkania z ojcem za bardzo wytrącały chłopca z równowagi. Miała nadzieje, że nie będzie kwestionował tej decyzji. Jeśli okaże się to konieczne, gotowa jest złożyć wyjaśnienia przed Sądem Rodzinnym Rzeszy, ufa jednak, że nie będzie musiała tego robić — ze względu na dobro chłopca i Marcha. Podpisano: Klara Eckart. A więc powróciła do swego panieńskiego nazwiska. Zmiął list i rzucił go obok fotografii, na resztę śmieci.

Zostawili przynajmniej nietkniętą łazienkę. Wziął prysznic, ogolił się, a potem obejrzał w lustrze poniesione obrażenia. Nie wyglądały tak źle: wielki, rosnący szybko siniak na piersi, kilka innych z tyłu nóg i u podstawy krzyża; wyraźny ślad na szyi. Nic poważnego. Co takiego mówił zawsze jego ojciec — jak brzmiał jego balsam na wszystkie dziecięce zadrapania? „Przeżyjesz, chłopcze”. No właśnie. „Przeżyjesz!”

Wrócił nagi do salonu i wydobył ze stosu czyste ubranie, buty, walizkę i skórzaną torbę. Przez chwilę bał się, że zabrali mu paszport, ale w końcu znalazł go na samym dnie. Dostał go w roku 1961, kiedy kazano mu pojechać do Włoch po aresztowanego w Mediolanie gangstera. Z fotografii wpatrywał się weń jego młodszy sobowtór, bardziej pyzaty i lekko uśmiechnięty. Mój Boże, pomyślał, w trzy lata postarzałem się o dziesięć.

Wyszczotkował mundur, założył go na czystą koszulę, po czym spakował walizkę. Kiedy pochylił się, żeby ją zamknąć, zobaczył, że na kracie kominka leży jakiś przedmiot. Była to odwrócona na drugą stronę fotografia Weissów. Zawahał się, a potem podniósł ją, złożył w mały kwadrat — dokładnie tak samo, jak była złożona, kiedy znalazł ją przed pięciu laty — i schował do portfela. W przypadku gdyby go zatrzymano i przeszukano, mógł powiedzieć, że to jego rodzina.

A potem po raz ostatni rozejrzał się po mieszkaniu i wyszedł, zamykając za sobą, jak mógł najlepiej, wyłamane drzwi.


* * *

W głównym oddziale Deutschebank, przy Wittenberg Platz, zapytał, ile ma na koncie.

— Cztery tysiące dwieście siedemdziesiąt siedem Reichsmarek i trzydzieści osiem fenigów.

— Chcę, żeby mi je pan wypłacił.

— Wszystko, Herr Sturmbannführer? — Kasjer zamrugał skrytymi za drucianymi oprawkami oczyma. — Zamyka pan konto?

— Wszystko.

March obserwował uważnie, jak kasjer przelicza czterdzieści dwa stumarkowe banknoty. Wsadził je do portfela, obok fotografii. Niewiele jak na oszczędności całego życia.

Wszystko przez brak awansów i wypłacane przez siedem lat alimenty.

Kasjer wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma.

— Herr Sturmbannführer coś mówił?

Zaczynał myśleć na głos. Coś było nie w porządku z jego głową.

— Nie. Przepraszam. Dziękuję.

Podniósł walizkę, wyszedł z banku i złapał taksówkę, która zawiozła go na Werderscher Markt.


Siedząc samotnie w swoim gabinecie, Xavier zrobił dwie rzeczy. Zadzwonił do dyrekcji Lufthansy i poprosił szefa służby bezpieczeństwa — znanego mu osobiście byłego inspektora Kripo, niejakiego Friedmana — żeby sprawdził, czy na listach pasażerów lecących z Berlina do Zurychu w niedzielę i poniedziałek nie ma przypadkiem Martina Luthera.

— Martina Luthera, tak? — Friedman wydawał się szczerze ubawiony. — Interesują cię jeszcze jakieś inne nazwiska, March? Może cesarza Karola Wielkiego? Pana von Goethego?

— To ważne.

— Zawsze jest ważne. Jasne, wiem. — Friedman obiecał, że zaraz przekaże mu informację. — Gdyby zmęczyło cię bawienie się w berka z ambulansami, wiedz, że jeśli zechcesz, możesz zawsze pracować u mnie.

— Dziękuję. Może skorzystam.

Odłożywszy słuchawkę, zdjął zwiędłą roślinę z szafki. Wyjął ją z doniczki, wsadził na samo dno mosiężny kluczyk, umieścił roślinę z powrotem i postawił doniczkę na stare miejsce.

Pięć minut później zadzwonił Friedman.


Gabinet Artura Nebego mieścił się na czwartym piętrze: cały w przyćmionym świetle, kremowych dywanach, czarnych skórzanych obiciach. Na kremowych ścianach wisiały fotografie rzeźb Thoraka.

Atletyczne postaci o gargantuicznych torsach toczyły pod górę olbrzymie głazy, upamiętniając w ten sposób wysiłek budowniczych autostrad; potężne Walkirie zmagały się z potrójnym demonem Ignorancji, Bolszewizmu i Słowiańszczyzny. Monumentalne rozmiary prac Thoraka były tematem nieustannych żartów. Przezywano go Thorax[4]. „Herr Professor nie przyjmuje dzisiaj żadnych gości — pracuje właśnie nad lewym uchem konia”.

Adiutant Nebego, Otto Beck, gładko wygolony absolwent Heidelbergu i Oksfordu, zmierzył ostrym wzrokiem wchodzącego do sekretariatu Marcha.

— Chcę mówić z Oberstgruppenführerem.

— Nie przyjmuje nikogo.

— Mnie przyjmie.

— Nie przyjmuje nikogo.

March oparł pięści o biurko i pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Becka.

— Zapytaj.

— Czy mam wezwać straż? — usłyszał za sobą głos sekretarki.

— Chwileczkę, Ingrid. — Wśród absolwentów akademii SS w Oksfordzie do dobrego tonu należało popisywanie się angielską flegmą. Adiutant strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa munduru. — Jakie mam podać nazwisko?

— March.

— Ach, ten słynny March… — Beck podniósł słuchawkę. — Mam tutaj Sturmbannführera Marcha. Domaga się, aby pan go przyjął, Herr Oberstgruppenführer. — Spojrzał na Xaviera i kiwnął głową. — Tak jest.

Nacisnął ukryty pod biurkiem guzik, otwierający elektroniczne rygle.

— Pięć minut, March. Potem ma spotkanie z Reichsführerem.

Dębowe drzwi do gabinetu miały sześć centymetrów grubości. Szczelnie zasunięte żaluzje nie wpuszczały do środka dziennego światła. Pochylony nad biurkiem Nebe tkwił w żółtym kręgu lampy, studiując przez powiększające szkło jakiś maszynopis. Skierował w stronę gościa olbrzymie rozmazane rybie oko.

— Kogo tutaj mamy? — zapytał, opuszczając lupę. — Sturmbannführer March. Obawiam się, że z pustymi rękoma?

— Niestety.

Oberstgruppenführer kiwnął głową.

— Dowiedziałem się od oficera dyżurnego, że komisariaty w całej Rzeszy zaczynają pękać w szwach. Wypełniają je żebrzący starcy, uciekinierzy z oddziałów geriatrycznych i starzy pijacy, którzy zgubili dokumenty… Globus nie upora się z nimi wszystkimi do Bożego Narodzenia. — Oparł się plecami o krzesło. — Jeśli znam Luthera, jest o wiele za sprytny, żeby wystawić teraz nos na ulicę. Poczeka kilka dni. To nasza jedyna nadzieja.

— Chciałem o coś prosić.

— Słucham.

— Chciałbym wyjechać z kraju.

Nebe uderzył obiema rękami w blat biurka, wybuchając gromkim śmiechem.

— Twoje dossier jest bardzo obszerne, ale nigdzie nie wspomina się tam o poczuciu humoru. To było wyborne! Kto wie? Może nawet uda ci się przetrwać. Zostaniesz ulubieńcem komendanta kacetu.

— Chciałbym wyjechać do Szwajcarii.

— Oczywiście. Bardzo malowniczy kraj.

— Miałem wiadomość z Lufthansy. W niedzielę po południu Luther poleciał do Zurychu. Wrócił ostatnim wieczornym lotem w poniedziałek. Uważam, że korzystał w tym czasie z bankowej skrytki depozytowej.

Śmiech Oberstgruppenführera zmienił się w stłumione parsknięcie.

— Jakie masz na to dowody? March położył na biurku kopertę.

— Zabrałem to wczoraj w nocy z apartamentu Stuckarta. Nebe wyjął ze środka list i przyjrzał mu się przez szkło powiększające.

— Czy nie powinien być do tego przypadkiem dołączony kluczyk? — zapytał, podnosząc wzrok.

Xavier wpatrywał się w obrazy za głową Oberstgruppenführera: wisiały tam „Powracające z pola wiejskie dziewczęta” Schmutzlera i „Przemawiający Führer” Paduy — upiorna, ortodoksyjna szmira.

— Ach, rozumiem. — Nebe ponownie oparł się o krzesło i postukał lupą o policzek. — Jeśli nie pozwolę ci wyjechać, nie dostanę kluczyka. Mógłbym cię oczywiście oddać w ręce Gestapo, a oni z pewnością potrafiliby cię przekonać, że nie masz racji… i to prawdopodobne dość szybko. Ale wtedy o zawartości skrytki dowiedzieliby się Globus i Heydrich, a nie ja.

Przez chwilę milczał. Potem z wysiłkiem wstał i pokuśtykał do okna. Uchylił na parę milimetrów żaluzje i wyjrzał na zewnątrz. March widział, jak jego oczy przesuwają się powoli po ulicy.

— Kusząca propozycja — powiedział w końcu. — Nie wiem jednak dlaczego, ciągle wyobrażani sobie ciebie machającego białą chusteczką z okna samolotu i nigdy już nie wracającego do Niemiec.

— Przypuszczam, że nie ma sensu dawać panu słowa, że wrócę?

— Ta sugestia obraża naszą inteligencję.

Nebe podszedł z powrotem do biurka, przeczytał ponownie list i nacisnął guzik na blacie.

— Beck.

Pojawił się adiutant.

— March, daj mu swój paszport. Beck, zanieś go do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i każ im natychmiast wydać dwudziestoczterogodzinną wizę wyjazdową, ważną od dzisiaj od godziny osiemnastej i wygasającą o tej samej godzinie w dniu jutrzejszym.

Adiutant rzucił okiem na Marcha i wyślizgnął się z gabinetu.

— Wyjaśnię ci, na czym polega moja propozycja — oznajmił Nebe. — Szef szwajcarskiej policji kryminalnej, Herr Streuli, jest moim dobrym przyjacielem. Jego ludzie będą cię obserwować od chwili, kiedy zejdziesz po schodkach z samolotu, do chwili, kiedy ponownie znajdziesz się na jego pokładzie. Nie próbuj im się urwać. Jeśli nie wrócisz jutro, zostaniesz aresztowany i deportowany. Jeśli spróbujesz uciec do Berna, żeby dostać się na teren jakiejś zagranicznej ambasady, zostaniesz zatrzymany. Po wczorajszym radosnym komunikacie Amerykanie przerzucą cię po prostu przez granicę z powrotem do nas. Brytyjczycy, Francuzi i Włosi zrobią to, co im każemy. Australia i Kanada będą słuchać Amerykanów. Są jeszcze zdaje się Chińczycy, ale na twoim miejscu wybrałbym kacet. Po powrocie do Berlina natychmiast opowiesz mi, co odkryłeś. Zgoda?

March kiwnął głową.

— Dobrze. Führer nazywa Szwajcarów „narodem hotelarzy”. Polecam ci Baur au Lac przy Tal Strasse. Wyjątkowo luksusowy hotel, ze wspaniałym widokiem na jezioro. Wymarzone miejsce na ostatnią noc skazańca.


Wróciwszy do swojej klitki, March — parodia turysty — zarezerwował sobie pokój w hotelu i miejsce w samolocie. Po godzinie dostarczono mu paszport. W środku wbita była wiza: wszechobecny orzeł i otoczona girlandami swastyka, pod którą jakiś biurokrata wpisał koślawym pismem stosowne daty.

Ważność wizy wyjazdowej pozostawała w bezpośrednim stosunku do zajmowanego przez posiadacza paszportu stanowiska. Partyjni dygnitarze dostawali wizę na dziesięć lat; członkowie NSDAP na pięć, obywatele o nieposzlakowanej przeszłości na rok. Ci, którym udało się cało wyjść z obozów, nie dostawali naturalnie wizy w ogóle. Okres ważności tej, którą otrzymał March, wynosił jeden dzień. Znalazł się na samym dole, wśród społecznych pariasów: pasożytów, malkontentów, uchylających się od pracy leserów i kryptokryminalistów.

Zadzwonił do wydziału dochodzeń gospodarczych i zapytał o eksperta od szwajcarskich finansistów. Kiedy wymienił nazwisko Zaugga i zapytał, czy w wydziale mają na jego temat jakieś informacje, człowiek, z którym rozmawiał, roześmiał się.

— Od czego mam zacząć?

— Najlepiej od początku.

— Niech pan chwilę zaczeka. — Jego rozmówca odłożył słuchawkę i poszedł przynieść akta.

Firma Zaugg Cie założona została w roku 1877 przez francusko-niemieckiego finansistę, Louisa Zaugga. Hermann Zaugg, bankier, którego podpis widniał na upoważnieniu Stuckarta, był wnukiem założyciela. Wciąż pełnił funkcję dyrektora generalnego. Berlin śledził jego działalność od ponad dwóch dekad. W latach czterdziestych Zaugg prowadził rozległe interesy z podejrzanymi obywatelami narodowości niemieckiej. Podejrzewano, że przyjął od nich gotówkę, dzieła sztuki, sztaby złota, kosztowności i drogocenne kamienie o wartości wielu milionów Reichsmarek. Wszystkie te rzeczy zgodnie z prawem powinny ulec konfiskacie, niestety do żadnej z nich Ministerstwo Finansów nie miało dostępu. Od wielu lat bezskutecznie próbowano dobrać mu się do skóry.

— Co mamy na temat samego Zaugga?

— Niewiele. Pięćdziesiąt cztery lata. Żonaty, ma jednego syna i pałacyk nad Zürich See. Bardzo szanowany. Bardzo niedostępny. Ma wielu wpływowych przyjaciół w szwajcarskim rządzie.

March zapalił papierosa i przysunął do siebie kartkę papieru.

— Podyktuj mi jeszcze raz ten adres.


Max Jaeger pojawił się, kiedy March pisał do niego notkę. Pchnął drzwi plecami i spocony wszedł do środka, dźwigając przed sobą stos akt. Prawie dwudniowy zarost nadawał mu groźny wygląd.

— Zavi, dzięki Bogu — zawołał, zerkając znad szczytu papierów. — Próbowałem cię złapać przez cały dzień. Gdzieś ty się podziewał?

— Tu i tam. A to co? Twoje pamiętniki?

— Strzelanina w Spandau. Słyszałeś, co powiedział rano Wujek Artur. „Jaeger, możesz wracać do swoich obowiązków” — dodał, naśladując piskliwy głos Nebego.

Rzucił akta na swoje biurko. Zabrzęczały szyby. W pokoju zawirował kurz.

— Zeznania świadków i gości weselnych. Raport z sekcji zwłok: wydłubali z tego biednego sukinsyna piętnaście pocisków. — Max przeciągnął się i przetarł pięściami oczy. — Mógłbym spać przez cały tydzień. Mówię ci: za stary już jestem na takie numery jak ten zeszłej nocy. Nie wytrzyma tego moje serce. — Przerwał nagle. — Co ty wyprawiasz?

Xavier wyciągnął zeschłą roślinę z doniczki i wyjął klucz do sejfu.

— Za dwie godziny mam samolot. Jaeger spojrzał na jego walizkę.

— Nie mów… wybierasz się na wakacje? Już słyszę tęskne tony bałałajki na czarnomorskim wybrzeżu… — Skrzyżował ręce na piersi i zaczął wyrzucać nogi do przodu w imitacji rosyjskiego tańca.

March uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Masz ochotę na piwo? ’

— Czy ja mam ochotę na piwo? — Roztańczony Max wybiegł za drzwi, zanim March zdążył się obrócić.


Mały bar przy Ob-wall Strasse prowadził emerytowany funkcjonariusz Orpo o nazwisku Fischer. We wnętrzu unosiła się woń dymu, potu, rozlanego piwa i smażonej cebuli. Większość klienteli stanowili policjanci. Ludzie w zielonych i czarnych mundurach tłoczyli się przy barze bądź kryli w pogrążonych w półmroku, przedzielonych drewnianymi przepierzeniami lożach.

Lisa i Niedźwiedzia powitano bardzo serdecznie.

— Wybierasz się na wakacje, March?

— Hej, Jaeger. Następnym razem postaraj się stanąć bliżej brzytwy!

Max koniecznie chciał postawić. Xavier zajął lożę w narożniku, wsunął pod stół walizkę i zapalił papierosa. Wokół siedzieli ludzie, których znał od dziesięciu lat. Rżnący w pokera i wiecznie opowiadający pieprzne historyjki kierowcy z Rahnsdorfu. Nałogowi pijacy

z wydziału ciężkich przestępstw przy Worth Strasse. Nie będzie mu ich brakować. Przy barze siedział samotnie, sącząc butelką sznapsa, Walter Fiebes.

Jaeger wrócił i uniósł w górę kufel.

Prost!

— Prost!

Max otarł z ust pianę.

— Dobra kiełbasa, dobre silniki, dobre piwo: trzy rzeczy, którymi Niemcy obdarowały świat. — Zawsze powtarzał to, kiedy coś pili, a Xavierowi zawsze brakowało odwagi, żeby dopowiedzieć pointę. — Co to za historia z samolotem? — Słowo „samolot” kojarzyło się najwyraźniej Jaegerowi ze wszystkim, co egzotyczne. Najdalszym miejscem, do którego dotarł z Berlina, było wybrzeże Morza Czarnego — latem zeszłego roku pojechał na organizowany przez Kraft durch Freude rodzinny obóz koło Gotenburga.

March obrócił lekko głowę, rozglądając się na boki. Niemieckie spojrzenie. Loże po obu stronach były puste. Od strony baru dochodziły głośne krzyki.

— Muszę jechać do Szwajcarii. Nebe dał mi wizę na dwadzieścia cztery godziny. Ten kluczyk, który widziałeś w biurze, wyjąłem wczoraj w nocy z sejfu Stuckarta. Otwiera skrytkę depozytową w Zurychu.

Max otworzył szeroko oczy.

— Tam właśnie muszą trzymać te wszystkie dzieła sztuki. Pamiętasz, co powiedział rano Globus? Szmuglowali je i sprzedawali w Szwajcarii. Ale to nie wszystko. Rozmawiałem jeszcze raz z Amerykanką. Wygląda na to, że Stuckart zadzwonił do niej w sobotę w nocy i powiedział, że chce uciec do Ameryki.

Uciec do Ameryki. Rzecz nie do wyobrażenia. Te trzy słowa zawisły między nimi.

— Ale Gestapo musi o tym dawno wiedzieć, Zavi — przerwał mu Jaeger. — Jej telefon jest przecież na podsłuchu? Xavier potrząsnął głową.

— Stuckart nie był taki głupi. Posłużył się budką telefoniczną niedaleko jej bloku. — Pociągnął łyk piwa. — Zdajesz sobie sprawę, co się dzieje, Max? Czuję się jak facet, który schodzi po ciemku po schodach. Najpierw w wyłowionym z jeziora topielcu rozpoznajemy wielką partyjną szychę. Potem okazuje się, że jego śmierć powiązana jest ze śmiercią Stuckarta. Zeszłej nocy Gestapo zabiera Josta: znika jedyny świadek, który mógł zeznać, że w sprawie maczał palce Globus. Teraz okazuje się, że Stuckart chciał uciec do Ameryki. Co jeszcze może się wydarzyć?

— Spadniesz z tych schodów i złamiesz sobie kark. Oto, co się wydarzy, przyjacielu.

— Chyba masz rację. I nie wiesz jeszcze najgorszego. March opowiedział mu o swoim dossier na Gestapo. Jaeger wydawał się wstrząśnięty.

— Jezu Chryste. Co teraz zrobisz?

— Myślałem, żeby nie wracać do Rzeszy. Wycofałem nawet wszystkie pieniądze z banku. Ale Nebe ma rację: nie zechce mnie żadne inne państwo. — Xavier skończył piwo. — Mógłbyś coś dla mnie zrobić?

— Wal śmiało.

— Dziś rano włamano się do mieszkania Amerykanki. Mógłbyś poprosić Orpo z Schöneberga, żeby od czasu do czasu rzucili tam okiem? Adres zostawiłem na biurku. Dałem jej również na wypadek jakichś kłopotów twój numer telefonu.

— Żaden problem.

— I jeszcze coś. Czy mógłbyś przechować to dla Pilego? — Wręczył Jaegerowi kopertę zawierającą połowę tego, co podjął w banku. — Nie jest tego wiele, ale reszta może być mi potrzebna. Przechowaj to, aż będzie dostatecznie dorosły, żeby wiedzieć, co z tym zrobić.

— Daj spokój, człowieku! — Max pochylił się i klepnął go po ramieniu. — Chyba nie jest aż tak źle? Co? Naprawdę?

March wytrzymał jego spojrzenie. Po sekundzie albo dwóch Max chrząknął i odwrócił wzrok.

— No dobrze… — mruknął i wetknął kopertę do kieszeni. — Mój Boże — odezwał się nagle ze złością — gdyby mój mały doniósł na mnie na Gestapo, wiedziałbym dobrze, czego mu potrzeba… i nie byłyby to wcale pieniądze.

— To wcale nie jest wina chłopca, Max.

Wina, pomyślał Xavier. Jak można winić dziesięciolatka? Chłopak potrzebował ojca. To właśnie zapewniała mu partia — poczucie stabilności, koleżeństwa, coś, w co mógł wierzyć — wszystkie te rzeczy, które powinien mu dawać i nie dawał March. Poza tym od członków Jungvolku wymagano, żeby wierność wobec rodziny zastąpili wiernością wobec państwa. Nie, nie powinien — po prostu nie mógł — winić swego syna.

Ponury nastrój udzielił się Jaegerowi.

— Jeszcze jedno piwo?

— Wybacz. — Xavier wstał. — Muszę już iść. Następnym razem ja stawiam.

Max także zerwał się na nogi.

— Kiedy wrócisz, Zavi, zamieszkaj u nas przez kilka dni. Młodsze dziewczyny wyjechały na cały tydzień na obóz Deutscher Mädel. Możesz spać w ich pokoju. Musimy coś wymyślić w związku z tym sądem wojennym.

— Udzielanie gościny takiemu jak ja aspołecznemu typowi na pewno nie spodoba się twojemu Blockleiterowi.

— Mam w dupie mojego Blockleitera.

Powiedziane to było z uczuciem. Jaeger wyciągnął dłoń i March uścisnął ją — wielkie niezgrabne łapsko.

— Uważaj na siebie, Zavi.

— Uważaj na siebie, Max.

6

Na pasach startowych lotniska Hermanna Göringa stały, połyskując w oparach benzyny, pasażerskie odrzutowce nowej generacji: niebiesko-białe boeingi Pan-American i czerwono-biało-czarne, ozdobione swastyką junkersy Lufthansy.

Berlin miał dwa lotniska. Stare, położone niedaleko śródmieścia, Tempelhof obsługiwało krótkodystansowe loty krajowe. Ruch międzynarodowy odbywał się poprzez położone na północno-zachodnich przedmieściach miasta Flughafen Hermann Göring. Niskie, drugie, wzniesione ze szkła i marmuru budynki terminalu projektował oczywiście sam Speer. Przed halą przylotów stał odlany ze stopionych spitfire’ów i lancasterów posąg Hanny Reitsch, czołowej pilotki Niemiec. Obserwowała pilnie niebo, wypatrując na nim intruzów. WITAJCIE W BERLINIE, STOLICY WIELKIEJ NIEMIECKIEJ RZESZY, głosiła w pięciu językach umieszczona za jej plecami tablica.

March zapłacił taksówkarzowi, dał mu napiwek i ruszył w stronę automatycznych drzwi. W chłodnym, przesyconym wonią lotniczego paliwa powietrzu rozbrzmiewał głośny ryk silników. A potem drzwi zamknęły się z sykiem za jego plecami i znalazł się wewnątrz dźwiękoszczelnej kapsuły hali odlotów.

— Lot Lufthansy numer czterysta jeden do Nowego Jorku. Pasażerowie proszeni są do wyjścia numer osiem…

— Kończymy odprawę pasażerów odlatujących rejsem Lufthansy numer zero czternaście do Theoderichschafen…

March odebrał w biurze Lufthansy swój bilet i podszedł do stanowiska odprawy. Blondynka z wpiętą w klapę swastyką i umieszczonym na lewej piersi napisem GINA dokładnie sprawdziła jego paszport.

— Czy Herr Sturmbannführer zgłasza jakiś bagaż? — zapytała.

— Nie, dziękuję, mam tylko to — powiedział, podnosząc w górę małą walizkę.

Oddała mu paszport, wkładając do środka kartę pokładową. Towarzyszący tej czynności uśmiech był jasny i pogodny jak neon.

— Samolot odlatuje za trzydzieści minut. Życzę udanego lotu, Herr Sturmbannführer.

— Dziękuję, Gino.

— Zapraszamy na pokład naszych samolotów.

— Dziękuję.

Kłaniali się sobie niczym para japońskich biznesmenów. Podróże lotnicze były dla Marcha nowym światem, dziwną krainą, w której panowały odrębne, tajemnicze rytuały.

Kierując się piktogramami odnalazł toaletę i wybrał kabinę położoną najdalej od umywalek. Zaryglował drzwi, otworzył walizkę i wyjął z niej swoją skórzaną torbę. Potem usiadł na sedesie i ściągnął z nóg wysokie buty. Od chromowanej armatury i glazury odbijało się białe światło.

Rozebrawszy się do szortów, zapakował buty i mundur do torby, włożył do niej broń i zasunął zamek błyskawiczny.

Pięć minut później wyszedł z kabiny jako zupełnie inny człowiek. Odziany w jasnoszary garnitur, białą koszulę, bladoniebieski krawat i miękkie brązowe półbuty aryjski Übermensch przeobraził się z powrotem w normalnego obywatela. Zmiana odbijała się w oczach otaczających go ludzi. Zniknęły gdzieś przestraszone spojrzenia. Pracownik przechowalni bagażu, któremu March oddał skórzaną torbę, potraktował go dosyć nonszalancko.

— Nie zgub pan tego. Bez tego papierka nie masz pan co wracać — oznajmił, wręczając Marchowi kwit i wskazując głową wiszącą za nim tabliczkę: UWAGA! BAGAŻ ZWRACA SIĘ TYLKO PO OKAZANIU DOWODU PRZECHOWANIA.

Przed stanowiskiem kontroli paszportowej March trochę się ociągał, notując w pamięci przedsięwzięte na lotnisku środki bezpieczeństwa. Bariera pierwsza: sprawdzanie kart pokładowych, których nie można było otrzymać bez ważnej wizy. Bariera druga: sprawdzanie samych wiz. Po obu stronach przejścia stało trzech uzbrojonych w pistolety maszynowe żołnierzy Zollgrenzschutz, służby ochrony granicy. Starszego stojącego przed Marchem mężczyznę poddano wyjątkowo dokładnej kontroli, zanim go przepuszczono, oficer zadzwonił gdzieś ze swej budki. Wciąż szukali Luthera.

Jego własny paszport wprawił urzędnika w niemałe zakłopotanie. Sturmbannführer SS z wizą wystawioną tylko na dwadzieścia cztery godziny? Tak wyraźne na ogół wyznaczniki rangi i przywilejów tym razem były wyjątkowo zamazane. Na twarzy urzędnika służalczość walczyła z ciekawością. Jak zwykle zwyciężyła służalczość.

— Życzę udanej podróży, Herr Sturmbannführer.

Przeszedłszy na drugą stronę, March podjął na nowo swoje studia nad systemem zabezpieczeń. Cały bagaż prześwietlano promieniami rentgena. Marcha przeszukano i poproszono o otworzenie walizki. Celnik sprawdził każdy przedmiot, odsunął zamek błyskawiczny saszetki z kosmetykami, otworzył i obwąchał tubkę z kremem do golenia. Pracował z gorliwością człowieka doskonale zdającego sobie sprawę, iż gdyby odprawiony podczas jego zmiany samolot wybuchł w powietrzu albo został opanowany przez porywaczy, następne pięć lat spędzi w kacecie.

W końcu przeszedł przez wszystkie kontrole. Obrócił w dłoni mosiężny kluczyk i poklepał się po wewnętrznej kieszeni marynarki, żeby sprawdzić, czy wciąż ma przy sobie upoważnienie Stuckarta. A potem poszedł do baru, zamówił dużą whisky i zapalił papierosa.


Wszedł na pokład junkersa dziesięć minut przed odlotem.

To był ostatni wieczorny lot z Berlina do Zurychu i kabinę wypełniali szeleszczący różowymi płachtami gazet biznesmeni i odziani w trzyczęściowe garnitury bankierzy. March miał miejsce przy oknie. Fotel obok był pusty. Wsadził walizkę do schowka nad głową, odchylił się do tyłu w fotelu i zamknął oczy. W kabinie rozbrzmiewała kantata Bacha. Na zewnątrz zaczęły grać silniki. Jeden po drugim niczym w chórze wspinały się w górę skali od niskiego szumu aż po wysoki gwizd. Samolot drgnął lekko i zaczął kołować po pasie.

Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin trzydzieści trzy był na nogach. Teraz rozbroiła go muzyka, ukołysały wibracje. Zasnął.

Przespał pokaz czynności, które należało wykonać w razie awarii. Sam moment startu ledwie pamiętał przez sen. Nie zauważył też, kiedy na sąsiednim fotelu usiadła pasażerka.

Otworzył oczy dopiero, gdy znaleźli się na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i pilot oznajmił, że właśnie mijają Lipsk. Pochylała się ku niemu stewardesa, pytając, czy chce się czegoś napić.

— Proszę whi… — zaczął, ale nagle słowa uwięzły mu w gardle. W fotelu obok, udając, że czyta kolorowy magazyn, siedziała Charlotte Maguire.


Błysnął pod nimi Ren: szeroka, świecąca w zachodzącym słońcu wstęga roztopionego metalu. March nigdy nie widział go z lotu ptaka. „Droga ojczyzno, nic ci nie grozi. Pewnie stoi na Renie twa warta”. Dwie wbijane do głowy przy akompaniamencie rozstrojonego pianina, zapamiętane z chłopięcych lat linijki. Stare gimnazjum, po którego korytarzach hulały przeciągi. Kto to napisał? Nie mógł sobie przypomnieć.

Rzeka była sygnałem, że przekroczyli granicę Rzeszy i znaleźli się nad Szwajcarią. W oddali tonęły we mgle szarobłękitne góry, niżej widać było prostokątne pola i ciemne kępy sosnowych lasów; spadziste czerwone dachy i małe białe kościółki.

Kiedy się obudził, roześmiała mu się prosto w twarz. Być może potrafisz sobie radzić z zaprawionymi w bojach przestępcami, stwierdziła, być może nawet z Gestapo i SS. Ale nie masz żadnych szans w starciu ze starą, dobrą, amerykańską prasą.

Zaczął kląć, na co — niczym jedna z córek Jaegera — odpowiedziała szeroko otwartymi oczyma i miną niewiniątka. Udawała umyślnie źle, przez co udawała jeszcze lepiej, obracając jego gniew przeciwko samemu sobie i wciągając go w całą grę.

Potem nie pytając, czy tego chce, czy nie chce, uparła się, żeby mu wszystko wyjaśnić, i zrobiła to, wymachując trzymanym w ręku plastikowym kubeczkiem z whisky. To było całkiem łatwe, stwierdziła. Powiedział jej, że wieczorem leci do Zurychu. Wieczorem odlatywał tylko jeden samolot. Na lotnisku oznajmiła panience z Lufthansy, że podróżuje razem ze Sturmbannführerem Marchem. Spóźniła się; czy mogłaby dostać miejsce obok niego? Dzięki temu upewniła się, że jest na pokładzie.

— I rzeczywiście byłeś — podsumowała. — Spałeś smacznie jak niemowlę.

— A gdyby powiedzieli ci, że nie mają pasażera o nazwisku March?

— Poleciałabym tak czy owak. — Niecierpliwiło ją jego rozdrażnienie. — Słuchaj, ja mam już prawie wszystkie materiały. Kradzież dzieł sztuki. Śmierć dwóch wyższych dygnitarzy. Zaginięcie trzeciego. Próba ucieczki za granicę. Tajna skrytka w Szwajcarii. Jadąc sama, w najgorszym razie zebrałabym trochę lokalnego zuryskiego kolorytu. W najlepszym, oczarowałabym pana Zaugga do tego stopnia, że udzieliłby mi wywiadu.

— W to akurat nie wątpię.

— Nie rób takiej zmartwionej miny. Nie wymienię ani razu twojego nazwiska.

Zurych leży tylko dwadzieścia kilometrów na południe od Renu. Szybko schodzili w dół. Xavier wypił do dna szkocką i odstawił kubek na podsuniętą przez stewardesę tacę.

Charlotte opróżniła jednym łykiem swój kubeczek i postawiła go obok.

— Jedno przynajmniej nas łączy, Herr March. Upodobanie do whisky — powiedziała z uśmiechem.

Odwrócił się do okna. Do tego jednego miała wyjątkowy talent, pomyślał: zawsze robiła z niego głupka, teutońskiego platfusa. Najpierw nie powiedziała mu o telefonie od Stuckarta. Potem wmanewrowała we wspólną wycieczkę do jego mieszkania. Dziś rano, zamiast czekać, aż się z nią skontaktuje, wypytywała tego amerykańskiego dyplomatę, Nigh-tingale’a, o szwajcarskie banki. A teraz to. Czuł się, jakby po piętach deptało mu bez przerwy dziecko — uparte, inteligentne, kłopotliwe, kłamliwe, niebezpieczne dziecko. Tknięty nagłą obawą sprawdził, czy wciąż ma przy sobie list i klucz. Była zdolna ukraść mu je podczas snu.

Junkers podchodził do lądowania. Niczym puszczany coraz szybciej film za szybą przesuwał się szwajcarski krajobraz: traktor na polu, świecące się w wieczornej mgle reflektory jadących drogą samochodów, a potem — najpierw jedno uderzenie, później drugie — dotknęli kołami pasa startowego.

Nie tak wyobrażał sobie, zuryskie lotnisko. Samoloty i hangary stały pośród zalesionych wzgórz, nie było widać ani śladu miasta. Przez chwilę pomyślał, że Globus dowiedział się o jego misji i kazał zmienić kurs samolotu. Być może wylądowali w jakiejś odległej bazie lotniczej na południu Niemiec. Ale potem zobaczył napis ZURYCH na budynku lotniska.

Samolot zatrzymał się i pasażerowie — w większości doświadczeni podróżnicy — jak jeden mąż wstali z miejsc. Maguire podniosła się także i wyjęła ze schowka swój bagaż i śmieszny niebieski płaszcz. March sięgnął po swoją walizkę.

— Przepraszam. Założyła płaszcz.

— Gdzie teraz?

— Ja jadę do hotelu, Fräulein. To, co pani zrobi, to pani sprawa.

Udało mu się wcisnąć przed grubego Szwajcara, wpychającego dokumenty do skórzanej teczki. Ten manewr pozwolił mu ją nieco wyprzedzić. Nie odwracając głowy podreptał przejściem między fotelami i wysiadł z samolotu.

W hali przylotów ruszył szybkim krokiem do kontroli paszportowej i zajął jedno z pierwszych miejsc w kolejce. Za plecami słyszał odgłosy sprzeczki. Amerykanka próbowała go dogonić.

Szwajcarski oficer graniczny, poważny młody człowiek z opadającym wąsikiem, przekartkował jego paszport.

— Podróżuje pan w sprawach służbowych czy dla przyjemności, Herr March?

— W sprawach służbowych. Zdecydowanie nie dla przyjemności.

— Chwileczkę. — Młody człowiek podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił trzy cyfry i odwróciwszy się bokiem do Marcha, szepnął coś do mikrofonu. — Tak — odparł. — Tak. Oczywiście. — Odłożył słuchawkę i oddał paszport Xavierowi.


Było ich dwóch; czekali na niego przy karuzeli podającej bagaż. Zauważył ich z odległości pięćdziesięciu metrów: zwaliści mężczyźni z krótko przyciętymi włosami, ubrani w spięte paskami żółtawoszare płaszcze i masywne czarne buty. Policjanci są na całym świecie tacy sami. Minął ich bez jednego spojrzenia i raczej wyczuł, niż zobaczył, że ruszają w ślad za nim.

Nie zaczepiany minął, wybierając zielone przejście, odprawę celną i po chwili znalazł się w głównej hali dworca. Taksówki. Gdzie były taksówki?

Klap klap. Dochodzące z tyłu stukanie obcasów.

Temperatura na zewnątrz była o kilka stopni niższa niż w Berlinie. Klap klap, klap klap. Obrócił się. Biegła za nim w swoim płaszczu, zaciskając w ręku uchwyt walizki, kołysząc się na wysokich obcasach.

— Odejdź ode mnie, Fräulein. Rozumiesz? Potrzebujesz tego na piśmie? Wracaj do Ameryki i opublikuj tam swój głupi artykuł. Ja mam do załatwienia ważne sprawy.

Nie czekając na jej odpowiedź otworzył tylne drzwi taksówki, rzucił na siedzenie swoją walizkę i wsiadł do środka.

— Baur au Lac — powiedział kierowcy.

Wyjechali z terenu lotniska, kierując się na południe, w stronę miasta. Dzień miał się ku końcowi. Wykręcając szyję, żeby rzucić okiem do tyłu, March zobaczył siedzącą im na ogonie taksówkę, za którą jechał nie oznakowany biały mercedes. Chryste, to wszystko zaczynało się zamieniać w prawdziwą komedię. Globus ścigał Luthera, on ścigał Globusa, Charlie Maguire ścigała jego, a teraz obojgu im deptała po piętach szwajcarska policja. Zapalił papierosa.

— Nie umie pan czytać? — zapytał kierowca, wskazując głową napis: DZIĘKUJĘ ZA NIEPALENIE.

— Witamy w Szwajcarii — mruknął pod nosem Xavier i uchylił na kilka centymetrów szybę. Chłodne powietrze wyssało na zewnątrz niebieski obłoczek dymu.

Zurych był piękniejszy, niż się spodziewał. Śródmieście przypominało mu Hamburg. Stare budynki skupione wokół brzegu szerokiego jeziora. Pomalowane na zielono i biało tramwaje turkocząc mijały rozświetlone sklepy i kawiarnie. Kierowca słuchał „Głosu Ameryki”. W Berlinie słychać było same szumy i trzaski, tutaj odbiór był czysty. I wanna hold your hand, śpiewał młody angielski głos. I wanna hold your ha-a-and! W tle słychać było wrzask tysiąca nastolatek.

Baur au Lac dzieliła od jeziora tylko szerokość ulicy. March zapłacił kierowcy w markach — we wszystkich krajach kontynentu przyjmowano Reichsmarki, była to wspólna europejska waluta — i wszedł do środka. Nebe nie oszukał go, hotel był rzeczywiście luksusowy. Cena pokoju równała się jego półmiesięcznemu wynagrodzeniu. „Wymarzone miejsce na ostatnią noc skazańca”. Składając podpis w księdze zauważył w drzwiach niebieską plamę, za którą szybko pojawiły się żółtawoszare płaszcze. Stałem się istnym gwiazdorem, pomyślał, wchodząc do windy. Gdziekolwiek idę, podążają za mną dwaj detektywi i piękna brunetka.


Rozłożył na łóżku plan miasta i usiadł obok, czując, jak ugina się pod nim miękki materac z gąbki. Miał tak mało czasu. Szeroka plama Zürich See wrzynała się niczym niebieskie ostrze w szachownicę ulic. Według posiadanych przez Kripo informacji Hermann Zaugg mieszkał przy See Strasse. March odnalazł ją. Biegła wzdłuż wschodniego brzegu jeziora, mniej więcej cztery kilometry od hotelu.

Ktoś zapukał cicho do drzwi. Usłyszał wypowiedziane męskim głosem swoje nazwisko.

A to co znowu? Ruszył przez pokój i otworzył drzwi na oścież. Na korytarzu stał z tacą w ręku kelner. Wydawał się trochę przestraszony.

— Przepraszam pana. Z pozdrowieniami od pani z pokoju dwieście siedemdziesiąt siedem.

— Tak. Oczywiście. — March stanął z boku, wpuszczając go do pokoju. Kelner wszedł z lekkim wahaniem do środka, tak jakby bał się, że March może go uderzyć. Postawił tacę na stoliku i chwilę się ociągał w oczekiwaniu napiwku. Nie doczekawszy się go, wyszedł. March zamknął za nim drzwi na klucz.

Na stoliku stała butelka Glenfiddich z dołączonym liścikiem, na którym widniało tylko jedno słowo: „Detente?”


March stał przy oknie z rozluźnionym krawatem, popijając jęczmienną whisky i wpatrując się w Zürich See. Wokół czarnej tafli jeziora nanizane były paciorki żółtych latarni; dalej podskakiwały i mrugały odbite w wodzie czerwone, zielone i białe światełka. Zapalił milionowego w tym tygodniu papierosa.

Na podjeździe pod jego oknem śmiali się ludzie. Po jeziorze przesuwało się jakieś światło. Nie było Wielkiego Pałacu, nie było maszerujących orkiestr i wszechobecnych mundurów. Po raz pierwszy od jak dawna? — co najmniej od roku — znalazł się daleko od wykutego w żelazie i granicie Berlina. Tak. Podniósł w górę szklaneczkę i przyjrzał się bladej wypełniającej ją cieczy. Byli jeszcze inni ludzie, były inne miasta.

Zauważył, że oprócz butelki zamówiła dwie szklanki.

Usiadł na skraju łóżka i spojrzał na telefon. Przez chwilę bębnił palcami po blacie nocnego stolika.

Chyba oszalał.

Miała zwyczaj wbijania rąk głęboko w kieszenie płaszcza i przechylania głowy na bok. Na jej ustach pojawiał się wtedy drwiący uśmieszek. W samolocie, zapamiętał to, ubrana była w czerwoną, spiętą skórzanym paskiem wełnianą sukienkę. Na zgrabnych nogach miała czarne pończochy. A kiedy była czymś zdenerwowana albo ubawiona — czyli właściwie bez przerwy — skubała włosy za uchem.

Śmiech za oknem umilkł.

„Gdzieś ty się podziewał przez ostatnie dwadzieścia lat?” Jej pogardliwe pytanie w apartamencie Stuckarta.

Tyle wiedziała. Bawiła się z nim jak kot z myszą.

Trzy miliony Żydów, którzy zginęli podczas wojny.

Obrócił jej liścik w palcach, nalał sobie kolejną whisky i położył się na plecach na łóżku. Dziesięć minut później podniósł słuchawkę.

— Z pokojem dwieście siedemdziesiąt siedem — poprosił telefonistkę.

Szaleństwo, istne szaleństwo.


Spotkali się w holu, pod liśćmi rozłożystej palmy. W przeciwległym rogu przygrywał kwartet skrzypcowy, prezentując wybór melodii z „Zemsty nietoperza”.

— Whisky jest bardzo dobra — powiedział.

— Oferta pokojowa.

— Przyjęta. Dziękuję. — Rzucił okiem na podstarzałą wiolonczelistkę. Rozstawiła szeroko grube nogi, tak jakby doiła krowę. — Bóg jeden wie, dlaczego miałbym ci ufać.

— Bóg jeden wie, dlaczego ja miałabym ufać tobie.

— Musimy ustalić pewne zasady — oznajmił stanowczo. — Po pierwsze: koniec z kłamstwami. Po drugie: będziesz robić to, co ci powiem, czy to ci się podoba, czy nie. Po trzecie: pokażesz mi to, co planujesz wydrukować, i jeśli poproszę, żebyś o czymś nie pisała, wykreślisz to. Zgoda?

— Umowa stoi. — Podała mu z uśmiechem rękę. Uścisnął ją. Jej dłoń była chłodna, uścisk mocny. Po raz pierwszy zauważył, że nosi męski zegarek.

— Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? — zainteresowała się.

— Jesteś gotowa do wyjścia? — zapytał, puszczając jej rękę. Wciąż miała na sobie tę czerwoną sukienkę. — Tak.

— Masz przy sobie notes? Dotknęła kieszeni płaszcza.

— Nigdzie się bez niego nie ruszam.

— Podobnie jak ja. Dobrze. Idziemy.


* * *

Otoczona zewsząd przez wrogów Szwajcaria była skupiskiem świateł w ciemności: na południu graniczyła z Włochami, na zachodzie z Francją, na północy i wschodzie z Niemcami. Fakt, że przetrwała, był prawdziwą zagadką: „szwajcarskim cudem”.

Luksemburg stał się Mosellandem, Alzacja i Lotaryngia Westmarkiem, Austria Ostmarkiem. Czechosłowacja — ten bękarci twór Traktatu Wersalskiego — skurczyła się do Protektoratu Czech i Moraw. Polska, Litwa, Łotwa i Estonia zostały wymazane z mapy. Na wschodzie Niemieckie Imperium podzielono na cztery Reichskommisariaty: Ostlandu, Ukrainy, Kaukazu i Moskowii.

Dwanaście krajów Zachodu — Portugalia, Hiszpania, Francja, Irlandia, Wielka Brytania, Belgia, Holandia, Włochy, Dania, Norwegia, Szwecja i Finlandia — otoczyło wianuszkiem Rzeszę, tworząc na mocy podpisanego w Rzymie traktatu Europejską Wspólnotę Gospodarczą. Niemiecki był drugim oficjalnym językiem we wszystkich szkołach. Ludzie jeździli niemieckimi samochodami, kupowali niemieckie radia i telewizory, pracowali w należących do Niemców fabrykach i narzekali na hałaśliwe zachowanie niemieckich turystów w zdominowanych przez Niemców kurortach. Niemcy wygrywali wszystkie międzynarodowe zawody sportowe z wyjątkiem krykieta, w którego grali tylko Anglicy.

W tym wszystkim Szwajcaria zachowała neutralność. Nie taki był pierwotny zamysł Führera. Ale zanim stratedzy Wehrmachtu opracowali plany podboju szwajcarskiego państwa, zaczął się pat zimnej wojny. Kraj pozostał skrawkiem ziemi niczyjej, w miarę upływu lat coraz bardziej użytecznym dla obu stron, miejscem, gdzie można się było w tajemnicy spotykać i prowadzić niekoniecznie legalne interesy.

— W Szwajcarii są tylko trzy kategorie obywateli — powiedział Marchowi ekspert Kripo. — Szpiedzy amerykańscy, szpiedzy niemieccy oraz szwajcarscy bankierzy, którzy próbują dobrać się do pieniędzy jednych i drugich.

W ciągu minionego stulecia bankierzy ci pojawili się na północnym brzegu Zürich See niczym złotonośny osad: wskaźnik rosnącego dobrobytu. Podobnie jak na Schwanenwerder ich kryjące się za gęstą zasłoną drzew wille ogrodzone były wysokimi murami i solidnymi bramami.

March pochylił się do przodu.

— Niech pan tutaj zwolni — powiedział kierowcy. Tworzyli teraz prawdziwą kawalkadę: za taksówką z Xavierem i Charlie jechały dwa samochody, każdy z siedzącym w środku szwajcarskim policjantem. Bellerive Strasse przeszła w See Strasse. March liczył numery posesji.

— Niech pan się zatrzyma.

Taksówka podjechała do krawężnika. Policyjne samochody minęły ją; sto metrów dalej błysnęły ich światła stopu. Charlie rozejrzała się dookoła.

— Co teraz?

— Teraz przyjrzymy się willi doktora Hermanna Zaugga.

March zapłacił kierowcy, który szybko zawrócił i odjechał w stronę śródmieścia. Ulica była pusta.

Wszystkie wille były dobrze zabezpieczone, ale Zauggatrzecia w kolejności — stanowiła prawdziwą fortecę. Wysoka na trzy metry brama sporządzona była z litego metalu i osadzona w kamiennym murze. Wejście śledziła specjalna kamera. March podał Charlie ramię i ruszyli razem niczym zażywający spaceru zakochani. Przeszli na drugą stronę ulicy i zatrzymali się przy podjeździe. Xavier spojrzał na zegarek. Była godzina dziewiąta. Minęło pięć minut. Właśnie miał zaproponować, żeby wracali, kiedy zazgrzytała maszyneria i brama zaczęła się otwierać.

— Ktoś wyjeżdża — szepnęła Charlie.

— Nie — odparł, kiwając głową w stronę ulicy. — Ktoś nadjeżdża.

Limuzyna była wielka i potężna: pomalowany na czarno brytyjski samochód marki Bentley. Nadjechał z dużą szybkością od strony miasta i skręcił w aleję dojazdową. Z przodu siedział szofer i jeszcze jeden mężczyzna; z tyłu błysnął wianuszek siwych włosów — najprawdopodobniej Zaugg. March zdążył zauważyć, jak nisko zawieszona jest karoseria. A potem opony zaabsorbowały jedna po drugiej uderzenie o krawężnik — bump, bump, bump, bump — i bentley zniknął im z oczu.

Brama zaczęła się zamykać, a potem zatrzymała się w połowie drogi. Od strony domu szli szybkim krokiem dwaj mężczyźni.

— Hej, wy! — zawołał jeden z nich. — Wy oboje! Nie ruszajcie się z miejsca! — Od ulicy dzieliło go już tylko kilkanaście kroków. Xavier złapał Charlie za łokieć. W tej samej chwili jeden z policyjnych samochodów ruszył szybko, wyjąc silnikiem, do tyłu. Ochroniarz spojrzał przez ramię, zawahał się i cofnął.

Samochód zatrzymał się, zarzucając kołami.

— Wsiadajcie, do jasnej cholery — odezwał się zmęczony głos.

March otworzył tylne drzwi, wepchnął do środka Charlie i wsunął się w ślad za nią. Szwajcarski policjant zakręcił o sto osiemdziesiąt stopni i dodając gazu ruszył w stronę miasta. Goryle Zaugga zdążyli zniknąć; zatrzasnęła się za nimi brama.

March obrócił się, żeby wyjrzeć przez tylną szybę.

— Czy wszyscy wasi bankierzy są tak dobrze chronieni?

— Zależy, z kim prowadzą interesy. — Policjant poprawił lusterko, żeby mieć ich na oku. Zbliżał się do pięćdziesiątki i miał zaczerwienione od niewyspania oczy. — Czy planuje pan jakieś następne przygody, Herr March? Może chce pan wziąć udział w jakiejś bijatyce? Na przyszłość lepiej niech pan nas uprzedzi.

— Myślałem, że mieliście nas śledzić, a nie pilnować.

— „Śledzić i jeśli to konieczne chronić”, tak brzmią nasze rozkazy. W samochodzie z tyłu jedzie mój partner. To był cholernie długi dzień. Przepraszam za niewyparzony język, Fräulein; nie powiedzieli nam, że będzie w to zamieszana kobieta.

— Może nas pan podrzucić z powrotem do hotelu? — zapytał March.

— Więc teraz na dodatek mam być jeszcze szoferem? — mruknął policjant i włączył radiotelefon. — Już po bólu. Wracamy do Baur au Lac — poinformował partnera.

Charlie otworzyła na kolanie notes i zawzięcie w nim pisała.

— Kim są ci ludzie?

March zawahał się, ale potem uświadomił sobie, że nie ma to w końcu żadnego znaczenia.

— Ten pan i jego kolega są funkcjonariuszami szwajcarskiej policji — powiedział. — Mają dopilnować, żebym pozostając poza granicami Rzeszy nie zwrócił się przypadkiem o azyl polityczny. A także zadbać, żebym wrócił cały i zdrowy.

— Zawsze z przyjemnością pomagamy naszym niemieckim kolegom — mruknął głos z przodu.

— Istnieje niebezpieczeństwo, że mógłbyś nie wrócić? — zapytała Charlie.

— Najwyraźniej.

— Jezu.

Zapisała coś w notesie. Odwrócił wzrok. Za oknem, w odległości kilku kilometrów, w wodzie jeziora odbijały się żółtą wstęgą światła Zurychu. Od jego oddechu zaparowała szyba.

Zaugg musiał wracać ze swego banku. Było późno, ale zuryscy mieszczanie zarabiali swoje pieniądze w pocie czoła — dwanaście albo czternaście godzin na dobę nie było niczym niezwykłym. Do domu bankiera można było dotrzeć tylko tą drogą, co wykluczało najbardziej skuteczny sposób zmylenia przeciwnika: codzienną zmianę trasy. A See Strasse — przyklejona do jeziora, z kilkudziesięcioma odchodzącymi od niej uliczkami — stanowiła prawdziwy koszmar dla każdego pracownika ochrony. To wiele wyjaśniało.

— Widziałaś ten samochód? — zapytał Charlie. — Jaki był ciężki i jaki hałas robiły opony? Takie wozy widuje się często w Berlinie. Ten bentley był zrobiony z pancernej blachy. — Przeczesał dłonią włosy. — Dwóch ochroniarzy, więzienna brama, telewizyjna kamera i pancerny samochód. Co z niego za bankier?

W ciemności nie widział dobrze jej twarzy, ale wyczuł emanujące z niej podniecenie.

— Nie zapominaj o tym, że mamy upoważnienie — powiedziała. — Jaki jest, taki jest, ale to nasz bankier.

7

Kolację zjedli w restauracji na starym mieście. Kryte lnianymi obrusami stoliki uginały się pod ciężką srebrną zastawą; ustawieni w kolejce kelnerzy unosili pokrywki półmisków niczym trupa wędrownych iluzjonistów. Jeśli za hotel zapłacił połowę miesięcznej pensji, ta kolacja z pewnością powinna go kosztować drugą połowę. Ale March miał to w nosie.

Charlie była niepodobna do wszystkich kobiet, które dotąd poznał. Różniła się od kur domowych z Nationalsozialistische Frauenschaft[5], dla których liczyły się tylko Kinder, Kirche und Küche — przygotowana zawsze na czas kolacja, wiszący w szafie wyprasowany mundur męża i piątka śpiących na górze dzieci. Podczas gdy każda zdrowa niemiecka dziewczyna pogardzała kosmetykami, nikotyną i alkoholem, Charlotte Maguire korzystała bez umiaru ze wszystkich trzech. Nie dając mu prawie dojść do głosu rozprawiała o Nowym Jorku i o zagranicznych reporterach, o pobycie jej ojca w Berlinie i łajdactwach Josepha Kennedy’ego; o polityce, pieniądzach, mężczyznach i o samej sobie. Jej oczy lśniły miękko w świetle świec.

Urodziła się w Waszyngtonie na wiosnę roku 1939. („Ostatnia pokojowa wiosna, mówili moi rodzice; i mieli rację pod każdym względem”). Jej ojciec wrócił właśnie niedawno z Berlina do pracy w Departamencie Stanu. Jej matka próbowała osiągnąć sukces jako aktorka, ale po roku 1941 cieszyła się, że udało jej się uniknąć internowania. Po wojnie, w latach pięćdziesiątych, Michael Maguire objął placówkę w Omsku, stolicy tego, co pozostało z Rosji. Miejsce było uważane za zbyt niebezpieczne, żeby zabierać ze sobą czwórkę dzieci. Słodka Charlotte pozostała w Stanach, gdzie kształcono ją w kosztownych prywatnych szkołach w Wirginii. Cztery lata później opuściła je siedemnastoletnia Charlie — rozwydrzona, wiecznie przeklinająca dziewczyna, buntująca się przeciw wszystkiemu, co było w zasięgu jej wzroku.

— Pojechałam do Nowego Jorku. Próbowałam zostać aktorką. Nic z tego nie wyszło. Próbowałam zostać dziennikarką. To już bardziej mi się spodobało. Ku wielkiej uldze mojego ojca wstąpiłam na Columbia University. A potem… co na to powiesz…? nawiązałam romans z wykładowcą. — Potrząsnęła głową. — Jak głupi potrafi być człowiek? — Wypuściła z ust potężny kłąb dymu. — Czy można tutaj dostać jeszcze trochę wina?

Nalał jej resztkę wina i zamówił nową butelkę. Nadeszła kolej, żeby on coś powiedział.

— Dlaczego wybrałaś Berlin? — zapytał.

— Chciałam się wyrwać z Nowego Jorku. Z matką Niemką łatwiej mi było dostać wizę. Muszę przyznać, że World European Features nie jest wcale taką wielką agencją. Dwóch facetów i wynajęte w zakazanej dzielnicy biuro z teleksem. Szczerze mówiąc, pasował im ktokolwiek, kto mógł załatwić sobie wizę wyjazdową do Berlina. Nawet ja. — Wlepiła w niego błyszczące oczy. — Nie wiedziałam, że jest żonaty, rozumiesz? Ten wykładowca. — Wyłamała z trzaskiem palce — Podstawowy błąd w gromadzeniu danych, nie powiedziałbyś?

— Kiedy to się skończyło?

— W zeszłym roku. Wyjechałam do Europy, żeby pokazać im, że potrafię sobie poradzić. Dlatego taka jestem wściekła, że mnie wydalają. Boże, kiedy pomyślę, że będę im musiała teraz wszystkim spojrzeć w twarz… — Wypiła łyk wina. — Może jestem sfiksowana na punkcie ojca. Ile masz lat?

— Czterdzieści dwa.

— To znaczy, że nie jesteś jeszcze dla mnie za stary. — Uśmiechnęła się do niego znad skraju kieliszka. — Lepiej uważaj. Jesteś żonaty?

— Rozwiedziony.

— Rozwiedziony! To obiecujące. Opowiedz mi o niej. Jej szczerość sprawiła, że przestał się pilnować.

— Ona była… — zaczął.Ona jest… — poprawił się i przerwał. Jak miał opisać kogoś, z kim ożenił się przed dziewięciu laty, rozwiódł przed siedmioma i kto całkiem niedawno doniósł na niego na Gestapo? — Ona jest zupełnie niepodobna do ciebie. — To było wszystko, co mu przyszło do głowy.

— To znaczy?

— Nie ma własnego światopoglądu. Obchodzi ją tylko to, co mówią inni. Jest zgorzkniała.

— Z twojego powodu?

— Oczywiście.

— Widuje się z kimś innym?

— Tak. Z partyjnym biurokratą. Kimś o wiele bardziej odpowiednim ode mnie.

— A ty? Masz kogoś?

W umyśle Marcha zabrzmiał ostrzegawczy sygnał. Nie odsłaniaj się! Po rozwodzie miał dwa romanse. Pierwszy z mieszkającą piętro niżej nauczycielką, drugi z młodą wdową uczącą historii na uniwersytecie — kolejną przyjaciółką Rudiego Haldera. Czasami podejrzewał, że jedyną misją życiową Rudiego stało się znalezienie mu nowej żony. Każdy ze związków ciągnął się przez kilka miesięcy, do czasu kiedy obie kobiety miały dość otrzymywanych w ostatniej chwili telefonów z Werderscher Markt: „Znowu wyskoczyło coś nowego, przepraszam…”

— Tak dużo pytań — stwierdził, uchylając się od odpowiedzi. — Powinnaś była zostać detektywem.

— Tak mało odpowiedzi — odparła, krzywiąc się. — Powinieneś zostać reporterem.


Kelner nalał im więcej wina.

— Kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłam, poczułam do ciebie instynktowną niechęć — powiedziała, gdy kelner się oddalił.

— To mundur. Nie widać spod niego człowieka.

— Spod tego munduru na pewno. Dzisiaj w samolocie ledwo cię rozpoznałam.

March uprzytomnił sobie, że to może być kolejna przyczyna jego dobrego humoru: nie dostrzegał w lustrze swego czarnego odbicia, nie widział omijających go z daleka ludzi.

— Powiedz mi — poprosił — co mówią o SS w Ameryce? Uniosła w górę oczy.

— Och, daj spokój, March. Proszę. Nie psuj przyjemnego wieczoru.

— Mówię serio. Chcę się dowiedzieć. — Musiał się jej podlizywać, żeby odpowiedziała.

— No dobrze — odparła w końcu. — Mówią o was, że jesteście mordercami. Sadystami. Wcielonym złem. Takie rzeczy. Sam mnie prosiłeś. Bez osobistej urazy, rozumiesz? Masz jakieś inne pytania?

— Milion. Nie starczyłoby na nie całego życia.

— Całego życia? Dobrze, zaczynaj. Na razie nie mam żadnych innych planów.

Przez chwilę zrobiło mu się głupio, sparaliżowała go możliwość wyboru. Od czego zacząć?

— Wojna na Wschodzie — zaczął. — W Berlinie słyszymy wyłącznie o zwycięstwach. A Wehrmacht wysyła trumny z Uralu specjalnymi nocnymi pociągami, żeby nikt nie widział, jakie mamy straty.

— Czytałam gdzieś, że Pentagon ocenia straty poniesione przez Niemców od roku 1960 na mniej więcej sto tysięcy zabitych. Luftwaffe dzień w dzień zrównuje z ziemią rosyjskie miasta, a mimo to wciąż z wami walczą. Nie możecie ich zwyciężyć, bo nie mają dokąd pójść. A nie ośmielicie się użyć broni nuklearnej w obawie, że zastosujemy środki odwetowe i cały świat wyleci w powietrze.

— Co jeszcze? — Próbował przypomnieć sobie ostatnie tytuły gazet. — Goebbels twierdzi, że niemiecka technologia kosmiczna bije Amerykanów na głowę.

— Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to prawda. Wysyłane z Peenemünde satelity krążyły po orbicie na długo przed naszymi.

— Czy żyje jeszcze Winston Churchill?

— Tak. Jest teraz bardzo stary. Mieszka w Kanadzie. Podobnie jak królowa. — Spostrzegła jego zdumienie. — Elżbieta II uważa, że tron należy się jej, a nie jej wujowi.

— A Żydzi? — zapytał Xavier. — Co zdaniem Amerykanów z nimi zrobiliśmy? Potrząsnęła głową.

— Dlaczego o to wszystko pytasz?

— Proszę. Chcę znać prawdę.

— Prawdę! Skąd mam wiedzieć, jaka jest prawda? — Nagle zaczęła mówić podniesionym tonem, prawie krzyczeć. Ludzie siedzący przy innych stolikach odwracali się w ich stronę. — Przyzwyczajono nas myśleć o Niemcach jak o ludziach z innej planety. Co ma z tym wspólnego prawda?

— Więc dobrze. Powiedz mi, co twierdzi propaganda. Odwróciła od niego rozdrażniona wzrok, ale potem spojrzała z powrotem z taką mocą, że o mało nie spuścił oczu.

— W porządku. Mówią, że tropiąc Żydów przetrząsnęliście wszerz i wzdłuż całą Europę. A potem wysłaliście ich wszystkich — mężczyzn, kobiety, dzieci i małe niemowlęta — do gett na Wschodzie, gdzie tysiące zmarły z głodu i chorób. Tych, co przeżyli, zmusiliście, żeby ruszyli dalej na Wschód. Nikt nie wie, co się z nimi następnie stało. Garstka uciekła przez Ural do Rosji. Widziałam ich w telewizji. W większości śmieszni starcy; trochę sfiksowani. Opowiadają o zbiorowych egzekucjach, o zbrodniczych eksperymentach medycznych, o obozach, z których nikt nie wyszedł. Mówią o milionach zabitych.

Ale wtedy pojawia się w swoim eleganckim garniturze niemiecki ambasador i mówi, że to wszystko jest komunistyczna propaganda. I powiem ci coś więcej: w gruncie rzeczy większość ludzi ma to głęboko w nosie. — Oparła się o krzesło. — Zadowolony?

— Przykro mi.

— Mnie też. — Sięgnęła po papierosy, a potem znieruchomiała i posłała mu długie spojrzenie.

— To dlatego wtedy w hotelu zmieniłeś zdanie i postanowiłeś mnie jednak ze sobą zabrać? To nie miało nic wspólnego z whisky. Chciałeś wyciągnąć ze mnie wszystko, co wiem. — Zaczęła się głośno śmiać. — A mnie się zdawało, że to ja cię wykorzystuję.


Potem rozmawiało im się lepiej. Cokolwiek zatruwało ich wzajemne stosunki, teraz zniknęło. Opowiedział jej o swoim ojcu, o tym, jak idąc w jego ślady wstąpił do marynarki, a potem wylądował w policji i odkrył w sobie upodobanie — a nawet powołanie — do tej pracy.

— Wciąż nie rozumiem, jak możesz to nosić — stwierdziła.

— Co takiego?

— Mundur. Nalał sobie kolejny kieliszek wina.

— Odpowiedź jest bardzo prosta. W roku 1936 Kriminalpolizei połączono z SS; wszyscy funkcjonariusze musieli przyjąć honorowe stopnie SS. Miałem więc do wyboru: albo założę ten mundur, zostanę inspektorem i być może uda mi się zrobić coś pożytecznego, albo nie założę munduru, zostanę kimś innym i nie zrobię nic.

Jeśli nic się nie zmieni, pomyślał, wkrótce nie będę miał już żadnego wyboru.

Przechyliła swoim zwyczajem twarz w bok i pokiwała głową.

— Rozumiem. To wydaje się uczciwe.

Poczuł ogarniające go zniecierpliwienie; miał siebie dosyć.

— Ale nie jest — odparł. — To bzdura, Charlie. — Nazwał ją tak po raz pierwszy, odkąd poprosiła go o to na początku kolacji; użycie tego imienia zabrzmiało jak deklaracja. — Tej właśnie odpowiedzi — dodał szybko — udzielałem od dziesięciu lat wszystkim, włączając w to samego siebie. Niestety ostatnio nawet ja sam przestałem w to wierzyć.

— Ale to, co się wydarzyło… najgorsze rzeczy wydarzyły się podczas wojny, kiedy nie było cię w Niemczech. Byłeś na morzu, sam mówiłeś.

Nie odzywał się, wbijając oczy w talerz.

— A poza tym — kontynuowała — podczas wojny wszystko wygląda inaczej. Wszystkie kraje popełniają paskudne rzeczy. Mój kraj zrzucił bombę atomową na bezbronną ludność, zabijając w ciągu paru sekund ćwierć miliona Japończyków. Przez dwadzieścia lat byliśmy sojusznikami Rosjan. Pamiętasz przecież, co zrobili Rosjanie.

Mówiła prawdę. W miarę posuwania się na wschód, Niemcy odkrywali kolejne masowe groby ofiar Stalina — poczynając od pięciu tysięcy polskich oficerów zamordowanych w katyńskim lesie. Miliony umarły z głodu i podczas przeprowadzonych w latach trzydziestych czystek i deportacji. Nikt nie znał dokładnej liczby. Zbiorowe mogiły, izby tortur, założone za kołem podbiegunowym obozy Gułagu — wszystko to zamienili Niemcy w pomniki ku czci zamordowanych, muzea bolszewickiego zła. Byli więźniowie oprowadzali po nich dzieci. Istniały całe historyczne szkoły zajmujące się wyłącznie badaniem komunistycznych zbrodni. W telewizji pokazywano dokumentację stalinowskiego Holocaustu: pobielałe czaszki i chodzące szkielety, spychane buldożerami zwłoki i przysypane ziemią szczątki kobiet i dzieci, których związano kolczastym drutem i zabito strzałem w tył głowy.

Położyła dłoń na jego ręce.

— Tak jest urządzony świat. Nawet ja to widzę.

— Tak. Doskonale — odparł, nie patrząc jej w oczy. — Znam to wszystko na pamięć. „To było dawno temu”. „Trwała wojna”. „Rosjanie byli najgorsi ze wszystkich”. „Co mógł poradzić jeden człowiek?” Słyszę, jak ludzie szepczą to od dziesięciu lat. Swoją drogą, to jedno potrafią robić. Szeptać.

Cofnęła dłoń. Zapaliła kolejnego papierosa i przez dłuższy czas obracała w palcach małą złotą zapalniczkę.

— Przed wyjazdem do Berlina rodzice dali mi listę osób, których znali tutaj przed wojną. Było na niej mnóstwo ludzi teatru, aktorów, przyjaciół mojej matki. Przypuszczam, że wielu spośród nich musiało być Żydami albo homoseksualistami. Zaczęłam ich szukać. Nie odnalazłam oczywiście nikogo. Specjalnie mnie to nie zdziwiło. Ale oni nie tylko zniknęli. Można było odnieść wrażenie, że kompletnie wyparowali, że nigdy ich nie było.

Postukała lekko zapalniczką o obrus. Przyjrzał się jej palcom — szczupłym, nie umalowanym, nie zadbanym.

— Oczywiście w mieszkaniach, w których mieszkali kiedyś przyjaciele mojej matki, żyli teraz inni ludzie. Często w podeszłym wieku. Musieli coś o nich wiedzieć, prawda? Ale ich oczy były puste. Oglądali telewizję, pili herbatę, słuchali muzyki. Po tamtych nie zostało kompletnie nic.

— Popatrz na to — powiedział March.

Wyjął portfel, wyciągnął z niego fotografię i podał jej. Dziwnie nie pasowała do otaczających ich pluszy — przypominała relikt z czyjegoś strychu, śmieć z pchlego targu.

Przez chwilę jej się przyglądała. Na twarz opadł jej kosmyk włosów.

— Kto to jest? — zapytała, odgarniając go.

— Mieszkanie, do którego wprowadziłem się po rozwodzie z Klarą, nie było odnawiane od wielu lat. Znalazłem to zdjęcie wsunięte za tapetę w sypialni. Mówię ci, przewróciłem do góry nogami całe mieszkanie, ale to było wszystko, co znalazłem. Nazywali się Weissowie. Ale kim byli? Gdzie są teraz? Co się z nimi stało?

Wziął z powrotem fotografię, złożył ją we czworo i schował do portfela.

— Co byś zrobiła — powiedział — gdybyś poświęciła całe swoje życie ściganiu przestępców i stopniowo zaczęła sobie uprzytomniać, że prawdziwymi zbrodniarzami są ludzie, dla których pracujesz? Co byś zrobiła, gdyby wszyscy naokoło mówili ci: nie przejmuj się, nic na to nie poradzisz, to było dawno temu?

Spojrzała na niego w inny sposób.

— Chyba zwariowałeś…

— Gorzej. Stałem się normalny.


Mimo jego protestów uparła się, żeby zapłacić połowę rachunku. Była prawie północ, kiedy opuścili restaurację. Szli w milczeniu w stronę hotelu. Na niebie świeciły gwiazdy, w dole, przy końcu stromej, brukowanej kocimi łbami ulicy lśniło jezioro.

Wzięła go pod ramię.

— Pytałeś mnie, czy ten facet z ambasady… Nightingale… jest moim kochankiem.

— Zachowałem się niegrzecznie. Przepraszam.

— Czy poczułbyś się rozczarowany, gdybym powiedziała, że jest? Zawahał się.

— Nie jest — ciągnęła dalej. — Chciałby być. Przepraszam. To brzmi, jakbym się przechwalała.

— Nie, wcale nie. Jestem pewien, że chciałoby tego wielu mężczyzn.

— Nie spotkałam jeszcze nikogo… Nie spotkała… Charlie zatrzymała się.

— Mam dwadzieścia pięć lat. Chodzę własnymi ścieżkami. Wybieram, kogo chcę. — Odwróciła się do Xaviera i lekko dotknęła ciepłą dłonią jego policzka. — Boże, jak ja nie znoszę tego całego wstępu. Przyciągnęła jego głowę do siebie.


Jakie to dziwne, pomyślał potem March. Przeżyć życie, nie wiedząc nic o przeszłości, o otaczającym świecie, o samym sobie. A z drugiej strony, jakie to łatwe! Dzień mija za dniem, człowiek stąpa ścieżką wydeptaną przez innych, nigdy nie podnosząc głowy — okutany od powijaków aż po całun w ich logikę. Logikę strachu.

Ale z tym już koniec. Jak dobrze zostawić to za sobą — cokolwiek się teraz wydarzy.

Jego stopy tańczyły po bruku. Objął Charlie ramieniem. Na usta cisnęło mu się tyle pytań.

— Czekaj, czekaj… — Śmiała się, obejmując go także. — Dość już. Przestań. Zaczynam się martwić, że zależy ci tylko na moim umyśle.


W hotelowym pokoju Xaviera rozwiązała mu krawat i ponownie przyciągnęła do siebie. Nie odrywając ust od jego warg, ściągnęła mu z ramion marynarkę, a potem rozpięła i rozchyliła koszulę. Jej dłonie muskały jego pierś i brzuch, obejmowały plecy.

Uklękła i rozpięła mu pasek.

Zamknął oczy i wsunął palce między jej włosy.

Po kilku chwilach delikatnie się odsunął, uklęknął i podciągnął w górę jej sukienkę. Uwolniona z niej, odchyliła głowę i odrzuciła do tyłu włosy. Chciał poznać ją całą. Całował jej szyję, jej piersi, jej brzuch; wdychał w nozdrza jej zapach; pod palcami czuł jej silne, napięte, gładkie ciało, językiem dotykał miękkiej skóry.

Potem zaprowadziła go do łóżka i ukucnęła nad nim. Jedyne światło padało od strony jeziora. Migotliwy, otaczający ich zewsząd blask. Kiedy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, położyła mu palec na wargach.

Загрузка...