Większość z was wie, jak wygląda sto rzuconych obok siebie trupów. Albo pięćset. Albo tysiąc. Patrzeć na to i nie licząc kilku wyjątków, spowodowanych zwyczajną ludzką słabością, pozostać przyzwoitym człowiekiem — to właśnie sprawiło, że staliśmy się twardzi. Ale ta chwalebna stronica naszej historii nie może i nigdy nie zostanie zapisana.
Spod jej drzwi padała smuga światła. W mieszkaniu grało radio. Muzyka zakochanych — miękkie smyczki i niski zmysłowy głos, w sam raz na nocną porę. Przyjęcie? Czy tak właśnie zachowują się Amerykanie w obliczu niebezpieczeństwa? Stojąc samotnie na niewielkim podeście March spojrzał na zegarek. Dochodziła druga w nocy. Zapukał i po kilku chwilach radio zostało ściszone. Usłyszał jej głos.
— Kto tam?
— Policja.
Po dwóch sekundach rozległ się hałas otwieranej zasuwy i zdejmowanego łańcucha. Drzwi uchyliły się.
— Bardzo śmieszne — stwierdziła. Ale jej uśmiech był fałszywy, przyklejony do twarzy specjalnie dla niego. W ciemnych oczach kryło się zmęczenie, a także — chyba się nie mylił? — cień strachu. Pochylił się, żeby ją pocałować; jego dłonie dotknęły lekko jej bioder i natychmiast poczuł, jak ogarnia go pożądanie. Mój Boże, przemknęło mu przez głowę, przy niej czuję się jak szesnastolatek…
Gdzieś w głębi mieszkania rozległy się kroki. Xavier podniósł wzrok. Za jej ramieniem ujrzał wychodzącego z łazienki mężczyznę. Był kilka lat młodszy od Marcha: brązowe zamszowe buty, sportowa marynarka, krawat, biały sweter założony niedbale na elegancką koszulę. Charlie zesztywniała nagle i delikatnie uwolniła się z jego uścisku.
— Pamiętasz Henry’ego Nightingale’a? Wyprostował się, czując, jak ogarnia go zmieszanie.
— Oczywiście. Spotkaliśmy się w barze przy Potsdamer Strasse. Obaj mężczyźni stali jak wmurowani w miejscu. Twarz Amerykanina była nieprzenikniona jak maska.
— Co się tutaj dzieje? — zapytał cicho Xavier, nie odrywając oczu od Amerykanina.
— Nic nie mów — szepnęła mu do ucha, stając na palcach. — Nie tutaj. Coś się wydarzyło. — A potem głośniej: — Czy to nie ciekawe, że spotkaliśmy się wszyscy troje? — Wzięła Marcha pod ramię i ruszyła w stronę łazienki. — Powinieneś chyba przejść do mojej rozmównicy.
W łazience Nightingale zachowywał się jak gospodarz. Odkręcił kurki zimnej wody nad umywalką i wanną i nastawił głośniej radio. Program zmienił się. Obite boazerią ściany wibrowały teraz w rytmie oficjalnie aprobowanego „niemieckiego jazzu” - rozwodnionej synkopowanej muzyki, całkowicie pozbawionej wszelkich „negroidalnych wpływów”. Zadowolony z poczynionych przygotowań, Amerykanin przysiadł na skraju wanny. March usadowił się obok niego, Charlie przykucnęła na podłodze.
— Właśnie opowiadałam panu Nightingale’owi o naszym przedwczorajszym gościu — oświadczyła, otwierając zebranie. — O tym, z którym musiałeś walczyć. Pan Nightingale uważa, że Gestapo mogło zainstalować tu podsłuch.
— Obawiam się, że w ten właśnie sposób funkcjonuje pański kraj, Herr Sturmbannführer — stwierdził, uśmiechając się szeroko, Amerykanin.
Pański kraj…
— Rozumie pan: środek zapobiegawczy…
Może nie jest wcale ode mnie młodszy, pomyślał Xavier. Dyplomata miał gęste jasne włosy, jasne rzęsy i narciarską opaleniznę. Jego olśniewająco białe, pokryte emalią zęby były absurdalnie regularne. Z pewnością nie wiedział, co to są jednodaniowe obiady; w dzieciństwie nie jadał wodnistych kartoflanych zupek i trociniastej kiełbasy — wystarczyło spojrzeć na jego cerę. Ze swoim chłopięcym wyglądem mógł mieć równie dobrze dwadzieścia pięć jak pięćdziesiąt lat.
Przez kilka chwil nikt się nie odzywał. Ciszę wypełniała muzyczna europejska sznura.
— Wiem, że zakazałeś mi z kimkolwiek o tym rozmawiać — odezwała się w końcu Charlie, zwracając się do Marcha. — Ale nie mogłam inaczej. Teraz musisz ufać Henry’emu, a Henry musi ufać tobie. Wierz mi, nie ma innego wyjścia.
— I naturalnie obaj musimy ufać tobie.
— Och, daj spokój…
— W porządku — powiedział, podnosząc ręce na znak, że się poddaje.
Obok niej leżał na sedesie najnowszy model amerykańskiego przenośnego magnetofonu. Na drugim końcu tkwiącego w nim kabla znajdowała się zamiast mikrofonu mała przyssawka.
— Posłuchaj tego — powiedziała. — Wtedy wszystko zrozumiesz.
— Pochyliła się i nacisnęła przycisk. Szpule w magnetofonie zaczęły się obracać.
— Fräulein Maguire?
— Tak?
— Taka sama procedura jak poprzednio, jeśli można prosić. Rozległ się trzask odkładanej słuchawki, a potem brzęczenie. Charlie nacisnęła inny przycisk, zatrzymując taśmę.
— To był pierwszy telefon. Powiedziałeś, że zadzwoni. Czekałam na niego. — W jej głosie zabrzmiał triumf. — To Martin Luther.
To była zwariowana historia, najbardziej zwariowana, z jaką kiedykolwiek się zetknął; podążanie jej śladem przypominało wizytę w gabinecie strachów w wesołym miasteczku w Tiergarten. Stawiasz stopę i deski ustępują pod twoim ciężarem. Zza rogu wyskakuje szaleniec. Cofasz się i widzisz w krzywym zwierciadle własną zniekształconą twarz.
Luther.
— O której to było godzinie? — zapytał.
— Za piętnaście dwunasta.
Jedenasta czterdzieści pięć: czterdzieści pięć minut po odkryciu ciała na torach. Przypomniał sobie wyraz triumfu na twarzy Globusa i uśmiechnął się.
— Co pana tak śmieszy? — zapytał Nightingale.
— Nic. Wyjaśnię później. Co zdarzyło się potem?
— Dokładnie to samo, co przedtem. Poszłam do budki telefonicznej i po pięciu minutach zadzwonił ponownie. Xavier podniósł dłoń do czoła.
— Nie powiesz mi, że targałaś ten sprzęt przez ulicę?
— Potrzebowałam przecież jakiegoś dowodu, do cholery. — Rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie. — Wiedziałam dobrze, co robię. Popatrz. — Wstała, żeby mu lepiej pokazać. — Magnetofon można sobie zawiesić na pasku na ramieniu. Mieści się cały pod płaszczem. Przewód wsadziłam sobie do rękawa. Przyssawkę przymocowałam do słuchawki, w ten sposób. To bardzo łatwe. Było ciemno. Nikt nie mógł niczego zobaczyć.
— Nigdy nie przejmuj się, w jaki sposób udało ci się sporządzić nagranie ani czy miałeś prawo je zrobić — wtrącił Nightingale, profesjonalny dyplomata. — Proponuje, żebyśmy po prostu posłuchali rozmowy — zwrócił się do Marcha.
Charlie nacisnęła przycisk. Usłyszeli spotęgowany przez wzmacniacz odgłos mocowania przyssawki. Zaraz potem odezwał się Luther:
— Nie mamy dużo czasu. Jestem przyjacielem Stuckarta. — Głos starego mężczyzny, ale bynajmniej nie słaby. Głos, w którym słychać było sarkastyczny zaśpiew urodzonego berlińczyka. Mówił dokładnie tak, jak się tego spodziewał Xavier. A potem usłyszeli wypowiedziane doskonałą niemczyzną pytanie Charlie:
— Proszę mi powiedzieć, czego pan chce?
— Stuckart nie żyje.
— Wiem. Odnalazłam jego ciało.
Długa przerwa. W tle słychać było dworcową zapowiedź. Luther musiał wykorzystać zamieszanie spowodowane odkryciem ciała, żeby zadzwonić z peronu Dworca Gotenlandzkiego.
— Nie odzywał się tak długo — szepnęła Charlie. — Pomyślałam, że się przestraszył i uciekł. March potrząsnął głową.
— Jesteś jego jedyną nadzieją. Już ci mówiłem. Luther odezwał się ponownie.
— Wie pani, kim jestem?
— Tak.
— Pyta mnie pani, czego chcę — powtórzył znużonym głosem. — Czego pani zdaniem mogę chcieć? Azylu w pani kraju.
— Niech mi pan powie, gdzie pan teraz jest.
— Mam czym zapłacić.
— To nie wysta…
— Mam informacje. Na temat pewnych faktów.
— Niech mi pan powie, gdzie pan jest. Przyjadę po pana. Zaprowadzę pana do ambasady.
— Za wcześnie. Jeszcze nie teraz.
— Więc kiedy?
— Jutro rano. Niech pani dobrze słucha. O dziewiątej rano. Na głównych schodach Wielkiego Pałacu. Zrozumiała pani?
— Tak.
— Proszę przyprowadzić ze sobą kogoś z ambasady. Ale pani musi tam być także.
— Jak pana rozpoznamy? Parsknięcie śmiechu.
— Nie, to ja was rozpoznam, pojawię się, kiedy sam uznam to za stosowne. — Pauza. — Stuckart powiedział, że jest pani młoda i ładna. — Pauza. — Cały Stuckart. — Pauza. — Proszę założyć coś, co będzie panią wyróżniać z tłumu.
— Mam płaszcz. Jasnoniebieski płaszcz.
— Ładna dziewczyna w błękicie. Dobrze. Do zobaczenia jutro rano, Fräulein.
Trzask odkładanej słuchawki.
Szum magnetofonu.
Terkot wyłączanej taśmy.
— Puść to jeszcze raz — poprosił Xavier.
Przewinęła taśmę, zatrzymała ją i wcisnęła przycisk PLAY. March odwrócił wzrok i wpatrywał się w spływającą w otwór odpływowy, brunatną od rdzy wodę. Głos Luthera zlewał się z wysokim dźwiękiem pojedynczego klarnetu. „Ładna dziewczyna w błękicie…” Przesłuchali taśmę po raz drugi i Charlie wyłączyła magnetofon.
— Kiedy odwiesił słuchawkę, wróciłam tutaj i wyjęłam taśmę. Potem poszłam z powrotem do budki i próbowałam się do ciebie dodzwonić. Nie było cię. Zadzwoniłam więc do Henry’ego. Nie miałam innego wyjścia. Sam słyszałeś. Chciał się spotkać z kimś z ambasady.
— Wyrwała mnie z łóżka — stwierdził Nightingale. Ziewnął i przeciągnął się, odsłaniając kawałek bladej, bezwłosej łydki. — Nie rozumiem tylko, dlaczego nie chciał, żeby Charlie od razu zaprowadziła go do ambasady.
— Słyszał pan — odparł Xavier. — Dziś w nocy jest za wcześnie. Nie ma odwagi się pojawić. Musi zaczekać do rana. Do tego czasu obława, którą zarządziło na niego Gestapo, zostanie prawdopodobnie odwołana.
Charlie zmarszczyła brwi.
— Nie rozumiem…
— Nie mogłaś się ze mną skontaktować dwie godziny temu, bo jechałem właśnie na Dworzec Gotenlandzki. Ludzie z Gestapo podskakiwali tam z radości, przekonani, że odnaleźli wreszcie ciało Luthera.
— To niemożliwe.
— Zgadza się. To niemożliwe. — Xavier uszczypnął się w grzbiet nosa i potrząsnął głową. Trudno mu było zachować jasność umysłu. — Moim zdaniem przez ostatnie cztery dni, od samego powrotu ze Szwajcarii Luther ukrywał się na stacji rozrządowej, próbując się z tobą jakoś skontaktować.
— Ale jak udało mu się tam przetrwać? March wzruszył ramionami.
— Pamiętaj, że miał pieniądze. Być może zawarł znajomość
z jakimś włóczęgą, który za otrzymane pieniądze przynosił mu coś do jedzenia i picia; może nawet ciepłą odzież. I tak wegetował do czasu, aż wpadł mu do głowy pewien plan.
— Jaki plan, Herr Sturmbannführer? — zapytał Nightingale.
— Potrzebował kogoś, kto by go zastąpił. Kto przekonałby Gestapo, że Luther nie żyje. — Xavier przerwał. Czy nie mówił zbyt głośno? Udzielała mu się paranoja Amerykanów. Pochylił się do przodu i ściszył głos: — Wczoraj, kiedy się ściemniło, zabił prawdopodobnie człowieka. Kogoś, kto był mniej więcej w jego wieku i miał zbliżoną budowę ciała. Upił go, ogłuszył… nie wiem dokładnie, jak to zrobił… a potem ubrał w swoje ubranie, dał mu swój portfel, paszport i zegarek. Następnie zawlókł go pod pociąg towarowy, ułożył głowę i ręce na szynach i poczekał, aż pociąg ruszy. W ten sposób próbuje kupić sobie trochę czasu. Doszedł do wniosku, że do dziewiątej rano berlińska policja najprawdopodobniej przestanie go szukać. Moim zdaniem trafnie.
— Jezu Chryste… — Amerykanin spoglądał to na Marcha, to na Charlie. — I takiego człowieka mam zaprowadzić do ambasady?
— To jeszcze nic, panie Nightingale. — Z wewnętrznej kieszeni munduru Xavier wyciągnął dokumenty z archiwum. — Martin Luther był jedną z czternastu osób, którą zaproszono dwudziestego stycznia 1942 roku na specjalną konferencję w siedzibie Interpolu w Wannsee. Od zakończenia wojny sześć z tych osób zostało zamordowanych, cztery popełniły samobójstwo, jedna zginęła w wypadku samochodowym, dwie zmarły prawdopodobnie z przyczyn naturalnych. Dzisiaj pozostał przy życiu tylko Luther. Smutna statystyka, nieprawdaż? — Podał dyplomacie papiery. — Jak pan widzi, konferencja została zwołana przez Reinharda Heydricha w celu przedyskutowania ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej w Europie. Moim zdaniem Luther chce wam zaproponować transakcję: nowe życie w Ameryce w zamian za dokumentację tego, co stało się z Żydami.
Woda nadal leciała z kranu. Muzyka ucichła.
— A teraz, dla nocnych kochanków, gdziekolwiek są — odezwał się jedwabistym głosem spiker — Peter Kreuder i jego orkiestra zagrają swoją wersję I’m in Heaven…
Nie podnosząc wzroku, Charlie wyciągnęła dłoń. March podał jej swoją. Ich palce splotły się i mocno zacisnęły. Boże, pomyślał, ona musi mieć porządnego stracha. Jej uścisk stężał. Trzymali się niczym spadający w dół skoczkowie, jeszcze przed rozpięciem spadochronu. Nightingale pochylił głowę nad dokumentami.
— Jezu Chryste, Jezu Chryste — powtarzał raz po raz.
— Istnieje pewien problem — stwierdził Amerykanin. — Będę z wami szczery. To, co powiem, nie jest do publikacji, Charlie. — Mówił tak cicho, że musieli wstrzymać oddech, żeby go usłyszeć. — Przed trzema dniami prezydent Stanów Zjednoczonych oświadczył, że zamierza odwiedzić ten zapomniany przez Boga kraj. Nie wiemy, jakie przyświecały mu pobudki. Faktem jest, że w tym momencie wywrócone zostały do góry nogami dwie dekady amerykańskiej polityki zagranicznej. A teraz, jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, ten Luther odwróci je ponownie… i to wszystko w ciągu siedemdziesięciu dwu godzin.
— Dzięki temu pod koniec tygodnia wszystko wróci do normy — stwierdziła Charlie.
— Tani dowcip — odparł po angielsku dyplomata. March zmierzył go wzrokiem.
— Co pan powiedział, mister Nightingale?
— Powiedziałem, Herr Sturmbannführer, że zamierzam porozmawiać z ambasadorem, a ambasador będzie musiał porozmawiać z Waszyngtonem. I wydaje mi się, że zarówno ambasador, jak i Waszyngton będą chcieli zobaczyć coś bardziej konkretnego niż to — stwierdził, rzucając na podłogę fotokopie — zanim otworzą bramę ambasady przed człowiekiem, który jak wynika z tego, co pan sam mówi, jest najprawdopodobniej pospolitym przestępcą.
— Ale Luther zaoferuje wam konkretne dowody.
— To pan tak mówi. Ale nie wydaje mi się, żeby Waszyngton chciał ryzykować cały postęp, jaki poczyniono w tym tygodniu na drodze odprężenia, tylko z powodu pańskich… teorii.
Teraz z kolei zerwała się na nogi Charlie.
— To draństwo. Jeśli Luther nie pójdzie razem z tobą prosto do ambasady, zaaresztują go i zabiją.
— Przykro mi, Charlie. Po prostu nie mogę tego zrobić. Zastanów się! — Teraz prawie ją prosił. — Nie możemy przyjmować każdego starego nazisty, który chce uciec do Ameryki. Zwłaszcza w obecnej sytuacji.
— Nie wierzę własnym uszom. — Oparła ręce na biodrach i wbiła wzrok w podłogę, potrząsając głową.
— Po prostu przez chwilę się nad tym zastanów. — W jego głosie zabrzmiało błaganie. — Ten facet, Luther, chce uzyskać azyl. Niemcy powiedzą: przekażcie go nam z powrotem, właśnie popełnił morderstwo. My powiemy: nie, bo facet chce nam powiedzieć, co wy, sukinsyny, zrobiliście z Żydami podczas wojny. Jak to się odbije na zapowiadanym szczycie? Nie, Charlie, nie odwracaj po prostu głowy. Pomyśl. W nocy ze środy na czwartek
Kennedy zyskał dziesięć punktów w przedwyborczych sondażach. Jak zareaguje Biały Dom, kiedy podrzucimy im taką świnię? — Po raz drugi tej nocy Nightingale ujrzał wszystkie implikacje i po raz drugi przeszedł go dreszcz. — Jezu Chryste, Charlie, w coś ty się wplątała?!
Amerykanie kłócili się przez kolejne dziesięć minut.
— Czy o czymś pan nie zapomniał, mister Nightingale? — odezwał się w końcu cicho March.
Amerykanin niechętnie odwrócił się od Charlie.
— Być może. To pan jest policjantem. Pamięta pan o wszystkim.
— Wydaje mi się, że wszyscy: pan, ja i Gestapo nie doceniamy towarzysza Luthera. Pamięta pan, co powiedział Charlie: „Pani musi tam być także…”
— I co z tego?
— Wiedział, jak zareagujecie. Niech pan nie zapomina, że Luther pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Domyśla się, że przed zbliżającym się szczytem Amerykanie najchętniej oddaliby go z powrotem w ręce Gestapo. W innym przypadku już w poniedziałek wieczór pojechałby prosto z lotniska do ambasady. Dlatego właśnie chce zaangażować w sprawę dziennikarza. W charakterze świadka. — Xavier pochylił się i podniósł dokumenty. — Wybaczcie, jako prosty policjant niezbyt dobrze rozumiem niuanse funkcjonowania amerykańskiej prasy. Ale Charlie ma już materiał do artykułu, prawda? Ma śmierć Stuckarta, ma szwajcarskie konto bankowe, ma te papiery i nagranie rozmowy z Lutherem… — Odwrócił się do niej. — Czy fakt, że rząd amerykański postanowił nie przyznać azylu Lutherowi i chce go oddać w ręce Gestapo, nie sprawi przypadkiem, że cała ta sprawa stanie się jeszcze bardziej łakomym kąskiem dla zdegenerowanej amerykańskiej prasy?
— Możesz się założyć — mruknęła Charlie.
Nightingale ponownie zaczął sprawiać wrażenie zdesperowanego.
— Daj spokój, Charlie. Wszystko to było poza protokołem. Ani razu nie powiedziałem, że się z tym wszystkim zgadzam. W ambasadzie jest wiele osób, które tak jak ja uważają, że Kennedy w ogóle nie powinien tu przyjeżdżać. W żadnym wypadku. Kropka. — Poprawił krawat. — Ale ta sprawa jest piekielnie skomplikowana.
W końcu doszli do porozumienia. Nightingale miał za pięć dziewiąta spotkać się z Charlie na stopniach Wielkiego Pałacu. Zakładając, że Luther w ogóle się pojawi, mieli jak najszybciej wepchnąć go do prowadzonego przez Marcha samochodu. Amerykanin miał wysłuchać opowieści Luthera i dopiero potem postanowić, czy zawieźć go do ambasady. Zobowiązał się także nie informować o całym planie ambasadora, Waszyngtonu i w ogóle nikogo. Kiedy już znajdą się wewnątrz kompleksu ambasady, o losie Luthera miały zadecydować „wyższe władze” — ale będą to musiały uczynić ze świadomością, że Maguire nagłośni całą sprawę w środkach masowego przekazu. Charlie ze swej strony była przekonana, że Departament Stanu nie ośmieli się wydać Luthera Niemcom.
Inną kwestią było, jak przeszmuglują go za granicę.
— Mamy swoje sposoby — oświadczył Nightingale. — Zajmowaliśmy się uciekinierami już wcześniej. Ale nie będę na ten temat dyskutował w obecności oficera SS, choćby był nie wiadomo jak bardzo godzien zaufania. — Najwięcej, stwierdził, martwi się o Charlie. — Chcąc cię uciszyć będą na ciebie wywierali olbrzymią presję.
— Poradzę sobie.
— Nie bądź tego taka pewna. Ludzie Kennedy’ego walczą poniżej pasa. W porządku. Załóżmy, że Luther coś ma. Przypuśćmy, że wszyscy się tym podniecą. Zaczną się demonstracje, artykuły wstępne, mowy w Kongresie. To jest rok wyborów, pamiętaj. I tuż przed szczytem Biały Dom znajdzie się nagle w poważnych opałach. Jak twoim zdaniem zareaguje?
— Poradzę sobie.
— Wyleją ci na głowę ciężarówkę gówna, Charlie. I na głowę tego twojego starego nazisty. Co jest w tym nowego, zapytają. Ta sama stara śpiewka, którą słyszymy od dwudziestu lat, plus parę dokumentów, sfabrykowanych prawdopodobnie przez komunistów. Kennedy pokaże się w telewizji. Zastanówcie się, moi rodacy, powie. Dlaczego cała ta sprawa wypłynęła właśnie teraz? W czyim interesie jest zerwanie szczytu? — Amerykanin pochylił się tak, że jego twarz znalazła się o kilka centymetrów od twarzy Charlie. — Napuszczą na ciebie Hoovera i FBI. Znasz jakichś lewicowców, Charlie? Jakichś żydowskich działaczy? Spałaś z jakimś? Bo jestem na sto procent pewien, że znajdą paru takich, którzy przysięgną, że to robili, choćbyś nie widziała żadnego na oczy.
— Odwal się, Nightingale. — Odepchnęła go pięścią. — Odwal się.
Nightingale naprawdę był w niej zakochany, pomyślał March. Beznadziejnie, po uszy zakochany. Charlie wiedziała o tym i bawiła się z nim jak kot z myszą. Przypomniał sobie pierwszą noc, kiedy zobaczył ich razem w barze: jak strząsnęła z ramienia jego wyciągniętą dłoń. Dziś w nocy: jak Amerykanin spoglądał na nich, kiedy Xavier pocałował Charlie; jak cierpliwie znosił jej humory, jak nie spuszczał z niej maślanych oczu. Jej szept w Zurychu: „Pytałeś, czy jest moim kochankiem… Chciałby być…”
Zanim zniknął w mroku, stał przez chwilę w nieprzemakalnym płaszczu w progu jej mieszkania: zagubiony, niepewny, niechętnie pozostawiający ich razem.
Na pewno przyjdzie na spotkanie z Lutherem, pomyślał March. Choćby po to, żeby chronić ją przed niebezpieczeństwem.
Po wyjściu Nightingale’a leżeli obok siebie na wąskim łóżku. Przez dłuższy czas żadne z nich się nie odezwało. Przez okno wpadało światło ulicznych latarni; sufit przecinał przypominający więzienną kratę cień okiennej ramy. Lekki powiew wiatru unosił zasłony. Raz doszły ich jakieś krzyki i trzaśniecie drzwi samochodu — to rozbawieni berlińczycy wracali z pokazu ogni sztucznych.
— Powiedziałaś wczoraj przez telefon, że coś znalazłaś — przypomniał sobie March, kiedy głosy oddaliły się.
Dotknęła jego ręki i wstała z łóżka. Słyszał, jak szuka czegoś wśród stosów papieru w salonie. Minutę później wróciła, dźwigając pod pachą duży album.
— Kupiłam to w drodze powrotnej z lotniska. — Usiadła na skraju łóżka, włączyła lampę i znalazła właściwą stronę. — Tutaj — powiedziała, wręczając Xavierowi otwarty album.
To była czarno-biała reprodukcja obrazu, który oglądali w szwajcarskim skarbcu. Nie oddawała w pełni jego walorów. March zaznaczył stronę palcem i zamknął książkę, żeby przeczytać tytuł. „Sztuka Leonarda da Vinci” pióra profesora Arna Brauna z Kaiser Friedrich Museum w Berlinie.
— Mój Boże.
— Wiem. Już w Szwajcarii wydawało mi się, że go poznaję. Przeczytaj.
Historycy sztuki nadali mu tytuł „Dama z łasiczką”. „Jedno z najbardziej tajemniczych dzieł Leonarda”. Uważa się, że zostało namalowane między rokiem 1483 a 1486 i „przedstawia Cecilię Gallerani, młodą kochankę Lodovico Sforzy, władcy Mediolanu”. Na temat obrazu istnieją dwie publiczne wzmianki: jedna znajduje się w poemacie zmarłego w roku 1492 Bernardina Bellincioniego; drugą stanowi dwuznaczna, zamieszczona w liście z roku 1498 uwaga samej
Cecilii Gallerani o „niedojrzałym” portrecie. „Na nieszczęście dla studiujących sztukę Leonarda badaczy prawdziwą tajemnicę stanowi obecne miejsce przechowywania obrazu. Wiadomo, że pod koniec osiemnastego wieku wszedł w skład kolekcji polskiego księcia Adama Czartoryskiego i został sfotografowany w Krakowie w roku 1932. Następnie zaginął, padając ofiarą tego, co Karl von Clausewitz tak elokwentnie nazywa »wojennym zamętem«. Wszelkie wysiłki władz Rzeszy, mające na celu zlokalizowanie obrazu, okazały się do tej pory daremne i można się obawiać, że to bezcenne dzieło włoskiego Renesansu zostało raz na zawsze stracone dla ludzkości”. Xavier zamknął album.
— Zdaje mi się, że masz kolejny temat.
— I to nadzwyczajny. Na całym świecie jest tylko dziewięć obrazów, co do których wiadomo na sto procent, że są pędzla Leonarda. — Uśmiechnęła się. — Jeśli tylko uda mi się stąd wydostać, zrobię prawdziwą furorę.
— Nie martw się. Jakoś cię wyprawimy. — Położył się na plecach i zamknął oczy. Po kilku chwilach usłyszał, jak Charlie odkłada album. Położyła się obok i przytuliła do jego boku.
— A ty? — szepnęła mu do ucha. — Wyjedziesz stąd razem ze mną?
— Nie możemy teraz rozmawiać. Nie tutaj.
— Przepraszam. Zapomniałam.
Czubek jej języka dotknął jego ucha. Poczuł mrowienie, jakby poraził go prąd. Jej dłoń musnęła lekko jego nogę. Zaczęła wodzić palcami po wewnętrznej stronie jego uda. Mruknął coś, ale podobnie jak w Zurychu położyła mu palec na ustach.
— Kto się pierwszy odezwie, daje fant.
Później nie mogąc zasnąć, wsłuchiwał się w jej oddech. Co jakiś czas wydawała ciche pomruki. A potem odwróciła się do niego z głośnym jękiem. Rzucona na poduszkę ręka zasłaniała jej twarz. Najwyraźniej z kimś walczyła. Gładząc ją po zmierzwionych włosach poczekał, aż oddali się dręcząca ją zmora, a potem wyślizgnął się cicho spod kołdry.
Kuchenna podłoga ziębiła stopy. Otworzył kilka szafek. W środku stały zakurzone talerze i w połowie puste opakowania z żywnością. Przedpotopowa lodówka wyglądała, jakby wypożyczono ją z jakiegoś instytutu biologii; zawartość pokryta była niebieskim nalotem i nakrapiana egzotycznymi plamkami pleśni. Najwyraźniej nie myślano tutaj zbyt wiele o zaopatrzeniu domu. Postawił wodę na gaz, wypłukał kubek i wsypał do niego trzy łyżeczki rozpuszczalnej kawy.
Popijając gorzki napój włóczył się po mieszkaniu. W salonie stanął przy oknie i odsunął lekko zasłonę. Bülow Strasse była pusta. Za słabo oświetloną budką telefoniczną widać było ciemny zarys wejścia na stację. Zasunął z powrotem zasłonę.
Ameryka. Myśl, że mógłby się tam znaleźć, nigdy przedtem nie przyszła mu do głowy. Jego umysł wypełnił się obrazami, które starannie umieścił tam doktor Goebbels. Żydzi i Murzyni. Kapitaliści w wysokich cylindrach i zadymione fabryki. Żebracy na ulicach. Bary ze striptizem. Strzelający do siebie z wielkich samochodów gangsterzy. Pożary wielkich kamienic i jazzowa muzyka niosąca się przez murzyńskie getta niczym wycie policyjnych syren. Szczerzący zęby Kennedy. Ciemne oczy i jasne nogi Charlie. Ameryka.
Wszedł do łazienki. Ściany były zaparowane i pokryte plamami mydła. Wszędzie stały buteleczki, tubki i małe słoiczki. Tajemnicze kobiece przedmioty ze szkła i plastiku. Minęło mnóstwo czasu, odkąd po raz ostatni odwiedził kobiecą łazienkę. Czuł się tu obco i niezgrabnie — niczym niezdarny ambasador innego gatunku. Wziął do ręki kilka kosmetyków i powąchał je, a potem nałożył na palec wskazujący trochę kremu i roztarł go kciukiem. Jej zapach mieszał się na jego rękach z innymi.
Owinął się w duży ręcznik i usiadł na podłodze, żeby się zastanowić. Zanim zaczęło świtać, usłyszał, jak Charlie trzy albo cztery razy krzyknęła przez sen. W jej głosie brzmiał autentyczny strach. Czy wracała do niej przeszłość, czy bała się przyszłości? Chciałby to wiedzieć.
Tuż przed siódmą March wyszedł na Bülow Strasse. Jego volkswagen stal zaparkowany sto metrów dalej po lewej stronie ulicy, obok sklepu rzeźnika. Właściciel wieszał właśnie w witrynie potężne kawały mięsa. Stos leżących na tacy krwistych kiełbas nieodparcie z czymś się Marchowi kojarzył.
Paluchy Globusa, tak, to było to — te wielkie czerwone pięści.
Pochylił się nad tylnym siedzeniem samochodu, wyciągnął na zewnątrz walizkę i wyprostowując się rozejrzał szybko dookoła. Nie zauważył nic podejrzanego: normalny sobotni wczesny ranek. Większość sklepów otwierano o tej samej porze co zwykle; w związku ze świętem miały być czynne tylko do pierwszej.
Wróciwszy do mieszkania, zrobił więcej kawy, postawił pełen kubek na stoliku przy łóżku Charlie i poszedł do łazienki się ogolić. Po kilku minutach usłyszał, jak wchodzi i staje tuż za nim. Objęła go wpół, przytulając piersi do jego nagich pleców. Nie odwracając się pocałował ją w rękę. SPAKUJ SIĘ. NIE WRACAMY TU JUŻ, napisał palcem na zaparowanym lustrze. Starł napis i pierwszy raz chyba zobaczył ją wyraźnie w świetle dnia — z rozczochraną głową, na pół przymkniętymi powiekami, rysami twarzy wciąż miękkimi od snu. Kiwnęła głową i ruszyła z powrotem do sypialni.
Podobnie jak to zrobił przed odlotem do Zurychu, ubrał się w cywilne ubranie. Z niewielką różnicą: tym razem luger wylądował w prawej kieszeni trencza. Płaszcz — kupiony przez niego tanio i dawno temu z nadwyżek Wehrmachtu — był wystarczająco obszerny, żeby nikt nie zorientował się, że ma przy sobie broń. Gdyby chciał, mógł wsadzić rękę do kieszeni i wziąć kogoś w gangsterskim stylu na muszkę: „Okay, koleś, idziemy”. Uśmiechnął się pod nosem. Znowu Ameryka.
Fakt, że mogą być podsłuchiwani, kładł się cieniem na ich przygotowaniach. Poruszali się w milczeniu po mieszkaniu. Dziesięć po ósmej Charlie była gotowa. March przeniósł radio z łazienki do salonu i nastawił je na pełny regulator.
— Z obrazów przysłanych na wystawę wynika jasno, że oczy niektórych ludzi widzą rzeczywistość inaczej, niż ona wygląda: że naprawdę istnieją osobnicy, według których łąka jest niebieska, niebo zielone, a chmury żółte jak siarka… — Weszło już w zwyczaj, że w tych dniach nadawano ponownie najbardziej słynne mowy Führera. To przemówienie powtarzano rok w rok: atak na nowoczesnych malarzy wygłoszony w roku 1937 z okazji otwarcia Domu Niemieckiej Sztuki.
Ignorując cichy protest Charlie, wziął oprócz swojej również jej walizkę. Charlie założyła swój niebieski płaszcz. Na jedno ramię zarzuciła skórzaną torbę, na drugim zawiesiła aparat. W progu obróciła się, żeby po raz ostatni rozejrzeć się po mieszkaniu.
— Albo ci „artyści” naprawdę widzą przedmioty w ten sposób i wierzą, że wyglądają one właśnie tak, jak je przedstawiają; wtedy należy zapytać, jak powstała wada ich wzroku, i jeśli okaże się dziedziczna, nakazać ministrowi spraw wewnętrznych powstrzymanie dalszego rozprzestrzeniania się tak upiornego defektu. Albo sami nie wierzą w przedstawianą przez siebie rzeczywistość, ale z jakichś innych względów dążą do tego, żeby narzucić ją narodowi; wtedy sprawą powinien zająć się prokurator…
Zamykając drzwi słyszeli za sobą gromkie brawa i śmiechy.
— Jak długo to potrwa? — zapytała go szeptem Charlie, kiedy schodzili po schodach.
— Cały weekend.
— Sąsiedzi powinni być zadowoleni.
— Oby tylko któryś nie zebrał się na odwagę i nie poszedł poprosić cię o ściszenie radia.
Na dole, nieruchoma niczym wartownik, stała dozorczyni. W ręku trzymała butelkę mleka, pod pachą egzemplarz „Völkischer Beobachter”.
— Dzień dobry, Fräulein — zwróciła się do Charlie, nie odrywając wzroku od Marcha.
— Dzień dobry, Frau Schustermann. To mój kuzyn z Aachen. Mamy zamiar sfotografować spontanicznie bawiącą się na ulicach ludność — powiedziała, dotykając ręką aparatu. — Szybciej, Haraldzie, bo się spóźnimy.
Starsza kobieta nadal mierzyła surowym wzrokiem Xaviera i zaczął się obawiać, czy przypadkiem go nie rozpoznała. Było to raczej wątpliwe: zapamiętała najprawdopodobniej tylko mundur. Po kilku chwilach odchrząknęła i powłócząc nogami wróciła do swojego mieszkania.
— Kłamiesz bardzo przekonująco — powiedział March, kiedy znaleźli się na ulicy.
— Dziennikarski nawyk — odparła. Ruszyli szybko w stronę volkswagena. — To szczęście, że nie miałeś na sobie munduru. Z pewnością chciałaby ci wtedy zadać parę pytań.
— Luther w życiu nie wsiadłby do samochodu prowadzonego przez umundurowanego Sturmbannführera SS. Czy przypominam szofera ambasady?
— Tylko bardzo dystyngowanego.
Wepchnął obie walizki do bagażnika i wsiedli do środka.
— Nie możesz tam nigdy wrócić, zdajesz sobie sprawę? — powiedział, zanim zapalił silnik. — Niezależnie od tego, czy nam się uda, czy nie. Pomoc udzielona uciekinierowi czyni z ciebie kogoś w rodzaju szpiega. To już nie będzie kwestia deportacji, ale coś o wiele poważniejszego.
Machnęła z lekceważeniem ręką.
— I tak nigdy się tu dobrze nie czułam.
Obrócił kluczyk w stacyjce, wrzucił bieg i ruszył do przodu.
Jadąc ostrożnie i sprawdzając co pół minuty, czy nikt ich nie śledzi, dotarli za dwadzieścia dziewiąta do Adolf Hitler Platz. March okrążył cały plac. Kancelaria Rzeszy, Wielki Pałac, budynki Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu — wszystko wyglądało tak, jak powinno: błyszczące frontony, wyprężeni na baczność wartownicy; wszystko w tak samo nieludzkiej skali jak zwykle.
Z tuzina autokarów wysiadali, otwierając usta z przejęcia, pierwsi turyści. Po śnieżnobiałych schodach Wielkiego Pałacu, zmierzając w stronę kolumn z czerwonego granitu, wspinały się niczym sznur mrówek idące parami dzieci. Pośrodku placu, wokół znajdujących się tam wielkich fontann, leżały stosy barier, gotowych do ustawienia w poniedziałek rano, kiedy, jak co roku, Führer miał przejechać z Kancelarii Rzeszy do Wielkiego Pałacu, a potem, już po ceremonii dziękczynienia, wrócić do swojej rezydencji i pojawić się na balkonie, naprzeciwko którego wzniosła już wysokie rusztowanie niemiecka telewizja. Konstrukcję z rur otaczały ciasnym wianuszkiem wozy transmisyjne.
Xavier wjechał na parking i zatrzymał się tuż obok autokarów. Przez pasma ruchu miał stąd szeroki widok na fasadę Pałacu.
— Wejdź po schodach — powiedział — zajrzyj do środka, kup jakiś przewodnik, zachowuj się tak naturalnie, jak potrafisz. Kiedy pojawi się Nightingale, wpadnij na niego: jesteście starymi przyjaciółmi, czy to nie cudowne i tak dalej. Stańcie na chwilę na schodach i rozmawiajcie.
— A ty?
— Kiedy tylko zobaczę, że nawiązaliście kontakt z Lutherem, podjadę i zabiorę was. Tylne drzwi nie będą zamknięte. Nie wchodźcie za wysoko na górę, trzymajcie się blisko jezdni. I nie dajcie mu się wciągać w dłuższą rozmowę: musimy się stąd szybko wynosić.
Zniknęła, zanim zdążył jej życzyć powodzenia.
Luther dobrze wybrał to miejsce. Plac obfitował w wiele dogodnych punktów obserwacyjnych; starzec mógł nie spuszczać z oczu schodów Pałacu, samemu nie wychodząc z ukrycia. Nikt nie powinien zwrócić uwagi na spotkanie trójki cudzoziemców. A gdyby coś poszło nie tak, tłumy turystów zapewniały doskonałą osłonę podczas ucieczki.
March zapalił papierosa. Zostało jeszcze dwanaście minut. Patrzył, jak Charlie wspina się po długich schodach. Stanęła na górze, żeby zaczerpnąć oddechu, a potem odwróciła się i zniknęła w środku gmachu.
Wszędzie panowała zwiększona aktywność. Plac okrążały białe taksówki i długi zielony mercedes Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu. Technicy telewizyjni sprawdzali kąt ustawienia kamer, przekazując sobie krzykiem instrukcje. Straganiarze wykładali na lady swój towar: pocztówki, gazety, lody, kawę i kiełbaski. Szwadron lecących w ścisłym szyku gołębi zatoczył krąg nad głowami tłumu i trzepocząc skrzydłami wylądował obok jednej z fontann. W stronę ptaków ruszyło, wymachując ramionami, kilku młodych chłopców w mundurkach Deutsches Jungvolk i Xavier pomyślał o Pilim; dotkliwe ukłucie bólu sprawiło, że zamknął na chwilę oczy, powierzając swoją winę ciemności.
Dokładnie za pięć dziewiąta Charlie wyszła z cienia i ruszyła w dół schodów. W jej stronę zmierzał mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu. Nightingale.
Nie zachowuj się zbyt ostentacyjnie, idioto…
Charlie zatrzymała się i rozpostarła szeroko ramiona — doskonała imitacja pełnego zaskoczenia. Zaczęli rozmawiać.
Za dwie dziewiąta.
Czy Luther przyjdzie? Jeśli tak, to skąd? Ze wschodu, od strony Kancelarii? Z zachodu, od strony budynku Naczelnego Dowództwa? Czy może z północy, pokonując po drodze cały plac?
Nagle w oknie po lewej stronie pojawiła się dłoń w rękawiczce. Należała do ubranego w skórzany mundur funkcjonariusza Orpo z drogówki.
March odkręcił szybę.
— Nie wolno tutaj parkować — oświadczył gliniarz.
— Rozumiem. Za dwie minuty już mnie tu nie będzie.
— Żadne dwie minuty. Teraz. — Facet był gorylem, który uciekł z berlińskiego zoo.
Nie spuszczając z oczu schodów March wyciągnął z wewnętrznej kieszeni legitymację Kripo.
— Źle pogrywasz, przyjacielu — syknął. — Wpieprzyłeś się w sam środek prowadzonej przez Sipo akcji inwigilacyjnej i jeśli nie dasz sobie na wstrzymanie, wszystko może wziąć przez ciebie w łeb.
Gliniarz wydarł mu z ręki legitymację i przytknął ją do oczu.
— Nikt mi nie mówił o żadnej inwigilacji, Herr Sturmbannführer. Co to za operacja? Kto jest obserwowany?
— Wszyscy. Komuniści. Masoni. Studenci. Słowianie.
— Nikt mi o tym nie powiedział. Muszę sprawdzić.
March zacisnął ręce na kierownicy, żeby opanować ich drżenie.
— Przestrzegamy ciszy w eterze. Jeśli ją naruszysz, Heydrich osobiście przerobi ci jaja na spinki do mankietów. Masz to jak w banku. A teraz oddaj mi legitymację.
Z twarzy orpowca nie znikały wątpliwości. Przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar wywlec Marcha z samochodu, ale potem powoli oddał mu legitymację.
— No nie wiem…
— Dziękuję za współpracę, Unterwachtmeister. — March zakręcił szybę, zamykając w ten sposób dyskusję.
Minuta po dziewiątej. Charlie i Nightingale wciąż pogrążeni byli w rozmowie. Xavier spojrzał w lusterko. Gliniarz cofnął się kilka kroków, stanął w miejscu i wpatrywał się w samochód. Przez chwilę się namyślał, a potem najwyraźniej podjął decyzję — podszedł do swego motocykla i podniósł do ust mikrofon.
March zaklął pod nosem. Zostały mu najwyżej dwie minuty.
Nadal ani śladu Luthera.
A potem zobaczył go. Z Wielkiego Pałacu wynurzył się ubrany w postrzępione palto mężczyzna w grubych oprawkach okularów. Przez chwilę stał w miejscu, rozglądając się dookoła i opierając dłoń o jedną z granitowych kolumn, tak jakby bał się jej puścić. A potem z wahaniem ruszył powoli w dół schodów.
March zapalił silnik.
Charlie i Nightingale wciąż stali odwróceni plecami do Luthera. Szedł prosto w ich stronę.
Szybciej. Szybciej. Obejrzyj się za siebie, na litość boską!
W tym momencie Charlie obróciła się. Zobaczyła starca i rozpoznała go. Luther wyciągnął rękę niczym wyczerpany, dopływający do brzegu pływak.
To się nie może udać, pomyślał nagle March. Coś jest nie w porządku. Coś, czego nie przewidziałem.
Luther miał do Charlie nie więcej niż pięć metrów, kiedy nagle zniknęła jego głowa. Rozprysła się w podmuchu czerwonych mokrych trocin; a potem ciało starca runęło do przodu i stoczyło się po schodach, a Charlie podniosła rękę, zasłaniając twarz przed bryzgami krwi i mózgu.
Sekunda. Półtorej. Dopiero teraz przez Adolf Hitler Platz przetoczył się terkot szybkostrzelnego karabinu maszynowego. Przestraszone gołębie wzbiły się w powietrze i zawirowały niczym strzępy szarego papieru nad całym placem.
Ludzie zaczęli krzyczeć.
March wrzucił bieg, włączył kierunkowskaz i wjechał na jezdnię, nie zwracając uwagi na wściekłe trąbienie. Przeciął jedno pasmo, potem następne; jechał jak człowiek, który uwierzył, że nie może mu się stać nic złego; jakby od kolizji mogła go uchronić sama tylko wiara i siła woli. Widział, jak wokół ciała, z którego ściekały w dół krew i mózg, zgromadziła się mała grupka. Słyszał policyjne gwizdki. Ze wszystkich stron zbliżały się czarne mundury — widział wśród nich Globusa i Krebsa.
Nightingale złapał Charlie za ramię i odciągnął na bok, kierując się w stronę jezdni. Xavier wcisnął hamulec. Dyplomata otworzył na oścież drzwiczki samochodu, wepchnął Charlie na tylne siedzenie i wcisnął się w ślad za nią. Trzasnęły zamykane drzwi; volkswagen skoczył do przodu.
Zostaliśmy zdradzeni.
W konferencji uczestniczyło czternaście osób; nie ocalała żadna z nich.
Widział wyciągniętą rękę Luthera, tryskającą z jego szyi fontannę krwi, walący się w dół tułów. Biegnącego Globusa i Krebsa. Luther zabrał swoją tajemnicę do grobu; nie było już ratunku…
Zdradzeni…
Zajechał na podziemny parking przy Rosen Strasse, niedaleko giełdy, tam gdzie kiedyś stała synagoga i gdzie najchętniej spotykał się ze swoimi informatorami. Czy można sobie było wyobrazić bardziej odludne miejsce? Wyjął bilet z automatu i wjechał samochodem na stromą rampę zjazdową. Opony mlaskały po betonie; światło reflektorów wyławiało z ciemności stare, przypominające skalne rysunki plamy po oleju i węglu.
Poziom drugi był pusty — w sobotę finansowa dzielnica Berlina zamieniała się w pustynię. March zaparkował w centralnej zatoce. Kiedy zgasił silnik, zapadła kompletna cisza.
Nikt się nie odzywał. Charlie czyściła swój płaszcz papierową chusteczką. Nightingale zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Nagle Xavier walnął pięściami w kierownicę.
— Komu powiedziałeś? Amerykanin otworzył oczy.
— Nikomu.
— Ambasadorowi? Ludziom w Waszyngtonie? Rezydentowi wywiadu?
— Powiedziałem już: nikomu. — W jego głosie zabrzmiał gniew.
— To nic nie da — odezwała się Charlie.
— To obraźliwe i absurdalne. Chryste, wy dwoje…
— Rozważmy wszystkie możliwości. — March zaczął wyliczać je na palcach. — Luther sam się komuś wygadał: śmieszne. W budce przy Biilow Strasse założony był podsłuch: niemożliwe. Nawet Gestapo nie stać na to, żeby podsłuchiwać wszystkie budki telefoniczne w Berlinie. Doskonale. Więc może podsłuchano nas w nocy w łazience? Mało prawdopodobne, skoro sami ledwie się słyszeliśmy.
— Dlaczego ktoś musiał kogoś podsłuchać? Może po prostu szli za Lutherem?
— W takim razie dlaczego nie zgarnęli go wcześniej? Dlaczego zastrzelili go w miejscu publicznym dokładnie wtedy, kiedy zamierzał się skontaktować?
— Patrzył prosto na mnie… — Charlie skryła twarz w dłoniach.
— To wcale nie musiałem być ja — oświadczył Nightingale. — Przeciek mógł równie dobrze pochodzić od któregoś z was.
— Jakim cudem? Całą noc byliśmy razem.
— Tego jestem pewien — syknął wściekle i złapał za klamkę. — Powinnaś wrócić ze mną do ambasady, Charlie. Teraz. Wsadzimy cię do pierwszego samolotu, wylatującego dziś w nocy z Berlina, i będziemy się modlić, żeby nikt nie skojarzył cię z tym, co się stało. Chodź.
Potrząsnęła głową.
— Jeśli nie martwisz się o siebie, pomyśl o swoim ojcu.
— A co on ma z tym wspólnego? — zapytała sceptycznie. Amerykanin wygramolił się z volkswagena.
— Nie powinienem nigdy godzić się na to szaleństwo. Jesteś głupia jak but. A ten facet — powiedział, kiwając głową w stronę Marcha — jest już martwy.
Odszedł od samochodu. Odgłosy jego kroków odbijały się echem od ścian parkingu — z początku głośno, potem coraz ciszej. Trzasnęły zamykane metalowe drzwi i Nightingale zniknął im z oczu.
Xavier spojrzał na Charlie w lusterku. Wydawała się bardzo mała, zwinięta w kłębek na tylnym siedzeniu.
Gdzieś daleko rozległ się jakiś hałas. To uniosła się bariera przed wjazdem na rampę. Na dół zjeżdżał samochód. March poczuł, jak nagle ogarnia go panika. Miejsce ich schronienia mogło równie dobrze okazać się pułapką.
— Nie możemy tutaj zostać — powiedział, zapalając silnik. — Musimy być w ciągłym ruchu.
— W takim razie chcę zrobić więcej zdjęć.
— Musisz?
— Ty zbierasz swoje dowody, ja gromadzę moje.
Popatrzył na nią ponownie. Odłożyła na bok chusteczkę i wlepiła w niego oczy. Malował się w nich rodzaj kruchej determinacji. Zdjął nogę z hamulca. Jazda przez miasto była ryzykowna, nie miał co do tego wątpliwości, ale co innego mu zostało? Położyć się za zamkniętymi drzwiami i czekać, aż po niego przyjdą?
Skręcił i wjechał na rampę wyjazdową w tej samej chwili, kiedy z tyłu zalśniły światła reflektorów.
Zaparkowali przy Haweli i podeszli do brzegu. March pokazał jej miejsce, w którym odnalezione zostało ciało Buhlera. Zrobiła parę zdjęć, podobnie jak przed czterema dniami Spiedel, ale nie było specjalnie czego fotografować. W błocie pozostało kilka ledwie widocznych odcisków butów. W miejscu, w którym z wody wyciągnięto ciało, zgnieciona była trawa. Za dzień albo dwa zniknie nawet i to. Charlie odwróciła się od jeziora i drżąc z zimna otuliła szczelniej płaszczem.
Jazda do willi Buhlera była zbyt niebezpieczna, zatrzymał się więc, nie gasząc silnika, przy końcu grobli. Charlotte wychyliła się przez okno, żeby zrobić zdjęcie drogi prowadzącej na wyspę. Czerwono-biały szlaban był opuszczony. Ani śladu wartownika.
— To wszystko? — zapytała. — „Life” nie zapłaci mi wiele za te zdjęcia.
Przez chwilę się zastanawiał.
— Może pokażę ci jeszcze jedno miejsce.
Dom pod numerem 56/58 przy Am grossen Wannsee okazał się dużym dziewiętnastowiecznym pałacykiem z biegnącą wzdłuż fasady kolumnadą. Nie mieściła się już w nim kwatera niemieckiego Interpolu. W okresie powojennym w budynku znalazła siedzibę szkoła dla dziewcząt. Wysadzana kwitnącymi drzewami ulica tonęła w zieleni i różu. March rozejrzał się na wszystkie strony i nacisnął klamkę furtki. Nie była zamknięta. Dał znak Charlie, żeby podeszła bliżej.
— Jesteś moją żoną — powiedział, otwierając furtkę. — Mamy córeczkę…
Kiwnęła głową.
— Tak, oczywiście. Nazywa się Heidi. Ma siedem lat i małe warkoczyki…
— Nie czuje się zbyt dobrze w obecnej szkole. Ten zakład polecili nam znajomi. Chcieliśmy się rozejrzeć… — Weszli na teren posesji. Xavier zamknął z powrotem furtkę.
— Ale jeżeli naruszamy cudzy teren, oczywiście bardzo przepraszamy — dodała. — Czy Frau March nie wygląda zbyt młodo, żeby mieć siedmioletnią córkę?
— W wieku osiemnastu lat uwiódł ją przystojny inspektor…
— Brzmi to dosyć prawdopodobnie.
Kolisty, wysypany żwirem podjazd biegł wokół obsadzonych kwiatami grządek. Xavier próbował sobie wyobrazić, jak mogło to wszystko wyglądać w styczniu 1942. Ziemia przyprószona śniegiem albo pokryta szronem. Bezlistne drzewa. Przy wejściu kilku drżących z zimna strażników. Zajeżdżające jeden po drugim rządowe samochody, chrzęst opon po oblodzonym żwirze. Adiutant, który salutuje i daje krok do przodu, żeby otworzyć drzwiczki. Stuckart: przystojny i elegancki. Buhler: ze swymi starannie ułożonymi w teczce notatkami prawnika, Luther: mrugający zza grubych szkieł okularów. Czy kiedy oddychali, z ich ust unosiły się obłoki pary? I Heydrich. Czy przybył pierwszy, jako gospodarz? Czy ostatni, żeby pokazać, kto tu jest panem? Czy jego wiecznie blade policzki zaróżowił mróz?
Budynek był zamknięty i opustoszały. Podczas gdy Charlie robiła zdjęcia, March przecisnął się przez niskie krzaki, żeby zajrzeć do środka klasy. Rzędy małych ławek, na blatach których ustawiono małe, jakby zaprojektowane dla krasnoludków, odwrócone do góry nogami krzesełka. Dwie tablice, na których zapisano teksty specjalnych partyjnych modlitw.
PRZED POSIŁKIEM
Führerze, mój Führerze, zesłany mi przez Pana,
Opiekuj się mną i ochraniaj, jak długo żyję!
Ty uratowałeś Niemcy od najczarniejszej klęski.
Dziękuję ci za codzienny chleb,
Pozostań ze mną długo, nie porzucaj w potrzebie,
Führerze, mój Führerze, świetlisty płomieniu mej wiary!
Heil, mein Führer!
PO POSIŁKU
Dziękuję ci za te obfite dary,
Protektorze młodych i przyjacielu starych!
Wiem, że masz wiele trosk, ale nie martw się,
Jestem z tobą we dnie i w nocy.
Złóż głowę na mym łonie,
Wiedz, mój Führerze, że jesteś wielki!
Heil, mein Führer!
Na dziecinnych wiszących na ścianach rysunkach widać było niebieskie łąki, zielone niebo i żółte niczym siarka chmury. Wyobraźnia dzieci niebezpiecznie zbliżała się do zdegenerowanej sztuki; należało wybić im z głowy całą tę perwersję… Nawet stąd dobiegał Xaviera zapach szkoły: charakterystyczna mieszanka kredowego pyłu, drewnianej podłogi i stęchłego jedzenia ze stołówki.
W sąsiednim ogrodzie ktoś palił mokre drzewo i zeschnięte liście. Za domem snuł się biały gryzący dym. Po obu stronach prowadzących w dół szerokich schodów stały zastygłe w bezruchu, groźne kamienne lwy. Za trawnikiem jaśniała między drzewami matowa tafla Haweli. Spojrzeli na południe. Odległy o mniej niż pół kilometra Schwanenwerder z pewnością było widać z okien na piętrze. Czy kiedy na początku lat pięćdziesiątych Buhler kupował swoją willę, na jego decyzję miała wpływ bliskość tego miejsca — czy przestępcę ciągnęło na miejsce zbrodni? A jeśli tak, to na czym dokładnie polegała ta zbrodnia?
March pochylił się i wziął do ręki garść ziemi. Powąchał ją, a potem pozwolił, by przesypała się między palcami. Ślad wywietrzał przed wieloma laty.
Przy końcu ogrodu stało kilka drewnianych, pozieleniałych ze starości beczek, których ogrodnik używał do zbierania deszczówki. Xavier i Charlie usiedli na nich obok siebie, kiwając w powietrzu nogami i gapiąc się na jezioro. Nigdzie mu się nie spieszyło. Nikt nie powinien ich tutaj szukać.
Ogarnęła go trudna do opisania melancholia. Cisza, zeschłe, miotane wiatrem liście, zapach dymu — to wcale nie kojarzyło się z wiosną. Prędzej z jesienią, kiedy wszystko dobiega kresu.
— Czy ci mówiłem — zapytał — że zanim wypłynąłem na morze, w naszym mieście było wielu Żydów? Kiedy wróciłem, wszyscy zniknęli. Pytałem o to. Ludzie mówili, że ewakuowano ich na Wschód. Że zostali przesiedleni.
— Wierzyli w to?
— Publicznie tak, oczywiście. Ale i prywatnie mądrzej było nie spekulować. Mądrzej i łatwiej. Udawać, że to prawda.
— Wierzyłeś w to?
— Nie zastanawiałem się nad tym — odparł. — Kogo to zresztą obchodzi? — dodał nagle. — Przypuśćmy, że wszyscy dowiedzieliby się prawdy. Czy to w istocie ma jakieś znaczenie?
— Ktoś uważa, że ma — przypomniała mu. — Dlatego właśnie zginęli wszyscy uczestnicy zwołanej przez Heydricha konferencji. Wszyscy oprócz samego Heydricha.
Spojrzał w stronę domu. Jego matka, szczerze wierząca w duchy, często powtarzała, że ceglane ściany i cement nasiąkają historią, że magazynują niczym gąbka wszystko to, czego były świadkami. Od tego czasu March oglądał wiele miejsc, w których popełniono różne zbrodnie i trudno mu było w to uwierzyć. Dom pod numerem 56/58 Am grossen Wannsee również nie sprawiał złowrogiego wrażenia. Był zwyczajnym, należącym niegdyś do przemysłowca pałacykiem, który przerobiono na szkołę dla dziewcząt. Co teraz wchłaniały ceglane ściany? Młodzieńcze zauroczenia? Lekcje geometrii? Egzaminacyjne stresy?
Wyciągnął zaproszenie od Heydricha. „Po dyskusji przewidziany jest lunch”. Zaczęli o dwunastej w południe. Skończyli prawdopodobnie o trzeciej albo czwartej. Kiedy wyjeżdżali, musiało już zmierzchać. Żółte lampy w oknach; unosząca się znad jeziora mgła. Czternastu mężczyzn. Dobrze nakarmionych mężczyzn; niektórym zaszumiało być może w głowie podane przez Gestapo wino. Samochody, które miały ich zawieźć z powrotem do śródmieścia. Czekający długo na mrozie, przytupujący nogami kierowcy z nosami niczym lodowe sople…
A po pięciu miesiącach Martin Luther wkracza w środku upalnego lata do zuryskiego gabinetu Hermanna Zaugga, bankiera bogatych i przestraszonych, i zakłada skrytkę z czterema kluczami.
— Zastanawiam się, dlaczego przyszedł z pustymi rękoma.
— Co? — zapytała roztargniona. Wyrwał ją z zamyślenia.
— Zawsze wydawało mi się, że Luther będzie niósł jakąś małą walizeczkę. A jednak kiedy schodził po stopniach na twoje spotkanie, nic przy sobie nie miał.
— Może poupychał wszystko w kieszeniach.
— Może. — Nieruchome wody Haweli wyglądały jak’ jezioro rtęci. — Ale musiał przecież przylecieć z Zurychu z jakimś bagażem. Spędził za granicą całą noc. I pobrał coś z banku.
Wiatr poruszył drzewami. Xavier rozejrzał się dookoła.
— Stary sukinsyn nigdy nikomu nie ufał. Nie byłby sobą, gdyby nie chował w rękawie jakiegoś asa. Nie zaryzykowałby przekazania Amerykanom od razu wszystkich materiałów: nie mógłby się wtedy z nimi targować.
Nisko nad ich głowami przeleciał schodzący do lądowania odrzutowiec — razem z wysokością lotu obniżał się ton jego silników. Tego dźwięku nie znano w roku 1942…
Nagle March skoczył na nogi, pomógł Charlie zejść z beczki i ruszył wielkimi krokami w stronę domu. Biegła za nim, potykając się, śmiejąc i wołając, żeby zwolnił.
Zaparkował volkswagena na poboczu drogi w Schlachtensee i pobiegł do budki telefonicznej. Max Jaeger nie odbierał telefonu ani przy Werderscher Markt, ani w domu. Słuchając sygnału Xavier zapragnął nagle z kimś się skontaktować, z kimś pogadać.
Wykręcił numer Rudiego Haldera. Może go przeprosi, da do zrozumienia, że gra była warta świeczki. Nikt nie odpowiadał. Przez chwilę gapił się bezmyślnie w słuchawkę. Może Pili? Nawet rozmowa z wrogo nastawionym do niego chłopcem była jakimś rodzajem kontaktu. Ale w domu w Lichtenrade także nikt nie odbierał telefonu.
Miasto zamknęło się przed nim.
Był w połowie drogi do samochodu, kiedy tknięty nagłym impulsem zawrócił i wykręcił numer własnego mieszkania. Po drugim dzwonku odezwał się mężczyzna.
— Tak? — Głos Krebsa; w mieszkaniu było Gestapo. — To ty, March? Wiem, że to ty! Nie rozłączaj się!
Wypuścił z ręki słuchawkę, jakby go ugryzła.
Pół godziny później wchodził przez drewniane obdrapane drzwi do berlińskiej kostnicy. Bez munduru czuł się nagi. W kącie płakała cicho jakaś kobieta; obok niej, nie wiedząc, jak zareagować na tak jawnie manifestowane w miejscu publicznym emocje, siedziała sztywno wyprostowana policjantka z korpusu pomocniczego. March pokazał pracownikowi swoją legitymację i zapytał o Martina Luthera. Mężczyzna przejrzał stos kartek z pozaginanymi rogami.
— Mężczyzna, około sześćdziesięciu lat, zidentyfikowany jako Martin Luther. Przywieziony zaraz po północy. Wypadek kolejowy.
— A co z tym facetem, który zginął dziś rano podczas strzelaniny na Adolf Hitler Platz?
Kierownik westchnął, polizał pożółkły od nikotyny palec i obrócił kartkę.
— Mężczyzna, około sześćdziesięciu lat, zidentyfikowany jako Alfred Stark. Przywieźli go przed godziną.
— To ten. Jak został zidentyfikowany?
— Miał w kieszeni dowód.
— Dobrze. — March ruszył zdecydowanym krokiem w stronę windy, przecinając wszelkie ewentualne protesty. — Sam znajdę drogę.
Pech chciał, że kiedy otworzyły się drzwi windy, zobaczył za nimi doktora Augusta Eislera.
— March! — Zaskoczony Eisler dał krok do tyłu. — Krążą pogłoski, że zostałeś aresztowany.
— Pogłoski są nieprawdziwe. Pracuję w cywilnym przebraniu. Doktor przyjrzał się jego garniturowi.
— Jako alfons? — Własny żart tak go ubawił, że musiał zdjąć okulary i wytrzeć załzawione oczy. March roześmiał się razem z nim.
— Nie, jako lekarz sądowy. Powiedziano mi, że pensja jest dobra i nie obowiązują stałe godziny pracy. Eisler przestał się uśmiechać.
— Żebyś wiedział. Siedzę tutaj od pomocy. Rozkaz z samej góry — dodał, ściszając głos. — Operacja Gestapo. Cicho sza. — Poklepał się po nosie. — Nie mogę powiedzieć ci nic więcej.
— Odpręż się, Eisler. Znam sprawę. Czy Frau Luther zidentyfikowała już szczątki?
Doktor wyglądał na rozczarowanego.
— Nie — mruknął. — Oszczędziliśmy jej tego.
— A Stark?
— No, no, March, jesteś naprawdę dobrze poinformowany. Właśnie do niego idę. Chcesz się przyłączyć?
March przypomniał sobie eksplodującą głowę, gęsty, tryskający w górę strumień mózgu i krwi.
— Nie, dziękuję.
— Tak myślałem. Z czego do niego strzelano? Z panzerfausta?
— Złapali zabójcę?
— To ty jesteś policjantem. Ty mi powiedz. „Nie bądź zbyt drobiazgowy”, polecono mi.
— Gdzie są rzeczy Starka?
— Zapakowane i gotowe do odjazdu. W magazynie.
— Gdzie to jest?
— Idź tym korytarzem. Czwarte drzwi po lewej. March ruszył w tamtą stronę.
— Hej, March! — zawołał za nim Eisler. — Zachowaj dla mnie kilka swoich najlepszych dziwek! — Piskliwy śmiech lekarza ścigał go wzdłuż korytarza.
Czwarte drzwi po lewej nie były zamknięte. Sprawdził, czy nikt go nie obserwuje, i wszedł do środka.
Magazyn był niewielki, szeroki na trzy metry. Po obu stronach przejścia, w którym mogła się zmieścić akurat jedna osoba, stały zakurzone metalowe regały, wypełnione stosami zapakowanej w grube polietylenowe worki odzieży. Były tu także walizki, torby, parasole, sztuczne nogi, kapelusze, a nawet groteskowo powykręcany fotel na kółkach. Należące do zmarłych przedmioty na ogół odbierali z kostnicy ich najbliżsi krewni. Jeśli okoliczności śmierci były niejasne, zabierała je policja albo przesyłano je bezpośrednio do laboratorium kryminalistycznego w Schönweld. Xavier zaczął sprawdzać plastikowe tabliczki, na których odnotowano datę i miejsce zgonu oraz nazwisko ofiary. Niektóre rzeczy leżały tu od lat: żałosne łachmany i rupiecie, ostatni spadek po tych, o których nie dbał nikt, nawet policja.
Jakie to typowe dla Globusa, że nie przyznał się do błędu. Za wszelką cenę trzeba było ratować przekonanie o nieomylności Gestapo. Dlatego ciało Starka nadal traktowane było jako Luthera, podczas gdy Luther pochowany zostanie jako ubogi włóczęga, Stark.
March przyciągnął bliżej tobół, który leżał najbliżej drzwi, i obrócił do światła tabliczkę. 18.04.64. Adolf Hitler PL Stark, Alfred.
A zatem Luther odszedł z tego świata niczym najnędzniejszy więzień kacetu: zabity z broni palnej, na pół zagłodzony, ubrany w należące do kogoś innego brudne łachy. Jego ciało sprofanował nóż chirurga, w jego rzeczach grzebał nieznajomy. Dosięgła go sprawiedliwość losu — jedyna bodaj sprawiedliwość, na którą można liczyć.
Wyciągnął z kieszeni scyzoryk i przeciął pękaty plastikowy worek. Zawartość wysypała się niczym wnętrzności na podłogę.
Nie obchodziła go sprawiedliwość losu. Jedyne, czego chciał, to się dowiedzieć, w jaki sposób pomiędzy północą a dziewiątą rano Globus odkryje, że Luther nie zginął.
Amerykanie!
Rozdarł resztki polietylenu.
Ubranie śmierdziało kałem, moczem, wymiotami i potem — wszystkim, co może wydzielać ludzkie ciało. Bóg jeden wiedział, jakie gnieździły się w nim pasożyty. March sprawdził kieszenie. Były puste. Swędziały go ręce. Nie powinien tracić nadziei. Kwit z przechowalni bagażu jest bardzo mały — zwinięty w rolkę nie przekracza wielkości zapałki; z łatwością można go ukryć, robiąc nacięcie w kołnierzu palta. Pruł scyzorykiem lepiącą się od skrzepłej krwi podszewkę długiego brązowego płaszcza; palce miał brunatne i śliskie.
Nic. Wszystkie przedmioty, które jak wynikało z jego doświadczenia, noszą przy sobie na ogół włóczędzy — kawałki papieru i sznurka, guziki, papierosowe pety — zostały już usunięte. Gestapowcy starannie przeszukali całe ubranie. Oczywiście, że to zrobili. Był głupcem, sądząc, że jest inaczej. Zaczął z wściekłością ciąć materiał — z prawej do lewej i z lewej do prawej.
Po pewnym czasie podniósł się znad sterty szmat, dysząc ciężko niczym morderca. A potem podniósł kawałek materiału i wytarł o niego ręce i scyzoryk.
— Wiesz, co myślę? — powiedziała Charlie, kiedy wrócił z pustymi rękoma do samochodu. — Wydaje mi się, że w ogóle niczego tutaj nie przywiózł z Zurychu.
Siedziała wciąż na tylnym siedzeniu volkswagena. March obrócił się, żeby na nią spojrzeć.
— Przywiózł coś. Na pewno. — Próbował ukryć ogarniające go zniecierpliwienie; to nie była przecież jej wina. — Ale za bardzo się bał, żeby to przy sobie nosić. Więc oddał bagaż gdzieś na przechowanie, dostał kwit… na lotnisku albo na dworcu… i miał zamiar później go odebrać. Jestem tego pewien. Teraz ten bagaż albo przepadł na dobre, albo ma go w swoich rękach Globus.
— Nie. Posłuchaj. Wczoraj, kiedy kontrolowano mnie na lotnisku, dziękowałam Bogu, że powstrzymałeś mnie przed przywiezieniem tego obrazu do Berlina. Pamiętasz te kolejki? Przeszukiwali wszystkie torby. W jaki sposób Luther mógłby przemycić cokolwiek przez Zollgrenzschutz?
March zastanawiał się nad tym, masując skronie.
— Trafne pytanie — przyznał w końcu. — Może — dodał po chwili — najtrafniejsze, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Na lotnisku Hermanna Göringa Hanna Reitsch nadal mokła na deszczu, gapiąc się zaczerwienionymi od rdzy oczyma w niebo.
— Lepiej zostań w samochodzie — powiedział March. — Potrafisz prowadzić?
Kiwnęła głową.
— Jeśli Flughafen Polizei każe ci stąd odjechać — powiedział, rzucając jej kluczyki na kolana — nie kłóć się, ale odjedź i za chwilę przyjedź z powrotem. Nie przestawaj krążyć. Daj mi dwadzieścia minut.
— A potem co?
— Nie wiem. — Wykonał nieokreślony gest ręką. — Improwizuj.
Wszedł zdecydowanym krokiem do hali. Na wiszącym nad stanowiskami kontroli paszportowej dużym zegarze zmieniły się cyfry. 13.22. Obejrzał się do tyłu. Czas, w którym pozostawał na wolności, mógł prawdopodobnie mierzyć w minutach. A jeśli Globus zarządził szerokie poszukiwania, być może w sekundach. Żaden obiekt w Rzeszy nie był tak pilnie strzeżony jak to lotnisko.
Nie przestawał myśleć o siedzącym w jego mieszkaniu Krebsie i o Eislerze. „Krążą pogłoski, że zostałeś aresztowany…”
Mężczyzna z pamiątkową torbą z Soldaten Halle wydawał się znajomy. Tajniak z Gestapo? Xavier nagle skręcił, kierując się w stronę toalety. Stanął przy pisuarze, udając, że się załatwia, i nie spuszczał z oczu wejścia. Nikt się nie pojawił. Kiedy wyszedł na zewnątrz, mężczyzna zniknął.
— Kończymy odprawę pasażerów odlatujących rejsem Lufthansy numer dwieście siedem do Tyflisu…
Podszedł do głównego stanowiska Lufthansy i pokazał jednemu ze strażników swoją legitymację.
— Chcę mówić z waszym szefem bezpieczeństwa. To pilne.
— Może go tu nie być, Herr Sturmbannführer.
— Niech pan go poszuka.
Strażnika nie było bardzo długo. Na zegarze ukazała się 13.27. 13.28. Może dzwoni na Gestapo. 13.29. March wsunął rękę do kieszeni i poczuł pod palcami chłodny metal lugera. Lepiej zginąć na miejscu, niż czołgać się później po kamiennej podłodze w kazamatach przy Prinz-Albrecht Strasse, wypluwając w dłoń własne zęby.
Strażnik powrócił.
— Proszę tędy, Herr Sturmbannführer.
Friedman wstąpił do berlińskiej Kripo w tym samym czasie co March. Opuścił ją pięć lat później, tuż przed wszczęciem przeciwko niemu dochodzenia o korupcję. Teraz nosił ręcznie szyte angielskie garnitury, palił wolne od cła szwajcarskie cygara i zarabiał pięć razy tyle co w policji dzięki kombinacjom, o które go wszyscy podejrzewali, ale których nikt nie potrafił udowodnić. Był księciem handlarzy; lotnisko stanowiło jego małe skorumpowane dominium.
Kiedy uświadomił sobie, że March nie przyszedł, żeby go przesłuchać, ale prosić o wyświadczenie przysługi, jego radość nie miała granic. Nie tracąc doskonałego humoru prowadził Marcha długim przejściem, które wiodło od budynku lotniska.
— Jak się miewa Jaeger? Dalej taki z niego bałaganiarz? A Fiebes? Nadal skręca się, oglądając zdjęcia aryjskich panienek i ukraińskich sprzątaczek? Och, jak mi was wszystkich brakuje, nie masz pojęcia. Jesteśmy na miejscu. — Friedman przełożył cygaro z dłoni do ust i przekręcił klamkę potężnych drzwi. — Sezamie, otwórz się!
Metalowe drzwi odsunęły się ze zgrzytem, odsłaniając niewielki hangar wypełniony zgubionym i porzuconym bagażem,
— Nie wyobrażasz sobie, jakie rzeczy potrafią zgubić ludzie — rzekł Friedman. — Mieliśmy tu kiedyś nawet żywego leoparda.
— Leoparda? Kota?
— Zdechł. Jakiś leniwy sukinsyn zapomniał go nakarmić. Wyszło z niego całkiem niezłe futro. — Friedman roześmiał się i strzelił z palców. Z mroku wynurzył się stary mężczyzna. Miał słowiańskie rysy, spadziste ramiona i szeroko osadzone, przestraszone oczy.
— Wyprostuj się, człowieku. Okaż szacunek! — Friedman pchnął starego, który zatoczył się do tyłu. — Sturmbannführer jest moim przyjacielem. Czegoś szuka. Powiedz mu, March.
— Chodzi o walizkę, być może torbę. Zostawił ją w poniedziałek, trzynastego kwietnia, pasażer ostatniego wieczornego lotu z Zurychu. W samolocie albo przy odbiorze bagażu.
— Zrozumiałeś? — Słowianin kiwnął głową. — No to ruszaj! — Stary odszedł, powłócząc nogami, a Friedman dotknął wymownym gestem ust. — Niemowa. Odcięto mu język podczas wojny. Idealny pracownik! — Roześmiał się i poklepał Marcha po ramieniu. — No. Jak leci?
— Nie narzekam.
— W cywilnych ciuchach. Podczas weekendu. To musi być jakaś grubsza afera.
— Całkiem możliwe.
— Chodzi o tego Martina Luthera? — March nie odpowiedział. — A więc ty także stałeś się niemową. Rozumiem. — Friedman strząsnął popiół z cygara na czystą podłogę. — Nie musisz mówić nic więcej. Ktoś zesrał się w portki. Tak?
— Nie rozumiem.
— Tak mówią o tym ludzie z Zollgrenzschutz. Ktoś ma zamiar wwieźć coś, czego nie powinien. Podchodzi do kontroli celnej, widzi strażników i zaczyna srać w gacie. Rzuca to, co przywiózł, i wieje.
— Ale to chyba wyjątkowa sytuacja? Nie sprawdzacie przecież codziennie wszystkich pakunków?
— Tylko w tygodniu poprzedzającym urodziny Führera.
— A zgubiony bagaż? Otwieracie go?
— Tylko jeśli wygląda na wartościowy! — Friedman ponownie się roześmiał. — Nie. Żartuję. Nie marny tylu ludzi. Tak czy owak wszystko prześwietlamy. Pamiętasz: żadnej broni, żadnych materiałów wybuchowych. A potem zostawiamy bagaż tutaj, czekając, aż ktoś się zgłosi. Jeśli nikt nie pojawi się w ciągu roku, otwieramy walizki i patrzymy, co w nich mamy.
— Przypuszczam, że można sobie za to sprawić parę godziwych garniturów.
— Co? — Friedman strzepnął wyimaginowany pyłek z rękawa. — Chodzi ci o te szmaty? — Obejrzał się, słysząc za sobą szuranie stóp. — Wygląda na to, że masz szczęście, March.
W ich stronę szedł, niosąc w ręku torbę, niemy magazynier. Friedman odebrał ją i zważył w dłoni.
— Całkiem lekka. Na pewno nie złoto. Co twoim zdaniem może być w środku, March? Narkotyki? Dolary? Kontrabanda ze Wschodu? Mapa wyspy skarbów?
— Chcesz ją otworzyć? — March dotknął pistoletu w kieszeni. W razie potrzeby zdecydowany był go użyć. Friedman sprawiał wrażenie wstrząśniętego.
— Wyświadczam ci uprzejmość. Jak przyjaciel przyjacielowi. Co jest w środku, to twoja sprawa. — Podał torbę Marchowi. — Nie zapomnisz o tym, prawda? Że oddałem ci przysługę. Któregoś dnia ty zrobisz dla mnie to samo. Jak towarzysz towarzyszowi…
Torba przypominała lekarski sakwojaż; miała wzmocnione mosiądzem narożniki, ciemne grube szwy i masywny, matowy ze starości zamek. Brązowa skóra była podrapana i wyblakła, a wytarty przez lata noszenia uchwyt gładki niczym kamień w potoku — wydawał się prawie przedłużeniem ręki. Torba miała świadczyć o niezawodności, profesjonalizmie i dyskretnym bogactwie. Wykonano ją z całą pewnością przed wojną, być może nawet pierwszą — żeby służyła kilku pokoleniom. Była solidna i dużo warta.
Wszystko to March uświadomił sobie w drodze powrotnej do volkswagena. Szedł omijając posterunki Zollgrenzschutzu: kolejna uprzejmość ze strony Friedmana.
Charlie rzuciła się na torbę niczym dziecko na urodzinowy prezent.
Zaklęła szpetnie, stwierdzając, że jest zamknięta. Kiedy wyjechali z terenu lotniska, pogrzebała w swojej własnej torebce i wydobyła z niej nożyczki do paznokci. Dłubała nimi desperacko w zamku, rysując bezskutecznie mosiądz.
— Tracisz tylko czas — stwierdził Xavier. — Muszę wyłamać zamek. Poczekaj, aż zajedziemy na miejsce. Potrząsnęła sfrustrowana głową.
— Jakie miejsce?
Przesunął dłonią po włosach.
Trafne pytanie.
W mieście zajęte były wszystkie hotele. Bristol przy Unter den Linden, Kaiserhof przy Mohren Strasse i Eden z umieszczoną na dachu kawiarnią — wszystkie przestały przyjmować rezerwacje już przed miesiącem. W gigantycznych hotelach z tysiącami miejsc i otaczających kolejowe dworce małych pensjonatach roiło się od mundurów. Nie tylko SA, SS, Luftwaffe, Wehrmachtu, Hitlerjugend i Bund deutscher Mädel, ale również wielu innych organizacji: Narodowosocjalistycznego i Cesarskiego Stowarzyszenia Wojennego, Niemieckiego Zakonu Sokołów i Szkół Narodowosocjalistycznego Przywództwa…
Przed najbardziej znanym i luksusowym berlińskim hotelem — położonym na rogu Pariser Platz i Wilhelm Strasse Adlonem — tłum nacierał na metalowe bariery, chcąc choćby przez chwilę rzucić okiem na słynne osobistości — filmowego gwiazdora, sławnego piłkarza i partyjnego satrapę — które pojawiły się w mieście na urodziny Führera. Kiedy Charlie i Xavier przejeżdżali obok hotelu, przed głównym wejściem zatrzymał się mercedes. Czarne mundury pasażerów zalało światło setek fleszy.
March zjechał z placu w Unter den Linden, skręcił w lewo, a potem w prawo w Dorotheen Strasse. Zaparkował obok pojemników na śmieci, na tyłach Prinz Friedrich Karl Hotel. To tutaj właśnie, przy śniadaniu z Rudim Halderem, zaczęła się tak naprawdę cała ta historia. Kiedy to było? Nie potrafił sobie przypomnieć.
Dyrektor hotelu odziany był w staroświecki czarny tużurek oraz prążkowane spodnie i do złudzenia przypominał zmarłego prezydenta Hindenburga. Na widok Xaviera wybiegł zza biurka, gładząc swoje pokaźne białe bokobrody, tak jakby to były domowe zwierzątka.
— Sturmbannführer March, co za radość! Co za radość! Po cywilnemu!
— Dzień dobry, Herr Brecker. Mam prośbę. Muszę wynająć pokój.
Hotelarz podniósł zmartwiony ręce.
— To niemożliwe. Nawet dla tak szanowanego klienta jak pan.
— Niech pan nie odmawia, Herr Brecker. Wystarczy pokoik na poddaszu, jakiś składzik. Odda pan Reichskriminalpolizei olbrzymią przysługę…
Stare oczy dyrektora zlustrowały jego bagaż i zatrzymały się na Charlie. Pojawił się w nich błysk zrozumienia.
— A to jest zapewne Frau March…?
— Niestety nie. — March wziął Breckera pod ramię i odprowadził w kąt sali, gdzie obserwował ich podejrzliwym wzrokiem starszy recepcjonista. — Ta młoda osoba jest w posiadaniu bardzo ważnych informacji, ale pragniemy ją przesłuchać… jak mam to wyrazić?
— W zacisznym entourage’u.
— Dokładnie! — March wyjął to, co zostało mu z oszczędności całego życia, i zaczął odwijać banknoty. — Za zapewnienie tego „zacisznego entourage’u” Kriminalpolizei pragnie pana oczywiście sowicie wynagrodzić.
— Rozumiem. — Hotelarz spojrzał na pieniądze i oblizał językiem wargi. — A ponieważ cała sprawa otoczona jest najściślejszą tajemnicą, z pewnością będzie pan wolał, abyśmy ominęli pewne formalności. Na przykład wpis do księgi.
March przestał liczyć, wepchnął cały rulon banknotów w spocone ręce dyrektora i zacisnął na nim jego palce.
W zamian za doprowadzenie się do bankructwa Xavier dostał położony na poddaszu pokoik pomywaczki, do którego wchodziło się po rozklekotanych schodach z trzeciego piętra. W ciągu pięciu minut, które spędzili w recepcji, wyproszono dziewczynę z jej klitki i położono świeżą pościel na łóżko. March odrzucił składane kilkakrotnie przez pana Breckera oferty własnoręcznego zaniesienia ich bagażu, ignorując również lubieżne spojrzenia, którymi stary satyr obdarzał Charlie. Poprosił jednak o dostarczenie im na górę chleba, sera, szynki, owoców i dzbanka czarnej kawy, co dyrektor zobowiązał się uczynić osobiście. Xavier kazał mu zostawić tacę na korytarzu.
— To nie jest Adlon — powiedział, kiedy zostali sami. W małym pokoiku nie było czym oddychać. Wydawało się, że całe hotelowe ciepło zgromadziło się za kaflami, którymi wyłożone były ściany.
March wdrapał się na krzesło, otworzył na oścież lufcik i zeskoczył w chmurze kurzu na podłogę.
— Kto mówił coś o Adlonie? — zapytała, obejmując go ramionami i całując mocno w usta.
Dyrektor zostawił tacę, tak jak się umówili, przed drzwiami. Wspinaczka po schodach prawie go wykończyła. Xavier przysłuchiwał się przez grube na trzy centymetry drewniane drzwi jego chrapliwemu oddechowi, a potem oddalającym się krokom. Odczekał jeszcze trochę, żeby upewnić się, że stary zszedł na dół, i dopiero wtedy zabrał tacę i postawił ją na odrapanej toaletce. Ponieważ w drzwiach nie było zamka, podstawił pod klamkę krzesło.
Położył torbę Luthera na twardym drewnianym łóżku i wyjął z kieszeni scyzoryk.
Zamek został tak zaprojektowany, żeby oprzeć się i tej próbie. Poddał się dopiero po pięciu minutach kręcenia i podważania, podczas których złamało się małe ostrze scyzoryka. March otworzył torbę.
Znowu owionął go zapach papieru — stęchły odór długo zamkniętej szafki albo szuflady biurka, zmieszany z wonią oleju do maszyn. I coś jeszcze: zapach środków antyseptycznych i lekarstw.
Charlie stała przy jego ramieniu. Czuł na policzku jej ciepły oddech.
— Nie mów mi. Torba jest pusta.
— Nie, nie jest pusta. Jest pełna.
Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł spocone dłonie. A potem odwrócił torbę do góry dnem i wytrząsnął na kołdrę jej zawartość.
OŚWIADCZENIE ZŁOŻONE POD PRZYSIĘGĄ PRZEZ WILHELMA STUCKARTA, SEKRETARZA STANU W MINISTERSTWIE SPRAW WEWNĘTRZNYCH
[4 strony maszynopisu]
W dniu 21 grudnia 1941 doradca ministra spraw wewnętrznych do spraw żydowskich, doktor Bernhard Losener, poprosił mnie o pilne spotkanie w cztery oczy. Doktor Losener pojawił się w moim domu w stanie najwyższego wzburzenia. Poinformował mnie, że jego podwładny, zastępca doradcy do spraw rasowych, doktor Werner Feldscher, dowiedział się z „całkowicie wiarygodnego źródła, od przyjaciela”, że w Polsce zostało straconych tysiąc ewakuowanych ostatnio z Berlina Żydów. Dodał także, że oburzenie, które wywołał w nim ten fakt, uniemożliwia mu dalszą pracę w ministerstwie i prosi w związku z tym o powierzenie mu innych obowiązków. Odparłem, że postaram się wyjaśnić całą sprawę.
Następnego dnia spotkałem się na własną prośbę z Obergruppenführerem Reinhardem Heydrichem w jego gabinecie przy Prinz-Albrecht Strasse. Obergruppenführer potwierdził prawdziwość informacji doktora Feldschera i polecił mi ujawnić jej źródło. Podobne przecieki, powiedział, nie mogą być tolerowane. Po odprawieniu adiutanta oświadczył, że chce ze mną porozmawiać w cztery oczy.
Poinformował mnie, że w lipcu został wezwany do kwatery głównej Führera w Prusach Wschodnich. Führer oświadczył mu szczerze, że postanowił raz na zawsze rozwiązać problem żydowski. Nadeszła właściwa godzina. Nie może w tym względzie polegać na swoich następcach, którzy nie będą prawdopodobnie posiadać niezbędnej siły woli i potencjału militarnego, którym on dzisiaj dysponuje. Nie boi się konsekwencji. Ludzie świętują dzisiaj rocznicę Rewolucji Francuskiej, ale czy ktoś pamięta o poległych wtedy tysiącach niewinnych ludzi? Czas rewolucji rządzi się własnymi prawami. Kiedy Niemcy wygrają wojnę, nikt nie będzie nas pytał, jak to zrobiliśmy. Jeśli natomiast ulegną w śmiertelnej walce, zniszczeni zostaną przynajmniej ci, którzy obiecywali sobie korzyści z upadku Narodowego Socjalizmu. Konieczne jest wyeliminowanie raz na zawsze biologicznej bazy judaizmu. W przeciwnym razie problem odnowi się, stając się plagą dla przyszłych pokoleń. Tego uczy nas historia.
Obergruppenführer oświadczył następnie, że wszelkie pełnomocnictwa niezbędne do realizacji tego rozkazu Führera zostały mu przyznane przez Reichsmarschalla Göringa w dniu 31.07.41. Sprawy te zostaną przedyskutowane podczas zbliżającej się międzyministerialnej konferencji. Tymczasem zaś zobowiązał mnie, abym używając wszelkich uznanych przeze mnie za niezbędne środków dowiedział się, kim był informator doktora Feldschera. Sprawa ta, dodał, ma olbrzymie znaczenie dla bezpieczeństwa państwa.
W odpowiedzi stwierdziłem, że ze względu na olbrzymią wagę omawianych problemów, z prawniczego punktu widzenia, lepiej byłoby mieć rozkaz Führera na piśmie. Obergruppenführer odparł, że uzyskanie go jest ze względów politycznych niemożliwe. Jeśli jednak mam jakieś zastrzeżenia, powinienem osobiście przedyskutować je z Führerem. Następnie zakończył spotkanie, stwierdzając żartem, że ja jestem głównym autorem obowiązujących w Rzeszy praw, a on jest jej głównym policjantem, przeto nie powinniśmy się zanadto przejmować kwestiami legalizmu.
Przysięgam niniejszym, że powyższy zapis rozmowy oparty jest na sporządzonych przeze mnie tego samego wieczoru notatkach i odpowiada ściśle prawdzie.
PODPISANO: Wilhelm Stuckart (adwokat)
DATA: 4 lipca 1942
ZA ZGODNOŚĆ: Josef Buhler (adwokat)
Dzień kończył się. Słońce schowało się za Wielki Pałac, złocąc go niczym kopułę jakiegoś wielkiego meczetu. Światła reflektorów zalały z szumem aleję Zwycięstwa i Oś Wschód — Zachód. Masy ludzi mieszały się ze sobą, rozłączały i zmieniały kształt, omijając ustawione przed restauracjami i kinami kolejki. Gdzieś wysoko nad Tiergarten buczał zawieszony w ciemnościach samolot.
TAJNY DOKUMENT PAŃSTWOWY MINISTERSTWO SPRAW ZAGRANICZNYCH RZESZY RAPORT AMBASADORA NIEMIECKIEGO W LONDYNIE HERBERTA VON DIRKSENA
Zapis rozmowy z Josephem P. Kennedym, ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Wielkiej Brytanii
[Fragmenty; 2 strony druku]
Otrzymano w Berlinie, 13 czerwca 1938
Chociaż nigdy nie był w naszym kraju [ambasador Kennedy], dowiedział się z wielu źródeł, że obecny rząd dokonał dla Niemiec wielkich rzeczy, że Niemcy są zadowoleni i żyją w dobrobycie.
Ambasador poruszył następnie problem żydowski. Zaznaczył, że ma on naturalnie olbrzymie znaczenie dla stosunków niemiecko-amerykańskich. Jego zdaniem szkodzi nam nie tyle sam fakt, że chcemy się pozbyć Żydów, co hałaśliwa propaganda, która towarzyszy naszym staraniom. On sam całkowicie rozumie naszą politykę względem Żydów; pochodzi z Bostonu, gdzie od pięćdziesięciu lat nie przyjmuje się Żydów do klubów golfowych i w ogóle do żadnych innych klubów.
Otrzymano w Berlinie, 18 października 1938
Dzisiaj również, podobnie jak podczas naszych poprzednich rozmów, ambasador Kennedy wspomniał, że w Stanach Zjednoczonych istnieją bardzo silne tendencje antysemickie i że duża cześć ludności rozumie niemiecki stosunek do Żydów… Biorąc pod uwagę charakter ambasadora, uważam, że powinien znaleźć wspólny język z Führerem.
— Nie możemy zrobić tego sami.
— Musimy.
— Proszę. Pozwól mi zabrać te papiery do ambasady. Mogą przemycić je w bagażu dyplomatycznym.
— Nie!
— Nie masz pewności, że to on nas zdradził…
— A któż inny mógł to zrobić? Poza tym zastanów się. Naprawdę sądzisz, że będą chcieli maczać w tym palce amerykańscy dyplomaci?
— Jeśli nas z tym złapią… to wyrok śmierci.
— Mam plan.
— Dobry?
— Lepiej, żeby się taki okazał.
CENTRALNE BIURO KONSTRUKCYJNE, OŚWIĘCIM
do
NIEMIECKICH ZAKŁADÓW INŻYNIERYJNYCH, OŚWIĘCIM,
31 MARCA 1943
Dotyczy: waszego pisma z 24 marca 1943
[Fragment]
W odpowiedzi na wasze pismo, informujemy, że 3 hermetyczne wieże mają zostać zbudowane zgodnie z zamówieniem z 18 stycznia 1943, dla Bw 30B i 3c, w tych samych rozmiarach i w ten sam sposób jak wieże dostarczone uprzednio.
Korzystamy z okazji, żeby przypomnieć o innym zamówieniu z 6 marca 1943 na drzwi przeciwgazowe 100/192 do I podziemnego magazynu zwłok przy III krematorium, Bw 30a. Mają one być skonstruowane w ten sam sposób i w tych samych rozmiarach, co drzwi do magazynu naprzeciwko II krematorium, z oprawionym w gumę wizjerem z podwójnego szkła o grubości 8 mm. Zamówienie powinno zostać potraktowane jako szczególnie pilne…
Niedaleko hotelu, na północ od Unter den Linden, mieściła się otwarta przez całą noc apteka. Należała jak wszystkie firmy do Niemców, ale prowadzili ją Rumuni — jedyni ludzie, którzy byli dość biedni, żeby chętnie pracować w tych godzinach. Sklep przypominał bazar: na półkach leżały garnki, parafinowe prymusy, pończochy, jedzenie dla dzieci, urodzinowe kartki, papeterie, zabawki, akcesoria fotograficzne. Chętnie zachodzili tutaj coraz bardziej liczni berlińscy gastarbeiterzy.
Weszli do środka oddzielnie. Charlie powiedziała coś starszej ekspedientce, która szybko znikła na zapleczu i wróciła z baterią butelek. March kupił przy innym stoisku szkolny zeszyt, dwa arkusze grubego brązowego papieru, dwa arkusze papieru do pakowania prezentów i taśmę klejącą.
Po wyjściu przeszli dwie przecznice dalej, do stacji przy Friedrich Strasse, i wsiedli do metra jadącego na południe. Wagon wypełniał zwykły sobotni nocny tłum — trzymający się za ręce zakochani, wracające z pokazu iluminacji rodziny, młodzi ludzie na lekkim rauszu. Z tego, co mógł stwierdzić Xavier, nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Mimo to wyciągnął Charlie na peron stacji Tempelhof dopiero na sekundę przed zamknięciem drzwi. Po dziesięciu minutach jazdy tramwajem numer trzydzieści pięć znaleźli się na lotnisku.
Przez cały ten czas nie odezwali się do siebie ani słowem.
KRAKÓW, 18.08.43
[Rękopis]
Mein lieber Kritzinger,
Oto lista:
Oświęcim | 50.02 Pn | 19.11 W
Chełmno | 53.20 Pn | 18.25 W
Bełżec | 50.12 Pn | 23.28 W
Treblinka | 52.48 Pn | 22.20 W
Majdanek | 51.18 Pn | 22.31 W
Sobibór | 51.33 Pn | 23.31 W
Heil Hitler!
Podpisano: Buhler [?]
Lotnisko Tempelhof było starsze od Flughafen Hermann Göring — bardziej zaniedbane i prymitywne. Wybudowaną jeszcze przed wojną halę odlotów ozdobiono obrazkami przedstawiającymi pionierski okres lotnictwa pasażerskiego — stare, latające pod barwami Lufthansy heinkle z kadłubami z falistej blachy, brawurowi lotnicy w goglach i szalikach, nieustraszone podróżniczki o masywnych łydkach i twarzach skrytych pod szerokimi rondami kapeluszy. Niewinne dni! March zajął pozycję przy wejściu i udawał, że ogląda fotografie. Charlie podeszła do stanowiska wynajmu samochodów.
Nagle na jej twarzy pojawił się uśmiech, a ręce zaczęły wykonywać niezborne, przepraszające gesty — wypisz, wymaluj, dama, która znalazła się w kłopotach. Spóźniła się na samolot, czeka na nią rodzina… Agent był oczarowany i nie zwlekając zajrzał do swoich notatek. Przez moment cała sprawa zawisła na włosku — a potem: tak, Fräulein, tak się składa, że mam coś dla pani. Coś dla dziewczyny o tak pięknych oczach jak pani, oczywiście. Poproszę o prawo jazdy.
Podała mu je. Zostało wydane w ubiegłym roku na nazwisko Magdy Voss, lat dwadzieścia cztery, zamieszkałej w Mariendorfie w Berlinie. Było to prawo jazdy dziewczyny zamordowanej przed pięcioma dniami w dniu własnego wesela — prawo jazdy, które Max Jaeger zostawił w swoim biurku razem z innymi papierami dotyczącymi strzelaniny w Spandau.
Xavier odwrócił wzrok i mobilizując całą siłę woli zaczął przyglądać się staremu, zrobionemu z lotu ptaka zdjęciu lotniska. Wzdłuż pasa startowego widniał namalowany wielkimi białymi literami napis BERLIN. Kiedy zerknął z powrotem, agent wpisywał dane z prawa jazdy do formularza, śmiejąc się z jakiegoś własnego dowcipu.
Cały plan nie pozbawiony był ryzyka. Rano kopia umowy powinna zostać automatycznie przekazana na policję i nawet Orpo zacznie się zastanawiać, jakim cudem zamordowana dziewczyna wynajęła samochód. Ale nazajutrz była niedziela, w poniedziałek Führertag, a we wtorek — czyli najwcześniej, kiedy Orpo będzie miało czas na zastanowienie się nad czymkolwiek — on i Charlie będą albo bezpieczni, albo aresztowani, albo martwi.
Dziesięć minut później, po ostatniej wymianie uśmiechów, Charlie dostała do ręki kluczyki do czterodrzwiowego czarnego opla z dziesięcioma tysiącami na liczniku. Po pięciu minutach March spotkał się z nią na parkingu. Ona usiadła za kierownicą, on pilotował. Po raz pierwszy widział ją w roli kierowcy: jej drugie ja. W gęstym ruchu przejawiała przesadną ostrożność, co na pewno nie przychodziło jej z łatwością.
Foyer hotelu księcia Karla Friedricha było puste: goście wypuścili się na miasto. Kiedy Xavier i Charlie szli w kierunku schodów, recepcjonista nie podniósł nawet głowy. Byli specjalnymi gośćmi pana Breckera — lepiej było za wiele nie wiedzieć.
Ich pokój nie został przeszukany. Nitki bawełny wisiały tam, gdzie March je umieścił, między drzwiami i framugą. Wewnątrz, kiedy wyjął spod materaca lugera, pojedynczy włosek wciąż tkwił w zamku.
Charlie zdjęła sukienkę i owinęła ramiona ręcznikiem.
W łazience w końcu korytarza goła żarówka oświetlała brudną umywalkę. Stojąca na żelaznych palcach wanna wbijała szpony w podłogę.
March wrócił do sypialni, zamknął za sobą drzwi i ponownie podstawił krzesło pod klamkę. Poukładał dokumenty na toaletce — była wśród nich mapa, różne koperty, notatki, memoriały i raporty. Jeden z nich, zawierający wykazy statystyczne, wystukany był na specjalnej maszynie, większymi niż zwykle literami. Niektóre papiery trzeszczały ze starości. Przypomniał sobie, jak razem z Charlie siedzieli tutaj w słoneczne popołudnie, słysząc dochodzący zza okna uliczny gwar; jak przekazywali sobie z rąk do rąk dokumenty — z początku podnieceni, potem oszołomieni, nie wierzący własnym oczom, milczący — aż do chwili, kiedy otworzyli kopertę z fotografiami.
Teraz musiał postępować bardziej systematycznie. Przysunął krzesło, zrobił trochę miejsca na blacie i otworzył zeszyt. Wydarł z niego trzydzieści kartek. Na górze każdej z nich napisał miesiąc i rok, zaczynając do lipca 1941 i kończąc na styczniu 1944. Potem zaczął przerzucać stos papierów, robiąc swoim wyraźnym charakterem pisma notatki.
Kolejowy rozkład jazdy — słabo odbity na pożółkłym wojennym papierze:
…i tak dalej, aż w drugim tygodniu lutego pojawiła się nowa stacja docelowa. Teraz prawie wszystkie czasy były podane co do minuty:
…i tak dalej, aż do końca miesiąca.
Zardzewiały spinacz pobrudził skraj rozkładu. Przypięta była do niego depesza wysłana 13 stycznia 1943 przez Zarząd Generalny Dyrekcji Wschodniej Niemieckich Kolei Rzeszy. Otwierała ją lista adresatów:
Dyrekcje Okręgowe Kolei Rzeszy
w Berlinie, Wrocławiu, Dreźnie, Erfurcie, Frankfurcie nad Menem, Halle, Karlsruhe, Królewcu (Prusy Wschodnie), Linzu, Mainzu, Opolu, Frankfurcie nad Odrą, Poznaniu, Wiedniu.
Generalna Dyrekcja Kolei Wschodnich w Krakowie,
Reichsprotektorat Linii Kolejowych w Pradze,
Dyrekcja Nadzoru Ruchu w Warszawie,
Nadzór Ruchu w Mińsku.
Potem następował tekst:
Dotyczy: pociągów specjalnych dla przesiedleńców w okresie od 20 stycznia do 28 lutego 1943.
Załączam uzgodniony w dniu 15 stycznia 1943 w Berlinie na okres od 20 stycznia do 28 lutego 1943 wykaz pociągów specjalnych (oznaczonych jako Vd, Rm, Po, Pj i Da) razem z cyrkulacyjnym planem składów.
Dla każdego pociągu ustalony jest indywidualny skład i należy się w tym względzie ściśle trzymać instrukcji. Po zakończeniu każdego kursu wagony powinny zostać dobrze wyczyszczone, a jeśli okaże się to konieczne, również zdezynfekowane i aż do zakończenia całego programu skierowane do dalszego użytkowania. Liczba i rodzaj wagonów winny być każdorazowo ustalane po odprawieniu poprzedniego pociągu i po potwierdzonym na kartach służbowych, telefonicznym uzgodnieniu ze mną.
Podpisano: Dr Jacobi
33 Bfp 5 Bfsv Mińsk, 9 lutego 1943
March zajrzał z powrotem do rozkładu. Terezin/Oświecim, Oświęcim/Terezin, Białystok/Treblinka, Treblinka/Białystok; obco brzmiące sylaby dudniły w jego znękanej głowie niczym stukające po szynach koła pociągu.
Przebiegł palcem wzdłuż kolumny dat i cyfr, próbując odczytać zawartą w nich wiadomość. W porze śniadania ładowano pociąg w polskim mieście Białystok. W południe dojeżdżał do piekła w Treblince. (Nie wszystkie podróże były tak krótkie — przeszedł go dreszcz na myśl o siedemnastu godzinach, które trwała jazda z Berlina do Oświęcimia). Po południu wagony były opróżniane i dezynfekowane. O dziewiątej wieczorem tego samego dnia wyruszały w drogę powrotną do Białegostoku, gdzie przybywały parę minut po północy, gotowe do przyjęcia nowego ładunku w porze śniadania.
Dwunastego lutego wzór się zmienił. Zamiast wracać do Białegostoku, pusty pociąg jechał do Grodna. Tam przez dwa dni czekał na bocznicy, a potem — w ciemności, na kilka godzin przed świtem — ruszał z powrotem z pełnym ładunkiem do Treblinki. Przyjeżdżał w południe. Rozładowywano go. I tej samej nocy, stukając kołami, wracał na zachód, tym razem do Ostrołęki.
Co jeszcze mógł wydedukować z tego dokumentu inspektor berlińskiej Kriminalpolizei?
Mógł dokonać prostych obliczeń. Powiedzmy sześćdziesiąt osób w wagonie, sześćdziesiąt wagonów w pociągu. Wynik: trzy tysiące sześćset osób w transporcie.
W lutym transporty przychodziły raz dziennie. Dawało to dwadzieścia pięć tysięcy osób tygodniowo, sto tysięcy osób miesięcznie; milion dwieście tysięcy osób rocznie. A był to średni wynik osiągnięty w środku siarczystej zimy, kiedy zamarzały zwrotnice, tory blokowały zaspy śniegu, a z lasów wynurzali się niczym duchy podkładający bomby partyzanci.
Wniosek: wiosną i latem liczba osób była jeszcze większa.
Stał przy drzwiach łazienki. Odwrócona do niego plecami, ubrana tylko w czarne figi Charlie pochylała się nad umywalką. Z mokrymi włosami wydawała się jeszcze mniejsza; prawie krucha. Kiedy masowała głowę, pod bladą skórą jej ramion widać było poruszające się mięśnie. Spłukała po raz ostatni włosy i wyciągnęła na oślep rękę do tyłu. Podał jej ręcznik.
Na skraju wanny poustawiała różne przedmioty: parę zielonych gumowych rękawic, szczotkę, głęboki talerz, łyżkę i dwie buteleczki. March podniósł je i przeczytał nalepki. Pierwsza zawierała mieszankę węglanu magnezu i octanu sodu, druga dwudziestoprocentowy roztwór wody utlenionej. Nad umywalką Charlie przypięła obok lustra paszport dziewczyny. Magda Voss wpatrywała się w Xaviera szeroko otwartymi, pogodnymi oczyma.
— Jesteś pewna, że to się uda?
Charlie zawinęła w turban ręcznik na głowie.
— Najpierw zrobię się na czerwono. Potem na pomarańczowo. Potem na jasny blond. — Odebrała mu butelki. — Mając piętnaście lat zakochałam się w Jean Harlow. Moja matka się wściekła. Zaufaj mi.
Naciągnęła na ręce gumowe rękawice, wlała do talerza ściśle odmierzoną ilość chemikaliów i zaczęła mieszać je łyżką, aż zamieniły się w gęstą niebieską pastę.
TAJNY DOKUMENT PAŃSTWOWY. PROTOKÓŁ KONFERENCJI. SPORZĄDZONO 30 KOPII. KOPIA NUMER… [numer wydrapany]
W konferencji na temat ostatecznego rozwiązania problemu żydowskiego, która odbyła się 20 stycznia 1942 w Berlinie, Am grossen Wannsee 56/58, wzięły udział następujące osoby…
Ten protokół March przeczytał już dwukrotnie po południu. Pomimo to zaczął ponownie przerzucać strony. „Ostateczne rozwiązanie problemu żydowskiego dotyczy około jedenastu milionów Żydów…” Nie tylko Żydów niemieckich. Protokół wyliczał przeszło trzydzieści europejskich narodowości, wśród których byli Żydzi francuscy (865000), holenderscy (160000), polscy (2284000), ukraińscy (2994684), a także angielscy, hiszpańscy, irlandzcy, szwedzcy i fińscy; podczas konferencji zajęto się nawet Żydami albańskimi, których było dwustu.
W trakcie ostatecznego rozwiązania Żydzi powinni zostać przetransportowani pod odpowiednim nadzorem i przy użyciu stosownych środków do obozów pracy na Wschodzie. Zdolnych do pracy Żydów skieruje się w osobnych męskich i żeńskich dużych kolumnach do budowy dróg, gdzie niewątpliwie duża ich liczba odpadnie w wyniku naturalnej redukcji.
Tych, którzy pozostaną i którzy niewątpliwie stanowić będą najtwardszy element, trzeba będzie odpowiednio potraktować. Reprezentują oni bowiem wynik naturalnej selekcji, który w przypadku liberalizacji może stać się zarodkiem ponownego rozwoju rasy żydowskiej (o czym uczy nas historia).
W trakcie praktycznej realizacji ostatecznego rozwiązania przeczesana zostanie z zachodu na wschód cała Europa.
„Przetransportowani pod odpowiednim nadzorem i przy użyciu stosownych środków… Najtwardszy element trzeba będzie odpowiednio potraktować…” „Odpowiedni, odpowiednio”. Najbardziej ulubione słowa w biurokratycznym żargonie — wazelina umożliwiająca gładkie obejście nieprzyjemnych szczegółów, uniknięcie konkretów.
March rozłożył przed sobą niewyraźne fotokopie. Odbito je najprawdopodobniej z pierwotnej wersji protokołu konferencji, sporządzonej przez Standartenführera Eichmanna z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Maszynopis pełen był gniewnych przekreśleń i ręcznych poprawek, w których Xavier rozpoznał pedantyczny charakter pisma Heydricha.
Tak na przykład Eichmann napisał:
Na koniec zapytano Obergruppenführera Heydricha o praktyczne trudności, które mogą się wyłonić przy obsłudze tak dużych grup. Obergruppenführer stwierdził, że stosowano dotychczas różne metody. Użycie broni palnej uznano z wielu względów za nieodpowiednie. Praca postępuje wolno. Trudno jest zachować odpowiedni nadzór, istnieje ponadto stała groźba wybuchu paniki wśród osób oczekujących na swoją kolej. Zaobserwowano również, że metoda ta negatywnie oddziałuje na naszych ludzi. Obergruppenführer poprosił Sturmbannführera doktora Rudolfa Lange (KdS Latvia) o bliższe przedstawienie sprawy.
Sturmbannführer Lange oświadczył, że w ostatnim czasie korzystano z trzech metod, co pozwala na dokonanie pewnych porównań. 30 listopada w lesie niedaleko Rygi rozstrzelano tysiąc Żydów z Berlina. 8 grudnia jego ludzie posłużyli się ciężarówkami z wewnętrznym obiegiem spalin. Tymczasem w obozie w Oświęcimiu prowadzone są już od października eksperymenty na rosyjskich więźniach i polskich Żydach. Używa się w nich gazu Cyklon B. Osiągnięte tutaj rezultaty są szczególnie obiecujące, zarówno ze względu na wysoką przepustowość, jak i możność zapewnienia odpowiedniego nadzoru.
Przy obydwu tych akapitach Heydrich napisał wielkimi literami „Skreślić!” March zajrzał do ostatecznej wersji protokołu. Cały fragment dyskusji został zredukowany do pojedynczego zdania:
Na koniec dyskutowano o różnych możliwych metodach realizacji ostatecznego rozwiązania.
Przykrojony w ten sposób protokół można było złożyć w archiwum.
Xavier zawzięcie notował: październik, listopad, grudzień 1941. Powoli puste kartki wypełniały się zapiskami. W przyćmionym świetle mansardy wyłaniał się stopniowo coraz bardziej wyraźny obraz powiązań, strategii, przyczyn i skutków… Przyjrzał się jeszcze raz wypowiedziom Luthera, Stuckarta i Buhlera. Luther przewidywał problemy w „państwach nordyckich”, ale „żadnych kłopotów w południowo-wschodniej i wschodniej Europie”. Stuckart, zapytany o osobę, która ma wśród swych dziadków jednego Żyda, „zaproponował zastosowanie w tym przypadku przymusowej sterylizacji”. Buhler, co charakterystyczne, podlizywał się Heydrichowi: „prosił tylko o jedno — aby problem żydowski w Generalnej Guberni został rozwiązany tak szybko, jak to tylko możliwe”.
Przerwał na pięć minut lekturę, żeby zapalić papierosa. Chodził po korytarzu, przeglądając papiery niczym uczący się roli aktor. Z łazienki dobiegał szum płynącej wody. Pogrążony w mroku hotel skrzypiał cicho niczym stojący na kotwicy galeon.
MARTIN LUTHER
PODSEKRETARZ STANU W MINISTERSTWIE SPRAW ZAGRANICZNYCH RZESZY
NOTATKI Z INSPEKCJI OBOZU W OŚWIĘCIMIU-BRZEZINCE
[Rękopis, 11 stron]
14 lipca 1943
Nareszcie, po ponawianych prawie przez cały rok staraniach otrzymałem zezwolenie na przeprowadzenie w imieniu Ministerstwa Spraw Zagranicznych pełnej inspekcji obozu w Oświęcimiu-Brzezince.
Krótko przed zachodem słońca przylatuję z Berlina na lotnisko w Krakowie i spędzam wieczór na zamku na Wawelu w towarzystwie gubernatora Hansa Franka, sekretarza stanu Josefa Buhlera i ich personelu. Jutro rano o świcie samochód ma mnie zabrać z zamku i zawieźć do obozu (czas podróży: około jednej godziny), gdzie czeka na mnie jego komendant, Rudolf Hoess.
15 lipca 1943
Pierwsze moje wrażenie to ogrom całego obozu, który według Hoessa zajmuje teren o długości 4 i szerokości 2 kilometrów. Gleba jest tu żółtawa i gliniasta, podobna do tej, która dominuje na wschodnim Śląsku — krajobraz pustynny, urozmaicony tu i ówdzie zielonymi kępami drzew. Wewnątrz obozu stoją jak okiem sięgnąć setki drewnianych, krytych zieloną papą baraków. W oddali widzę poruszających się między nimi więźniów. Odziani są w biało-czarne pasiaki — niektórzy niosą deski, inni łopaty i kilofy; jeszcze inni ładują wielkie skrzynie na ciężarówki. Wszędzie czuć niemiły zapach.
Dziękuję komendantowi, że mnie przyjął. Wyjaśnia mi schemat administracyjny. Obóz znajduje się pod jurysdykcją Głównego Urzędu
Administracji Gospodarczej SS. Inne, położone w dystrykcie lubelskim podlegają Obergruppenführerowi SS Odilowi Globocnikowi. Nawał pracy uniemożliwia niestety Hoessowi osobiste oprowadzenie mnie po obozie. Z tego względu powierza mnie opiece młodego Untersturmführera o nazwisku Weidemann. Ma on dopilnować, aby pokazano mi wszystko i żeby udzielono pełnych odpowiedzi na wszelkie moje pytania. Zaczynamy od śniadania w barakach SS.
Po śniadaniu jedziemy do południowego sektora obozu. Usytuowana jest tutaj około półtorakilometrowej długości bocznica kolejowa. Po jej obu stronach znajduje się przymocowane do betonowych słupów ogrodzenie z drutu, a także drewniane wieże obserwacyjne z gniazdami karabinów maszynowych. Robi się gorąco. Zapach jest tutaj bardzo nieprzyjemny, w powietrzu fruwają chmary much. Na zachodzie widać wznoszący się nad drzewami, dymiący fabryczny komin z czerwonej cegły.
7.40 rano: na teren wzdłuż torów wchodzą żołnierze SS, niektórzy z psami, oraz specjalni więźniowie, którzy mają im pomagać. W oddali słyszymy gwizd pociągu. Kilka minut później przez bramę wjeżdża powoli lokomotywa; kłęby pary wzniecają chmury żółtego pyłu. Zatrzymuje się dokładnie przed nami. Brama zostaje zamknięta. Weidemann: „To transport Żydów z Francji”.
Oceniam, że pociąg liczy około 60 towarowych wagonów; wszystkie mają wysokie drewniane ściany. Zbliżają się do nich żołnierze i specjalni więźniowie. Odryglowują i otwierają drzwi. Wszędzie wzdłuż torów wykrzykiwany jest ten sam rozkaz: „Wszyscy wysiadać! Ręczny bagaż zabrać ze sobą! Ciężki bagaż zostawić w wagonach!” Pierwsi pojawiają się mężczyźni; oślepieni światłem skaczą z wysokości półtora metra na ziemię, a potem odwracają się, żeby odebrać bagaże i pomóc swoim dzieciom, kobietom i starcom.
Deportowani znajdują się w opłakanym stanie — brudni i zakurzeni wyciągają miski i filiżanki, pokazując na usta i płacząc z pragnienia. Za nimi leżą w wagonach zmarli i ci, którzy są zbyt chorzy, żeby się poruszać. Weidemann mówi, że ich podróż trwała cztery dni. Żołnierze SS formują tych, którzy potrafią chodzić, w dwie kolumny. Przy rozdzielaniu rodzin ludzie krzyczą do siebie wzajemnie. Przy akompaniamencie krzyków obie kolumny odmaszerowują w różnych kierunkach. Silni mężczyźni udają się do obozu pracy. Pozostali, a razem z nimi ja i Untersturmführer, kierują się w stronę gęstej ściany drzew. Oglądając się widzę, jak więźniowie w pasiakach wspinają się do wagonów i wyciągają z nich bagaż i trupy.
8.30 rano: Weidemann ocenia liczebność kolumny na mniej więcej 2000 osób; są tu kobiety niosące na rękach niemowlęta, czepiające się ich spódnic dzieci, starcy, młodzież, ludzie chorzy i szaleńcy. Idą piątkami 300-metrową, wysypaną żużlem alejką, przez dziedziniec i kolejną alejką, przy końcu której dwanaście betonowych stopni prowadzi w dół do ogromnej, długiej na 100 metrów podziemnej komory. „Łaźnia i sala dezynfekcyjna”, głosi w kilku językach (po niemiecku, francusku, grecku i węgiersku) umieszczona na niej duża tablica. W jasno oświetlonym wnętrzu znajduje się wiele ławek i setki numerowanych wieszaków.
Strażnicy krzyczą: „Wszyscy rozbierać się! Macie dziesięć minut!” Ludzie wahają się. patrzą na siebie wzajemnie. Rozkaz jest powtarzany ostrzejszym tonem i tym razem niechętnie, ale spokojnie spełniają go. „Zapamiętajcie numer wieszaka, żebyście mogli odzyskać wasze ubrania!” Między ludźmi przesuwają się zaufani więźniowie, dodając im szeptem otuchy, pomagając rozebrać się fizycznie i psychicznie chorym. Niektóre matki starają się zagrzebać swoje niemowlęta w stosach odzieży, ale dzieci są szybko odkrywane.
9.05 rano: nagi tłum przechodzi szurając nogami przez masywne dębowe drzwi do drugiej sali, tak samo dużej jak pierwsza, ale kompletnie pustej, nie licząc czterech grubych, rozstawionych co dwadzieścia metrów słupów, które wspierają sufit. Nad każdym słupem znajduje się metalowa krata. Komora wypełnia się, zatrzaskują się drzwi. Untersturmführer daje znak, żebym szedł za nim. Mijam pustą szatnię i wspinając się po betonowych schodkach wychodzę na zewnątrz. Słyszę warkot zbliżającego się samochodu.
Na trawnik, który pokrywa dach komory, wjeżdża mała furgonetka ze znakami Czerwonego Krzyża. Zatrzymuje się. Wysiadają z niej oficer SS i lekarz. Mają na twarzach maski przeciwgazowe i trzymają cztery metalowe pojemniki. Z trawy wystają mniej więcej co dwadzieścia metrów cztery kwadratowe betonowe wywietrzniki. Lekarz i oficer zdejmują z nich pokrywy i wsypują do środka jasnoróżowy granulat. Zdejmują maski i stojąc w jasnym słońcu zapalają papierosy.
9.09 rano: Weidemann prowadzi mnie z powrotem na dół. Jedynym dźwiękiem, który dobiega z drugiej strony sali, zza walizek i stosu wciąż ciepłych ubrań, jest stłumione dudnienie. W dębowych drzwiach osadzony jest niewielki szklany wizjer. Przytykam do niego oko. W dziurę uderza męska dłoń i odsuwam gwałtownie głowę.
„Woda w prysznicach musi być dzisiaj bardzo gorąca. Krzyczą głośniej niż zwykle”, mówi jeden ze strażników.
Na zewnątrz Untersturmführer oświadcza, że musimy zaczekać dwadzieścia minut. Czy mam ochotę odwiedzić Kanadę? Jaką Kanadę, pytam. Śmieje się. Tak nazywa się jeden z oddziałów obozu. Dlaczego akurat Kanada? Wzrusza ramionami: nie wiadomo.
Kanada. Kilometr na północ od komory gazowej. Duży prostokątny dziedziniec, ogrodzony drutem kolczastym i otoczony z czterech stron wieżami strażniczymi. Całe hałdy przedmiotów: kufry, plecaki, walizki, torby, paczki, koce, wózki dziecinne, fotele na kółkach, sztuczne nogi, szczotki, grzebienie. Weidemann podaje spisane dla Reichsführera SS cyfry dotyczące wysłanego ostatnio do Rzeszy dobytku: koszule męskie — 132 000; płaszcze damskie — 155 000; kobiece włosy — 3000 kg („cały wagon”); kurtki chłopięce — 15 000; sukienki dziewczęce — 9000; chusteczki — 135 000. Dostaję w prezencie przepięknie wykończony lekarski sakwojaż — Weidemann bardzo nalega.
9.31 rano: wracamy do podziemnej komory. Powietrze wypełnia głośne brzęczenie. To patentowany, elektryczny system „Exhator” do usuwania gazu. Drzwi otwarte. Zwalone na stos przy jednym końcu ciała [fragment nieczytelny] nogi pobrudzone ekskrementami i krwią menstruacyjną; liczne zadrapania i ugryzienia. Do środka wkraczają członkowie żydowskiego Sonderkommando. Ubrani w gumowe buty i fartuchy mają na twarzach przeciwgazowe maski (według W. w niektórych miejscach opary gazu zalegają przy podłodze do 2 godzin). Polewają zwłoki wodą. Trupy są śliskie. Wloką je za zaczepione wokół nadgarstków rzemienie do czterech dwudrzwiowych wind. Pojemność każdej — 25 [fragment nieczytelny] słychać dzwonek, wjeżdżamy piętro wyżej do…
10.02 rano: krematorium. Żar zatyka oddech: 15 pieców pracuje pełną parą. Głośny hałas: silniki diesla wentylują płomienie. Ciała z windy ładowane są na taśmociąg (metalowe rolki). Krew itp. spływa do betonowych ścieków. Stojący po obu stronach fryzjerzy obcinają włosy, które zbierane są do worków. Obrączki, pierścionki, naszyjniki, bransoletki itp. wrzucane są do metalowych kasetek. Na samym końcu ekipa dentystów — 8 osób z dłutami i szczypcami — usuwa złoto (mostki, koronki, plomby). W. podaje mi, żebym zważył w ręku, puszkę ze złotem: bardzo ciężka. Trupy wrzuca się do pieców z metalowych wózków.
Untersturmführer: w obozie znajdują się cztery takie komory gazowe i krematoria. Każde z nich ma przepustowość 2000 osób dziennie, co daje 8000 razem. Obsługuje je personel żydowski, zmieniany co 2-3 miesiące. W ten sposób cała operacja jest samowystarczalna, a sekret dobrze strzeżony. Największym zmartwieniem z punktu widzenia bezpieczeństwa jest gryzący, unoszący się z kominów dym, a w nocy płomienie, które widać z odległości wielu kilometrów, w tym także od strony głównej linii kolejowej, którą podążają na Wschód nasze oddziały.
March sprawdził daty. Luther odwiedził Oświęcim 15 lipca. 17 lipca Buhler przesłał współrzędne geograficzne sześciu obozów do Kritzingera w Kancelarii Rzeszy. 9 sierpnia złożony został ostatni depozyt w Szwajcarii. W tym samym roku, zgodnie z tym, co mówiła jego żona, Luther przeżył załamanie nerwowe.
Zapisał coś w notesie. Czwartym człowiekiem był Kritzinger. Jego nazwisko było wszędzie. Sprawdził notatnik Buhlera. Tutaj także zgadzały się daty. Rozwiązana została kolejna tajemnica.
Pióro sunęło szybko po papierze. Zbliżał się do końca.
Mała karteczka, której nie zauważył po południu; jedna z kilkunastu wetkniętych na chybił trafił do podartego skoroszytu. Opatrzony datą 6 sierpnia 1942 okólnik wydany przez Gruppenführera SS Richarda Glücksa, szefa Amtsgruppe D Głównego Urzędu Administracji Gospodarczej SS.
Dotyczy: utylizacji włosów.
W odpowiedzi na wasz raport szef Głównego Urzędu Administracji Gospodarczej SS, Obergruppenführer Pohl, wydał rozkaz, na mocy którego mają zostać wykorzystane wszystkie ucięte w obozach koncentracyjnych ludzkie włosy. Powinno się je przerobić na filc przemysłowy, z którego zostanie utkana przędza. Przeczesane włosy kobiece mogą służyć jako przędza, z której wyrabiane będą skarpety dla załóg U-Bootów i walonki dla pracowników kolei.
Polecam w związku z tym przechowywać wszystkie poddane uprzednio dezynfekcji włosy kobiece. Włosy męskie mogą zostać wykorzystane tylko w przypadku, jeśli mają ponad 20 mm długości.
Dane na temat ilości zebranych comiesięcznie włosów, w wyszczególnieniu na męskie i kobiece, winny być przekazywane do naszego urzędu do 5 dnia każdego miesiąca, poczynając od 5 września 1942.
Xavier przebiegł jeszcze raz oczyma tekst. „Skarpety dla załóg U-Bootów…”
— Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. — Leżał pod wodą, wstrzymując oddech i licząc. Przepływające przed jego oczyma cienie przypominały plątaninę alg. Wszystkie dźwięki były przytłumione. — Czternaście. Piętnaście. Szesnaście. — Wynurzył się z rykiem na powierzchnię, łapiąc kurczowo powietrze i wypluwając wodę. Odetchnął kilka razy, a potem wziął potężny haust tlenu i zanurzył się ponownie. Tym razem udało mu się doliczyć do dwudziestu pięciu. Czując, jak pękają mu płuca, wyskoczył w górę, wylewając wodę na podłogę łazienki.
Czy kiedykolwiek zdoła się oczyścić?
Zwiesił potem ręce po obu stronach wanny, odchylił głowę do tyłu i niczym topielec wlepił nieruchomy wzrok w sufit.