Do końca dnia siedziałem w ciemności, przeklinając swoją głupotę. Wiedziałem już, że niebawem biała fontanna zabłyśnie na nocnym niebie, ponieważ tak wynikało z tego, co mówili hierodule, ja jednak pojąłem to dopiero wtedy, kiedy oni odeszli.
Co najmniej sto razy wracałem pamięcią do owej deszczowej nocy, kiedy zeskoczyłem z dachu budowli, w której teraz się znajdowałem, i pospieszyłem z pomocą Hildegrinowi. Jak bardzo zbliżyłem się do Apu-Punchau, zanim nastąpiło połączenie? Na pięć łokci? Trzy? Nic dziwnego, że Famulimus uprzedził mnie, bym nie próbował zniszczyć zwłok; gdybym zbliżył się do nich, znowu byśmy się połączyli, ale tym razem on, który zdążył głębiej zapuścić korzenie w rzeczywistość, zapanowałby nade mną, tak jak ja zapanowałem nad nim w niewyobrażalnie odległej przyszłości, gdy dotarłem tu w towarzystwie Dorcas i Jolenty.
Nie wszystko jednak było zupełnie jasne. Jeśli pożądałem tajemnic (choć zapewniam cię, czytelniku, że pragnąłem trzymać się od nich z daleka), to miałem ich dokoła pod dostatkiem. Biała fontanna już oznajmiła jaskrawym blaskiem o swym przybyciu, bo bez niej nie zdołałbym tu dotrzeć ani nie udałoby mi się nikogo uzdrowić. Jeśli tak, to dlaczego nie mogłem zapuścić się w korytarze czasu, jak uczyniłem na zboczu Góry Typhona? Nasuwały mi się dwa wyjaśnienia, oba jednakowo prawdopodobne.
Według pierwszego, na Górze Typhona otrzymałem dodatkowy bodziec w postaci strachu. Wiadomo przecież, że strach dodaje sił, ja zaś ujrzałem żołnierzy Typhona wspinających się na skalny cypel najpewniej po to, by mnie zabić. Teraz jednak mechanizm ten powinien zadziałać ponownie, bo bałem się co najmniej tak samo — przecież Apu-Punchau mógł lada chwila wstać z ziemi i ruszyć w moją stronę.
Drugie wyjaśnienie brzmiało następująco: moc, którą czerpałem z białej fontanny, zmniejszała się wraz ze wzrostem odległości, podobnie jak zmniejsza się intensywność świecenia. W czasach Apu-Punchau moja gwiazda znajdowała się znacznie bliżej Urth niż obecnie. Gdyby tak było w istocie, jeden dzień nie stanowiłby żadnej różnicy, na więcej zaś nie miałem co liczyć. Powinienem stąd czym prędzej uciec i zaczekać w innym miejscu.
Był to najdłuższy dzień mego życia. Gdybym po prostu oczekiwał nadejścia zmroku, mógłbym wrócić myślami do minionych wydarzeń: do cudownego wieczoru, kiedy z opuszczoną głową i twarzą zasłoniętą kapturem szedłem Wodną Drogą, do opowieści snutych w lazarecie Peleryn albo do krótkich wakacji nad morzem, które urządziliśmy sobie kiedyś z Valerią. Ze względu na okoliczności nie odważyłem się jednak tego uczynić, a jeśli nawet moja czujność słabła na chwilę, to przed oczami natychmiast pojawiały mi się najstraszliwsze sceny i obrazy. Ponownie przeżywałem uwięzienie w zigguracie Vodalusa, rok spędzony wśród Ascian, ucieczkę przed białymi wilkami w Domu Absolutu oraz tysiące innych, niemiłych zdarzeń, aż wreszcie zacząłem podejrzewać, iż dzieje się to za sprawą demona, który próbuje mnie nakłonić, bym złożył swoje nędzne życie w ofierze Apu-Punchau, i że tym demonem jestem ja sam.
Dobiegające z zewnątrz odgłosy stawały się coraz cichsze. Światło, do tej pory sączące się przez szczeliny w ścianie obok mnie, teraz przeciskało się między kamieniami w ścianie za ołtarzem, na którym leżał Apu-Punchau. Wyglądało to tak, jakby ktoś wbijał w mrok świetliste noże o nieprawdopodobnie cienkich ostrzach.
Wreszcie zapadła ciemność. Wstałem z ziemi, z trudem rozprostowałem zeszlywniałe nogi i zacząłem powoli wędrować wzdłuż ściany, przesuwając po niej rękami w poszukiwaniu jakiegoś słabszego punktu. Wzniesiono ją z dużych głazów, między które uderzeniami drewnianych młotów powbijano mniejsze kamienie. Były one osadzone tak ciasno, że chyba dopiero czterdziesty albo pięćdziesiąty dał się odrobinę poruszyć. Gdyby udało mi się go wydłubać, mógłbym spróbować usunąć sąsiedni głaz i wyślizgnąć się przez otwór w ścianie.
Zadanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczałem, ponieważ ofiarne noże o jaspisowych ostrzach, których mnóstwo leżało wokół ołtarza, pękały jak suche patyki, kiedy próbowałem nimi usunąć zaschnięte spoiwo. W pewnej chwili, ogarnięty rozpaczą, wspiąłem się po ścianie jak pająk, w nadziei, że podobnie jak w wiosce czarnoksiężników, tak i tutaj droga do wolności wiedzie przez dach. Niestety, sklepienie okazało się równie solidne jak ściany, zeskoczyłem więc na ziemie i zacząłem na nowo wydrapywać glinę zakrwawionymi palcami.
Całkiem niespodziewanie, kiedy byłem już prawie pewien, że nic z tego nie będzie, kamień z łoskotem spadł na podłogę. Zamarłem w bezruchu, bojąc się odetchnąć, lecz Apu-Punchau nawet nie drgnął.
Poruszyło się natomiast coś innego: głaz usadowiony w ścianie bezpośrednio nad małym kamieniem przechylił się nieco w lewo, zaschnięta glina zaś popękała z trzaskiem przypominającym odgłos towarzyszący kruszeniu lodu i posypała mi się pod nogi lawiną niewielkich grudek.
Cofnąłem się o krok — w samą porę, jak się niebawem okazało. Usłyszałem zgrzytanie i skrzypienie, po czym głaz runął z hukiem zaledwie pół łokcia ode mnie, w nieregularnym otworze zaś, który po sobie zostawił, pokazały się gwiazdy. Bez trudu odszukałem wśród nich tę, która była mną: maleńki punkcik światła, pozornie taki sam jak dziesiątki tysięcy innych.
Nie ulega wątpliwości, że powinienem był zaczekać, ponieważ należało liczyć się z możliwością, iż lada chwila posypią się kolejne kamienie. Ja jednak od razu dałem susa na zwalony głaz, stamtąd dostałem się do wyrwy w ścianie, potem zaś na ulicę. Jak się należało domyślać, hałas obudził wielu ludzi; usłyszałem gniewne głosy mężczyzn chwytających oszczepy i siekiery, kilka oddechów później zaś ujrzałem ich wybiegających z domów.
Niewiele mnie to obchodziło. Dokoła mnie we wszystkich kierunkach ciągnęły się korytarze czasu, falujące łąki przykryte kopułami błękitnego nieba oraz szemrzące strumienie, które płyną przez wszystkie wszechświaty, od najwspanialszych poczynając na najbardziej podłych kończąc.
Obok jednego z nich trzepotała różnobarwnymi skrzydłami maleńka Tzadkiel, wzdłuż innego biegł zielony człowiek. Ja wybrałem samotny strumień, a więc podobny do mnie, i wszedłem do niego po kolana. Za moimi plecami Apu-Punchau wyszedł ze swego domu, zmrużył oczy oślepione blaskiem gwiazd i przykucnął w progu, by posilić się strawą pozostawioną tam przez jego wyznawców. Ja także odczuwałem głód; pomachałem mu, zaraz potem zaś odwróciłem się i ruszyłem przed siebie, by nigdy już go nie zobaczyć.
Kiedy wróciłem na planetę zwaną Ushas, znalazłem się na piaszczystej plaży — tej samej, z której wszedłem do morza w poszukiwaniu Juturny, tak blisko tego miejsca i czasu, jak to było możliwe.
Mniej więcej pięćdziesiąt łokci przede mną, po mokrym piasku szedł mężczyzna z drewnianą tacą, na której piętrzyły się świeżo upieczone, jeszcze gorące ryby. Podążyłem za nim. Niebawem dotarliśmy do częściowo zagrzebanego w piasku, płaskiego głazu, którego podstawę obmywały najdalej sięgające fale. Mężczyzna postawił tacę na kamieniu, zrobił dwa kroki wstecz i padł na kolana.
Zapytałem go w języku, którym za mego panowania posługiwano się we Wspólnocie, dla kogo przyniósł te ryby.
Spojrzał na mnie i dopiero wtedy zdziwił się, jakby zaskoczył go nie fakt, że ktoś do niego przemówił, lecz to, że uczynił to ktoś, kogo nigdy wcześniej nie widział.
— Dla Śpiącego — odparł. — Dla tego, który tu śpi, cierpiąc głód.
— Kim jest ten Śpiący?
— To samotny bóg. Często wyczuwam jego obecność. Śpi, ale jest głodny. Przynoszę mu ryby, aby wiedział, że jesteśmy jego przyjaciółmi, by nie pożarł nas, kiedy się obudzi.
— Czy teraz też tutaj jest?
Mężczyzna pokręcił głową.
— Czasem nawet widać go w świetle księżyca, choć zawsze znika, zanim zdążymy podejść. Dzisiaj w ogóle go nie wyczuwałem.
— Nie wyczuwałeś? powtórzyłem.
— Bo teraz wyczuwam. Od chwili, kiedy się zbliżyłeś.
Usiadłem na piasku i wziąłem jedną z ryb, po czym zachęciłem go gestem, aby poszedł w moje ślady. Ryba była tak gorąca, że z trudem mogłem ją utrzymać; należało się więc domyślać, że mężczyzna upiekł ją gdzieś w pobliżu. Usiadł naprzeciwko mnie, ale zaczął jeść dopiero wtedy, kiedy ponowiłem zaproszenie.
— Czy zawsze ty się tym zajmujesz?
Skinął głową.
— Każdy bóg ma kogoś. Mężczyźni służą bogom-mężczyznom, kobiety służą bogom-kobietom.
— A więc jesteście kapłanami i kapłankami.
— Owszem.
— Istnieje tylko jeden prawdziwy Bóg, Prastwórca — powiedziałem. — On uczynił wszystko i wszystkich.
Korciło mnie, aby dodać: „Nawet Tzadkiel”, ale opanowałem pokusę.
— Wiem o tym — odparł, po czym odwrócił spojrzenie, jakby bojąc się, że ujrzy wyraz niezadowolenia na mojej twarzy. — To znaczy, tak mają się sprawy z punktu widzenia bogów, bo dla nas, zwykłych ludzi, istnieją także inni, pomniejsi bogowie, którzy wydają nam się bardzo, ale to bardzo potężni. Dlatego czynimy wszystko, co w naszej mocy, aby byli z nas zadowoleni.
Uśmiechnąłem się, by pokazać mu, że się nie gniewam.
— A w jaki sposób oni wam się odwdzięczają?
— Istnieją czterej bogowie — odparł śpiewnym tonem. Domyśliłem się, że powtarzał te słowa wiele razy, zapewne przy okazji różnych obrzędów, a może także ucząc dzieci. — Pierwszym i najpotężniejszym spośród nich jest Śpiący. To bóg-mężczyzna. Zawsze odczuwa głód.
Kiedyś pożarł wszystkie lądy i może uczynić to ponownie, jeśli nie dostarczy mu się pożywienia. Chociaż utonął, to jednak nie może umrzeć i dlatego śpi tutaj, na plaży. Należą do niego wszystkie ryby, więc przed wyruszeniem na połów trzeba prosić go o pozwolenie.
Wszystkie srebrne ryby, które trafią do sieci, muszą wrócić do niego.
Sztormy świadczą o jego gniewie, łagodne wiatry o dobrym nastroju i łaskawości.
Stałem się Oannesem dla tych ludzi!
— Drugi bóg-mężczyzna nazywa się Odilo. Do niego należą wszystkie lądy pod powierzchnią morza. Ceni sobie naukę i dobre maniery.
Nauczył mężczyzn mówić, kobiety zaś pisać. Jest sędzią zarówno bogów, jak i ludzi, ale karze tylko tych, co zgrzeszyli przynajmniej trzy razy. Kiedyś miał pod swoją opieką kielich Prastwórcy. Do niego należy czerwone wino, więc otrzymuje je od swego kapłana.
Minęło trochę czasu, zanim przypomniałem sobie, kim był Odilo. Wyglądało na to, że Dom Absolutu oraz dwór Autarchy przeistoczyły się w legendach w królestwo Prastwórcy oraz Jego najbliższe otoczenie. Na dobrą sprawę nie było w tym nic dziwnego.
— Są też dwaj bogowie-kobiety. Pega jest boginią dnia. Należy do niej wszystko, na co padają promienie słońca. Pega kocha czystość.
Nauczyła kobiety krzesać ogień, piec i tkać. Wspomaga je w połogu i odwiedza w chwili śmierci. Jest pocieszycielką. Od swojej kapłanki dostaje brązowy chleb.
Skinąłem z aprobatą głową.
— Thais jest boginią nocy. Należy do niej wszystko, na co pada blask księżyca. Najbardziej lubi czułe szepty kochanków oraz ich miłosne uściski, oni zaś przed połączeniem muszą prosić ją o zgodę.
Jeśli tego nie uczynią, Thais rozpali płomień uczucia w sercu kogoś trzeciego i włoży mu do ręki ostry nóż. Objawia się dzieciom, aby oznajmić im, że już przestały być dziećmi. Jest uwodzicielką, od swojej kapłanki zaś dostaje złocisty miód.
— Wygląda na to, że macie dwoje bogów dobrych i dwoje złych — powiedziałem. — Złymi są Thais i Śpiący.
— Skądże znowu! Wszyscy bogowie są dobrzy, a szczególnie Śpiący. Bez niego wielu ludzi umarłoby z głodu. Tak, Śpiący jest naprawdę wielki! A kiedy Thais spóźnia się z przybyciem, jej miejsce zajmuje demon.
— A więc znacie i demony?
— Wszyscy znają demony.
— Chyba masz rację.
Taca była już prawie pusta, ja zaś najadłem się do syta. Kapłan — właściwie powinienem napisać: mój kapłan — zjadł tylko jedną, najmniejszą rybkę. Wstałem, zgarnąłem resztę i wrzuciłem do morza.
— To dla Juturny — poinformowałem go. — Wiecie, kto to taki?
Zerwał się na nogi natychmiast, jak tylko zobaczył, że podnoszę się z miejsca.
— Nie…
Byłem pewien, że niewiele brakowało, a nazwałby rnnie imieniem swego boga, ale w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi.
— Wobec tego całkiem możliwe, iż uważacie ją za jednego z demonów. Przez większą część życia ja też tak myślałem. Nie można wykluczyć, że ani wy, ani ja wcale tak bardzo się nie pomyliliśmy.
Skłonił mi się nisko i choć był znacznie wyższy od Odila i nieporównanie szczuplejszy, to odniosłem wrażenie, iż widzę przed sobą gadatliwego stewarda.
— Teraz pokaż mi, gdzie mieszka Odilo, drugi bóg-mężczyzna — zażądałem.
Ruszyliśmy plażą w kierunku, z którego niedawno przybyliśmy.
Wzgórza, które za mojej poprzedniej bytności w tym miejscu były brązowe i zupełnie nagie, teraz skryły się pod dywanem miękkiej, soczyście zielonej trawy. Rosło w niej mnóstwo kwiatów, a gdzieniegdzie dostrzegłem nawet młode drzewka.
Próbowałem oszacować, jak długo mnie tu nie było oraz ile czasu spędziłem wśród autochtonów w kamiennym mieście i choć moje wysiłki spełzły na niczym, to jednak podejrzewałem, iż oba te okresy trwały mniej więcej tyle samo. Zaraz potem pomyślałem z podziwem o zielonym człowieku, który zjawił się w dżungli dokładnie w chwili, kiedy go potrzebowałem. Co prawda, obaj wędrowaliśmy korytarzami czasu, ale on był w tym mistrzem, ja zaś zaledwie uczniem.
Zapytałem mego kapłana, jak dawno temu Śpiący pożarł wszystkie lądy.
Choć był bardzo opalony, to i tak bez trudu zauważyłem, że krew odpłynęła mu z twarzy.
— Bardzo dawno — odparł drżącym głosem, — Zanim ludzie pojawili się na Ushas.
— Skoro tak, to skąd o tym wiadomo?
— Bo opowiedział nam bóg Odilo. Czy gniewasz się na nas?
A wiec Odilo wcale nie spał, lecz podsłuchiwał moją rozmowę z Eatą.
— Nie — odparłem. — Chciałbym natomiast usłyszeć wszystko, co wiesz na ten temat. Czy to ty zjawiłeś się jako pierwszy na Ushas?
Pokręcił głową.
— Pierwsi byli ojciec mojego ojca i matka mojej matki. Spadli z nieba jak ziarno rzucone ręką Boga wszystkich bogów.
— Nie znając ognia i nie mając niczego… — mruknąłem.
Natychmiast przypomniałem sobie meldunek złożony przez młodego oficera o mężczyźnie i kobiecie, którzy wysiedli ze statku hieroduli na terenie należącym do Domu Absolutu. W związku z tym nie miałem żadnych trudności z odgadnięciem, kim byli przodkowie mego kapłana: marynarze pokonani przez istoty z moich wspomnień zapłacili za klęskę swoją przeszłością, tak samo jak ja zapłaciłbym przyszłością mych potomków, gdyby w decydującej bitwie porażkę ponieśli nie oni, lecz moja przeszłość.
Dość szybko znaleźliśmy się w wiosce. Na brzegu leżało kilka sprawiających niezbyt solidne wrażenie łodzi; wykonano je z pni drzew wyrzuconych na brzeg przez fale i nawet nie pomalowano, w związku z czym wszystkie były ciemnoszare, a miejscami wręcz czarne. Kilkanaście kroków od wody w równych rzędach stały chaty; niebawem przekonałem się, że wioskę zbudowano na planie kwadratu. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż stało się tak za sprawą Odila, który — jak niemal każdy sługa sprawujący jakąś istotną, funkcję — kochał porządek dla samego porządku. Chwilę potem zaświtała mi myśl, że zapewne on także był pomysłodawcą i projektantem łodzi; bądź co bądź, kiedyś samodzielnie zbudował tratwę, która ocaliła nam życie. Spomiędzy chat wyszły dwie kobiety oraz gromadka dzieci. W milczeniu odprowadzały nas wzrokiem, chwilę później zaś dołączył do nich mężczyzna zajmujący się uszczelnianiem kadłuba jednej z łodzi. Kapłan, który szedł pół kroku za mną, wskazał mnie ruchem głowy i wykonał gest tak szybki, że prawie go nie zauważyłem, a wtedy mężczyzna, kobiety i dzieci padli na kolana.
Czując się zupełnie tak, jakbym brał udział w jakimś przedstawieniu (co czyniłem w życiu częściej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać), rozłożyłem szeroko ramiona, pobłogosławiłem ich, potem zaś nakazałem, aby byli dla siebie dobrzy i dążyli ku szczęściu. My, pomniejsi bogowie, potrafimy tylko tyle, choć Prastwórca z pewnością może znacznie więcej.
Bardzo szybko zostawiliśmy wioskę z tyłu, nie na tyle daleko jednak, żebym nie usłyszał, jak mężczyzna ponownie zaczyna wbijać w szczeliny kadłuba konopne powrozy, dzieci zaś wracają do swoich zabaw. Zapytałem, czy jeszcze daleko do miejsca, gdzie przebywa Odilo.
— Jesteśmy już bardzo blisko — odparł mój kapłan, wyciągając rękę.
Skręciliśmy w głąb lądu i właśnie docieraliśmy do szczytu łagodnego pagórka. Widać stąd było zbocze następnego, na nim zaś trzy płaskie głazy udekorowane wilczomleczem, krwawnikiem i rutą.
— Tam właśnie śpią pozostali bogowie — powiedział.