Rozdział L Ciemność w Domu Dnia

Wysoka kobieta i ja przeprowadziliśmy się do domu szamana. gdzie zamieszkaliśmy w najlepszym pokoju. Nie pozwolono mi już pracować, znoszono natomiast chorych i rannych, w nadziei, że ich uzdrowię. Niektórych istotnie wyleczyłem — albo tak jak Declana, albo korzystając ze sposobów, jakich uczono nas w konfraterni, byśmy w razie potrzeby mogli przedłużać życie klientom — wielu jednak umarło w moich ramionach. Przypuszczalnie mógłbym ich ożywić, ale nigdy nie próbowałem tego uczynić, mając wciąż przed oczami nieszczęsnego Zamę.

Dwa razy zaatakowali nas nomadzi. Hetman zginął już na początku pierwszej bitwy, więc stanąłem na czele jego ludzi i odegnaliśmy napastników. Wkrótce wybrano nowego hetmana, lecz wiele wskazywało na to, iż uważa się on — i jest uważany przez tych, którzy go wybrali — jedynie za kogoś w rodzaju mego pomocnika. Podczas drugiej bitwy ja poprowadziłem główne siły, on natomiast wraz z niewielkim oddziałem doborowych łuczników zaszedł nieprzyjaciół od tyłu. Urządziliśmy im taką rzeź, że od tej pory zostawili nas w spokoju.

Jakiś czas potem w miasteczku zaczęto wznosić budowlę znacznie większą i bardziej okazałą od pozostałych. Choć miała grube ściany i solidne łuki, obawiałem się, że może zawalić się pod ciężarem dachu z gliny i słomy, w związku z czym nauczyłem kobiety wypalać gliniane dachówki, znacznie lżejsze i nieporównanie bardziej praktyczne. Kiedy budynek został ukończony, a dachówki ułożone, rozpoznałem dach. na którym umarła Jolenta i zrozumiałem, że zostanę pod nim pochowany.

Choć zapewne wyda ci się to co najmniej dziwne, mój czytelniku, aż do tej pory rzadko myślałem o ostatnim spotkaniu z wodnicą oraz o kierunkach, które mi wskazała, znacznie chętniej wracając pamięcią na Urth Starego Słońca, taką, jaką była za czasów mego dzieciństwa lub wtedy, gdy panowałem jako Autarcha. Teraz jednak sięgnąłem do świeższych wspomnień, bo choć wywoływały we mnie lęk, to jednak stwierdziłem, że znacznie bardziej boję się śmierci.

Kiedy siedziałem na skalnym cyplu wyrastającym ze zbocza Góry Typhona i obserwowałem zbliżających się żołnierzy, ujrzałem łąkę rozciągającą się za granicą Briaha — tak wyraźnie, jak obecnie widziałem co dnia pola obsiane kukurydzą. Kiedy jednak stałem się Nowym Słońcem i dysponowałem siłą młodej, potężnej gwiazdy, nie wiedzieć czemu odniosłem wrażenie, iż nigdy nie zdołam tam dotrzeć. Teraz nie byłem już Nowym Słońcem, stare zaś miało przed sobą jeszcze długi okres panowania. Raz czy dwa, tuż przed zaśnięciem, wydawało mi się, że w naszym pokoju otwiera się wejście do korytarzy czasu; natychmiast zrywałem się do biegu i budziłem się, by stwierdzić, że zewsząd otaczają mnie kamienne ściany.

Pewnego dnia zszedłem na dno wąwozu i ruszyłem z powrotem drogą, którą jakiś czas temu przebyłem. Dotarłem do resztek żałosnego murku, który usiłowałem wznieść, przerażony parskaniem drapieżnego kota, i nawet pokonałem jeszcze mile albo dwie, ale w końcu wróciłem do miasta, zaledwie dzień po tym, jak je opuściłem.

Kiedy wreszcie zupełnie straciłem rachubę czasu, kiedy miesiące wydawały mi się długie jak lata, lata zaś umykały jak dni, uświadomiłem sobie, że jeśli nie zdołam odnaleźć wejścia do korytarzy czasu (a wszystko wskazywało na to, że nie zdołam), to przynajmniej powinienem spróbować odszukać Juturnę, a żeby to uczynić, muszę wrócić nad brzeg morza.

O świcie następnego dnia zawinąłem w kawałek płótna kilka podpłomyków oraz nieco suszonego mięsa i opuściłem kamienne miasto kierując się prosto na zachód. Z trudem poruszałem zesztywniałyrni nogami, a kiedy po siedmiu albo ośmiu wachtach nieprzerwanego marszu potknąłem się i skręciłem nogę w kolanie, poczułem, że stałem się na powrót tym samym Severianem, który kiedyś wszedł na pokład statku Tzadkiel. Podobnie jak on nie zawróciłem z drogi, lecz parłem naprzód, nie zważając na przeciwności. Dawno już przywykłem do palących promieni Starego Słońca, a akurat o tej porze roku nie były one zbyt dokuczliwe.

Wieczorem dogonił mnie młody hetman w towarzystwie kilku ludzi.

Chwycili mnie za ramiona i usiłowali zmusić do powrotu, ale ja powiedziałem im, że zmierzam nad Ocean i mam nadzieję pozostać tam na zawsze.

Usiadłem raptownie i rozejrzałem się dokoła, ale nic nie zobaczyłem. Przez chwilę byłem niemal pewien, że straciłem wzrok, ale potem zjawił się Osipago otoczony błękitną poświatą.

— Jesteśmy tutaj, Severianie — powiedział.

Pamiętając o tym, że jest tylko mechanizmem, a mimo to panem Barbatusa i Famulimusa, odparłem:

— Wraz ze światłem pojawi się bóg z maszyny… Tak powiedział mistrz Malrubius, kiedy po mnie przyszedł.

— A więc odzyskałeś przytomność — zadźwięczał w mroku przyjemny dla ucha baryton Barbatusa. — Co pamiętasz?

— Wszystko. Zawsze wszystko pamiętam.

W powietrzu unosił się fetor gnijących ryb.

— Właśnie dlatego zostałeś wybrany, Severianie — zaśpiewał Famulimus. — Tylko ty jeden spośród mnóstwa szlachetnych książąt.

Tylko ty mogłeś uchronić swoją rasę przed pogrążeniem się w otchłani wiecznego zapomnienia.

— I tylko ja mogłem potem zostawić ją na lasce losu — dodałem.

Nikt mi nie odpowiedział.

— Wiele nad tym myślałem — odezwałem się ponownie. — Spróbowałbym wrócić znacznie wcześniej, gdybym tylko wiedział jak.

Głos Osipago był tak głęboki, że nie tyle słyszałem go, co raczej wyczuwałem kośćmi czaszki.

— Czy teraz już rozumiesz, dlaczego nie było to możliwe?

Skinąłem pokornie głową.

— Ponieważ wykorzystałem moc Nowego Słońca, by popłynąć pod prąd czasu tam, gdzie Nowe Słońce jeszcze nie istniało. Kiedyś wierzyłem, że wy trzej jesteście bogami, nad sobą zaś macie jeszcze potężniejszych bogów, to znaczy hierarchów. Teraz ja sam zostałem uznany za boga. Autochtoni obawiali się, że zechcę zanurzyć się w Oceanie, zostawiając ich w objęciach wiecznej nocy. Jednak w rzeczywis tości tylko Prastwórca jest Bogiem zdolnym powoływać do życia rzeczywistość oraz gasić ją jednym dmuchnięciem. My wszyscy, nie wyłączając Tzadkiel, potrafimy jedynie manipulować tym, co on stworzy. — Nigdy nie byłem najmocniejszy w wymyślaniu porównań, lecz tym razem czułem, że muszę się jakimś posłużyć. — Byłem jak armia, która cofnęła się tak daleko, że straciła łączność z dowództwem i przestała otrzymywać zaopatrzenie. — Właściwie powinienem na tym zakończyć, ale nie zdołałem powstrzymać słów cisnących mi się na usta: — Armia, która poniosła klęskę.

— Podczas wojny pokonani zostają tylko ci, Severianie, którzy złożą broń otrzymawszy rozkaz, żeby się poddać. Dopóki walczą, mogą zginąć, lecz wtedy w żadnym przypadku nie można tego nazwać przegraną.

— Poza tym, kto wie, czy właśnie tak nie było lepiej? — zauważył Barbatus. — Jesteśmy przecież tylko narzędziami w Jego rękach.

— Wiem też coś jeszcze — ciągnąłem. — Coś, co pojąłem właściwie dopiero w tej chwili: dlaczego mistrz Malrubius mówił mi o lojalności wobec Boskiej Istoty oraz wobec osoby władcy. Otóż chciał mi przez to dać do zrozumienia, że powinniśmy z ufnością przyjmować taki los. jaki nam zgotowano. To wy go przysłaliście, rzecz jasna.

— Owszem, ale wyraził tę prawdę własnymi słowami. Byłoby dobrze, gdybyś z tego także zdawał sobie sprawę. Podobnie jak hierogramaci potrafimy powoływać do życia ludzi czerpiąc ze wspomnień tych, którzy ich pamiętają, i tak samo jak oni nigdy nie fałszujemy ich osobowości.

— Wciąż jednak jest wiele spraw, których nie rozumiem. Kiedy spotkaliśmy się na statku Tzadkiel, widzieliście mnie po raz pierwszy i na tej podstawie domyśliłem się, iż jest to nasze ostatnie spotkanie.

Teraz rozmawiamy ponownie. Jak to możliwe?

— Trudno wyobrazić sobie nasze zdumienie, Severianie, kiedy ujrzeliśmy cię tu, niemal u zarania dziejów ludzkości — zaśpiewał Famulimus. — Podążyliśmy tak daleko wstecz ścieżką czasu, że w świecie, z którego przybyłeś, zdążyło minąć wiele stuleci.

— A więc jednak wiedzieliście, że tu będę?

— Owszem, ponieważ sam nam o tym powiedziałeś — odparł Barbatus, wyłaniając się z cienia. — Czyżbyś zapomniał, że byliśmy twymi doradcami? Opowiedziałeś nam, jak zginął człowiek o imie niu Hildegrin, więc obserwowaliśmy to miejsce, czekając, aż się zjawisz.

— Ja także na was czekałem. Tak długo, że aż umarłem. Autochtoni… To znaczy, ci ludzie…

Umilkłem, lecz nikt nie kwapił się, by coś powiedzieć. Wreszcie przemówiłem ponownie:

— Osipago, czy mógłbyś oświetlić miejsce, w którym niedawno stał Barbatus?

Maszyna skierowała czujniki na Barbatusa, lecz nie wykonała żadnego ruchu.

— Chyba będziesz musiał nim pokierować, Barbatusie — zanucił Famulimus. — Wydaje mi się jednak, że najpierw powinniśmy za spokoić ciekawość Severiana. Jak możemy od niego wymagać, by niósł tak wielki ciężar, jeśli nie traktujemy go jak mężczyznę?

Barbatus skinął głową; na ten znak Osipago przesunął się w pobliże miejsca, gdzie zaraz po odzyskaniu przytomności zobaczyłem Barbatusa. Teraz ujrzałem tam widok, który spodziewałem się ujrzeć i którego się obawiałem: zwłoki człowieka zwanego przez autochtonów Głową Dnia. Na przedramionach miał złote bransolety wysadzane pomarańczowymi hiacyntami i zielonymi szmaragdami.

— Chcę wiedzieć, jak tego dokonaliście.

Barbatus w milczeniu pogładził się po brodzie.

— Przecież wiesz, kto uczył cię na brzegu niespokojnego morza i walczył o ciebie, kiedy ważyły się losy Urth — zaśpiewał cicho Famulimus.

Wytrzeszczyłem na niego oczy. Twarz miał jak zwykle piękną i nieludzką, lecz tym razem nie przypominała nieruchomej maski, gdyż pojawił się na niej wyraz całkowitej obojętności.

— A więc jestem eidolonem? Duchem?

Spojrzałem na swoje ręce w nadziei, że ich widok podniesie mnie na duchu; trzęsły się tak bardzo, iż musiałem z całej siły przycisnąć je do ud. — Ci, których nazywasz eidolonami, to wcale nie duchy, lecz istoty utrzymujące się przy życiu dzięki energii czerpanej z zewnętrznego źródła — wyjaśnił Barbatus. — Z kolei to, co nazywasz materią, jest w rzeczywistości związaną energią, trwającą w tej postaci dzięki sobie samej.

Nigdy w życiu nie pragnąłem zapłakać tak bardzo jak właśnie w tej chwili.

— Rzeczywistość? Czy w ogóle istnieje coś takiego?

Gdybym się rozpłakał, osiągnąłbym nirwanę, ale twarda szkoła zrobiła swoje i nie uroniłem ani jednej łzy. Przez głowę przemknęła mi zwariowana myśl, czy eidolony w ogóle potrafią płakać.

— Tworzysz ją, Severianie, mówiąc o tym, co ci się nią wydaje.

Przed chwilą mówiliśmy o tym, który potrafi stworzyć ją w milczeniu.

Prości ludzie zwą go Bogiem, natomiast ty, jako człowiek wykształcony, nazywasz go Prastwórcą. Każdy z was nigdy nie był niczym więcej niż jego eidolonem.

— A kto teraz utrzymuje mnie przy życiu? Osipago? Jeśli tak, to nie musisz się już trudzić, przyjacielu.

— Nie wykonuję twoich poleceń, Severianie — zadudnił mechanizm. — Przekonałeś się o tym już dawno temu.

— Przypuszczam, że nawet gdybym odebrał sobie życie, Osipago znalazłby sposób, aby mnie wskrzesić?

Barbatus pokręcił głową: w sposobie, w jaki to uczynił, było coś nieludzkiego.

— Po co? Przecież zaraz potem znowu byś je sobie odebrał. Jeśli naprawdę pragniesz umrzeć, bardzo proszę, rób, co chcesz. W tym miejscu od dawna składa się rytualne ofiary, więc Osipago może przynieść ci jeden z porzuconych kamiennych noży.

Niedawno sam sobie wydawałem się zaledwie snem, ale teraz sięgnąłem do wspomnień i znalazłem tam Valerię, Theclę, starego Autar-chę, a nawet małego Severiana.

— Nie — odparłem. — Będziemy żyć.

— Tak myślałem — powiedział z uśmiechem Barbatus. — Znamy cię od dawna, Severianie — może nie uwierzysz, ale minęła już połowa naszego życia — i wiemy, że jesteś jak chwast, który rośnie tym lepiej, im częściej i mocniej jest deptany.

Osipago wydał odgłos przypominający chrząknięcie.

— Jeśli chcecie jeszcze rozmawiać, przeniosę nas do bardziej od powiedniego czasu. Niebawem będę musiał podłączyć się do stosu naszego statku.

Famulimus potrząsnął pięknie ukształtowaną głową, Barbatus zaś spojrzał na mnie pytająco.

— Szczerze mówiąc, wolałbym zostać tutaj — powiedziałem. — Barbatusie, będąc na statku wpadłem do głębokiego szybu. Co prawda spadałem bardzo powoli, ale ze względu na ogromną wysokość odniosłem poważne obrażenia. Nie umarłem chyba tylko dlatego, że zaopiekowała się mną sama Tzadkiel.

Umilkłem, starając się przywołać z pamięci wszystkie szczegóły.

— Mów dalej — ponaglił mnie Barbatus. — Nie wiemy, co chcesz nam powiedzieć.

— Znalazłem tam martwego człowieka o policzku naznaczonym taką samą blizną jak ta, która oszpeciła moją twarz. Wiele lat wcześniej został także zraniony w nogę. Leżał na dnie szybu, ukryty między dwiema nieczynnymi maszynami…

— Jednak w taki sposób, żebyś nie zdołał go ominąć, prawda? — zapytał Famulimus.

— Całkiem możliwe. Wiedziałem, że to sprawka Zaka, a Zak był Tzadkiel, albo przynajmniej jej częścią, choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy.

— Za to zdajesz sobie teraz. Pospiesz się, Severianie. Pora wygłosić mowę.

Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, więc dodałem niepewnym tonem:

— Trup miał pokiereszowaną twarz, lecz mimo to był bardzo podobny do mnie. Pomyślałem sobie jednak, że nie mogłem… że nie mogę tu umrzeć, ponieważ byłem pewien, iż zostanę pochowany w grobowcu w naszej nekropolii. Opowiadałem wam o nim, prawda?

— Wiele razy — zadudnił Osipago.

— Odlany z brązu wizerunek jest bardzo podobny do mnie. Poza tym, istnieje przecież Apu-Punchau. Kiedy pojawił się… Cumaeana także była hierodulą, jak wy. Dowiedziałem się lego od ojca Inire.

Famulimus i Barbatus skinęli głowami.

— A więc, kiedy ujrzałem Apu-Punchau, natychmiast zrozumiałem, że widzę samego siebie, choć wówczas jeszcze nie miałem pojęcia, jak to możliwe.

— Ani my, kiedy opowiedziałeś nam o tym zdarzeniu — przyznał Barbatus. — Dopiero teraz wszystko się wyjaśniło.

— Więc oświeć i mnie!

Wskazał nieruchome ciało.

— Oto Apu-Punchau.

— Oczywiście. Wiem o tym już od dawna. Przecież autochtoni nazwali mnie tym imieniem i wznieśli ten budynek. Miała to być Świątynia Dnia, Świątynia Starego Słońca. Jestem więc nie tylko Se-verianem, lecz także Apu-Punchau, Głową Dnia. W jaki sposób moje ciało powstanie z martwych? A przede wszystkim, jak to możliwe, żebym tu umarł? Przecież Cumaeana powiedziała, że to był jego dom, nie grobowiec.

Mówiąc te słowa niemal ujrzałem przed sobą starą, pomarszczoną kobietę z mądrym wężem.

— Powiedziała ci również, że nie zna zbyt dobrze tych czasów — przypomniał mi Famulimus.

— Istotnie.

— Jak może umrzeć gorące słońce, które co dnia pojawia się na niebie? Jak możesz umrzeć ty, który jesteś tym słońcem? Bardzo prosto: twoi ludzie przynieśli cię tu z oznakami największej czci i śpiewem na ustach, po czym wyszli i zamurowali drzwi, żebyś żył wiecznie.

— Wiemy, że kiedyś sprowadzisz Nowe Słońce — odezwał się Barbatus. — Mijaliśmy ten czas, podobnie jak wiele innych, spiesząc na spotkanie w zamku olbrzyma; sądziliśmy, że będzie ono ostatnim, ale jak się okazuje, nie mieliśmy racji. Czy wiesz jednak, kiedy narodziła się gwiazda, którą ściągnąłeś do tego systemu planetarnego, aby uleczyła starą?

— Wylądowałem na Urth za panowania Typhona, kiedy rzeźbiono pierwszą górę. Przedtem byłem na statku Tzadkiel.

— Który niekiedy pędzi szybciej od pchającego go wiatru — mruknął Barbatus. — A więc nic nie wiesz.

— Jeśli pragniesz naszej rady, opowiedz nam o wszystkim, co cię spotkało zarówno tam, jak i tutaj — zaśpiewał Famulimus. — Poruszając się po omacku, z pewnością nie wywiążemy się dobrze z roli przewodników.

Zdałem im szczegółową relację z wydarzeń, w jakich uczestniczyłem, poczynając od zabójstwa stewarda przed drzwiami mojej kajuty, kończąc na odzyskaniu przytomności w domu Apu-Punchau. Jak dobrze wiesz, czytelniku, nigdy nie posiadłem umiejętności odróżniania istotnych szczegółów od tych mało ważnych; częściowo odpowiedzialne za taki stan rzeczy jest zapewne towarzyszące mi od dawna przekonanie, że każdy detal może okazać się istotny. Ponieważ znacznie łatwiej jest poruszać językiem niż piórem, moja ustna opowieść była znacznie bardziej szczegółowa od tej, którą teraz masz przed oczami.

Wciąż jeszcze mówiłem, kiedy przez szczelinę między kamieniami do wnętrza budowli przedostał się promień słońca. Dzięki temu dowiedziałem się, że odzyskałem przytomność nocą i że już zaczął się nowy dzień.

Dopiero zacząłem zbliżać się do końca opowieści, kiedy z zewnątrz dobiegło skrzypienie garncarskich kół oraz przekomarzania kobiet podążających ku rzece, która kiedyś miała wyschnąć, skazując miasto na zagładę.

Wreszcie powiedziałem:

— Tyle ode mnie; teraz wasza kolej. Czy bogatsi o te informacje będziecie w stanie wyjaśnić mi tajemnicę Apu-Punchau?

Barbatus skinął głową.

— Myślę, że tak. Wiesz już zapewne, że kiedy statek mknie miedzy słońcami, wachty i dni upływające na pokładzie mogą równać się latom i stuleciom na Urth?

— Owszem, a dzieje się tak, ponieważ upływ czasu mierzymy porównując go do prędkości światła.

— Twoja gwiazda, biała fontanna, narodziła się na długo przed panowaniem Typhona — przypuszczam, że z punktu widzenia tych ludzi jest to niezbyt odległa przyszłość.

Odniosfem wrażenie, że na twarzy Famulimusa pojawiło się coś jakby cień uśmiechu — a może istotnie był to uśmiech?

— Nawet na pewno, Barbatusie, bo przecież Severian przybył tu właśnie dzięki mocy tej gwiazdy — zanucił. — Pędząc na szczycie fali czasu, dociera tam, dokąd go zaniesie, po czym musi tam zostać, ponieważ nie ma możliwości powrotu.

Nawet jeśli ta uwaga zbiła Barbatusa z tropu, to nie dał niczego po sobie poznać.

— Możliwe, że twoja moc powróci, kiedy do Urth dotrze blask nowej gwiazdy. Jeśli tak się stanie, wówczas Apu-Punchau przebudzi się ze snu, naturalnie pod warunkiem, że zechce opuścić miejsce, w którym się znalazł.

— Obudzi się do życia, żeby zginąć? — wyszeptałem. — To okropne!

Famulimus był odmiennego zdania.

— Raczej cudowne, Severianie. Obudzi się ze śmierci, aby pomóc ludziom, którzy go kochali.

Zastanowiłem się nad tym głęboko, a oni stali bez ruchu, cierpliwie czekając na rezultat moich rozmyślań.

Może śmierć tylko dlatego wydaje nam się taka przerażająca, że stanowi wyraźną granicę między cudami a okropieństwami życia? — odezwałem się wreszcie. — Po przekroczeniu tej granicy zapominamy o wszystkim co piękne, widzimy natomiast tylko to co straszne…

— Ufamy, że tak właśnie mają się sprawy, Severianie — zadudnił Osipago.

— Skoro jednak Apu-Punchau jest mną, a ja jestem nim, to do kogo należało ciało, które znalazłem na statku Tzadkiel?

Famulimus udzielił mi odpowiedzi głosem tak cichym, że jego śpiew przypominał szeptaną kołysankę.

— Tego człowieka urodziła twoja matka — tak przynajmniej wynika ze wszystkiego, co zostało powiedziane do tej pory. Zapłakałbym nad jej nieszczęściem, gdybym potrafił płakać, ale nie nad tobą. Potężna Tzadkiel zrobiła wtedy to samo, co my czynimy teraz: sięgnęła w głąb twego martwego umysłu i uczyniła cię na nowo takim, jakim byłeś.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że stając przed sędziowskim fotelem Tzadkiel na Yesodzie byłem już eidolonem, którego sama stworzyła?

— „Stworzyła” nie jest właściwym określeniem — wymamrotał Osipago. — Właściwszym byłoby chyba „urealniła”.

Nic nie rozumiejąc spojrzałem błagalnie na Famulimusa.

— Stanowiłeś myśl zatrzymaną w swoim martwym umyśle. Ona przyoblekła tę myśl w ciało i pomogła zaleczyć się śmiertelnej ranie, którą ci zadano.

— Krótko mówiąc stałem się ruchomą, mówiącą kopią samego siebie. — Choć wypowiedziałem te słowa, wolałem nie zastanawiać się nad ich znaczeniem. — Upadek zabił mnie tak samo, jak zabili mnie ludzie z kamiennego miasta.

Schyliłem się, by dokładniej obejrzeć zwłoki Apu-Punchau.

— Odnoszę wrażenie, że tutaj zostałeś po prostu uduszony — bąknął Barbatus.

— Dlaczego Tzadkiel zwyczajnie mnie nie wskrzesiła, tak jak ja wskrzesiłem Zamę? Dlaczego nie uzdrowiła mnie, tak jak uzdrowiłem Herenę? Dlaczego musiałem umrzeć?

Chyba nic jeszcze nie zdumiało mnie i przestraszyło tak bardzo jak to, co wydarzyło się zaraz potem: otóż Famulimus przyklęknął i ucałował ziemię przed moimi stopami.

— Na jakiej podstawie przypuszczasz, że Tzadkiel dysponuje taką mocą? — zapytał Barbatus. — Famulimus, Osipago i ja w porównaniu z nią jesteśmy nikim, ale nie zaliczamy się w poczet jej niewolników, i choć bez wątpienia jest potężna, to przecież nie przewodzi swojej rasie ani nie została jej zbawicielem.

Powinienem chyba poczuć się dowartościowany, ale zamiast tego ogarnęło mnie trudne do opisania zakłopotanie. Dałem znak Famuli-musowi, żeby wstał z kolan, po czym wykrztusiłem:

— Przecież… Przecież wy możecie wędrować korytarzami czasu!

Famulimus wyprostował się, natomiast dla odmiany na kolana padł Barbatus.

— Ale tylko na niewielkie odległości, Severianie — zanucił Famulimus. — I wyłącznie wstecz. Wskazówki naszych zegarów poruszają się w przeciwną stronę.

— Gdybyśmy zastosowali się do życzenia Osipago i pozwolili mu przenieść nas w lepsze miejsce, jednocześnie cofnęlibyśmy się w przeszłość, a to nie byłoby dla ciebie dobre rozwiązanie.

— Chce zapytać was jeszcze tylko o jedno, zacni hierodule, zanim zwrócicie mnie memu czasowi. Kiedy rozmawiałem z mistrzem Malrubiusem nad brzegiem morza, rozwiał się w srebrzysty pył, a jednak…

Umilkłem, niezdolny powiedzieć ani słowa więcej, lecz moje oczy skierowały się ku zwłokom Apu-Punchau.

Barbatus skinął głową.

— Tamten eidolon, jak ich nazywasz, istniał przez bardzo krótki czas. Nie wiem, z jak wielkich zasobów energii korzystała Tzadkiel. żeby umożliwić ci egzystencję na statku; możliwe, że ty sam czerpałeś ją z każdego źródła, jakie akurat znalazło się w pobliżu, podobnie jak wykorzystałeś energię statku próbując wskrzesić stewarda. Jednak nawet jeśli przybywając tutaj oddaliłeś się od tych źródeł, to przecież istniałeś bardzo długo: na statku, na Yesodzie, znowu na statku, w szalupie, w czasach Typhona, i lak dalej. Przez cały czas oddychałeś, jadłeś i piłeś, wchłaniając materię i wykorzystując ją dla zaspokojenia potrzeb swego ciała, które także w końcu stało się materialne.

— Co nie zmienia faktu, że nie żyję, i to nawet nie tutaj, ale tam, w przyszłości, na statku Tzadkiel.

— Na statku Tzadkiel zostało martwe ciało twego bliźniaka — odparł Barbatus. — Można chyba powiedzieć, że gdyby on nie zginął, nie zdołalibyśmy dokonać tego, czego dokonaliśmy, ponieważ każda żywa istota składa się z czegoś więcej niż tylko z materii. Umilkł na chwilę i spojrzał błagalnie na Famulimusa, lecz nie otrzymał od niego pomocy. — Co wiesz o duszy, Severianie?

Przypomniałem sobie słowa Avy: „Jesteś materialistą, jak wszyscy, którym brakuje wykształcenia, ale twój materializm jest płytki i powierzchowny”. Mała Ava zginęła razem z Foilą i całą resztą.

— Nic — szepnąłem. — Nic nie wiem o duszy.

— Jest z nią trochę tak jak w pewnym wierszu. Famulimusie, jak brzmiał fragment, który mi przypomniałeś?

Zbudź się, bo ranek w czarę wypełnioną nocą cisnął kamieniem, aż gwiazdy z krzykiem pierzchły…

— Tak — powiedziałem. — Teraz rozumiem.

Barbatus wyciągnął rękę.

— Przypuśćmy, że napisałbym te słowa na ścianie, a potem jeszcze raz, na sąsiedniej. Które z nich byłyby prawdziwe?

— Jedne i drugie — odparłem. — A zarazem żadne. Prawdziwych słów nie sposób oddać ani mową. ani w piśmie. Nie rnam pojęcia, czy i jak można to uczynić.

— Tak samo jest z duszą. Była zapisana tutaj. — Wskazał martwego człowieka. — Teraz jest zapisana w tobie. Kiedy światło białej fontanny dotrze do Urth, pojawi się tam, gdzie kiedyś mieszkała, ale to nie znaczy, że opuści ciebie. Chyba że…

Umilkł, a ja czekałem na ciąg dalszy. Przerwany wątek podjął jednak nie on, lecz Osipago.

— Chyba że się zanadto do niego zbliżysz. Jeśli napiszesz czyjeś imię na piasku, a potem jeszcze raz przesuniesz palcem po narysowanych wcześniej liniach, w dalszym ciągu będziesz widział przed sobą tylko jedno imię. Dwa prądy płynące przez przewodnik łączą się w jeden.

— Już raz znalazłeś się zbyt blisko — zaśpiewał Famulimus. — Stało się to właśnie tułaj, w kamiennym mieście. On wtedy zniknął, ty zaś pozostałeś. Czyżbyś nie zastanawiał się, dlaczego nasze eidolony — zawsze stanowią odbicie martwych ludzi? Pamiętaj, że cię ostrzegaliśmy.

Barbatus skinął głową.

— Jeśli jednak chodzi o twój powrót w przyszłość, to niestety nie możemy ci pomóc. Zielony człowiek wiedział na ten temat znacznie więcej od nas, albo może dysponował bardziej wydajnymi źródłami energii. Zostawimy ci żywność, wodę i światło, ale będziesz musiał zaczekać na nadejście białej fontanny. Tak jak powiedział Famulimus, to nie powinno trwać długo.

— Nie niszcz tego ciała, Severianie! — dobiegł mnie śpiewny szept. Spojrzałem na Famulimusa i przekonałem się, że rozwiewa się niczym mgła. — Nie czyń tego, choćbyś odczuwał nie wiadomo jak wielką pokusę. Pamiętaj, że cię ostrzegaliśmy!

Barbatus i Osipago znikli w czasie, kiedy obserwowałem Famulimusa. Delikatny śpiew umilkł i dom Apu-Punchau wypełniła cisza, w której słychać było tylko jego słaby oddech.

Загрузка...