Żyjąc wśród katów wielokrotnie widywałem bitych klientów — bitych nie przez nas, ponieważ my zadawaliśmy tylko takie katusze, jakie zlecono wyrokiem sądu, lecz przez żołnierzy, którzy eskortowali nieszczęśników w drodze do i z Cytadeli. Bardziej doświadczeni zasłaniali głowy i twarze ramionami, podbrzusza zaś goleniami; co prawda, w ten sposób eksponuje się kręgosłup, lecz tego i tak nie da się ochronić.
Zaraz po tym, jak zostałem wywleczony przed oberżę, usiłowałem się bronić, więc należy przypuszczać, iż największe cięgi dostałem właśnie wtedy, a także nieco później, kiedy straciłem przytomność (a raczej kiedy straciła przytomność marionetka, którą sterowałem z bardzo, bardzo daleka), Ocknąwszy się stwierdziłem, że razy w dalszym ciągu spadają na moje ciało, i spróbowałem zastosować tę samą metodę co nasi klienci.
Żołnierze kopali mnie ciężkimi buciorami oraz, co było znacznie bardziej niebezpieczne, tłukli okutymi kolbami muszkietów. Ból docierał do mojej świadomości jakby przez ścianę; znacznie większe wrażenie robiły na mnie same ciosy, gwałtowne i niespodziewane.
Nagle zapanował spokój, oficer zaś kazał mi podnieść się z ziemi. Dźwignąłem się na nogi, lecz natychmiast straciłem równowagę i upadłem, dostałem tęgiego kopniaka, ponownie wstałem i ponownie runąłem jak długi. Poczułem, że na szyję zakładają mi rzemienną pętlę; gwałtowne szarpnięcie, które poderwało mnie z ziemi, prawie mnie udusiło, lecz napięty rzemień pomógł mi utrzymać się na nogach. W ustach miałem pełno krwi; wyplułem ją, lecz zaraz napłynęła kolejna porcja. Zacząłem się zastanawiać, czy aby któreś ze złamanych żeber nie przebiło płuc.
Na ulicy leżało bez ruchu czterech muszkieterów; z trudem przypomniałem sobie, jak wyrwałem jednemu z nich broń, lecz nie wiedziałem, jak ją odbezpieczyć, w związku z czym mogłem się nią posługiwać tylko jak maczugą. Czasem od takich drobnostek zależy dalszy bieg naszego życia. Okazało się, że spośród tej czwórki trzech nie żyje.
— Zabiłeś ich! — ryknął na mnie oficer.
Splunąłem mu w twarz krwią.
Spodziewałem się, że za ten bezsensowny czyn zostanę ukarany kolejnym biciem i zapewne by się tak stało, gdyby nie to, że otaczało nas co najmniej stu ludzi, obserwujących zajście w świetle sączącym się z okien gospody. Tłum zamruczał groźnie i zafalował, ja zaś odniosłem wrażenie, iż przynajmniej część żołnierzy podziela jego uczucia: przypominali strażników ze sztuki doktora Talosa, starających się ochronić Meschiane, czyli Dorcas, która była matką nas wszystkich.
Dostarczono nosze, położono na nich rannego muszkietera i kazano dwóm wieśniakom nieść go za oddziałem. Martwym musiał wystarczyć wóz ciągnięty przez woły. Pozostali żołnierze otoczyli mnie ciasnym pierścieniem, po czym, pod wodzą oficera, ruszyliśmy w kierunku oddalonej o kilkaset kroków przystani.
Wkrótce potknąłem się i upadłem, a wówczas z tłumu doskoczyli do mnie dwaj ludzie i pomogli mi się podnieść. Dopóki nie stanąłem z powrotem na nogach, przypuszczałem, że to Declan i śniadoskóry żeglarz, albo może Declan i Hadelin, ale spojrzawszy na nich stwierdziłem, że widzę ich po raz pierwszy w życiu. Zdarzenie to rozwścieczyło oficera, kiedy bowiem upadłem po raz drugi, dobył pistolet i strzelił im pod nogi, po czym rzucił się na mnie i kopał tak długo, aż sam się podniosłem, korzystając wyłącznie z pomocy rzemiennej pętli i ciągnącego za nią z całej siły żołnierza.
„Alcyone” stała tam, gdzie ją zostawiliśmy, obok niej jednak pojawiła się jednostka, jakiej nigdy nie widziałem, o maszcie tak cienkim, że wydawało się niemożliwe, by utrzymał jakikolwiek żagiel, oraz z zainstalowanym na przednim pokładzie obrotowym działem nieco mniejszym od tego, w które była uzbrojona,,Samru”.
Widok działa oraz stojących przy nim marynarzy napełnił chyba otuchą serce oficera, ponieważ kazał mi zatrzymać się, stanąć twarzą do tłumu i wskazać swoich uczniów. Odparłem, że nie mam ani jednego oraz że nie znam żadnego z tych ludzi, na co on uderzył mnie rękojeścią pistoletu. Dźwignąwszy się na nogi ujrzałem przed sobą Burgundofarę: była tak blisko, że gdyby zechciała, mogłaby mnie dotknąć. Oficer powtórzył rozkaz, ona zaś zniknęła w ciemności.
Być może uderzył mnie ponownie, kiedy znowu mu odmówiłem, ale nie przypominam tego sobie. Unosiłem się nad horyzontem, na próżno śląc życiową energię ku zmaltretowanej figurce rozciągniętej na ziemi tak bardzo daleko ode mnie. Odległość była tak wielka, że moje wysiłki okazały się bezskuteczne, wobec tego postanowiłem wykorzystać energię nagromadzoną w Urth. Kości marionetki natychmiast się zrosły, a rany zasklepiły; przy okazji stwierdziłem z niepokojem, że rękojeść pistoletu rozpłatała ten sam policzek, który kiedyś rozorały stalowe szpony Agii, zupełnie jakby stara rana pojawiła się na nowo, tyle że już nie tak głęboka.
Była jeszcze noc. Leżałem na gładkich deskach, które jednak skakały i kołysały się we wszystkie strony, jakby przywiązano je do grzbietu najbardziej niezgrabnego rumaka, jaki kiedykolwiek galopował po powierzchni Urth. Usiadłem, co pozwoliło mi stwierdzić, że znajduję się na pokładzie statku oraz że leżę w kałuży własnej krwi i wymiocin, przykuty do pachołka łańcuchem, którego drugi koniec łączy się z żelazną obręczą opasująca mi nogę w kostce. Nie opodal stał pilnujący mnie muszkieter; jedną ręką trzymał się wanty i na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, iż z najwyższym trudem utrzymuje równowagę na rozkołysanym pokładzie. Poprosiłem go o wodę. Maszerując przez dżunglę z Vodalusem zdążyłem się nauczyć, że będąc więźniem należy przy każdej nadarzającej się sposobności prosić o przysługę; co prawda, prośba rzadko kiedy bywa spełniona, ale nawet w przypadku odmowy nic się nie traci.
Zasada ta znalazła kolejne potwierdzenie, kiedy — ku memu zaskoczeniu strażnik niezbyt pewnym krokiem skierował się na rufę, by po chwili wrócić z wiadrem wody zaczerpniętej z rzeki. Wstałem. umyłem się najlepiej, jak potrafiłem, na ile było to możliwe, doprowadziłem do porządku ubranie, po czym rozejrzałem się dokoła; było warto, ponieważ otoczenie okazało się ze wszech miar godne zainteresowania.
Burza oczyściła niebo, oddając je we władanie gwiazdom. Było ich tyle i świeciły tak jasno, iż można było odnieść wrażenie, że samo Nowe Słońce przemknęło przez nocne niebo niczym pochodnia, rozsiewając niezliczone iskry. Zza wież i kopuł majaczących na zachodnim brzegu rzeki, nieśmiało wychylała się zielona Luna.
Bez pomocy żagli ani wioseł pędziliśmy w dół rzeki z prędkością zapierającą dech w piersi. Płynące pod pełnymi żaglami feluki i kara-wele zdawały się stać na kotwicach pośrodku rzeki; śmigaliśmy między nimi jak jaskółka między kamiennymi monolitami. Za rufą w powietrze strzelały dwie fontanny wody, poderwanej w górę jakąś tajemniczą siłą i spadającej z powrotem ku rzece w postaci deszczu drobnych kropli.
Gdzieś niedaleko rozległy się gardłowe, zduszone dźwięki, nieco przypominające słowa, jakby jakaś cierpiąca bestia próbowała coś powiedzieć najpierw pełnym głosem, potem zaś, uświadomiwszy sobie, że nie ma na to dość sił, choćby szeptem. Na pokładzie, w pobliżu miejsca, gdzie jeszcze niedawno leżałem, dostrzegłem nieruchome ciało oraz sylwetkę klęczącego przy nim człowieka. Mój łańcuch okazał się za krótki, bym zdołał do nich podejść; uklękłem więc, aby wydłużyć go przynajmniej o moją goleń, dzięki czemu zdołałem zbliżyć się na tyle, żeby rozpoznać obu ludzi.
Byli to muszkieterzy. Ten leżący na wznak nie poruszał się, choć nie był martwy; na jego twarzy dostrzegłem wyraz ogromnego cierpienia. Chyba zauważył, że mu się przyglądam, gdyż ponownie spróbował coś wyszeptać.
— Daj spokój, Eskil — wymamrotał klęczący przy nim żołnierz. — Teraz to już i tak bez znaczenia.
— Twój przyjaciel ma złamany kark — powiedziałem.
— Kto ma o tym wiedzieć lepiej niż ty, proroku.
— A więc to ja mu go złamałem… Tak mi się wydawało.
Z ust Eskila znowu wydobył się zduszony ni to jęk, ni szloch. Jego towarzysz nachylił się nad nim tak nisko, że prawie przyłożył mu ucho do wykrzywionych warg.
— Prosi, żebym go zabił — oznajmił, prostując się. — Powtarza to przez całą wachtę, od chwili, kiedy odbiliśmy od brzegu.
— Zrobisz to?
— Nie wiem.
Do tej pory miał muszkiet przewieszony przez ramię, ale teraz zdjął go i położył na pokładzie. Dostrzegłem błysk naoliwionej lufy.
— I tak wkrótce odejdzie, bez względu na to, co uczynisz. Chyba będzie ci lżej, jeśli pozwolisz mu umrzeć naturalną śmiercią.
Być może powiedziałbym coś jeszcze, ale zauważyłem, że lewa ręka Eskila porusza się powoli, więc umilkłem i obserwowałem ją uważnie. Pełzła w kierunku muszkietu niczym pająk z przetrąconymi odnóżami; wreszcie dotarła do celu, zacisnęła się na kolbie i rozpoczęła mozolną wędrówkę z powrotem. Przyjaciel rannego żołnierza mógł bez trudu odebrać mu broń, ale wydawał się równie zafascynowany jak ja.
Pomału, z ogromnym wysiłkiem, Eskil przyciągnął muszkiet i skierował go w moją stronę. W srebrzystym blasku gwiazd widziałem wyraźnie, jak jego sztywne palce gmerają nieporadnie przy bezpieczniku.
Jaki kat, taka ofiara. Wcześniej mógłbym się uratować, gdybym wiedział, jak odbezpieczyć broń. On, dla którego była to najprostsza czynność pod słońcem, zabiłby mnie teraz, gdyby nie to, że zabrakło mu sił. Obaj bezradni jak dzieci, patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
Wreszcie mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa i muszkiet z łoskotem upadł na pokład, ja natomiast poczułem, że serce pęka mi z żalu. Gdybym w tej chwili miał broń w ręku, z pewnością wycelowałbym ją w swoją pierś i nacisnął spust. Poruszyłem ustami, lecz nie mam pojęcia, co powiedziałem.
Eskil usiadł bez najmniejszego trudu.
Niemal jednocześnie statek zmniejszył prędkość, pokład wrócił do poziomu, a fontanny wody tryskające za rufą znikły, tak jak niknie fala w chwili, gdy dotrze do plaży. Wstałem, aby zorientować się, gdzie jesteśmy. Eskil uczynił to samo, zaraz potem zaś dołączyli do nas jego przyjaciel oraz pilnujący mnie żołnierz.
Tuż za lewą burtą wznosił się wysoki brzeg Gyoll, którego krawędź przecinała nocne niebo niczym ostrze miecza. Niesieni prądem sunęliśmy wzdłuż niego w niemal całkowitej ciszy, wypełnionej jak puchem delikatnym szumem silników, jeszcze niedawno ryczących pełną mocą. Dość szybko dotarliśmy do wykutych w stromiźnie schodów, lecz nie czekał na nich nikt, kto chwyciłby rzuconą cumę, w związku z czym musiał to uczynić jeden z członków załogi, najpierw zręcznie zeskoczywszy na brzeg. Chwilę potem wąski trap połączył pokład statku ze schodami.
Na rufie pojawił się oficer w otoczeniu muszkieterów niosących pochodnie. Na widok Eskila zatrzymał się raptownie, po czym wezwał do siebie jego trzech towarzyszy i przez dłuższy czas naradzali sio półgłosem. Ponieważ dzieliła nas spora odległość, nie usłyszałem ani słowa.
Wreszcie narada dobiegła końca, oficer zaś zbliżył się do mnie w towarzystwie mego strażnika. Żołnierze z pochodniami szli dwa kroki za nimi. Przez dwa lub trzy oddechy przyglądał mi się w milczeniu, po czym rozkazał:
— Ściągnijcie mu koszulę.
Eskil i jego przyjaciel wystąpili krok naprzód.
— Musisz zdjąć koszulę, sieur — powiedział Eskil. — Jeśli tego nie uczynisz, zedrzemy ją z ciebie.
— Naprawdę to zrobisz? — zapytałem, aby go wypróbować.
Wzruszył tylko ramionami, więc zrzuciłem z ramion fuliginowy płaszcz, który zabrałem ze statku Tzadkiel, następnie zaś ściągnąłem przez głowę koszulę i także pozwoliłem jej upaść na pokład.
Oficer zbliżył się jeszcze bardziej, po czym kazał mi odwrócić się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, by w blasku pochodni dokładnie obejrzeć moją klatkę piersiową.
— Na dobrą sprawę powinieneś nie żyć… — mruknął. — A wiec to wszystko prawda, co mówią o tobie.
— Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, ponieważ o niczym nie słyszałem.
— Nie oczekuję od ciebie żadnych potwierdzeń ani zaprzeczeń.
Możesz się ubrać.
Schyliłem się po płaszcz i koszule, ale już ich nie było. Oficer zaklął pod nosem.
— No, tak. Ktoś je podwędził, przypuszczalnie któryś z marynarzy. — Zerknął podejrzliwie na przyjaciela Eskila. — Musiałeś to widzieć, Tanco.
— Patrzyłem na jego twarz, sieur, nie na ubranie. Ale spróbuję je odnaleźć.
Oficer skinął głową.
— Weź ze sobą Eskila.
Na jego znak jeden z żołnierzy oddał pochodnię koledze i pochylił się, by uwolnić moją nogę.
— Niczego nie znajdą — mruknął do mnie, czekając, aż jego podwładny upora się z zamkiem. — Na statku takim jak ten musi być mnóstwo kryjówek, a tylko marynarze znają je wszystkie.
Zapewniłem go, że nic jest mi zimno, lecz on mimo to zdjął pelerynę stanowiącą cześć jego munduru i zarzucił mi ją na ramiona.
— Człowiek, który ukradł ci ubranie, zapewne potnie je na kawałki i będzie sprzedawał jako relikwie. Myślę, że zbije na tym spory majątek. Weź to, w kabinie mam drugą.
Nic powiem, żeby spodobała mi się ta oferta, ale byłoby głupotą z niej nie skorzystać.
— Muszę skuć ci ręce. Takie przepisy.
W blasku pochodni kajdany zalśniły, jakby były ze srebra, ale kiedy zatrzasnęły się na moich przegubach, stwierdziłem, że są całkiem zwyczajne i tak jak wszystkie wrzynają się boleśnie w ciało.
We czwórkę przeszliśmy po trapie na schody, które sprawiały wrażenie zbudowanych całkiem niedawno, wspięliśmy się na nie i podążyliśmy wąską ulicą, wzdłuż której ciągnęły się zaniedbane ogrody oraz mocno zniszczone domy, w zdecydowanej większości parterowe. Na przedzie szedł żołnierz z pochodnią, ja za nim. za mną oficer z pistoletem o boku, pochód zaś zamykał drugi żołnierz niosący pochodnię. Jedynym człowiekiem, jakiego spotkaliśmy po drodze, był jakiś robotnik wracający do domu.
Obejrzałem się przez ramię i zapytałem oficera, dokąd mnie prowadzi.
— Do starego portu. W jednym z wraków urządzono coś w rodzaju aresztu.
— A potem?
Nie widziałem go, ale bez trudu wyobraziłem sobie, jak wzrusza ramionami.
— Nie wiem. Dostałem tylko rozkaz, żeby cię zatrzymać i dostarczyć aż tutaj.
O ile mogłem się zorientować „tutaj” było czymś w rodzaju ogólnie dostępnego ogrodu. Zanim weszliśmy w mrok roztaczający się pod drzewami, spojrzałem w górę i ujrzałem się na niebie, migoczącego przez ruchomą zasłonę z liści.