Nie spodziewali się nas, ponieważ stół był zastawiony tylko dla dwóch osób. Przysunąłem krzesło, poiem zaś drugie, dla Zamy, gdyż ten tylko stał i przyglądał mi się w milczeniu.
— Sądziliśmy, że gdzieś sobie poszedłeś, sieur — powiedział szyper.
Nie musiałem pytać, gdzie Burgundofara spędziła noc; wyraz jego twarzy mówił sam za siebie.
— Bo tak było — odparłem, zwracając się jednak nie do niego, lecz do dziewczyny. — Widzę, że jesteś ubrana, więc udało ci się jakoś dostać do pokoju.
— Byłam pewna, że nie żyjesz — wyszeptała, a kiedy nic nie odpowiedziałem, dodała: — Myślałam, że ten człowiek cię zabił. Drzwi były zastawione jakimiś rupieciami, okiennice wyważone…
— Tak czy inaczej, jednak wróciłeś. Hadelin starał się, by jego słowa zabrzmiały wesoło i beztrosko, ale zupełnie mu się to nie udało. — Nadal wybierasz się z nami w dół rzeki?
— Być może. Najpierw muszę zobaczyć twoja łódź.
— Kiedy ją zobaczysz, na pewno się zdecydujesz. Pojawił się właściciel oberży, cały w ukłonach, z wymuszonym uśmiechem na twarzy. Zauważyłem, że za pasek skórzanego fartucha wsunął rzeźnicki nóż o szerokim ostrzu.
— Dla mnie tylko owoce — powiedziałem. — Wczoraj wspomniałeś, że masz ich pod dostatkiem. Przynieś też trochę dla tego człowieka: zobaczymy, czy będzie jadł. I matę dla nas obu.
— Natychmiast, sieur.
— Potem pójdziemy razem do mojego pokoju, żeby oszacować straty, jakie poniosłeś.
— Proszę się nie kłopotać, sieur! To naprawdę drobnostka. Myślę, że jeden orichalk pokryje wszystkie szkody.
Zatarł ręce, tak jak często czynią ludzie jego profesji, ale drżały mu tak bardzo, że wyglądało to co najmniej żałośnie.
— Moim zdaniem powinieneś zażądać pięciu albo nawet dziesięciu. Zniszczone łóżko, rozbite drzwi… Chyba jednak przespacerujemy się na górę.
Drżały mu już nie tylko ręce, ale także usta. Nagle przestało mnie bawić straszenie tego człowieczka, który nie zawahał się przybiec na pomoc jednemu ze swoich gości, kiedy ten został napadnięty w środku nocy. Dotknąłem jego rąk i powiedziałem półgłosem:
— Nie powinieneś tyle pić.
Natychmiast odprężył się i wyraźnie poweselał.
— Dziękuję, sieur! — wykrzyknął z entuzjazmem. — Biegnę po owoce!
Potruchtał do kuchni.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami przyniósł figi, banany, pomarańcze i mango, dostarczane nad górną Gyoll z tropikalnych obszarów Wspólnoty, a następnie transportowane łodziami w dół rzeki. Żadnych jabłek ani winogron. Pożyczyłem od Burgundofary nóż, którym pchnęła Zamę, i obrałem mango. Jedliśmy w milczeniu, a po pewnym czasie przyłączył się do nas także Zama, co uznałem za dobry znak.
— Życzysz sobie czegoś jeszcze, sieur? — zapytał zgięty wpół karczmarz. — Wszystkiego mamy pod dostatkiem.
Pokręciłem głową.
— W takim razie, może…
Spojrzał znacząco w kierunku schodów. Podniosłem się z krzesła, dając znak pozostałym, żeby nie ruszali się z miejsc.
— Gdyby nadal się bał, taniej by cię to kosztowało — powiedziała Burgundofara.
Oberżysta posłał jej spojrzenie pełne nienawiści.
Minionego wieczoru odniosłem wrażenie, że karczma jest niezbyt duża. Teraz okazało się, że jest wręcz maleńka: na naszym piętrze doliczyłem się raptem czterech pokojów gościnnych, wyżej zaś były także cztery, jeszcze mniejsze. Kiedy leżałem na materacu, wsłuchany w odgłosy niespokojnej wędrówki Zamy, pokój wydawał mi się całkiem spory, tymczasem w rzeczywistości tylko nieznacznie przewyższał rozmiarami kabinę, którą dzieliłem z Burgundofarą na pokładzie szalupy.
W kącie stała siekiera Zamy — stara, tępa, bezsprzecznie przeznaczona wyłącznie do rąbania drewna.
— Nie poprosiłem cię tu po to, sieur, żeby żądać od ciebie pieniędzy — zapewnił mnie oberżysta. — Nigdy nie ośmieliłbym się tego uczynić.
Rozejrzałem się dokoła.
— Niemniej dostaniesz je — odparłem.
— Wobec tego natychmiast podzielę się nimi z ubogimi. Ostatnio mamy ich w Os coraz więcej.
— Takie właśnie odniosłem wrażenie.
W rzeczywistości prawie go nie słuchałem, nie zwracałem też uwagi na to, co mu odpowiadam. Interesowały mnie wyłącznie okiennice; chciałem sprawdzić, czy istotnie zostały wyłamane, tak jak powiedziała Burgundofara. Mówiła prawdę. Pchnięto je z taką siłą, że rygiel wyrwał spore kawałki drewna, choć doskonale pamiętałem, jak je zamknąłem, a potem otworzyłem. Dopiero kiedy wróciłem myślą do wydarzeń minionej nocy, uświadomiłem sobie, że tylko ich dotknąłem, one zaś otworzyły się gwałtownie.
— Byłoby nie w porządku z mojej strony, sieur, gdybym wziął od ciebie więcej niż to, co już mi dałeś. Teraz Pełna Miska będzie słynęła daleko w dole i górze rzeki. — Jego oczy wpatrywały się chyba w czekającą go świetlaną przyszłość, gdyż zaszły mgłą rozkoszy. — Naturalnie jesteśmy znani już teraz jako najlepsza gospoda w Os, ale od tej pory ludzie będą tu przychodzić także po to, żeby t o zobaczyć! — Zatoczył wokół ręką, po czym wykrzyknął z zachwytem: — Już wiem!
Niczego nie będę naprawiał! Zostawię wszystko tak, jak jest teraz!
— Możesz brać pieniądze za wstęp — podpowiedziałem mu.
— Oczywiście, sieur. Masz rację. Może nie od stałych klientów, ale od całej reszty… Tak, na pewno tak zrobię.
Chciałem mu tego kategorycznie zakazać i nawet już otworzyłem usta, ale zaniknąłem je nie wypowiedziawszy ani słowa. Czy mój powrót na Urth miał oznaczać dla tego człowieka koniec marzeń o szczęściu i dostatku? Kochał mnie teraz tak jak ojciec syna. który przerósł go pod każdym względem: gorąco, choć niczego nie rozumiejąc. Dlaczego miałbym go tego pozbawiać?
— Goście długo nie mogli zasnąć dzisiejszej nocy. Czy wiesz, sieur, co się stało po tym, jak wróciłeś życie biednemu Zamie?
— Opowiedz mi.
Kiedy wróciliśmy na dół, zażądałem rachunku, choć on wciąż upierał się, że nie chce ode mnie pieniędzy.
— Wczoraj wieczorem kolacja dla dwóch osób, nocleg też dla dwóch, to znaczy dla Zamy i dla mnie. Dwa orichalki za drzwi, dwa za ścianę, dwa za łóżko, dwa za okiennice. Śniadanie dla Zamy i dla mnie. Za kobietę zapłaci kapitan Hadelin. Podlicz wszystko i wydaj mi resztę z tego chrisos. które dałem ci wczoraj.
Postąpił zgodnie z moim życzeniem, po czym ułożył przede mną spory stosik srebrnych, miedzianych i brązowych monet. Zapytałem, czy jest pewien, że należy mi się aż tyle.
— Wszyscy płacą tyle samo. sieur. Nie bierzemy pieniędzy za to, kim kto jest, tylko za to, co zamówił, choć muszę przyznać, że od ciebie najchętniej nie przyjąłbym ani jednego aes.
Hadelin uregulował swój rachunek — było z tym znacznie mniej zamieszania — i ruszyliśmy całą czwórką w kierunku nabrzeża. Przyznam, że spośród wszystkich oberży, jakie zdarzyło mi się odwiedzić, najtrudniej przyszło mi się rozstać właśnie z Pełną Miską, gdzie istotnie nie brakowało ani jedzenia ani picia, klientelę zaś stanowili przede wszystkim prości, uczciwi żeglarze. Często śni mi się, że tam wróciłem — kto wie. czy kiedyś naprawdę tego nie uczyniłem. Kiedy Zama wdarł się do naszego pokoju, pospieszyli nam z pomocą prawie wszyscy goście, ja zaś lubię czasem myśleć, iż przynajmniej jednym z nich byłem ja sam. Istotnie, niekiedy wydaje mi się, że w blasku świecy mignęła mi wtedy moja twarz.
Bez względu na to, czy tak było naprawdę, nie myślałem o tym, kiedy wyszliśmy na ulicę skąpaną w blasku porannego słońca. Cisza, która zazwyczaj towarzyszy wczesnemu świtowi, ustąpiła miejsca turkotowi kół i gwarowi wielu głosów. Kobiety o głowach nakrytych chustami przystawały na chwilę, żeby nam się przyjrzeć. Wysoko w górze przemknął bezgłośnie ślizgacz podobny do wielkiego owada: odprowadziłem go wzrokiem, czując się trochę tak jak wtedy, gdy obserwowałem pentadaktyle Ascian atakujące naszą kawalerie na Przełęczy Orithyia.
— Ostatnio widujemy je coraz rzadziej, sieur — powiedział Hadelin gburowatym tonem, który w jego ustach świadczył o nadzwyczajnym szacunku. — Większość nie może już wzbić się w powietrze.
Odparłem, że taki jak ten widzę po raz pierwszy w życiu.
Za kolejnym zakrętem naszym oczom ukazał się wspaniały widok na kamienne nabrzeże z przycumowanymi statkami i łodziami oraz Gyoll, lśniącą w promieniach porannego słońca, której drugi brzeg skrywała jeszcze zasłona mgły.
— Jesteśmy zapewne sporo poniżej Thraxu — powiedziałem do Burgundofary, myląc ją przez chwile z Gunnie, której zdążyłem wspomnieć o moim pobycie w Mieście Bezokiennych Pokoi.
Odwróciła się do mnie z uśmiechem na ustach i wzięła mnie pod rękę, Hadelin zaś rzekł:
— Co najmniej tydzień żeglugi, chyba że wiatr będzie ci cały czas sprzyjał. Dziwne, że słyszałeś o mieście położonym na tak głębokiej prowincji.
Za nami, trzymając się w bezpiecznej odległości, ale szepcząc bez przerwy między sobą i wskazując mnie oraz Zamę palcami, podążało sporo łudzi. Wciąż ich przybywało, a kiedy dotarliśmy nad brzeg rzeki, zebrał się już spory tłum. Burgundofara usiłowała ich rozgonić, a kiedy jej wysiłki nie przyniosły rezultatu, zasugerowała, bym ja to uczynił.
— Po co? — zapytałem. — Przecież i tak zaraz odpłyniemy.
Jakaś stara kobieta krzyknęła głośno, podbiegła do Zamy i uściskała go serdecznie, on zaś uśmiechnął się, po czym skinął głową, ponieważ zasypała go gradem pytań, pragnąc się dowiedzieć, czy wszystko z nim w porządku. Ja z kolei zapytałem ją, czy jest jego babką.
Złożyła mi prostacki ukłon, w jej mniemaniu będący zapewne szczytem dobrych manier.
— Nie, sieur. ale znałam ją dobrze, a także jej dzieci i wnuki. Kiedy dowiedziałam się, że Zama zginął, poczułam się tak, jakby razem z nim umarła cząstka mojej duszy.
— Bo tak właśnie było — odparłem.
Marynarze wzięli nasze bagaże. Tak wiele uwagi poświęciłem Zamie i starej kobiecie, że nawet nie spojrzałem na łódź Hadelina. Uczyniwszy to teraz, przekonałem się, iż jest to bardzo zgrabna szebeka, sprawiająca wrażenie szybkiej i zwrotnej. Tak się jakoś składa, że zawsze podróżowałem dobrymi statkami. Hadelin dał nam znak, żebyśmy weszli na pokład.
Stara kobieta głośno szlochając przycisnęła Zamę do piersi, on zaś otarł jedną z łez spływających jej po policzkach i powiedział:
— Nie płacz, Mafaldo.
Był to pierwszy i zarazem ostatni raz, kiedy się odezwał.
Autochtoni twierdzą, jakoby ich bydło potrafiło mówić, ale celowo nie korzysta z tej umiejętności, ponieważ zdaje sobie sprawę, iż mówiąc przyzywamy demony, gdyż każde nasze słowo jest jednocześnie zaklęciem. Odniosłem wrażenie, że Zama również hołduje temu przekonaniu.
Nagle tłum zafalował i rozstąpił się niczym fale uciekające na boki przed straszliwą paszczą kronozaura, my zaś ujrzeliśmy zmierzającego w naszym kierunku Ceryxa.
Na szczycie jego okutej żelazem laski tkwiła rozkładająca się głowa, on sam zaś był odziany w coś w rodzaju płaszcza z nie wyprawionej ludzkiej skóry; spojrzawszy mu w oczy zdumiałem się, dlaczego zadał sobie aż tyle trudu, by przywdziać to budzące grozę, a zarazem tandetne przebranie, tak samo, jak mężczyzna dziwi się czasem, dlaczego jego ukochana traci czas na skrywanie swych wdzięków pod zasłoną sztucznego jedwabiu oraz szklanych, bezwartościowych paciorków. Do tej pory nie przypuszczałem, że jest aż tak potężnym magiem.
Postąpiłem zgodnie z nakazami, które wpojono mi w dzieciństwie, to znaczy podniosłem nóż, który Burgundofara wetknęła mi do ręki, i oddałem honory przeciwnikowi. On chyba jednak podejrzewał, iż zamierzam się do śmiertelnego ciosu, ponieważ zbliżył do ust lewą dłoń i wyszeptał coś do niej, szykując się do rzucenia na mnie śmiercionośnego uroku.
Zama przeistoczył się — nie stopniowo i łagodnie, jak można wyczytać w różnych opowieściach, lecz gwałtownie i bez żadnego ostrzeżenia. Ponownie stał się martwym, przerażającym człowiekiem, który nocą wdarł się do naszego pokoju. Z wielu gardeł wyrwał się przerażony okrzyk, przypominający wrzask zaniepokojonych małp.
Ceryx z pewnością rzuciłby się do ucieczki, lecz tłum odciął mu drogę odwrotu. Nie wiem, czy ktoś celowo go przytrzymał, w każdym razie Zama dopadł go w okamgnieniu, powalił na ziemię i złamał mu kark z trzaskiem przypominającym odgłos, jaki wydaje gruba kość pękająca w szczękach psa.
Przez kilka oddechów leżeli nieruchomo, trup na trupie, a potem Zama podniósł się z ziemi, bardziej żywy, jak mi się wydawało, niż kiedykolwiek przedtem. Spojrzał na mnie i na starą kobietę, i chyba nas poznał, ponieważ spróbował się uśmiechnąć, lecz nie zdążył, ponieważ dziesięć, a może dwadzieścia ostrzy wbiło się niemal jednocześnie w jego ciało.
Kiedy do niego dotarłem, bardziej przypominał strzęp posiekanego mięsa niż człowieka. Z rozciętego gardła krew płynęła coraz mniejszym strumieniem; przypuszczalnie serce jeszcze biło, choć pierś miał rozpłataną na całej długości. Stanąwszy nad nim spróbowałem ponownie przywrócić go do życia, lecz osiągnąłem tylko tyle, że głowa zatknięta na laskę Ceryxa spojrzała na mnie przegniłymi oczami, więc odwróciłem się pospiesznie, nie mogąc wyjść ze zdziwienia, jak to możliwe, żebym ja, kat, stał się tak bezrozumnie okrutny. Ktoś wziął mnie za rękę i poprowadził na statek; kiedy weszliśmy na chybotliwy trap, przekonałem się, że to Burgundofara.
— Tym razem załatwili go na dobre, sieur — oznajmił Hadelin. — W nocy baliśmy się zaatakować, ale w dzień sprawy wyglądają zupełnie inaczej.
Pokręciłem głową.
— Zabili go, ponieważ nie przedstawiał już sobą żadnego niebezpieczeństwa, kapitanie.
— Powinien się położyć — szepnęła Burgundofara. — Za każdym razem traci mnóstwo sił.
Hadelin wskazał nam drzwi ukryte za schodami prowadzącymi na górny pokład.
— Jeśli pozwolisz, sieur, chętnie pokażę ci kabinę. Nie jest zbyt przestronna, ale…
Ponownie pokręciłem głową. Po obu stronach drzwi znajdowały się drewniane ławki; poprosiłem, by pozwolono mi spocząć na którejś z nich. Burgundofara zeszła pod pokład obejrzeć kabinę, ja natomiast siedziałem nieruchomo, usiłując wymazać spod powiek obraz twarzy Zamy i obserwując krzątaninę marynarzy przygotowujących łódź do wypłynięcia. Jeden z nich, o niemal brązowej, ogorzałej twarzy, wydawał mi się znajomy, ale choć niczego nie zapominam, to często mam problemy z dotarciem do konkretnych wspomnień ukrytych w czeluściach mojej pamięci.