Następnego dnia od wczesnego rana coś wisiało w powietrzu. Tak się zwykle mówi, kiedy pewne oznaki zwiastują awanturę w najniższych warstwach powietrza, na wysokości głowy pana od matematyki, pani od polskiego lub mamy i taty od wszystkiego. Tym razem jednak to coś wisiało bardzo wysoko i obejmowało świat od horyzontu do horyzontu.
Słońce wzeszło czerwone, jakby od razu chciało zachodzić, wielkie i nieco zetlałe. Świeciło nie tak jasno jak poprzednich dni, za to natychmiast oblało ziemię nieznośnym żarem. Na widnokręgu pojawiły się nie widziane od tygodni chmury.
Paweł pstryknął. Ukląkł, przechylił głowę i pstryknął ponownie. Następnie położył się na brzuchu i zrobił dwa kolejne zdjęcia. Wstał, przyjrzał się stojącej przed nim parze i doszedł do wniosku, że za wcześnie chciał schować aparat. Znowu szczęknęła migawka.
— Dość tego! — zbuntowała się Mira. — Wracam do ludzkiej postaci! Jeszcze ktoś nadejdzie!
— Znakomicie! — wykrzyknął z radością Paweł, któremu udało się sfotografować niecierpliwy gest siostry.
— Mogę zrobić trupa — zaofiarował się Łukasz. Postawił oczy w słup, wciągnął policzki i zwiesił ramiona tak, że palcami niemal dotykał trawy.
— Nie — powiedział z żalem Paweł. — To zbyt okropne…
Mira zaśmiała się i kichnęła. Noc spędzona w zimnej pułapce nie przeszła bezkarnie.
Jak ona ślicznie kicha — pomyślał Łukasz. Przestał udawać trupa, ale nie przestał wyglądać zbyt okropnie. Zresztą Mira wyglądała jota w jotę tak samo.
Paweł uczestnicząc w akcji poszukiwania zaginionych, nie miał ze sobą aparatu. Nie wziął go również wtedy, gdy wyrwany z najgłębszego snu śpieszył do starego kamieniołomu, by powitać ocaloną siostrę i jej towarzysza niedoli. Dziś postanowił to sobie odbić. Zaraz po śniadaniu kazał obojgu włożyć stroje, w których ich odnaleziono. Sam wygrzebał z kubła na śmieci resztki niebieskiej sukienki, a także strzępy dżinsów i koszuli Łukasza.
Ofiary jego fotograficznej pasji przyjęły swój los z pokorą. Może dlatego, że zdjęcia miały stanowić pamiątkę bądź co bądź jedynej w swoim rodzaju przygody. A może pewną rolę odegrało także poczucie winy.
Opowiedziano im niezwykle dokładnie, jak milicjanci, żołnierze, leśnicy i mieszkańcy Górka szukali ich przez całą noc i część dnia. O saperach, dźwigach i telefonach. O tym, co przeżyli rodzice i dziadek Miry oraz ojciec Łukasza. A także, jak zachował się Paweł.
Na widok dwóch opłakanych figur w szatach jakby ściągniętych ze stracha na wróble sponiewieranego przez huragan, pani Helena krzyknęła rozpaczliwie i zamknęła się w kuchni. Natomiast Paweł z oznakami zadowolenia wyprowadził Mirę i Łukasza do ogrodu, gdzie uzupełnił obraz, smarując ich twarze czerwoną kredką oraz ziemią. Zważywszy, że sińce bohaterów zdążyły od wczoraj nabrać soczystej, fioletowej barwy, że guzy osiągnąły pełną dojrzałość kształtów, a plastry, nawet po zmianie opatrunków, nadal tłoczyły się na ich obliczach jak rybki w za ciasnym akwarium, portrety pary straceńców zapowiadały niezwykłe rozkosze artystyczne. Paweł robił zdjęcia kolorowe.
— Dziękuję — powiedział zamykając wreszcie futerał aparatu. — Możecie się już przebrać.
Godzinę później mieszkańcy pięknego domu na otwartym zboczu, zanurzonym stopami w najpiękniejszym jeziorze, wyszli na szosę i skręcili w stronę Górka. Nie brakowało nikogo. Mira i Łukasz przespali bez mała dobę i czuli się jak para młodych bogów. Coś ich tu i ówdzie czasem zakłuło, coś zapiekło, coś zaszczypało, ale na takie błahostki nie będą przecież zważać weterani Wielkich Przygód.
W grupce wędrowców panował nastrój zrozumienia i wzajemnej życzliwości. Co było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione, co do powiedzenia, powiedziane, co do wysłuchania, wysłuchane. Następnie zostało przeproszone, jeśli można się tak wyrazić, co było do przeproszenia i wybaczone, co do wybaczenia. Mira przysięgła na głowy przodków, że nigdy już nie zbliży się do zwałowiska. Łukasz obiecał nie tropić więcej na własną rękę brodatych szpiegów. Ponadto, na specjalne życzenie pana Klemensa, przyrzekł zachowywać się odtąd bardziej po męsku, to znaczy okazywać więcej nieubłaganej stanowczości względem lekkomyślnych podlotków, które dla kaprysu zechciałyby strącać na swoje wątłe ciała betonowe płyty. Mira zauważyła przy okazji, że w krytycznych momentach Łukasz poczynał sobie niczym skrzyżowanie Tarzana z Robin Hoodem, ale dziadek uznał to za okoliczność obciążającą. Stwierdził mianowicie, że Robin Hood był za miękki dla kobiet, a Tarzan nie znał się na nich zupełnie, choć powinien, jako że od dziecka obcował z małpami. Paweł demonstracyjnie pozbył się fałszywych śladów fałszywych kosmitów i powiedział, że jeszcze jakiś czas wytrzyma bez komputera w domu, nawet jeśli koledzy będą go wytykać palcami jako ostatniego nędzarza, syna i wnuka nędzarzy. Pouczony przez dziadka, że bieda nikogo nie hańbi, mruknął nie bez odrobiny słuszności, że nikomu też nie przynosi szczególnego zaszczytu, po czym wyniósł do kuchni dwie pozostałe po śniadaniu filiżanki. Następnie wrócił do pokoju i długo przyglądał się Łukaszowi.
Ten zniósł oględziny ze stoickim spokojem, może dlatego, że nie towarzyszyły im żadne miny, wydymanie warg, wysuwanie brody i tym podobne przejawy nieukontentowania. Ale nie. Łukasz stawiłby dzisiaj czoła wszystkim najgorszym minom. I nie tylko minom. W wirze wydarzeń nie miał czasu zastanowić się na zaszłą w nim zmianą, czuł jednak, że taka zmiana zaistniała, że sprawił ją jeden wieczór, jedna noc, jeden poranek i jedno zdanie, wypowiedziane czy raczej wykrzyczane przez śliczną dziewczynę, oraz że wspomnienie tego wieczoru, tej nocy, tego poranka i tego zdania, zawsze już będzie go chronić przed niezasłużoną opinią nieśmiałego ponuraka i łajzy. Dostrzegał natomiast z całą ostrością przeobrażenie, jakiemu uległ pan Marek Piotrowicz, a przede wszystkim jego własny ojciec. Niezliczoną ilość razy łapał się na tym, że otwiera usta, aby zawołać: „Tato, to ty?”
Ojciec nie robił niczego nadzwyczajnego. Rzecz nie polegała na tym, że nagle stał się kim innym. Pozostał sobą. Tylko że każdy jego, właściwy mu gest, każde odezwanie się, postawa, sposób trzymania głowy i patrzenia były jakby o odcień jaśniejsze, bardziej określone i bardziej zdecydowane. A także bardziej pogodne. Właśnie pogodnie, krótko i z uśmiechem poinformował syna, że od dziś zabiera się do pisania doktoratu.
Łukasz usłyszawszy to zastanowił się przez chwilę, a następnie spytał półgłosem: — Tato, czy ty tak sobie postanowiłeś po rozmowie z mamą?
Chłopiec wiedział już, naturalnie, że mama została zawiadomiona o jego przygodzie i że kilkakrotnie telefonowała, dopytując się o wyniki poszukiwań. Wiedział także, że choć początkowo wykluczyła możliwość swojego przyjazdu do Górka, to jednak potem zmieniła zdanie. Ale wówczas Alauda zdążył już ogłosić, że „ziemskie dzieci” są całe i zdrowe.
— Nie — odpowiedział spokojnie ojciec. — Wcześniej.
Łukasz nie poruszał więcej tego tematu. Westchnął w duchu i zainteresował się panem Markiem. Ten również nie przestał być sobą. Jego zachowanie stało się jedynie, tak jak u ojca, bardziej pogodne. U ojca oznaczało to wprawdzie coś zupełnie innego, ale efekt był trochę podobny.
Kiedy wczoraj Mira i Łukasz zasnęli wreszcie w pokoikach na piętrze, pan Marek ponownie obejrzał rysunki, które przed katastrofą wykonała jego żona. Następnie przypomniał sobie, że w domu była kiedyś teczka z jeszcze innymi jej pracami, a wśród nich portret Miry. Ojciec Łukasza bez słowa poszedł na górę i przyniósł wspomnianą teczkę.
— Hela musi malować — orzekł wtedy kategorycznie pan Marek, jakby odkrył absolutnie oczywistą prawdę, która choć tak oczywista, jakoś nikomu innemu nie przyszła dotąd do głowy.
A dziadek Klemens?
Dziadek przespał się godzinkę, wstał, przyniósł do dużego pokoju grubą i starą księgę, otworzył ją, znowu przesiedział godzinkę z zamkniętymi oczami, a potem przewrócił kilka kartek i nagle zdecydowanym ruchem odsunął od siebie uczone dzieło.
— Nie mogę czytać — oznajmił. — To co dzieje się w tym domu, jest bardziej zajmujące niż kodeks karny z tysiąc pięćset trzydziestego drugiego roku. Constitutio Criminalis — powiódł palcem po tytule wzgardzonej księgi. — Jeśli zaginięcie pary młodych pomyleńców ma powodować takie skutki, to niech sobie Mira i Łukasz szczęśliwie giną przynajmniej raz na tydzień.
Pani Heleny przy tym nie było. Wcześniej poszła do siebie, żeby czuwać przy łóżku Miry. Nie miał kto powiedzieć: „Niech ojciec tak nie żartuje”.
Dziadek mógł bez przeszkód mówić dalej: — Choć jeśli mamy być sprawiedliwi, to część zasługi musimy przypisać również tym oszustom, kosmitom. Nie wiem, czy uda im się potrząsnąć całą Ziemią, jak sobie wymarzyli, ale na pewno potrząsnęli Piotrowiczami. Piotrowiczami i Polowymi — poprawił się. — Piotrowiczami, Polowymi, rodziną gajowego… A skoro tak, to może jeszcze kimś, kogo nie znamy. Za wcześnie ich osądziłem. Co nie znaczy, że teraz obwiesiłbym ich orderami. Przeciwnie, zasłużyli na… — nie powiedział na co, tylko westchnął i mruknął pozornie bez związku: — Niestety, jestem człowiekiem słabym i pozbawionym zasad. Jako prawnik nadaję się wyłącznie do roli cukiernika w więziennej kuchni. W tej chwili, na przykład, zamiast obmyślać surową karę dla tej bandy awanturników, nie mogę się doczekać ich pożegnalnego występu. Zapowiedzieli niespodziankę, jakby mało ich było do tej pory. A no, zobaczymy…
Wszyscy byli ciekawi, jak też Alauda i jego przyjaciele rozstaną się z Górkiem i Ziemianami. To rozstanie miało nastąpić dzisiaj, w samo południe.
Wczoraj błagali wszystkich, którym z konieczności musieli wyznać kim są naprawdę, żeby ich nie zdradzili przed urzeczonym kosmitami światem.
— Panie profesorze — powiedział Mały. — Niech pan poczeka do jutra. Jeśli potem uzna pan, że należą się nam jedynie cięgi, to sami oddamy się w ręce milicji. Ale gdyby przypadkiem, po naszym ostatnim przedstawieniu, doszedł pan do wniosku, że nie myśleliśmy tak całkiem głupio, to pozwoli nam pan uciec cichaczem z Górka, a ludzi zostawić w przekonaniu, że mieli do czynienia z prawdziwymi mieszkańcami gwiazd, którzy ich opuścili, ponieważ przestraszyli się porządków, panujących na tej planecie. Dobrze?
— Hm… — odrzekł wówczas pan Klemens.
Szosa paliła stopy jak rozpalona blacha. Cień pod nieruchomymi drzewami nie dawał odrobiny chłodu.
Coś wisiało w powietrzu.
Od strony Górka nadjechał duży, luksusowy samochód. Boczne szyby miał opuszczone do samego dołu. Na tylnym siedzeniu gruby mężczyzna szamotał się z wypchaną torbą. Nie zauważył, że mija gromadkę osób, które ciekawie mu się przyglądają.
— Ależ to… — zaczął Łukasz, ale nie skończył. Z samochodu zaczęły wylatywać jakieś bezkształtne przedmioty. Były czerwonoszare jak cegły, lecz kruche. Spadały na jezdnię i rozpryskiwały się w nieregularne odłamki.
Paweł przytomnie uruchomił aparat fotograficzny.
— CD — pan Marek, który znał już z opowiadań historię Kapelusznika i jego jednodniowego lokatora, odczytał litery, umieszczone na tabliczce przy numerze rejestracyjnym. — Korpus dyplomatyczny. Rozumiem — odprowadził wzrokiem znikające w oddali auto. — Więc to był ten szczęśliwy nabywca skarbów, wyrabianych przez szwagra gajowego i spółkę. A oto i owe skarby — schylił się, podniósł duży okruch spieczonej gliny i obejrzał go ze wszystkich stron. — Nic tu nie widzę…
— Trzeba się zwrócić do rzeczoznawcy — zaproponował dziadek. — Pawle, czy w tym kawałku była odciśnięta noga spodka, czy scyzoryk z gwiazd, czy też… Właśnie, co? Rzuć łaskawie okiem.
Paweł skrzywił się, po czym nagle parsknął śmiechem. Inni jakby tylko na to czekali.
— Biedny grubas — zawołał ojciec Łukasza. — Tak bardzo chciał mieć ślady kosmitów.
— Miał je przecież — zachichotała Mira.
Jak ona się ślicznie śmieje — pomyślał Łukasz i raptem spoważniał.
Od kogo wesołek z cudzoziemskim paszportem dowiedział się, że jest posiadaczem sfałszowanych pamiątek? Czy nad Pawłem, a tym samym i Mirą nie zawisła przypadkiem nowa groźba?
Nie — uspokoił się w duchu. Grubas nie piśnie słowa. Musiałby się przecież przyznać do nielegalnych interesów z Kapelusznikiem. No i do tego, że został wystrychnięty na dudka.
— Oto, jak złudne bywają ludzkie zdobycze — rzekł dziadek. — Na zdrowie — dodał uprzejmie, ponieważ Mira skwitowała jego głęboką uwagę srebrzystym,a psik!”
Tak ślicznie…
Pani Helena otarła oczy i rozejrzała się po pustej szosie.
— No, pierwsze pożegnanie mamy za sobą — stwierdziła. Wszyscy umilkli. Może pomyśleli o następnym.
Tego dnia czekało ich więcej pożegnań.
Kiedy zbliżali się do pierwszych domów, zza zakrętu wyszli im naprzeciw dwaj mężczyźni, niski i wysoki. Niski był tęgi i dźwigał walizkę.
Wysoki niczego nie dźwigał, ale na jego widok Łukasz zatrzymał się jak wryty.
— Przecież to jest… — znowu nie skończył.
— Pan Kutynia — powiedział niechętnie dziadek. — Cóż oni tu robią… razem?
Pan Kutynia to był pan Kutynia i ta kwestia nie wymagała żadnych dodatkowych wyjaśnień. Zgoła inaczej miała się rzecz z jego towarzyszem.
Mira pamiętała go jako niedoszłego szantażystę. Najpierw podsłuchał jej rozmowę z bratem, a potem próbował wykorzystać zdobyte w ten brzydki sposób wiadomości, by wytargować dla siebie ślady kosmitów.
Następnie jednak na baraniej łączce został przez Łukasza zdemaskowany jako zwykły, uczciwy człowiek. Łukasz pamiętał to samo co Mira, a ponadto zdarzenia, które poprzedziły niefortunne spotkanie w sąsiedztwie pustego stołu Kapelusznika. Natomiast dla wszystkich pozostałych osobnik asystujący teraz panu Kutyni był przede wszystkim Adamem Nowakiem, energicznym i ofiarnym organizatorem całonocnej akcji ratunkowej. Dla wszystkich z jednym wyjątkiem. Mianowicie dziadek Klemens wiedział o nim coś, czego nie wiedzieli inni. Łukasz z rosnącym zdziwieniem patrzył, jak obaj panowie wymieniają znaczące spojrzenia i uśmiechy. To spostrzeżenie kazało mu zamknąć usta i nie chwalić się głośno znajomością z wysokim blondynem, dawniej złoczyńcą, ukrywającym się przed milicją.
— Dzień dobry, panie profesorze, dzień dobry pani, dzień dobry panom — zaczął po swojemu pan Kutynia. Postawił walizkę na jezdni i otarł pot z łysiny. — Ależ upał! — jęknął. — Coś wisi w powietrzu.
Pod tym względem pan Kutynia miał rację.
— Pewnie będzie burza — rzekł obojętnym tonem dziadek. — Pan się przeprowadza? — wskazał oczami walizkę.
— Prze… Skądże znowu! Wyjeżdżam!
— Ojoj — zmartwił się pan Klemens, wywołując szeroki uśmiech na twarzy wysokiego mężczyzny. — Myślałem, że znalazł pan wreszcie odpowiedni dom i właśnie śpieszy pan objąć go w posiadanie.
— Gdzież tam! To znaczy, owszem, znalazłem, ale proszę sobie wyobrazić, w ostatniej chwili jego właściciel dwukrotnie podniósł cenę! Taki zdzierca! Powiedział, że dzisiaj, kiedy w Górku przebywają kosmici, każda szopa jest tutaj na wagę złota! Złodziej! Nic, tylko złodziej! A swoją drogą, żeby tych kosmitów wreszcie stąd wymiotło!
— Wymiecie, wymiecie — zapewnił go dziadek. — Zatem pan nas opuszcza?
— A co mam robić? Przyjadę, kiedy skończą się te idiotyczne awantury. Autobusy chodzą albo nie chodzą, więc wyszedłem na szosę. Może ktoś się zlituje i mnie zabierze.
— Przed chwilą mijał nas samochód — zauważył ojciec Łukasza.
Wysoki mężczyzna za panem Kutynią przestał się uśmiechać. Bezdomny machnął ręką.
— Próbowałem go zatrzymać, ale nawet nie zwolnił. Jakaś ważna figura. Przepraszam, podejdę kawałek dalej. Ktoś może wyjechać z ostatnich domów — schylił się po walizkę.
Paweł pstryknął. Pan Kutynia na pustej szosie, z ciężkim bagażem, nawet od tyłu stanowił wdzięczny obiekt dla fotografa.
— Nie odprowadzi go pan? — dziadek zdziwił się nieszczerze, patrząc z wyrzutem na blondyna. — Taki interesujący towarzysz.
Milczący dotąd mężczyzna potrząsnął głową.
— Nie odprowadzę — mruknął. — Spotkałem go przypadkiem. Wyszedłem pożegnać kogoś innego.
— Wytworna limuzyna? — domyślił się pan Klemens. — Trochę turysta, trochę przemysłowiec posiadający znajomych w swojej ambasadzie?
— Chciał nam podkraść „naszych” kosmitów — Adam Nowak powiedział to zupełnie serio. — Poradzić im, żeby pofatygowali się tam, gdzie ich cudowna technika zostanie lepiej doceniona i oceniona. Jest rzeczywiście właścicielem małego biura podróży i dlatego ma stały paszport, ale jego główne zajęcie polega na wykonywaniu specjalnych zadań, zlecanych mu przez pewne koncerny. Niestety, słuchając Alaudy, przekonał się, że kosmici nie zechcą współpracować z jego mocodawcami, bo potępiają ich działalność. Nadto dziwnym trafem zetknął się z człowiekiem, który go ostrzegł przed oszustami, fabrykującymi fałszywe ślady istot z innych światów. Przestraszony pokazał dziś rano swoje skarby owemu człowiekowi, a ten potwierdził jego obawy. Wobec tego doszedł do wniosku, że tu nie ma już czego szukać. Tak, tak. Nie każdy szpieg biega po górach i dolinach z krótkofalówką i przyprawioną brodą — dorzucił niedbale rozglądając się po okolicy.
Łukasz drgnął i spojrzał podejrzliwie na dziadka Klemensa. Wiedział już, czemu grubas wzgardził zdobytymi z takim trudem skarbami.
Ale teraz wypłynęła ważniejsza sprawa. Ten wysoki mężczyzna zna odpowiedzi na zbyt wiele zagadek. Usłyszeć je mógł tylko od dziadka. Czyżby pan Klemens mimo wszystko zdradził Alaudę i jego przyjaciół? Niemożliwe.
A jednak.
Dziadek westchnął i rzekł: — Dobrze. Wspomniałem wam, że jako prawnik sam wrzuciłbym się do lochu za moje krętactwa, ale to była tylko część prawdy. W owym lochu znalazłbym się bowiem w miłym towarzystwie tego oto człowieka — pan Klemens oskarżycielskim gestem wycelował palec w pierś blondyna. — Jest niepoprawnym intrygantem. Słyszeliście, sam się przechwalał, jak to zręcznie, stosując całą kaskadę kłamstw, przepędził stąd szacownego obcokrajowca. Ja nie jestem jeszcze zdemoralizowany do szpiku kości.
Jeśli chodzi o oprychów w kapeluszach czy bez kapeluszy, a także kudłatych szpiegów, stosuję środki, przed którymi cofnąłby się zapewne każdy uczciwy prokurator, ale nie robię tego bez porozumienia z milicją. Nawet z oficerami milicji i to na wyższych szczeblach.
Tym samym oni stają się współwinni. To oświadczenie kieruję przede wszystkim do Miry i Łukasza — objął wzrokiem oboje wymienionych. — Wy jedyni w tym gronie nie znacie jeszcze pana Adama Nowaka — przedstawił im swojego współkandydata do więziennego lochu. — Wobec tego poznajcie go teraz. To on męczył ludzi, każąc im przez całą noc myszkować po Górku, jakby rzeczywiście było czego szukać. No i on także jest owym oficerem.
— Naturalnie! — przerwał swobodnie Łukasz. Już po pierwszych słowach starszego pana spłynęło na niego olśnienie. Domyślił się, kim jest jego niedawny prześladowca. Kim musi być, skoro wszystkie jego poprzednie wcielenia okazały się nieprawdziwe. Postanowił teraz błysnąć przytomnością umysłu i wziąć skromny odwet. — Naturalnie! — powtórzył wesoło. — To przecież od razu widać. Wtedy wieczorem specjalnie dał się pan zaprowadzić do milicyjnego radiowozu, żeby nie pokazywać swojej legitymacji przy innych pasażerach mikrobusu. Co prawda prawdziwi detektywi zwykle miewają przy sobie po kilka różnych legitymacji, na wszelki wypadek…
— Mądrala! — zawołał zdemaskowany po raz drugi mężczyzna. — Proszę, jaki raptem stał się domyślny! Czy rzeczywiście już wówczas coś przewąchałeś? — zmienił nagle ton. — A potem grałeś przede mną komedię? Przez cały czas?
Łukasz popatrzył mu prosto w oczy, przełknął ślinę i rzekł:
— Nie.
— To dobrze! — roześmiał się pan Nowak. — Inaczej musiałbym natychmiast zawiadomić moich przełożonych, że powinni mnie wyrzucić z pracy, do czego zresztą tak konsekwentnie zmierza obecny tutaj pan profesor Piotrowicz. Najpierw wciąga mnie w swoje podstępne knowania, a potem rozgłasza, że jestem zarazem i milicjantem, i jego wspólnikiem.
A ja miałem do niego takie zaufanie! — zaśmiał się znowu i nagle spoważniał. — Bo państwo nie wiedzą jeszcze o jednym. Mianowicie kiedyś, jako student prawa, uczęszczałem na wykłady pana profesora. Były to najpiękniejsze i najmądrzejsze pogadanki, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Do końca życia nie zapomnę, czego się wtedy nauczyłem. Nie tylko, jeśli chodzi o sprawy ściśle związane z historią paragrafów…
— To nie należy do rzeczy, młody człowieku! — ofuknął go szybko dziadek Klemens. — Pomylił mnie pan z kimś innym. Wszystko się panu miesza ze strachu.
— Na pewno nie pomyliłem. Daję złodziejskie słowo honoru.
— Co?!
Łukasz nagle zapomniał o swojej przytomności umysłu. Na szczęście w tym właśnie momencie wkroczyła Mira.
— Chciałabym jednak zauważyć — odezwała się marzącym tonem — że przed chwilą Łukasz zamiast „nie” mógł powiedzieć „tak” i wtedy… no, nie wiem, co zrobiliby pana przełożeni, ale wiem, że my na pana widok zawsze odtąd pękalibyśmy ze śmiechu. Bo my, proszę pana, jesteśmy z natury weseli, a niekiedy, w co będzie panu bardzo trudno uwierzyć, bywamy również troszeczkę złośliwi.
— Złośliwi? Wy? Rzeczywiście, nie wierzę. Chociaż… — pan Nowak skupił się i zmarszczył czoło. — Przypominam sobie pewną scenę…
— Lepiej niech pan już sobie niczego nie przypomina — poradziła Mira — tylko… O, pysznie! — popatrzyła z zadowoleniem na brata, który właśnie pstryknął, uwieczniając oblicze oficera w cywilu — Miał akurat doskonałą minę. Zaraz… Co to ja…
— I pomyśleć, że ja tej dziewczyny szukałem przez całą noc — westchnął mężczyzna.
— Ale pan nie znalazł. Znaleźli inni i… I… — Mira zająknęła się nagle. Jej dotychczasowa pewność siebie przepadła bez śladu. Spuściła główkę i powiedziała cicho: — Przepraszam. Czasem zachowuję się okropnie. Bardzo panu dziękuję za to szukanie… i w ogóle…
— To nie należy do rzeczy — pan Nowak prędko powtórzył słowa dziadka Klemensa.
— Ale… bo właśnie ci, którzy nas znaleźli… Oni… A… a…a… — Mira kichnęła znowu ślicznie, choć niebywale głośno.
— Sto lat. Tylko, że nie wszystko zrozumiałem…
— Jej chodzi o ludzi, którzy nas znaleźli. Nie tylko jej. Mnie także. Skoro pan jest…
— Przecież znaleźli was nie ludzie, a kosmici — rzekł podchwytliwie cywil. — W dodatku wy nic nie możecie o tym wiedzieć, ponieważ pozbawili was pamięci. A może jednak nie zapomnieliście wszystkiego?
— Może zapomnieli, a może nie zapomnieli — mruknął Paweł. — Co to? Śledztwo?
— Chyba coś w tym rodzaju — ojciec Łukasza pokiwał głową. — Nasze spotkanie nie jest przecież takie znowu całkiem przypadkowe — zerknął na pana Nowaka, który przybrał obojętny wyraz twarzy i nie odpowiedział.
— Tak sobie pomyślałam, jak tylko pana zobaczyłam — wyznała pani Helena. — Ale jeśli chodzi o kosmitów, to przyłączam się do prośby Miry i Łukasza.
— Jakiej prośby? — bąknął oficer. — Na całe szczęście nikt mnie tu jeszcze o nic nie prosił…
— To tylko kwestia czasu — rzekł pan Marek. — Zresztą, pan już doskonale wie, o co chodzi.
— Nic nie wiem — bronił się słabo nagabywany.
— Nieprawda, że pan nic nie wie — zaprzeczył zdecydowanie dziadek Klemens. — Prawdą jest natomiast, że nie wie pan wszystkiego — wziął swojego byłego studenta pod ramię, odwrócił go twarzą do Górka i prowadził obok siebie. — Zanim moi krewni i przyjaciele załgają się na śmierć — mówił — powiem panu, gdzie pan może spotkać tych, którzy znaleźli Mirę i Łukasza, oraz dlaczego ta dobrana para nietoperzy, nocująca najchętniej w mrocznych dziurach, nie potrafi wykrztusić, czego od pana chce… — dalsze słowa stały się niezrozumiałe, bo dziadek wraz ze swoim towarzyszem odeszli już dość daleko.
— Biedny Alauda — powiedziała półgłosem pani Helena.
— Myślę, że nie musimy się o niego zawczasu martwić — rzekł z namysłem ojciec Łukasza.
— Nie chciałabym, żeby im zrobili coś złego — szepnęła Mira.
— Ani ja.
— Ani ja.
— Co rozumiecie przez „coś złego”? — spytał pan Marek. — Czy to, że ludzie muszą ponosić odpowiedzialność za swoje postępowanie? Przecież, o ile wiem, to właśnie w podobnym duchu przemawiał do Ziemian, wasz ukochany „kosmita”?
Nikt się nie odezwał. Cała grupka ruszyła w milczeniu śladem wysokiego cywila i dziadka Klemensa. Po przejściu kilkunastu kroków pani Helena odwróciła się.
— Drugie pożegnanie — powiedziała.
— Pożegnanie? — zdziwił się ojciec Łukasza, mimo woli spoglądając za siebie.
— Kutynia. Już go nie widać.
— Też mi pożegnanie — mruknął pan Marek. — Kosmici znikną, ceny w Górku spadną i Kutynia wróci tu jak na skrzydłach. Ależ upał — zmienił temat. — Popatrzcie na niebo…
Niebo było nie tyle zachmurzone, co naburmuszone. Po prostu złe.
Miedziane słońce pochylało się groźnie nad ziemią, owiewając ją parzącym oddechem.
Coś wisiało w powietrzu.
Z lewej strony na tle jeziora rysowały się kontury dwóch wysokich dźwigów, pomalowanych na zielono. Z zarośli wystawały daszki spychaczy. Niżej rozciągało się niewidoczne z drogi zwałowisko. Maszyny milczały. Zaginionych odnaleziono zanim zdążyły wgryźć się głębiej w porzucone bryły i płyty.
W przedzie dziadek Klemens cały czas tłumaczył coś panu Nowakowi. W pewnym momencie ten ostatni przystanął i energicznie potrząsnął głową. Pan Klemens mocniej przycisnął jego ramię. Paweł pstryknął.
— Kolekcjonujesz nasze plecy? — zagadnął go ojciec.
— Masz coś przeciwko plecom? — spytała Mira. Pan Marek spojrzał na córkę podejrzliwie. Wiadomo, że wyraz,plecy” bywa używany nie tylko w celu określenia części ciała.
— Chodźmy prędzej, bo nam uciekną — zauważyła pojednawczo pani Helena, patrząc na oddalającego się coraz bardziej dziadka i jego towarzysza. Ale właśnie wtedy ci zatrzymali się znowu. Dziadek puścił łokieć pana Nowaka, odstąpił od niego o krok i umilkł. Najwyraźniej czekał na odpowiedź.
Cywil długo myślał.
— Będzie mnie pan mieć na sumieniu — rzekł wreszcie, kiedy pozostała z tyłu grupka była już tak blisko, że mogła usłyszeć jego słowa. — Ale niczego nie obiecuję — zastrzegł się.
— Wcale nie proszę, żeby pan coś obiecywał — odparł dziadek. — Ja w ogóle od tej chwili umywam ręce. Zrobi pan to, co pan sam uzna za słuszne.
— Pewnie — mruknął z wyrzutem blondyn. — Umywam ręce. Po tym, co mi pan powiedział… — zamyślił się ponownie. Postał jeszcze chwilę, a następnie, patrząc pod nogi, ruszył powoli przed siebie. Nie ulegało wątpliwości, że dziadek dał mu jakiś wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia.
Parę minut później już wszyscy razem minęli ostatni zakręt i weszli między zabudowania Górka. Na szosie, na chodnikach, na placykach z budkami, a także wokół szkoły, panował taki sam ścisk jak wczoraj i przedwczoraj. Tylko ludzie poruszali się jak muchy w miodzie. Upał paraliżował nawet sprzedawców. Pan Bulgotek i jego konkurent przypominali malutkie fortece, oblężone przez zbyt liczne armie. Podobnym wzięciem cieszyły się lody. Nieco mniej gości przyciągały smażalnie. Za to zapachy były wręcz przygniatające. Wydawało się, że można je wziąć w ręce i miesić jak ciasto.
Mira kichnęła z obrzydzeniem i powiedziała,kwiczoł”, wzbudzając przelotne zainteresowanie rodziny, wysokiego blondyna i ojca Łukasza.
Tylko sam Łukasz pozostał obojętny. Dawno już pogodził się z myślą, że to piszczące słówko przestało stanowić jego wyłączną własność. A zresztą „kwiczoł” w ustach Miry brzmiał nad wyraz ślicznie.
— O. pan profesor! — z tłumu wyskoczył uradowany dziennikarz, który wczoraj tak przekonująco przepraszał państwa Piotrowiczów za nachodzenie ich w niestosownej porze, że zjednał sobie tym dziadka Klemensa. Teraz jednak na jego widok dziadek zrobił smutną minę.
— Niestety — szeroko rozłożył ręce. — Muszę pana zmartwić. Pomyliłem się wtedy w nocy — powiedział. — Nie mogę służyć rewelacjami, które przedwcześnie obiecywałem.
— Szkoda… — dziennikarz posmutniał.
— Ale na pociechę dam panu jedną radę — dziadek zniżył głos. — Dzisiaj coś wisi w powietrzu. Niech pan stąd nie odchodzi. I proszę mieć cały czas aparat fotograficzny w pogotowiu.
— Dobrze — dziennikarz rozejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś nie podsłuchuje. — A czy nie mógłby mi pan zdradzić jakichś szczegółów?
— Nie, bo sam ich nie znam. Przeczuwam tylko, że nie zmarnuje pan dnia. Przepraszam. Jestem w towarzystwie.
Dziennikarz odchodząc wyjął z torby aparat i powiesił go sobie na szyi.
— Co mu pan obiecywał, panie profesorze? — spytał nieufnie pan Nowak.
Dziadek przybrał obronną postawę.
— Nic wielkiego. Wyraziłem przypuszczenie, że po odnalezieniu Miry i Łukasza dowiemy się od nich czegoś ciekawego o kosmitach. I że tylko z nim podzielimy się tymi wiadomościami. Sądziłem wówczas, że mamy do czynienia z oszustami — wyjaśnił lekko. — Myliłem się, jak pan wie. No a Mira i Łukasz zostali przecież pozbawieni pamięci… Musiałem zatem biedaka rozczarować. Myślę jednak, że jeśli mnie posłucha, nie wyjedzie stąd z pustymi rękami.
— Panie profesorze, jest pan okropnym krętaczem — rzekł z najgłębszym przekonaniem wysoki blondyn.
— Wstydziłby się pan. Wcale nie jestem okropny.
Mężczyzna zaśmiał się i przewrócił oczami, jakby chciał zawołać: „I co z takim robić?!”
Paweł sfotografował oddalającego się dziennikarza.
— Słuchajcie — w głosie pani Heleny odezwała się nuta współczucia i żalu — czy tej kobiecie, albo przynajmniej jej mężowi, nie należałoby delikatnie powiedzieć, że nie mają tu na co czekać? Niepotrzebnie męczą się oboje w takim zaduchu i upale.
Wszyscy pobiegli wzrokiem ku ławeczce, na którą patrzyła mama Miry i Pawła. Chora kobieta siedziała w tym samym miejscu i w tej samej pozycji co przedwczoraj. Po jej wychudłej twarzy, wyrzeźbionej przez cierpienie, spływały kropelki potu.
Paweł podniósł aparat do oka, potrzymał go chwilę w górze, po czym opuścił ręce. Nawet nie dotknął palcem migawki.
— Kto im to powie? — spytał bardzo cicho pan Marek. — Ja nie — zastanowił się i dodał: — Mimo woli człowiek przypomina sobie, co głosi Alauda. Gdyby medycyna miała więcej środków na laboratoria, na badania, gdybyśmy przeznaczyli na nie choć część tego, co wydajemy na zbrojenia, kto wie, czy już dzisiaj nie byłoby lekarstwa… — urwał. — Popatrzcie — rzucił z nienaturalnym ożywieniem. — Znowu starzy znajomi!
Przez bramę przeszli właśnie naczelnik gminy w towarzystwie majora i jeszcze jednego oficera w randze kapitana. Major uśmiechnął się i zawołał: — Oto i nasze zguby! Na wszelki wypadek pod wzmocnioną strażą — przebiegł wzrokiem orszak otaczający Mirę i Łukasza. — Bardzo słusznie. A nuż zatęskniliby za kosmitami i ponownie dali drapaka. Naprawdę nic nie pamiętacie? — skrzywił się zabawnie czekając na odpowiedź.
— Nic a nic — wyrecytowała Mira. Paweł przepchał się do przodu i stanął obok siostry.
— Ich nie wolno pytać o kosmitów — ostrzegł rozkazującym tonem. — Od razu dostają gorączki. O, proszę! — ucieszył się, ponieważ Mira właśnie kichnęła. Wysoki cywil parsknął i odwrócił głowę. Łukasz zagryzł wargi.
— Wszyscy jesteśmy zmęczeni — rzekł dziadek Klemens, jakby to coś wyjaśniało. — Potworny upał…
— Rzeczywiście — przyznał major. — Coś wisi w powietrzu… A mnie pędzą do roboty — poskarżył się.
— Jeśli kogoś pędzą do roboty, to raczej mnie — sprostował kapitan. — Jestem saperem — przedstawił się, po czym oświadczył, że przyjechał do Górka razem z dźwigami i spychaczami, należącymi do jego jednostki. — Teraz zaczynam podejrzewać, że padłem ofiarą z góry ukartowanej intrygi — mówił wesoło dalej. — Ani naczelnikowi, ani koledze majorowi wcale nie chodziło o przesuwanie ciężarów, pod którymi jakoby tkwili uwięzieni obecni tu młodzi ludzie. Chcieli po prostu mieć dźwigi i maszyny. Zanim zdążyłem pisnąć, porozumieli się z moimi przełożonymi i wydębili od nich zgodę na użycie mojego sprzętu do odśmiecania tej skądinąd malowniczej miejscowości.
— Wyobraźcie sobie, nareszcie pozbędziemy się tego zwałowiska — naczelnik aż mruczał z zadowolenia. — A potem urządzimy tam piękny park.
— Proszę nie wierzyć mojemu koledze — rzekł z uśmiechem major. — Sam zaproponował, żeby zatelefonować do jego dowódcy.
— Chwila zamroczenia! — zaśmiał się kapitan. Nagle przestał się śmiać, przez chwilę uważnie patrzył na Mirę, po czym zbliżył wargi do ucha naczelnika i powiedział takim szeptem, że musiano go usłyszeć na drugim brzegu jeziora: — śliczna dziewczyna…
— Panie kapitanie… — rzekł zgorszony naczelnik.
Paweł ściągnął brwi, a następnie nagle cienko zachichotał. Łukasz pomyślał: „kwiczoł”. Mira nie miała bladego pojęcia o co chodzi.
— To znaczy — odezwał się dziadek Klemens — że gdyby moja wnuczka i Łukasz nie wleźli tam, gdzie wleźli, zwałowisko pozostałoby nietknięte?
— Wie pan, jak to bywa — powiedział naczelnik. — Zawsze łatwiej uzyskać zgodę na użycie maszyn, jeśli są już na miejscu, aniżeli ściągnąć je specjalnie skądś z daleka.
— Jednym słowem nowy błogosławiony skutek minionej nocy — podsumował dziadek. — Miałem rację. Mira i Łukasz stanowczo muszą częściej ginąć bez wieści.
— Niech ojciec tak nie żartuje…
Tym razem pani Helena przy tym była.
Paweł sfotografował majora, kapitana, promieniejącego naczelnika, szelmowsko uśmiechniętego dziadka, nastroszonego Łukasza, rozżaloną mamę, zarumienioną, zapewne z powodu kataru, siostrę i patrzącego na nią z dumą ojca. Dźwigi sfotografował już wcześniej…
Gdy major, kapitan i naczelnik odeszli, by dokładnie obejrzeć teren przyszłej pracy, do dziadka Klemensa zbliżył się następny znajomy. Był nim młody asystent profesora Turbo.
— Świetnie się pan spisał — pochwalił go dziadek, po czym poinformował młodego naukowca o wynikach jego wizyty u Kapelusznika. — Ma pan dar przekonywania — zakończył.
— To pan ma ten dar, panie profesorze — powiedział asystent. — Tak dokładnie pouczył mnie pan, co powinienem im mówić. Ale, ale, czy nie mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego mój znakomity szef nagle przestał się na mnie boczyć?
— Profesor Turbo? A skąd miałbym wiedzieć? Pewnie pana ceni i lubi…
— Ciekawe tylko, że polubił mnie znowu zaraz po rozmowie z panem…
— E tam! — żachnął się dziadek! — Zbieg okoliczności. Ciągle wierzy pan w kosmitów? — zmienił temat.
— Przepraszam! — młody mężczyzna zamachał rękami. — Poprzysiągłem sobie, że o kosmitach nikt już nie usłyszy ode mnie jednego słowa!
— Słusznie. Ukłony dla profesora — pożegnał go pan Klemens.
— Ojciec staje się opiekunem wszystkich niespokojnych duchów w Górku — rzekł, kręcąc głową jego syn.
— Wiecie co — powiedział pan Nowak — tu śmierdzi jak w piekle, a poza tym, kiedy coś zacznie się dziać, ludzie przybiegną ze wszystkich stron i w tłumie niczego nie zobaczymy. Chodźcie za mną — ruszył w stronę wejścia do pawilonu handlowego. Łukasz dogonił go i mruknął: — To pana ulubione miejsce…
Mężczyzna zaśmiał się.
— Nie. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, czekałem na ciebie pod schodkami. Dzisiaj wejdziemy na górę.
Szyby wystawowe i drzwi pawilonu znajdowały się na wysokości jakichś dwóch metrów nad szosą. Wzdłuż nich ciągnął się taras, ogrodzony żelazną poręczą. Plac przed szkołą, budki sprzedawców i snujące się po okolicy tłumy było z niego widać jak z teatralnej loży.
— Spójrzcie tylko — powiedział nagle pan Klemens. — Tam idzie gajowy. A za nim… Czy mnie oczy nie mylą?
Gajowy szedł środkiem drogi w kierunku przystani. Kilka kroków z tyłu podążali obok siebie jego piegowaty syn i białowłosy Jacek. Zachowywali się tak, jakby ich rodzin ani ich samych nigdy nie dzieliły żadne nieporozumienia. Sympatyczny rudzielec mówił coś do swego towarzysza, żywo wymachując rękami. Tamten od czasu do czasu przytakiwał, a w pewnym momencie uśmiechnął się nawet, zupełnie nie jak Plujek.
— Przyjemnie popatrzeć — odetchnęła z satysfakcją pani Helena. — Są przecież kuzynami.
— A co będzie, kiedy ojciec tego zabijaki wylezie w końcu ze swojej kryjówki? — spytał pan Nowak.
— Miejmy nadzieję, że wylezie z niej mądrzejszy — odrzekł dziadek Klemens. — Nie ma pan innych zmartwień?
— Mam — zagadnięty wyjął chusteczkę i otarł nią twarz. — Mam bardzo poważne zmartwienia. Czy chce pan wiedzieć, komu je zawdzięczam?
Dziadek nie chciał.
Łukasz oparł się o poręcz i patrzył w dół. Sprzedawcy coraz leniwiej zachwalali swoje towary, ludzie coraz senniej chodzili między ich stoiskami. Padające na ziemię światło przygasło i zmieniło barwę. Drzewa poszarzały, cienie pod nimi rozmazały się i straciły kontury. Coś, co wisiało w powietrzu, było coraz niżej i coraz bliżej.
— Za piętnaście dwunasta — powiedział pan Marek. Stał tuż obok Łukasza, ale jego głos dotarł do chłopca jakby zza grubej zasłony.
Nagle zaczęło się dziać coś dziwnego. Jeszcze niczego nie było widać. Jeszcze nikt nie wiedział o co chodzi Nikt nie wskazał czegoś, co napełniło go zdumieniem i trwogą.
Tylko stamtąd skąd nadeszli Łukasz i jego towarzystwo, parła teraz ściana ciszy. Napływała powoli, miażdżąc stopniowo wszystkie napotkane głosy jak rzeka wulkanicznej lawy, stygnąca w kamienne cmentarzysko.
Niepostrzeżenie zaczął się milczący ruch. Tez bardzo dziwny zupełnie niepodobny do tego, który panował do tej pory. Poczynając od zakrętu za narożnikiem ostatniego budynku ludzie cofali się na pobocza i pozostawiali pustą szosę. Bezszelestnie, płynnie, miarowo, jakby bali się ściągnąć na siebie czyjś gniew.
Górek wstrzymał oddech. Nawet ptaki nie śpiewały. Zresztą, tego dnia ptaki nie śpiewały od rana. Od rana coś wisiało w powietrzu.
Wreszcie na owym zakręcie ukazała się jakaś postać. Był to mężczyzna. Niski. Miał owalną głowę osadzoną na kwadratowych barkach. Szedł dokładnie środkiem szosy i patrzył prosto przed siebie. Nie zboczył ani na milimetr i najmniejszym gestem nie dał po sobie poznać, że dostrzega zbity szpaler po obu stronach drogi.
Kiedy znalazł się nieco bliżej Łukasz z przerażeniem zobaczył, że przybysz ma na sobie zielony kombinezon z wypustkami i naszywkami. Oraz że jego twarz jest tak samo zielona jak kombinezon.
Alauda? Tutaj? Sam…!
Nie. Nie sam.
Zza narożnika wyłoniła się nowa postać. Młody, bardzo wysoki mężczyzna z kolosalną czarną brodą.
Brodacz kroczył śladem swego poprzednika w tym samym tempie, tez środkiem szosy i tez nie rozglądał się na boki. Odległość między pierwszym a drugim wynosiła kilkanaście metrów i widać taka miała być, bo nie zwiększała się ani nic zmniejszała.
Zielony mijał już pierwsze budki. Nikt nie krzyknął, zęby go powitać. Nikt nie szepnął czegoś na ucho swemu sąsiadowi. Nikt nie westchnął. Jak Górek Górkiem nie było tu takiej ciszy w pełni lata, w samo południe. Ciszy od gór do gór, ponad domami, polami, lasami i jeziorem.
Na wysokości szkoły kosmita stanął. Ułamek sekundy wcześniej zatrzymał się mężczyzna idący za nim ale na niego nikt nie zwracał uwagi. Nawet jeśli, co wydawało się oczywiste, łączyły go szczególnie bliskie więzy z załogami gwiezdnych spodków, był przecież tylko człowiekiem.
Brodacz stanął i nieznacznym ruchem dotknął płaskiego pudełeczka którego brzeg wystawał z kieszonki jego granatowej marynarki. Właśnie wtedy zatrzymał się także kosmita. Zastygł w nieco nienaturalnej pozycji, z jedną nogą wysuniętą do przodu, jakby zamierzał iść dalej, ale coś zacięło się w jego marszu. Musiało to być jednak złudzenie, ponieważ uniósł ramię i pozdrowił oniemiałych z napięcia widzów.
— Tu Alauda z Planety Tsieciej — trzęsienie ziemi nie wywołałoby mocniejszego efektu, niż te słowa wypowiedziane miękkim, śpiewnym głosem. — Dzień dobry — jak zawsze mowa kosmity dobiegała równocześnie zewsząd, a zarazem jakby znikąd. Nawet grupce wtajemniczonych ciarki przeszły po plecach. — Ludzie — ciągnął Alauda — od kilku dni psiemawiam do was z ukrycia. Dzisiaj, na poziegnanie, postanowiłem stanąć psied wami osobiście. Na poziegnanie, ponieważ mówię po raz ostatni. Osobiście, dlatego zie pragnę was psieprosić. Nie jestem z gwiazd. Nie jestem kosmitą. Nie ma i nigdy nie było w Górku kosmitów. Ja i kilku moich kolegów udawaliśmy ich tylko. Robiliśmy śtućne spodki. Zapalaliśmy światła. Po to, abyście tu psijechali i z uwagą wysłuchali moich słów. O niebezpiecieństwie, jakie grozi światu. O tym, zie dla ścięścia innych, a więc i dla własnego ścięścia, bo to idzie w pazie, musimy postępować mądrzej. Bardziej zdecydowanie opierać się złu. Razem. Wsiscy. My — powiedziawszy to Alauda jednym szarpnięciem ściągnął z twarzy zieloną maskę, sporządzoną z jakiegoś mięsistego materiału. Ukazało się oblicze człowieka. Jasnobrązowa cera, nieco skośne oczy, patrzące ślepo w perspektywę szosy, gładkie, może odrobinę zbyt gładkie czoło, prosto ucięta broda. — A teraz, moi kochani — ciągnął jakby nigdy nic — ponieważ psiedtem tak pilnie słuchaliście tego, co mówił kosmita, mam prawo wiezić, zie równie głęboko weźmiecie sobie do serca, kiedy to samo powie jeden z was. Cłowiek. Ludzie! Dość nienawiści, chciwości, obojętności dla cudzych cierpień! Dość zabijania, głodu i potwornych broni! Ludzie, ocknijcie się!
Aluda skończył. Był na drodze sam. Brodacz, czyli Mały zniknął nie wiadomo jak i kiedy. Zapewne korzystając z tego, że cała uwaga widzów i słuchaczy była skupiona na jego towarzyszu, wmieszał się w tłum albo uciekł boczną uliczką.
Cisza zaczęła rysować się, pękać i kruszyć jak cienka skorupa lodu na wzbierającej rzece. Z tylnych szeregów szedł szmer. Szybko zmienił się w rosnący z każdą sekundą groźny pomruk. Jeszcze chwila i pomruk przeszedł w chóralny krzyk, przez który przebijały pojedyncze wrzaski.
— Wszystko kłamstwo?! A my tutaj tyle dni!
— Oszustwo!!!
— Dranie!!! Banda łobuzów!!!
— Lataliśmy za nimi z wywieszonymi językami po lasach i górach!
— Bandyci!
— Sprowadziłem do Górka tony ziemniaków na placki! Teraz ludzie wyjadą i stracę majątek!
— A ja cysternę pełną ryb!
— A ja dwie ciężarówki mąki i cukru!
— Kto teraz kupi moje plastykowe spodki!
— Wodzili nas za nos! Złodzieje!
— I tacy mają czelność mówić o Ziemi! O świecie!!!
— Zamknąć ich! Do więzienia!!!
— O, nie! Załatwimy to sami!!! — grupka najbardziej rozwścieczonych wtargnęła na szosę. Alauda cały czas stał bez ruchu, tak jak się zatrzymał. Jedną nogę ciągle miał wysuniętą, jakby właśnie ruszał w dalszą drogę. Ale nawet nie mrugnął.
Z tłumu wyskoczył tęgawy mężczyzna w kraciastej koszuli wypuszczonej na spodnie. W pięści ściskał kamień. Zamachnął się.
— Nie!!! — zawołał rozpaczliwie Łukasz. Głos uwiązł mu w krtani. — Nie!.. — rzucił się ku schodom. Ktoś mocno chwycił go za rękę. — Puść!
— Uspokój się! — krzyknął mu do ucha pan Nowak. — Poczekajcie! — zobaczył, że Paweł i Mira, a za nimi ojciec Łukasza i pan Marek także chcą zbiec na dół, żeby ratować Alaudę. — Stójcie! Zanim dopchacie się do waszego przyjaciela, będzie po wszystkim!
Właśnie. Po wszystkim. Przecież nie wolno do tego dopuścić!
Łukasz targnął się całym ciałem, ale wysoki mężczyzna trzymał go jak w kleszczach.
— Puść!
— Uspokój się — powtórzył pan Nowak. — Kosmici nie są samobójcami. Wiedzą, co robią. A ty. Pawle, fotografuj! Prędko!
Paweł spojrzał na niego nieprzytomnie, po czym odruchowo uniósł aparat i zaczął pstrykać.
Człowiek w kraciastej koszuli rzucił kamieniem, ale nie trafił. Alauda nie drgnął. Na drodze pojawił się znany wszystkim ufolog. Ten zebrał całą garść kamieni.
— To przez takich jak wy nikt nam nie wierzy! — wrzasnął piskliwie i z najbliższej odległości wypuścił grad pocisków prosto w głowę kosmity, który okazał się zaledwie człowiekiem. Teraz Alauda zachwiał się i upadł. Zachwiał się dziwnie, jak potrącona pionowa sprężyna, a upadł też jakoś niezwyczajnie. Runął bezwolnie całym swym ciężarem, nie próbując bodaj wyciągnąć ręki, by osłabić upadek.
Do ufologa podbiegło kilku mężczyzn. Jeszcze kilku. Koło zamknęło się. Leżący na jezdni Alauda zniknął, zasłonięty przez tłum, który utworzył nad nim złowrogie kłębowisko.
Nagle wszystko zamarło. Ktoś krzyknął przeraźliwie. Ktoś inny podniósł wysoko trzymaną za włosy ludzką głowę.
Łukasz poczuł, że robi mu się niedobrze.
Ale…
Ludzką głowę?
Czy ludzka głowa mogłaby mieć druciki i sprężyny sterczące lub zwisające bezwładnie z przerwanej w połowie szyi?
W tym momencie przemówił głos, wobec którego wszystkie poprzednie brzmiały jak dziecinna fujarka przy grających pełną siłą organach.
Odezwało się niebo.
Potężny, wibrujący bas grzmotu, niby ziewnięcie budzącego się olbrzyma, wypłynął spod czerwonego horyzontu i potoczył niespiesznie ku Górkowi. Wstrząsnął powietrzem i ziemią, zadudnił w dachy domów, po czym z majestatycznym westchnieniem opadł na wzgórza, zamykające widok od wschodu.
Ludzie zaczęli się cofać. Powoli, kroczek za kroczkiem, sunęli z powrotem na pobocza, jak manekiny na gumowych kółeczkach. Wszyscy.
Ci, którzy stali najdalej, którym chyba niezbyt podobało się to, co inni robili z Alaudą, ale nie starczyło im odwagi, by wystąpić w jego obronie.
Ci w środku. I ci z pierwszej linii, z mężczyzną w kraciastej koszuli, ufologiem, Bulgotkiem, jego sąsiadem z budki i właścicielem smażalni. Szosa znowu opustoszała. Pozostał tylko skamieniały z przerażenia człowiek, trzymający w podniesionej ręce ludzką i nieludzką zarazem głowę. Pod jego nogami leżał metalowy tułów, ogołocony z zielonego kombinezonu.
Robot.
— Widzisz? — szepnął pan Nowak puszczając rękę Łukasza. — Widzisz… — szybko odchrząknął i dodał: — To spryciarze, ci wasi kosmici.
Paweł zrobił zdjęcie.
Znowu zagrzmiało. Tym razem grzmot nie opadł już leniwie na wzgórza, ale uderzył w nie, odbił się, wrócił za jezioro, jakby dla nabrania rozpędu i natarł ponownie, z niemniejszą furią. Błysnęło. Samotna, nieruchoma postać na asfalcie zalśniła ostrym blaskiem. Mężczyzna z głową, unoszoną jak latarnia, przypominał rzeźbę, stworzoną przez chorego artystę. W świetle błyskawicy ta rzeźba zdawała się płonąć.
— Tu Alauda z Planety Tsieciej — jeśli uprzednio głos „kosmity” stojącego na oczach słuchającego go tłumu poraził ludzi jak trzęsienie ziemi, to w tej chwili spadł na Górek niby wszystkie rozszalałe żywioły razem wzięte. A przecież Alauda mówił spokojnie. Lodowato spokojnie. — Tu Alauda z Planety Tsieciej. Ludzie! Uwieziliście, zie jestem ćłowiekiem? Nie. Ja pochodzę z gwiazd. To, co wam psiedtem powiedziałem, to była ostatnia próba. Ostatni egzamin. Ale wy nie zdaliście tego egzaminu. Zobaćcie, co lezi pod wasimi nogami. To jeden z nasich najprostsich robotów, ale wy myśleliście, zie on jest ćłowiekiem. Jednym z was. Co zrobiliście z jednym z was? Zabiliście go, kiedy powiedział, zie nie pochodzi z gwiazd. Dlaciego? Ci nie miał racji? Mówił wam tylko: „Ludzie, ocknijcie się. Pomyślcie co zrobić, zięby ocaleć”. Ale wy wpadliście we wściekłość, zie tak psiemawia do was jeden z was. Ludzie, my wracamy do siebie. Nie usłysicie mnie już nigdy. Ziegnajcie.
Jakby na potwierdzenie tych słów ponownie błysnęło. Podświetlone niebo rozwarstwiło się. Znad jeziora pędziły spiętrzone chmury. Z każdą chwilą robiło się ciemniej.
Niebo i jezioro były tak intensywnie błękitne, że cały świat nasiąkał tym błękitem jak wysuszona bibuła. Błękitniały świerki na wzgórzach i łąki na zboczach, i nawet cienie na nieruchomej wodzie. Ale świat nie był wysuszony. Był cudownie obmyty letnią ulewą, czysty i świeży jak pewnie wówczas, gdy na Ziemi nie istniały jeszcze miasta ani sklepy, ani samochody, ani autostrady.
Zaraz po burzy podniosły się kłęby białej mgły, ale teraz już dawno wszystkie opadły z powrotem, na pogodę. Słońce stało jeszcze wysoko.
Mieszkańcy domu na zboczu siedzieli rzędem na długim, wygodnym pniu i przyglądali się młodym mężczyznom, którzy zwijali swoje obozowisko w starym kamieniołomie. Nikomu nie chciało się mówić. Zresztą, niewiele zostało do powiedzenia.
Jeszcze jedno pożegnanie. Najosobliwsze z osobliwych. Pożegnanie ludzi z kosmitami.
Nie będzie zbyt wesołe. Gdzieś na dnie uśmiechów pozostawi cieniutki osad lęku i smutku. Na dnie pogodnych spojrzeń obrazy, których nie sposób zapomnieć. Pod zdawkowymi słowami, dotyczącymi najzwyklejszych spraw, echo wcale nie zdawkowych słów, wypowiadanych przez Alaudę, podczas jego przemówień.
Łukasz siedział między ojcem i Mirą. Ojciec objął go ramieniem i milczał. Mira chwilę temu kichnęła. Jej mama szybko powiedziała, żeby włożyła sweter. Dziewczyna mruknęła, że jest jej ciepło, ale na wszelki wypadek przysunęła się bliżej Łukasza.
Z przeciwległego brzegu dobiegł warkot silnika. Jednak na przeciwległym brzegu nie było żadnych samochodów ani maszyn. To tylko strome zbocza odbijały głosy pracujących po tej stronie dźwigów, spychaczy i wywrotek. Te głosy odzywały się rzadko i jedynie właśnie w postaci echa.
W ogóle było bardzo cicho.
— W Górku zrobi się teraz bardzo cicho — powiedział melancholijnie dziadek Klemens. — Sam nie wiem, czy się z tego cieszyć, czy nie. Na stare lata odkryłem w sobie żyłkę zawodowego intryganta. A co może mieć do roboty zawodowy intrygant w warunkach stuprocentowej sielanki? Rodzinnej, towarzyskiej, krajobrazowej…? Nic, tylko się powiesić.
Hej, wy! Rozejrzyjcie się tam, w Krakowie! Jeśli zobaczycie kogoś z zieloną gębą, to od razu przyślijcie go tutaj. Może nawet mieć ogon. Przyzwyczaiłem się…
Reksio przerwał pakowanie i wyprostował się.
— Panie profesorze — rzekł z niezwykłą u niego powagą. — Jest pan dla nas zawstydzająco miły. Ale my już wiemy, że postępowaliśmy źle. Nie wolno było robić aż takiego zamieszania i aż tak denerwować ludzi. Może to się wydać dziwne, jednak w pełni zdaliśmy sobie z tego sprawę dopiero dzisiaj, kiedy tłum zaatakował robota. A właściwie człowieka. W języku prawniczym takie postępowanie nazywa się prowokacją.
Prawda?
Dziadek również spoważniał. Zastanowił się i powiedział: — Prowokacja. Zapewne. Dopuściliście się klasycznej prowokacji, trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Ale jeśli rozmawiamy całkiem serio i jeśli mam być do końca szczery, to muszę wyznać, że mnie osobiście w tym waszym finałowym popisie znacznie bardziej nie spodobało się coś innego. Gdybyście chociaż zapowiedzieli, że niby to wrócicie, powiedzmy za pięćdziesiąt lat. Choćby za sto. Gdyby ze słów Alaudy wynikało, że rozumiecie ludzi… że bodaj próbowaliście ich zrozumieć. Odjeżdżalibyście stąd w przyjemniejszych nastrojach, a skutek waszego podstępu byłby jeszcze lepszy.
Bo teraz wyszło tak, jakby zdaniem supermądrych mieszkańców kosmosu nie było już dla tego naszego biednego świata żadnej nadziei? A to przecież fałsz. Gdybyście wy sami uważali, że na Ziemi nie da się już niczego naprawić, to nie budowalibyście tekturowych spodków ani przemyślnych reflektorów, tylko leżelibyście na ciepłym piasku i radowali się, że dzień jest ładny, bo skoro wszystko ma pójść w drzazgi, to pozostaje jedynie cieszyć się tym dzisiejszym dniem. Zapomnieliście o innych ludziach, myślących i czujących podobnie jak wy. Jest ich mnóstwo. Spróbujcie działać razem z nimi, a nie sami, z ukrycia, w obcej skórze. I nigdy nie starajcie się zabijać w człowieku nadziei… Przepraszam — dziadek odetchnął. — Strasznie się rozgadałem…
Reksio stał ze spuszczoną głową i słuchał. Jego koledzy zakończyli zwijanie obozu. Cała czwórka,kosmitów” stanęła teraz w równym szeregu przed pniem pełniącym rolę ławki.
Pierwszy podniósł się Paweł, dając przykład innym. Naprzeciw jednego szeregu ustawił się drugi, jak do uroczystej zmiany warty.
Opuszczający Górek sprawcy nieziemskich awantur mieli na sobie jedynie spodenki kąpielowe. Tym śmieszniej wyglądała olbrzymia broda, którą przyniósł Mały.
— Bądźcie zdrowi, chłopcy — zaczęła pani Helena. — Jeszcze raz gorąco wam dziękuję za Mirę i za Łukasza.
Mały wystąpił z szeregu i wręczył zaskoczonemu Łukaszowi fałszywą brodę. Chłopiec przyjrzał się pożegnalnemu upominkowi z niepewną miną.
— Nie będzie mi już potrzebna — wyjaśnił były szpieg. — W nocy muszę tu jeszcze po cichu wrócić, żeby pościągać z drzew nasze głośniki.
Nie do wiary, jak bardzo broda przeszkadza w chodzeniu po drzewach…
— Ciekawe — zdziwił się pan Klemens. — Są stworzenia…
— Mówiłem o brodzie. Nie o sierści — ubiegł dziadka Mały.
— Prawda.
Paweł zrobił jeszcze jedno zdjęcie. Następnie powiedział: — Ja też wam dziękuję… i chciałbym spytać… chciałbym… no, czy my się jeszcze kiedyś zobaczymy?
— Co roku przyjeżdżamy nad to jezioro. Może… — Reksio poruszył bezradnie ramionami.
— W takim razie do widzenia — rzekł dziadek Klemens. — I tego… w gruncie rzeczy miła z was banda.
„Kosmici” zrobili w tył zwrot.
— Panie Alauda! — zawołał za nimi pan Marek.
Japończyk zatrzymał się.
— Czy panu także podoba się u nas w Górku?
— Bardzo. Ciemu pan o to pyta?
— Gdyby pana ojciec przyjechał znowu do Polski, niech go pan zaprosi w naszym imieniu. W domu jest dosyć miejsca. Będzie nam miło gościć was tak długo, aż się wam nie znudzimy.
— Najmocniej dziękuję. Napisie do ojca.
— Tylko niech go pan nie prosi o nowego robota — mruknął dziadek.
Ciężko wyładowana łódź powoli odpływała od brzegu.
— Do widzenia! — Mira zerwała się i podbiegła na krawędź niewysokiego urwiska. — Do widzenia! Naprawdę przyjedźcie! Wszyscy! Koniecznie!
— Dziękujemy — odpowiedział z jeziora męski kwartet.
— Dziękuję — dodatkowo ćwierknął solo Alauda.
Alauda znaczy przecież: skowronek.
Za skałą, zamykającą kotlinkę od strony Górka, zachrobotały kamienie. Wysoki mężczyzna wstał, otrzepał spodnie i poszedł w stronę brzegu. Przez chwilę odprowadzał wzrokiem znikającą w błękicie łódkę, po czym odwrócił się. Z długiego pnia spojrzało na niego siedem par oczu.
Jedno z nich mrugnęło.
— Ścierpły panu nogi? — spytał współczującym tonem dziadek Klemens.
— Ścierpły.
— Długo pan siedział za tym kamieniem i podsłuchiwał?
— Długo.
— Czemu pan siedział za kamieniem i podsłuchiwał? — pani Helena popatrzyła na przybysza z łagodnym wyrzutem.
— Ponieważ albo ja przyszedłem za wcześnie, albo oni odpłynęli za późno — wyjaśnił pan Adam Nowak. — Nic dziwnego. Na ich miejscu także bym się nie śpieszył, gdyby mi ktoś tak pięknie i mądrze tłumaczył, żebym nie tracił nadziei. A potem zapraszał do siebie na zachwycające wakacje.
— Dlaczego pan do nas po prostu nie podszedł? — nadal nie rozumiała pani Helena.
— Ten pan jest osobą urzędową — rzekł dziadek. — Gdyby przypadkiem spotkał oszustów, podających się za kosmitów, musiałby ich natychmiast aresztować. Za naruszenie porządku, niepotrzebne alarmowanie władz i opinii publicznej… Za mnóstwo różnych rzeczy. A tak, co może zrobić? Spóźnił się, nieborak. Uciekli. Nie ma kogo wsadzić do ciupy. Pech.
— Panie profesorze, pan mnie wpędzi do grobu. I wtedy wreszcie zaaresztują pana.
— Zostawię testament…
— Niech ojciec tak nie żartuje… — zorientowała się w końcu pani Helena. — Proszę pana — uśmiechnęła się do tajemniczego mężczyzny — jest pan bardzo miłym, dobrym i mądrym człowiekiem.
— Co znowu! — zmieszał się Nowak. — Nawiasem mówiąc, z tego, że teraz tak się haniebnie spóźniłem, nic jeszcze nie wynika. Niestety, wiem, gdzie ich szukać…
— I co? Będzie ich pan szukać? — spytał pan Marek.
Mężczyzna westchnął.
— Proszę mnie nie ciągnąć za język. Ja także nie działam bez porozumienia z milicją, jak pewien profesor. W tym wypadku oznacza to, że podzielę odpowiedzialność z moimi przełożonymi. Oni zadecydują.
— Słusznie — powiedział dziadek, posuwając się na pniu, żeby zrobić mu miejsce. — Wobec tego teraz przestańmy już tłuc się myślami między Alaudą a kryminałem. Niech pan siada i patrzy. Nadchodzi ta jedyna pora między zachodem a zmierzchem. W dole jezioro nie ma już w ogóle dna. W górze słońce i noc bawią się w chowanego, a przy okazji przewracają na siebie buteleczki z farbami. Cienie wędrują po brzegu i zgarniają skały coraz ciaśniej wokół nas…
— Prawda — mruknął cywil siadając obok dziadka. — Zapomniałem na chwilę, że pan pisze książki.
— Tego, o czym mówiłem nie napiszę, bo tego nie da się napisać. Raczej namaluje to moja synowa. Ale to jest. I my to widzimy.
My to widzimy — rzekł sobie w duchu Łukasz.
Księżyc świecił jak oszalały.
Mira kichnęła.
Paweł wstał, wziął od mamy sweter i podał go siostrze.
— Nie chcę — mruknęła i znowu przesunęła się kawałeczek w stronę Łukasza. Paweł spojrzał teraz na niego wzrokiem, jakim porozumiewają się mężczyźni, kiedy rzecz rozbija się o kobiecy upór.
— Niech ona to włoży — powiedział.
Łukasz odebrał od niego sweter i zarzucił go Mirze na plecy. Dziewczyna nawet nie drgnęła.
Zresztą noc była cudownie świeża, ale nie zimna.
Nikomu nie śpieszyło się do domu.
Obok Łukasza poruszyła się czarna główka.
— O czym myślisz?…
Chłopiec od razu przestał myśleć. Zerwał się z pnia, odbiegł kilka kroków, stanął profilem i przyłożył sobie do twarzy szpiegowską brodę.
Broda była wewnątrz lepka od kleju i miała gumkę przytrzymującą ją na głowie. W nocnej scenerii, na tle księżyca, brodaty Łukasz wyglądał jak praojciec wszystkich czarnoksiężników. Wzniósł w górę ramiona i zawołał: — Tu Łukaś z Planety Tsieciej! Pozdrawiam was, gwiazdy! Niech ktoś psijedzie od was do Górka i zobaci, jak tu ślićnie!
Paweł na wszelki wypadek pstryknął. Ciemno, bo ciemno, ale a nuż coś wyjdzie. Przepuścić taką okazję?
Chwilę później nadarzyła się mu okazja jeszcze rzadsza, jeśli nie zgoła jedyna.
— Daj — Mira wyciągnęła rękę, zabrała Łukaszowi pożegnalny prezent Małego i wypróbowała go na sobie.
— Gdyby było mniej świadków — odezwał się dziadek Klemens — Łukasz, ponieważ jest z natury rycerski, powiedziałby zapewne: „Dziewczyno, podobasz mi się wszędzie i zawsze, bez brody i z brodą”. Ale ja w moim wieku, mogę sobie pozwolić na szczerość. Dziewczyno, oświadczam ci, że wyglądasz paskudnie.
Mira natychmiast zdjęła brodę, a Łukasz pomyślał, że dziadek nieco przecenił jego rycerskość. Przenigdy nie powiedziałby Mirze, że mu się podoba z brodą. No, chyba że wyrosłaby jej naprawdę. Nad nieszczęściem na pewno by się ulitował.