Ludzie ocknijcie się!

Szyby na piętrze zatrzymywały martwe spojrzenie księżyca. Tylko od zachodu tliły się w nich jeszcze dogasające ślady ciepłej czerwieni.

Na parterze i na werandzie paliły się wszystkie lampy.

Duży, bogato urządzony pokój, stał się nieprzytulny i obcy. Zgromadzone w nim przedmioty raziły nadmiarem, barwami, kształtami, wszystkim. Tak jakby w teatrze ktoś się pomylił i ustawił na scenie dekoracje do kilku różnych przedstawień naraz.

Ale to nie był teatr. Nikt tutaj nie grał żadnej roli. Nikt niczego nie udawał. Tak bywa, że właśnie wtedy, kiedy nikt niczego nie udaje, kiedy dzieją się sprawy prawdziwe i ważne, człowiek czasem nagle staje, patrzy dokoła ze zdziwieniem i zadaje sobie pytanie: po co tu tyle tego?

Dziadek Klemens oparł się o kominek i spoglądał w stronę werandy.

Ojciec Łukasza stał przy półce, obok pani Heleny, która zastygła z ręką na aparacie telefonicznym. Aparat milczał. Paweł zagryzł wargi i ponuro wpatrywał się w stół. Na środku tego ostatniego leżały ręcznik oraz kostium kąpielowy Miry.

Głęboką ciszę przerwał w pewnym momencie Paweł. Żachnął się na coś, co przyszło mu do głowy i wycedził: — Głupia smarkula…

Nikt Pawłowi nie odpowiedział. Po dobrej chwili ojciec Łukasza rzekł: — Dochodzi jedenasta. Panie profesorze, chyba nie powinniśmy dłużej zwlekać…

Zagadnięty poruszył głową.

— W końcu przecież nadejdzie — mruknął.

Godzinę temu pan Klemens po raz drugi tego dnia odwiedził gajowego. Któż lepiej niż on, znający tu każde drzewo i każdą skałkę, mógł poprowadzić poszukiwania zaginionej pary. Jak było do przewidzenia, nie zastał go w domu, więc tylko znowu zamienił parę zdań z jego żoną. Zacna kobieta natychmiast pobiegła po męża, ale widać dotąd go nie odnalazła.

Wieczór nieubłaganie przechodził w noc.

Pani Helena oderwała rękę od milczącego telefonu.

— Pawle — powiedziała z wysiłkiem — idź się położyć. Proszę cię…

— Uhm.

— Niegrzecznie, ale nie gniewaj się, Helu — rzekł dziadek odchodząc od kominka. — Nikt na jego miejscu nie mógłby się teraz położyć — zaczął szukać czegoś w szafce pod telewizorem. — Tu powinna być książka telefoniczna. Chciałbym na wszelki wypadek wynotować kilka adresów.

Może się zdarzyć, że pan Rafał będzie musiał dokądś pojechać samochodem…

Dziadek Klemens nie powiedział, dokąd ewentualnie miałby się udać ojciec Łukasza. Ale dla wszystkich było aż nadto jasne, co miał na myśli.

Milicja. Pogotowie, tutaj i w Nowym Sączu. Okoliczne szpitale…

— Jest — dziadek wyciągnął z półki poszukiwaną książkę. Na podłogę zsunęły się trzy niewielkie arkusze bristolu, — Ktoś położył na niej jakieś kartki — schylił się, pozbierał białe kartoniki, obejrzał je uważnie, po czym niespodziewanie wrócił z nimi na środek pokoju i rozłożył je na stole. — Spójrzcie — wskazał je obecnym. — Jest na co popatrzeć.

— Och, zostawcie to! — zawołała smutnie pani Helena. — Wczoraj po kolacji nie miałam nic do roboty i tak, dla zabawy… Naprawdę, zostawcie. Teraz, w takiej chwili…

Na stole leżały trzy rysunki. Pierwszy przedstawiał noc nad jeziorem.

Z uśmiechniętego księżyca zwisała cieniutka nić, po której wspinał się podobny do pająka kosmita. Wspinaczka najwidoczniej sprawiała kosmicie przyjemność, bo śmiał się od ucha do ucha. Może zresztą śmiał się tak z pana Kutyni, który podskakiwał niezdarnie na ziemi, usiłując pochwycić tę samą nić i też pomknąć na niej pod niebiosa. Z ust pana Kutyni wybiegał obłoczek z napisem: „Weźcie mnie z sobą! Kupię dom na księżycu!”

Na drugim rysunku także była noc. Przepiękna noc, z gwiazdami, wyiskrzonym jeziorem i śpiącym lasem. Obok trzech samotnych domów właśnie wylądował spodek. Wychylony z niego zielonoskóry przybysz wołał do oniemiałych ludzi: „Gdzie tu mieszkają Piotrowiczowie?”

Scena na trzecim obrazku rozgrywała się w pełni dnia. Ze spodka, tym razem ulatującego w niebo, wystawały trzy głowy: Miry, Pawła i Łukasza. Cała trójka krzyczała chórem:,Pa, pa, kochana Ziemio!” Znad jeziora machali im na pożegnanie dziadek Klemens, ojciec Łukasza i pani Helena. Ta ostatnia kierowała w górę napomnienie: „Tylko wróćcie na obiad!”

Rysunki były żartobliwe, ale mimo to bardzo ładne. A nade wszystko ciepłe i jakieś jakby serdeczne, dokładnie takie same jak te, które Łukasz odkrył przypadkiem w pokoiku na górze. Wyczarowane mrowiem delikatnych kreseczek światła i cienie być może miały w sobie coś ze świątecznej choinki, lecz nie w tym sensie, w jakim wspomina się choinkę oglądając stragany na podmiejskim jarmarku. Musiało się pomyśleć nie o tym co widać, kiedy w rodzinnym domu zabłyśnie świąteczne drzewko, ale o tym, co się wtedy czuje.

— No… — wymruczał Paweł. — Tylko że kosmici tak nie wyglądają.

— Helu, naprawdę powinnaś malować — rzekł z najgłębszym przekonaniem ojciec Łukasza.

— W każdym razie powinnaś skończyć studia — powiedział dziadek Klemens. — Jeszcze nie jest za późno. Tak niewiele ci brakowało.

— Dobry wieczór — przerwał dziadkowi zdyszany, męski głos. — Przepraszam, że dopiero teraz, byłem daleko — gajowy wszedł do pokoju i od razu zwrócił się do pana Klemensa: — Podobno wnuczka pana profesora…? — nie skończył.

— Och, jest pan wreszcie! — wykrzyknęła cicho pani Helena. — Jak to dobrze.

— Moja wnuczka, a także syn tego pana — dziadek Klemens wskazał ojca Łukasza, po czym zwięźle przedstawił przebieg feralnego popołudnia.

— Na pewno nie wyszli razem? — spytał z niedowierzaniem przybyły. — Dziwny zbieg okoliczności…

— Może się spotkali — pan Klemens rozłożył ręce — ale my nic o tym nie wiemy.

— A czy pański syn nie poszedł się kąpać? — gajowy spojrzał z kolei na ojca Łukasza.

— Nie. Chciał się przejść. Potem miał wrócić i popływać razem z nami.

— Ale nie wrócił.

— Nie wrócił.

— Zawiadomili państwo milicję?

— Nie możemy się dodzwonić — odpowiedziała pani Helena. — Centrala w Górku jest stale zajęta.

Gajowy sięgnął do kieszeni swojej zielonej kurtki i wyjął płaskie pudełeczko. Wyciągnął z niego tulejkowatą antenę, po czym wrócił do drzwi i stanął u wejścia na otwartą werandę.

— Dali nam krótkofalówki — wyjaśnił naciskając jakiś guziczek. — Żebyśmy mogli natychmiast wezwać straż, żołnierzy albo naukowców, jak zobaczymy coś niezwykłego — zbliżył aparat do ust i zaczął wywoływać,rybitwę”. Sam przedstawił się jako „jedlina”. Rozmawiał chwilę, po czym schował aparat i wrócił do pokoju.

. — Będą za kilka minut — powiedział. — Proszę się nie martwić — spojrzał ze współczuciem na panią Helenę. — Strażacy, milicjanci i żołnierze pójdą przez las tyralierą. Poprosimy także sąsiadów. Znajdziemy ich na pewno. Przecież ani Mira, ani Łukasz nie są małymi dziećmi. Dopiero jedenasta — ciągnął. — A nuż jeszcze sami wrócą. Mogli pójść szukać kosmitów. Tyle się teraz dzieje w Górku…

— Gdyby się nic nie stało, Łukasz na pewno byłby już tutaj — rzekł półgłosem pan Polowy Paweł zerknął na niego kątem oka, ale nic nie powiedział.

— Miałabym jeszcze jedną prośbę — zaczęła z wahaniem pani Helena — „Sztab” dysponuje przecież specjalnymi telefonami. Czy ktoś nie mógłby zawiadomić mojego męża w Krakowie? Byłoby mu przykro, w razie w razie…. — nie zdołała powiedzieć nic więcej.

— To dobry pomysł — przytaknął dziadek Klemens. — Trochę strachu mu nie zaszkodzi.

Gajowy znowu wyjął krótkofalówkę.

— Proszę mi podać numer — rzekł krótko. Otrzymawszy go ponownie wywołał „rybitwę” i poprosił o zawiadomienie takiego a takiego pana w Krakowie, że jego córka nie wróciła wieczorem do domu i choć za wcześnie leszcze na wszczynanie alarmu, to jednak jego żona uważa, że powinien o tym wiedzieć.

— Bardzo dziękuję — pani Helena zdobyła się na uśmiech.

Gajowy pokręcił głową.

— Proszę nie dziękować. To nawet przykro brzmi wobec takiego nie. — chciał powiedzieć „nieszczęścia”, ale w ostatniej chwili zmienił to słowo na „kłopot”. — Takiego kłopotu. Aha — o czymś sobie przypomniał. — Proszę państwa, naprawdę nie ma sensu martwić się na zapas Musimy cierpliwie poczekać na milicjantów i żołnierzy. Tymczasem muszę wam o czymś opowiedzieć. U nas w domu jest teraz siostra mojej żony Przyszła po południu z tym gagatkiem, Jackiem, i lamentuje, że jej mąż zwariował. Wziął widły, siekierę, koszyk jaj, dwa bochenki chleba i zamknął się w piwniczce pod chlewem. Świnie kwiczą, bo głodne, a on wrzeszczy, żeby nikt się nie zbliżał, bo każdemu, kto podejdzie, rozwali głowę siekierą. Pan podobno z nim rozmawiał? — gajowy spojrzał ciekawie na dziadka Klemensa.

Paweł nadstawił uszu.

— Ja? — rzekł dziadek tonem urażonej niewinności — Nigdy w życiu.

— Przepraszam, panie profesorze, ale w takim razie, skąd pan wiedział, co on wyprawia? Przecież to pan powiedział mojej żonie, żeby poszła do siostry, bo u niej dzieje się coś niedobrego?

— Taak? — zdziwił się pan Klemens — Być może… — bąknął. Nagle machnął ręką. — Niech już będzie — ustąpił. — Rzeczywiście rozmawiałem chwilę z pańską żoną, ale daję słowo honoru, że nie zamieniłam słowa z jej szwagrem i nie namawiałem go, zęby zamykał się w jamie pod chlewem, choć skądinąd miejsce wydaje mi się wybrane zadziwiająco trafnie. Prawdą jest natomiast, że poszedłem do szkoły i odnalazłem asystenta profesora Turbo. Poruszaliśmy różne tematy. Ziemskie i kosmiczne. Spytałem go, czy nie brakuje mu materiału do badań. Mówiliśmy akurat o śladach pozostawionych przez spodki i tych, którzy nimi ponoć latają. On na to, że owszem, brakuje, ponieważ wszystkie znalezione okazy, nie wyłączając ogryzionych prze? wiewiórki szyszek, w końcu nie wiadomo czym na ziemi żywią się ufici, otóż w ogóle wszystko, cokolwiek tylko wygląda nieco inaczej niż na fotografiach w przyrodniczych albumach, lego szanowny mistrz natychmiast porywa i albo zamyka w kasie pancernej, albo wysyła specjalną pocztą do jakiegoś instytutu. Wobec tego ulitowałem się nad młodym, żądnym wiedzy człowiekiem. Zdradziłem mu, że znam kogoś, kto zgromadził nieprzebrane zapasy tajemniczych śladów i wypala ich odciski w glinie.

Gdyby był Łukasz, nie uwierzyłby dziadkowi. Łukasza, jak wiadomo, nie było. Ale ktoś go godnie zastąpił.

— Panie profesorze — rzekł wymownym tonem gajowy, uśmiechając się pod nosem.

— No dobrze — westchnął pan Klemens. — Pal sześć, powiem wszystko. Pochowajcie mnie tu, pod modrzewiem, kiedy ten typ porzuci swoje świnie i przyleci z siekierą do mnie. Nie udał się panu szwagier.

— Mnie to mówić — gajowy wzruszył ramionami.

— Dowiedziałem się przypadkiem — podkreślił dziadek — że zaplanował sobie bardzo brzydki sposób napchania kieszeni. Nic by mnie to nie obeszło, gdyby nie wciągnął do tych brudnych interesów, gdyby nie wciągnął do nich — powtórzył spoglądając w sufit ponad głową zmartwiałego Pawła — swojego syna — przeniósł wzrok z powrotem na gajowego. — A ja nie lubię, kiedy ktoś wyrządza krzywdę młodocianym cymbałom, choćby byli nieznośni jak na przykład… zresztą, mniejsza z tym. Rzeczywiście poszedłem do wspomnianego asystenta i poprosiłem go o przysługę. To miły i niegłupi chłopak. Od razu pobiegł do pańskiego szwagra i nakłamał mu ile wlezie. To znaczy powtórzył wszystko, co ja kazałem mu tam powiedzieć. Że uczeni badacze w Górku posiadają urządzenia, które pozwalają im podsłuchiwać rozmowy kosmitów. Że sam słyszał, jak kosmici zmawiali się na kogoś, kto fałszuje ich ślady, przez co w oczach ludzi wychodzą na durniów. Tak, tak, on istotnie wypalał w glinie fałszywe ślady. Nie trzeba fachowca, zęby to odkryć. Nawet ja się połapałem. Przypadkiem — dziadek znowu zaakcentował to słowo — mamy tu w domu kilka, jak mówią prawnicy, dowodów rzeczowych. Brał kawałek gliny, przykładał do niego jakieś potłuczone żarówki, agrafki, pędzelki, korkociągi i licho wie co jeszcze, odciskał wszystko naraz, wsadzał do pieca i wyjmował gotowe bezcenne pamiątki, które miał zamiar sprzedawać za ciężkie pieniądze. Początkowo rzeczywiście chodził po lesie z workiem na plecach i szukał prawdziwych śladów, ale szybko mu się to znudziło. Wykombinował, że może zarobić tyle samo, albo i więcej, nie wysilając się aż tak bardzo. Nie mam sobie nic do wyrzucenia — dziadek uśmiechnął się przelotnie. — Myślę, że kosmici istotnie nie byliby zachwyceni, gdyby go przydybali. Wysłannicy supercywilizacji przywożą tu z gwiazd prymitywne korkociągi? Ani chybi złożyliby wizytę komuś, kto poważył się tak ich skompromitować przed mieszkańcami Ziemi. Nie muszę wam tłumaczyć, że nikt nie ma żadnego aparatu do podsłuchiwania. Ale pański szwagier — dziadek ponownie uśmiechnął się do gajowego, tym razem tak, jakby go za coś przepraszał — poza tym że ma skłonności do łatwego zbijania fortuny, jest jeszcze do tego… Jakby to powiedzieć… No, nie należy do czołówki światowych myślicieli. Uwierzył we wszystko.

Gdyby Łukasz był w tym pokoju, rzekłby sobie w duchu, że dziadek Klemens tym razem wspiął się na absolutne szczyty piekielnej przebiegłości. Jednym pociągnięciem uniemożliwił Kapelusznikowi oszukiwanie naiwnych łowców kosmicznych śladów, a zarazem zlikwidował „interes”, który, już całkiem serio, mógł się skończyć zgoła fatalnie dla jego własnego wnuka. W dodatku zrobił to tak, że ojciec Plujka nie może mieć pretensji do Pawła, ponieważ nawet gdyby kłamstwo wyszło na jaw, nikt nie będzie wiedzieć, że asystent profesora Turbo działał w porozumieniu z kimś, kto należy do rodziny Piotrowiczów. A Paweł z kolei nie może mieć urazy do Miry ani do niego, to jest do Łukasza, bo przecież sam pokazał dziadkowi te gliniane skarby, które przyniósł do domu w okopconym worku. Pan Klemens tylko popatrzył, pomyślał i od razu odgadł, co się święci.

Powiedziawszy sobie to wszystko, Łukasz na pewno odetchnąłby z ulgą.

Szkoda, że go nie było.

— Uwierzył we wszystko — powtórzył dziadek kończąc opowieść o wyprowadzonym w pole Kapeluszniku — i postanowił ukryć się przed dyszącymi żądzą zemsty kosmitami. Czy dla tych ostatnich piwniczka, świnie i siekiera stanowiłyby przeszkodę nie do pokonania, to już zupełnie inna sprawa. Oczywiście, nie mogłem przewidzieć, że wynajdzie sobie właśnie taką kryjówkę. Ale poniekąd sprawiedliwości stało się zadość.

Zasłużył na kryminał. W komórce pod chlewem na pewno będzie mu gorzej niż w porządnej celi. Za to w więzieniu pomieszkałby dłużej. W efekcie wyjdzie na to samo. Niech siedzi.

— Niech siedzi — zgodził się chętnie gajowy. — A wracając do mojej żony. Może pan nie wie, że nasze rodziny nie za bardzo się odtąd lubiły?

— Coś słyszałem… — mruknął wymijająco dziadek.

— Nie chciałem i nadal nie chcę znać mojego szwagierka. Ręce same mu uciekają od roboty, a pod tym swoim kapeluszem zamiast mózgu nosi maszynkę do liczenia pieniędzy. Ale żonie było przykro ze względu na siostrę. Teraz są razem, u nas w kuchni, obejmują się i pochlipują, jak to baby. Trochę ze strachu, co jeszcze wymyśli ojciec Jacka, i co będzie z chłopcem, bo jak na razie zapowiada się na tęgiego łobuza, a trochę ze szczęścia, że się pogodziły. Spełnił pan dobry uczynek, panie profesorze…

— Niechcąco…

Zapadło milczenie. Wszyscy byli pod wrażeniem diabelskiej intrygi, uknutej przez nestora rodu, wszystkich trochę ubawiła przygoda niefortunnego fałszerza pamiątek, ale wszyscy też w gruncie rzeczy błądzili myślami zupełnie gdzie indziej. Przebiegali w wyobraźni okoliczne lasy, skałki, wąwozy, rozpadliny…

W pewnej chwili pani Helena nerwowo spojrzała na zegarek.

— Czemu jeszcze nikogo nie ma? — spytała łamiącym się głosem.

— Pewnie chcą zebrać jak najwięcej ludzi — rzekł łagodnie gajowy. — Przecież wiedzą, o co chodzi. Poza tym — także sprawdził godzinę — rozmawiałem z nimi zaledwie sześć minut temu.

Rzeczywiście. Od kiedy po raz pierwszy użyto w tym domu krótkofalówki, upłynęło nie więcej, niż sześć minut.

Czas nie zawsze płynie tak samo szybko.

Mądry pan Klemens z całą pewnością potrafiłby przedstawić historię klęski Kapelusznika w paru krótkich zdaniach. Ale wiedział, że słuchając go pani Helena choć na moment oderwie się myślami od nękających ją czarnych wizji. Zrobiłby wszystko co w jego mocy, żeby jak najprędzej odnaleźć wnuczkę. Jeśli jednak tymczasem mógł tylko czekać, próbował przynajmniej skrócić to czekanie mamie dziewczyny i ojcu Łukasza.

Ten ostatni od pewnej chwili spoglądał z roztargnieniem to na panią Helenę, to na gajowego. Sprawiał wrażenie, że chce o coś spytać, albo coś powiedzieć, ale nie wie, jak zacząć.

— Proszę pana… — przemógł się wreszcie. — Skoro pani Piotrowiczowa zawiadomiła ojca Miry, to może ja… — utkwił wzrok w kieszeni, w której spoczęła krótkofalówka.

Aparacik został wydobyty na zewnątrz.

— Oczywiście — gajowy znowu ruszył w stronę drzwi. — Kraków, prawda? Tylko nie znam pańskiego nazwiska? — Nie Kraków. Nazywam się Rafał Polowy. Ale ktoś, kto będzie rozmawiać, musi powiedzieć, że chodzi o matkę Łukasza. Nie o moją żonę — dodał z przymusem, po czym wymienił nazwę miasta i numer telefonu.

W pokoju zrobiło się jakby jeszcze ciszej. Gajowy nie okazał zdziwienia. Skłonił głowę i wyszedł na werandę. Po skończonej rozmowie natychmiast wrócił. Ale nie sam. Prowadził przed sobą grubego, łysawego mężczyznę. Nieznajomy niósł w jednej ręce walizkę, a w drugiej bezkształtną torbę. Przez ramię miał przerzucony płaszcz uszyty z cieniutkiego materiału.

— Ten pan stał przed domem — powiedział gajowy. — On chyba mieszka u mojego szwagra.

— Nie mieszka, tylko mieszkał! — sprostował ze złością grubas. — Właśnie mnie stamtąd wyrzucili. Gospodarz, zdaje się, zwariował, a jego żona dała mi delikatnie do zrozumienia, że w każdej chwili mogę dostać po głowie siekierą. Przyszedłem, bo w okolicy tylko państwo mają telefon… Przepraszam, nie przedstawiłem się. Kuhncky. John Kuhncky. Jestem właścicielem biura podróży i trochę przemysłowcem. Przyjechałem tu w interesach.

Gdyby Łukasz…

Niestety.

— Świetnie zna pan nasz język — powiedział uprzejmie dziadek Klemens. — Niech pan postawi bagaże na podłodze.

Grubas uwolnił się od ciężarów i odetchnął głęboko.

— Dziękuję. Język? A tak, trochę. Mój dziadek urodził się w tym kraju. — Usłyszawszy to: „w tym kraju”, pan Klemens skrzywił się nieznacznie. — Jestem nieco wytrącony z równowagi — ciągnął Kuhncky. — He, he, he! — zarechotał ni w pięć, ni w dziewięć. — Ten człowiek siedzi w jakiejś piwnicy i nikomu nie pozwala się do siebie zbliżać. A ja dałem mu zaliczkę. Na szczęście wydębiłem od niego parę drobiazgów, zanim zachorował.

Paweł parsknął. Gorączkowo zakrył sobie usta dłonią i przybrał szczególnie ponury wyraz twarzy.

— Do rzeczy, do rzeczy — upominał sam siebie wesołek. — Zobaczyłem, że u państwa jeszcze się świeci i postanowiłem zapytać, czy nie mógłbym skorzystać z telefonu. Mam znajomych w ambasadzie. Chcę ich poprosić, żeby przysłali po mnie samochód.

— Pan wyjeżdża? — dziadek Klemens uniósł brwi. — Teraz, kiedy po Górku krążą kosmici?

Grubas machnął ręką.

— Kosmici! — zawołał z przekąsem. — Słyszał pan, co oni mówią?

Zupełnie jak ci różni pomyleńcy, co biegają z transparentami przed naszymi bazami wojskowymi i wykrzykują bzdury o zbrojeniach, o ochronie środowiska naturalnego i tym podobne. Świat jest, jaki jest. Dziecinada…

— Ma pan rację — rzekł chłodno dziadek. — Świat jest, jaki jest.

Alauda też odkrył tę prawdę. To właśnie, o ile dobrze zrozumiałem, ostatecznie zraziło pana do kosmitów?

— No… Nie, czemu? — zreflektował się właściciel biura podróży i trochę przemysłowiec. — Nie… Ja tak tylko…

Pan Klemens wyprostował się i powiedział: — Telefon jest do pańskiej dyspozycji. Obawiam się jednak, że nie porozmawia pan z ambasadą. Centrala ma teraz zbyt wiele pracy.

Grubas podniósł słuchawkę, przekonał się, że obawy pana Klemensa były w pełni uzasadnione i załamał ręce.

— Masz tobie! — wykrzyknął boleśnie. — Nawet gdyby w tej chwili wysłali samochód, to i tak byłby tutaj najwcześniej o świcie. Jedną noc jakoś bym przecierpiał. Na szczęście nie pada… he, he, he — tym razem jego chichot wypadł zgoła żałośnie. — Ale w tej sytuacji nie wiem, co ze sobą zrobić. Doprawdy nie wiem…

— Może pan zostać u nas — powiedziała odruchowo pani Helena.

— Kiedy indziej mógłby pan przenocować u nas — rzekł dobitnie dziadek — ale dzisiaj to niemożliwe. Zaginęło dwoje dzieci mieszkających w tym domu. Właśnie czekamy na milicję, żeby rozpocząć poszukiwania.

— Milicję? — podchwycił grubas puszczając mimo uszu wiadomość o dzieciach. — Milicję… — jego oczy stały się nagle wąskie i czujne.

— Tak.

— Wobec tego ja już pójdę. Przepraszam. Rozumieją państwo, nie mogę się mieszać do… do…

— …ratowania zaginionych — poddał dziadek.

— Tak. Nie… W każdym razie dziękuję — grubas rzucił się do swoich bagaży. — Zajrzę do tego pensjonatu, w którym przedtem mieszkałem.

Tam także jest telefon — ostatnie słowa dobiegły już z ogrodu.

— Dlaczego ojciec nie chciał, żeby u nas został? — spytała pani Helena.

Zamiast odpowiedzieć wprost, pan Klemens zwrócił się do gajowego.

— Czemu tym razem nie użył pan swojej krótkofalówki? Przecież „sztab”, z którym pan się porozumiewał mógł, bez trudu zawiadomić kogoś w ambasadzie, że należy wysłać samochód? Nie pomógł pan takiej ważnej osobistości?

— E! — mruknął gajowy wzruszając ramionami.

To,e!” mogło z powodzeniem paść z ust Pawła.

— Otóż to — dziadek odwrócił się na powrót do synowej. — E! Nie można krócej i celniej. Oto dlaczego nie uśmiechało mi się pozostawać pod jednym dachem z tym człowiekiem. To jest po prostu pan „e!”.

W okna uderzyło światło reflektorów. Przemknęło po szybach i zgasło. Ucichły silniki samochodów. Chwilę później w drzwiach ukazały się sylwetki kilku mężczyzn w mundurach. Przyjechali milicjanci, przyjechał także ów major, który dowodził obecnymi w Górku żołnierzami. Lecz pierwszy wszedł wysoki cywil.

Na jego widok Łukasz wykrzyknąłby w duchu: „A ten co tutaj robi?!”

Cywil był jego dobrym, tak, już można powiedzieć: dobrym znajomym.

Dobry znajomy Łukasza przywitał się, przedstawił pani domu jako Adam Nowak, po czym rzekł zagadkowo do dziadka Klemensa: — Nic przypuszczałem, że znowu się dzisiaj spotkamy. Widzę, że dzieci jeszcze nie wróciły — mówił dalej. — Przepraszam, że kazaliśmy wam czekać, ale trzeba było zmobilizować ludzi. Pójdziemy przez Górek tyralierą.

Nastąpiła seria szybkich pytań i równie szybkich wyjaśnień. Kiedy Mira i Łukasz opuścili dom? Co mówili przed wyjściem? Dokąd zwykle chodzili? Co z sobą zabrali? Jak byli ubrani? Czy mają tutaj koleżanki i kolegów?…

Pięć minut później plan akcji był gotowy. Rozkazy zostały wydane.

Poczynając od linii łączącej szosę z miejscem, gdzie znaleziono kostium Miry, dwa szeregi ludzi miały się posuwać w przeciwnych kierunkach, przetrząsając każdą piędź ziemi, (jajowy wybiegł, żeby zwołać sąsiadów.

Dziadek Klemens przyjął do wiadomości, że nie należy się przedwcześnie martwić, jednak nie sprawiał wrażenia przekonanego. Przeciwnie.

Zmarkotniał i chwilę patrzył nie widzącymi oczami w noc, przez otwarte drzwi werandy. Nagle spytał szeptem: — Znajdziecie ich?

Wysoki cywil potrząsnął głową.

— Na pewno.

Dziadek nic więcej nie powiedział, a cywil nie próbował go zapewniać, ze Mira i Łukasz zostaną odnalezieni cali i zdrowi. Pan Klemens doskonale rozumiał, że tego nikt na świecie nie był w stanie obiecać.

Ostatni wychodził pan Nowak.

— Oczywiście, idziemy z wami — pani Helena pośpieszyła za nim.

Mężczyzna zatrzymał się.

— Wykluczone — rzekł stanowczo. — Dzieci mogą tu wrócić same, w każdej chwili — użył najmocniejszego argumentu. — Wówczas pani się nimi zaopiekuje, a pan profesor da nam znać, że możemy przerwać poszukiwania. — Jego wzrok spoczął na ojcu Łukasza. — Z domowników jedynie pan mógłby wziąć udział w akcji.

— Naturalnie.

— Ja także idę — powiedział Paweł.

— Nie — rzekł zdecydowanie cywil.

— Idę — powtórzył jeszcze bardziej zdecydowanie chłopiec.

— Pawle! — zawołała zduszonym głosem jego mama.

Chłopiec podciągnął spodnie i szybko ruszył ku drzwiom. Wbrew swojemu kategorycznemu sprzeciwowi pan Nowak pozwolił mu przejść obok siebie, spojrzał tylko pytająco na dziadka Klemensa.

— Helu, puść go — rzekł cicho dziadek. — On ma do pogadania z sobą samym, a poza tym chodzi przecież o Mirę. Pomyśl, jak by się czuł.

Paweł wyszedł. Zaraz po nim opuścił dom wysoki cywil. Dziadek Klemens odprowadził ich do werandy. Nagle zza drzwi znowu wychynęła głowa jego wnuka.

— Wróciłeś! — wykrzyknęła pani Helena.

— Nie wróciłem — burknął chłopiec. — Dziadku…

— Słucham?

Paweł wydął lekceważąco wargi. Następnie wetknął ręce do kieszeni i patrzył tak, jak by miał zamiar ugodzić dziadka najbardziej pogardliwym „e”, jakie kiedykolwiek udało mu się wymówić.

— Ja mogę czekać do rana — rzekł wreszcie dziadek. — Ale Mira nie może.

— Ja… Tego… — wycedził przez zęby chłopiec. — No, ja… Ee! — obrócił się na pięcie i wybiegł.

— Czego on chciał? — spytała nieprzytomnie pani Helena.

— Niewykluczone, że za chwilę się dowiemy — odpowiedział pan Klemens.

Zza framugi ponownie wypłynęła twarz Pawła. Właściwie skrawek twarzy, z częścią mrugającego oka.

— Ja… tego… dziękuję… — to „dziękuję” zostało wydobyte w najstraszliwszej męce, z najgłębszych czeluści. Oko zniknęło. Nastała cisza.

Za co Paweł dziękował w ten szczególny sposób dziadkowi Klemensowi? Za to, że ujął się za nim, kiedy nie chciano mu pozwolić szukać wraz z innymi zaginionej siostry? Chyba nie. Zapewne poszedłby i tak, choćby dziesięciu energicznych cywilów i kilku majorów kazało mu zostać w domu.

Czyżby więc za coś, co miało jakiś związek z Kapelusznikiem?

Pan Klemens postał jeszcze chwilę spoglądając w ogród, z którego dobiegały oddalające się głosy ludzi, po czym podszedł do synowej, objął ją ramieniem i mocno przytulił. Pani Helena położyła głowę na jego piersi i rozpłakała się.


— Zimno ci?

— Nie. Trochę.

Łukasz po omacku podgarnął zielska okrywające nogi dziewczyny.

Następnie położył się na wznak, wsunął ręce pod głowę i patrzył prosto w górę, w zupełną ciemność. Właściwie nie zupełną. W pewnym miejscu lśnił tam złoty drobiazg niby przylepiona iskierka. Widocznie dokładnie nad jakąś szparą świeciła jedna z rozsypanych po niebie gwiazd.

Chłopiec ujrzał w wyobraźni to niebo, ogromne, zapierające dech w piersi i pomyślał o ludziach, którzy w tej chwili nad jeziorem, na leśnych dróżkach, albo przed swoimi domami spoglądają jak on, w górę. Pokazują sobie palcami jaśniej świecące punkciki, wymieniają ich nazwy albo o nie pytają, szukają zarysów fantastycznych postaci i przedmiotów, jakie rysowali na swoich gwiezdnych mapach starożytni astronomowie. Oddałby pół życia, żeby być teraz wśród nich. Razem z nimi. Nawet gdyby dokoła roiło się od rozmaitych fałszywych brodaczy, Kapeluszników. Bulgotków, Plujków, Kutyni, nadętych elegancików i złośliwych zarozumialców. Zresztą na świecie zawsze będzie więcej nieszpiegów, niekapeluszników, niebulgotków, nieplujków aniżeli tych pierwszych.

Mirze na pewno jest zimno. Mówi: „trochę”, ale dzwoni zębami.

W śmiertelnej ciszy słychać doskonale. Jemu także jest zimno. Noc wreszcie kiedyś minie. Co z tego. Potem słońce zajdzie znowu. Potem…

Potem nie będzie już nic.

Chyba, że…

Nie. Nie.

— Słuchaj — odezwała się nagle Mira. — A gdybyśmy podpalili tę badyle? Może ktoś zauważyłby ogień? Albo przynajmniej dym?

Łukasz uśmiechnął się smutnie do siebie.

— Niemożliwe. Siedzimy głęboko pod płytami, a otwory są malutkie. Zanim ktoś zobaczy dym, udusimy się tutaj. Poza tym nie mamy zapałek.

— Jak można wypuszczać się na detektywistyczne wyprawy bez zapałek! — fuknęła słabo dziewczyna. — Niczego nie masz! Latarki, swetra, nawet wody w manierce!

Łukaszowi przeszło przez głowę, że manierka z wodą nie jest najniezbędniejszą częścią wyposażenia dla kogoś, kto tropi szpiega nad brzegiem wielkiego jeziora, ale ani myślał się bronić. Wyszeptał ze skruchą:

— Nie mam.

— Ja też nie mam — przyznała po chwili dziewczyna.

Ponownie zapadła cisza.

Mama na pewno narobiła hałasu na cały Górek — odezwała się po długiej pauzie Mira.

Łukaszowi to określenie niezbyt przypadło do gustu, jednak i teraz nie zaprotestował. Przyszło mu to tym łatwiej, że pomyślał o własnej mamie. Jego mama nie „narobi hałasu”, ponieważ o niczym nie wie. Kiedy się dowie, będzie już po wszystkim.

Mamo… — wyszeptał w duchu, po czym rozpaczliwym wysiłkiem woli spróbował zmusić swoją wyobraźnię, by przeniosła go gdzie indziej.

Mama o niczym nie wie. Ale tata jest na miejscu i na pewno szaleje z niepokoju. Pani Helena. Dziadek Klemens.

A może dziadek coś wymyśli? Jest taki mądry. Tylko co właściwie mógłby wymyślić? Nawet gdyby jakimś cudem odgadł, że oni tkwią tutaj, pogrzebani za życia w zakazanym rumowisku…

Będziemy krzyczeć — postanowił nagle. Podniósł się, parę sekund siedział wyprostowany i napięty, a następnie z powrotem opadł na swoje legowisko.

— Będziemy krzyczeć — powiedział na głos. — Poczekamy do rana i zaczniemy wołać. Co minutę albo co dwie, razem. W końcu ktoś usłyszy.

Musi usłyszeć. Od czasu do czasu ludzie chodzą przecież tą ścieżką, którą mi pokazałaś.

Znowu przez długą chwilę było zupełnie cicho.

— Ludzie… — powtórzyła wreszcie szeptem Mira. — Nawet jeśli ktoś usłyszy, to nie ludzie…

Wypowiedziała tę właśnie myśl, którą tak usilnie odpędzał od siebie chłopiec. Kosmici nie porzucą ani spodka, ani swoich aparatów. Na pewno codziennie przychodzą sprawdzać, czy ktoś niepożądany nie odkrył ich kryjówki. Zjawią się i jutro… to znaczy już dzisiaj. Zobaczą, że jakaś płyta spadła i zamknęła wejście. O n i poradzą sobie z taką przeszkodą raz dwa. Wtedy…

Nie. Wcześniej usłyszą wołanie. Zupełnie niespodziewanie dla samego siebie Łukasz pogodził się z wizją, od której dotąd uciekał. Dziadek Klemens nie miał najlepszego zdania o kosmitach. Jednak z drugiej strony ten Alauda w kółko powtarza, że nie przybyli w złych zamiarach. Jeśli tak, to dlaczego właściwie nie mieliby pomóc parze młodych Ziemian, która znalazła się w opałach?

— Ludzie, nie ludzie, co za różnica — był przekonany, że mówi takim tonem, jakby opowiadał przyjemny dowcip. — Ci od spodka też nas nie zjedzą.

— Zjeść nie zjedzą… zwłaszcza ciebie. Same gnaty — Mira nie pozostała w tyle, jeśli chodzi o nadrabianie miną. Jej miny nie było wprawdzie widać, ale sądząc po głosie, powinna być wręcz promienna. To znaczy tak zapewne sądziła osóbka, do której ten głos należał. W rzeczywistości brzmiał inaczej. Do tego stopnia inaczej, że Łukasz zapragnął zerwać się, pobiec przed siebie i zacząć tłuc czołem o ścianę betonowej pułapki. — Nie zjedzą — powtórzyła Mira. — Oni po prostu wezmą nas z sobą. Nie pozwolą nam odejść, skoro zobaczymy ich z bliska. Porwą nas gdzieś w gwiazdy i nigdy już… Nigdy… Niech sobie ten głupi Alauda gada co chce o naszym świecie… Ale gdybym miała już nigdy…

Stało się. Mira nareszcie zrobiła to, co tysiąc dziewcząt w jej położeniu zrobiłoby już całe godziny temu. Wtuliła głowę w kolana i rozszlochała się jak małe dziecko.

A Łukasz teraz rzeczywiście zerwał się z miejsca. Nie pobiegł wprawdzie tłuc czołem o ścianę, ale zacisnął pięści i wydał z siebie długi, nieludzki ryk. Echo zaczęło tłuc jak oszalałe tam i z powrotem, a on ryczał i ryczał, aż wreszcie zabrakło mu tchu.

— Przestań — pisnęła Mira pochlipując. — Przestań. Głowa pęka.

I rozpłakała się na nowo.


Dziadek Klemens podniósł się z trudem. Podszedł do kontaktu i zgasił światło. W pokoju zrobiło się jakby jaśniej. Na dworze był już błękitny, lipcowy dzień.

Dziadek nie wrócił na fotel, tylko zatrzymał się przy stole, musnął opuszkami palców leżące na nim rysunki i skinął na syna.

— Rzuć okien — powiedział. — Ożeniłeś się z prawdziwą artystką.

Marek Piotrowicz przyjechał piętnaście minut temu. Ochlapał twarz zimną wodą, wypił dwie szklanki herbaty, a teraz szybkim krokiem chodził po pokoju, z rękami założonymi na plecach.

— Co to jest? — przebiegł roztargnionym wzrokiem po rozpostartych arkuszach. — Niechże mi ojciec nie zawraca głowy obrazeczkami! — rzucił. Odwrócił się i podszedł do żony. Pani Helena siedziała obok telefonu. Głowę miała nisko opuszczoną na piersi, dłonie położyła na kolanach, jej włosy wydawały się bardziej srebrne niż wczoraj. Mąż przyglądał się jej chwilę, po czym niespodziewanie mruknął: — No, ładne te rysuneczki…

Dziadek Klemens westchnął. W niczym nie przypominał tego rześkiego starszego pana, który tak buńczucznie wyzywał młodsze pokolenie na pływacki pojedynek. Ramiona mu opadły, pod jego oczami widniały ziemiste cienie. Tylko jego głos, choć nieco zachrypnięty, brzmiał spokojnie jak zwykle. Ten spokój został drogo opłacony, ale tego można się było jedynie domyślać.

— Może teraz rzeczywiście nie czas o tym mówić — rzekł. — Uważam jednak, że Hela powinna wreszcie poważnie zająć się malowaniem.

— Powinna raczej lepiej pilnować dzieci! — żachnął się znowu pan Marek. — Jak można było puścić Mirę samą? Słyszałem o tych tłumach, które zwaliły się do Górka. Tyle podejrzanych typów! Do tego ci kosmici!

— Gdybyś był z nami, nie pozwoliłbyś Mirze pójść samej — przerwał dziadek. — Ciekaw jestem tylko, jak byś to zrobił? Zdaje się, że zupełnie nie znasz własnej córki.

— Teraz mogę jej już nigdy nie poznać…

— Zachowuj się jak mężczyzna. Rozumiem, że dręczy cię bezczynność, ale przecież nie wiemy, gdzie teraz są ci, którzy kierują poszukiwaniami. Nie ma sensu latać na oślep po lesie. Na pewno wkrótce ktoś się tu pokaże. Nie pogarszaj sytuacji okazywaniem swojego zniecierpliwienia.

— Zniecierpliwienia? Też znalazł ojciec słowo! Ja przecież… Ja…

— Nie ty jeden — dziadek wskazał oczami nieruchomą postać przy szafce. Pan Marek potarł czoło dłonią, mruknął coś i powoli wrócił do stołu. Pozostał tam chyba minutę, przyglądając się rysunkom, a następnie znowu podszedł do żony i łagodnym ruchem pogładził ją po włosach.

— Nie martw się, Heleno — powiedział zmienionym głosem. — Zobaczysz, że… Zobaczysz… — urwał.

Na werandzie załomotały męskie kroki. Do pokoju wszedł ojciec Łukasza, a za nim wysoki cywil, prowadzący za rękę Pawła. Chłopiec kroczył z półprzymkniętymi oczami, blady jak kreda. Za tą trójką ukazały się głowy gajowego, majora i naczelnika gminy. Trzej dalsi mężczyźni zatrzymali się na progu.

— Znaleźliście? — pani Helena zerwała się z krzesła. Obrzuciła gorączkowym wzrokiem przybyłych i twarz jej przygasła.

— Jeszcze nie — powiedział pan Nowak. Puścił rękę Pawła, który podszedł do fotela, usiadł i od razu zasnął. — Ale proszę nie wysnuwać pochopnych wniosków. Na razie udało nam się wykluczyć najgorsze — ciągnął cywil. — Dzieci teoretycznie mogły wypuścić się na jezioro. To że Mira zostawiła na brzegu kostium, niczego jeszcze nie przesądzało.

Jednak na przystani nie brakuje ani jednej żaglówki, nikomu w okolicy nie zginęła żadna łódka, kajak czy choćby ponton. A zatem nie wypłynęli.

Przeszukaliśmy dwa razy las i cały stok od szosy do plaży, na przestrzeni dziesięciu kilometrów. Pytaliśmy we wszystkich domach. Musielibyśmy znaleźć jakieś ślady, gdyby zdarzyło się nieszczęście. Pozostało jedynie to zwałowisko elementów budowlanych, między wami a centrum Górka.

Zaczniemy je przeszukiwać dopiero teraz, bo po pierwsze musieliśmy poczekać, aż zrobi się jasno, a po drugie, będzie nam potrzebny specjalny sprzęt. Major — wskazał mężczyznę w mundurze — wezwał saperów.

Przyjadą z wojskowym dźwigiem. Nasi ludzie czekają na nich w tej chwili, ale proszę się nie obawiać, nie przerwiemy akcji na długo. Chcieliśmy w ogóle tam zostać, jednak pan Rafał — zerknął na ojca Łukasza — przyprowadził nas tu niemal siłą…

— Mira nie poszła do zwałowiska — szepnęła mama zaginionej. — Mówiłam jej tyle razy…

— Nie wiemy, czy tam poszła, ale na dobrą sprawę innej możliwości po prostu nie ma — rzekł ojciec Łukasza. — Zaprosiłem tu panów, żeby bodaj przez kilka minut spokojne odpoczęli. Czy poczęstujesz nas kawą?

— Ja zaparzę kawę — powiedział mąż gospodyni.

— Myślę, że Hela zaparzy lepszą — grzecznie, lecz stanowczo sprzeciwił się Polowy.

— Jestem tego samego zdania — dziadek Klemens w lot odgadł, że ojciec Łukasza pragnie choć na krótko zająć czymś zrozpaczoną kobietę.

Pan Marek spojrzał zdumiony na obu mężczyzn.

— Naturalnie — jego żona zawahała się. — Tylko przedtem położę do łóżka Pawła. Jest zupełne nieprzytomny. Jeszcze się rozchoruje…

— Zaniosę go na górę — ojciec zwiniętego w fotelu chłopca popatrzył pytająco nie tylko na panią Helenę, lecz także na dziadka Klemensa i, co najdziwniejsze, na swojego kolegę z pracy, z którego opinią nie zwykł się dotąd liczyć. Jakby pragnął się upewnić, że przynajmniej tyle pozwolą mu zrobić.

— Spróbuj — zgodził się dziadek.

Paweł nie był tak drobny jak Mira ani tak chudy jak Łukasz. Leciał stękającemu ojcu przez ręce i na górę został raczej zawleczony aniżeli zaniesiony. W połowie schodów wymamrotał: — zajrzyjmy pod ten pniak…

Ale się nie obudził.

— Dzielny chłopiec — stwierdził z uznaniem pan Nowak. — Licho nie śpi, więc przez całą noc starałem się mieć go na oku. Był niezmordowany. Zaglądał we wszystkie dziury, odwalał głazy, przeszukiwał opłotki, myszkował na czworakach w największych gęstwinach. Całe szczęście, że pana posłuchałem — zniżył głos, spoglądając porozumiewawczo na pana Klemensa. — Gdybym wkroczył oficjalnie, przeżyłby parę niemiłych chwil. A co u tego kombinatora?

— Ze strachu przed kosmitami zamknął się w piwnicy pod chlewem.

Czeka tam na nich z siekierą. Można rzec, że sam urządził sobie kryminał — odparł równie cicho dziadek.

— Prędzej czy później prawdziwy kryminał też go nie minie…

Gdyby to słyszał Łukasz, powiedziałby sobie w duchu, że jednak nie znał dotąd swojego dobrego znajomego. To zresztą powiedziałby sobie już wcześniej. Teraz musiałby tylko dorzucić parę znaków zapytania. Kim w końcu jest ten człowiek, skoro, jak się okazuje, dziadek Klemens zdradził mu wstydliwą tajemnicę swojego wnuka, choć tak skrzętnie ukrywał ją przed innymi? Czemu dziadek tak postąpił? Co kryje się za jego konszachtami z typem, który przyjechał do Górka bez legitymacji?

Naturalnie, gdyby Łukasz był tutaj, nie stawiałby sobie takich pytań, ponieważ odpowiedzi już dawno nasunęłyby mu się same. Jednak wówczas wszystko wyglądałoby inaczej.

— Rozebrałem go, opłukałem mu twarz i nogi i przykryłem kocem — oznajmił ojciec Pawła schodząc z piętra. — Jutro będzie miał siniak na siniaku.

— W jego wieku człowiek bez siniaków nie jest człowiekiem — major zdjął miękką, polową rogatywkę i podszedł bliżej stołu.

— Oto głos żołnierza — rzekł dziadek. — Rycerskie blizny — zacytował. — Co?

— No, od razu blizny, to lekka przesada — odparł oficer. — O! — zawołał nagle spostrzegłszy rysunki. — Jakie to ładne!

Naczelnik gminy, gajowy i Nowak stanęli obok majora. Trzej mężczyźni na werandzie poruszyli się niespokojnie, ale nadal żaden z nich nie przestąpił progu.

— Bardzo ładne — przytaknął naczelnik. — Chętnie powiesiłbym te obrazki u nas w urzędzie. Górek tak pięknie na nich wygląda. No i mielibyśmy pamiątkę po przygodzie z kosmitami.

— Niech pan poprosi autorkę — rzekł dziadek. — Właśnie nadchodzi.

— Och, zabierzcie to! — pani Helena, dostrzegłszy, że jej rysunkowe żarty stały się przedmiotem powszechnego zainteresowania, omal nie upuściła tacy zastawionej parującymi filiżankami. Mężczyźni jak na komendę pociągnęli nosami. Rysunki powędrowały na krzesło, podobnie jak dziewczęcy kostium kąpielowy oraz ręcznik. Na stole, obok filiżanek, musiała się zmieścić także większa liczba talerzyków i półmisek z kanapkami.

— Ślicznie pani rysuje — powiedział ze szczerym zachwytem major.

— Zwłaszcza dzieci, które mówią: „pa, pa” — szepnęła gorzko pani Helena, po czym westchnęła i dopiero teraz zwróciła uwagę na dziwnych gości, tak cierpliwie czekających przed drzwiami. Przekonana, że ma do czynienia z następnymi uczestnikami akcji ratunkowej, tylko wyróżniającymi się szczególną nieśmiałością, postanowiła ich zachęcić. — A panowie? Prosimy na kawę…

Cywil szybko chwycił najbliższą filiżankę. Naczelnik mruknął coś niewyraźnie i poszedł w jego ślady. Major najpierw zajął się kanapkami.

— My przyszliśmy tutaj sami… — zaczął wyjaśniać nieporozumienie pierwszy mężczyzna. Stanął niepewnie w połowie drogi między werandą a stołem i obejrzał się na pozostałych.

— Ja jestem z prasy — wystąpił drugi.

— Ja z telewizji — rzekł z dumą trzeci.

— Ja od lat zajmuję się kosmitami, którzy odwiedzają Ziemię — uzupełnił pierwszy.

Znowu starzy znajomi! — zawołałby Łukasz. Może tym razem nawet na głos. No bo aż trzech za jednym zamachem…

Nowo przybyli ustawili się w szeregu i według wzrostu, jak na zbiórce. Z prawej strony ufolog w krótkich spodenkach. Ufolodzy chętnie rozprawiają o tak zwanych „bliskich spotkaniach trzeciego stopnia”. Nogi ufologa nosiły wyraźne ślady bardzo bliskiego spotkania, nie tyle jednak z kosmitami, ile kolcami zwykłych, ziemskich jeżyn. Pośrodku stanął dziennikarz, który jako baran dotrzymywał przedwczoraj towarzystwa znawcy gwiezdnych cywilizacji. Najniższym z trójki był reporter telewizyjny.

Pani Helena stropiła się.

— Nie bardzo rozumiem…

— Nie rozumiem, czym możemy panom służyć? — ostro wpadł jej w słowo ojciec Łukasza.

Ufolog przestąpił z jednej podrapanej nogi na drugą.

— Jak wiadomo, w Górku wylądowały istoty z innej planety — powiedział. — Zdarzało się już nieraz, w różnych miejscach naszego globu, że kosmici zapraszali pojedynczych ludzi do swoich pojazdów. Znamy relacje osób wyróżnionych przez nich w ten sposób. Nigdy nikogo nie spotkało nic złego. Państwo szukają zaginionych dzieci. Pomyślałem, że przyjdę i przytoczę niektóre fakty, żebyście się nie martwili. No bo chyba dla wszystkich jest oczywiste, że dziewczynka i chłopiec są w tej chwili na pokładzie kosmicznego statku.

— A my, korzystając z okazji, chcieliśmy prosić o kilka zdań dla prasy i dla telewizji — rzekł niższy dziennikarz. — Co państwo myślą o hipotezie wysuniętej przez tego pana? — zerknął na ufologa. — Czy bylibyście zadowoleni, gdyby wasze dzieci rzeczywiście zawarły znajomość z kosmitami? Czy ogłosilibyście publicznie, o czym z nimi rozmawiano?

— Odpowiem panu jednym słowem — rzucił zimno ojciec Łukasza. — Do widzenia. I proszę was bardzo, nie czekajcie, aż będę to musiał powtórzyć.

Pan Marek Piotrowicz wytrzeszczył oczy na swojego kolegę, jak by go widział pierwszy raz w życiu. Ale o wiele bardziej zdumiony byłby teraz Łukasz. Kto wie, czy nie zacząłby podejrzewać, że to nie on, a właśnie tata został zaproszony przez kosmitów do ich pojazdu i wyszedł stamtąd całkowicie przemieniony, jak z pałacu czarnoksiężnika.

Rafał Polowy z całą pewnością nie odwiedził ani czarnoksiężnika, ani kosmitów. Niemniej, odkąd przyprowadził na kawę gości utrudzonych całonocnymi poszukiwaniami, zachowywał się jak ktoś najzupełniej dotąd nie znany, nie tylko gospodarzom, lecz także własnemu, nieobecnemu synowi. Jego ruchy nabrały pewności. Mówił pełnym głosem, spokojnie, ale stanowczo. Był zmartwiony i zmęczony do granic wytrzymałości, a mimo to nagle przestał się garbić, kryć głowę w ramionach i czekać z każdym słowem, aż go ktoś dwa razy zagadnie.

Już wczoraj, nad jeziorem, sprawiał takie wrażenie, jak by zrzucił z pleców jakiś przygniatający go ciężar. Jednak dzisiaj wydawał się po prostu kimś innym.

Czyżby gdzieś w głębi siebie był zawsze taki jak teraz, a tylko nie ujawniał swojego prawdziwego charakteru, bo coś mu na to nie pozwalało? Czy też musiał dopiero przeżyć silny wstrząs, na przykład zaginięcie jedynego syna? A może odmieniła go jedynie na pewien czas konieczność działania, w obliczu dramatycznego zdarzenia?

Choć wszyscy myśleli teraz wyłącznie o Mirze i Łukaszu, nie mogli nie spoglądać na pana Polowego z niekłamanym niedowierzaniem. Zmiana, jaka w nim zaszła, nazbyt rzucała się w oczy.

— Oni nie zrobią dzieciom nic złego. Tylko to chciałem zakomunikować — ufolog poczuł się do głębi urażony.

— Choć parę słów… — podjął ostatnią próbę reporter.

— Ja najmocniej państwa przepraszam — powiedział dziennikarz piszący dla prasy. — Przedwczoraj biegałem po łące w baraniej skórze i widocznie duch jej poprzedniego właściciela zagnieździł się w mojej głowie, skoro tu przyszedłem. Nachodzić was w takiej chwili! Kretyński pomysł, a w dodatku chamstwo. Przykro mi… — odwrócił się i szybko ruszył ku drzwiom, ale niespodziewanie zatrzymał go dziadek Klemens.

— Momencik! — zawołał. Ponieważ reporter telewizyjny i ufolog, którzy także jak niepyszni zmierzali już w stronę werandy, wzięli to wezwanie do siebie, pośpieszył sprostować ich pomyłkę: — Panów to nie dotyczy! — Następnie wziął pod ramię wyższego dziennikarza i odprowadził go do ogrodu. Po drodze szeptał mu coś do ucha. W końcu pożegnał go życzliwym skinieniem ręki i wrócił do pokoju.

— Co mu ojciec powiedział? — spytał pan Marek.

— Na razie nic. Obiecałem tylko, że coś mu powiem, kiedy odnajdziemy Mirę i Łukasza — wyjaśnił sięgając po ostatnią filiżankę kawy. — I dotrzymam obietnicy. Dopiero się zdziwi.

Kawa została wypita. Kanapki zjedzone.

— Idziemy! — dał hasło pan Nowak.

W tym momencie zadzwonił telefon. Pani Helena przyskoczyła do aparatu i chwyciła słuchawkę.

— Tak! Tak… — spojrzała na ojca Łukasza. — Rafale, do ciebie…

— Słucham? Dzień dobry. Nie, jeszcze nie — pan Polowy krótko opisał okoliczności zaginięcia dzieci i przebieg poszukiwań. — Właśnie wychodzimy — zakończył. Przez chwilę milczał, słuchając dalekiego kobiecego głosu, po czym rzekł spokojnie: — Trudno, szkoda. Zadzwoń ty, bo centrala w Górku jest stale zajęta. Do widzenia — odłożył słuchawkę i wyjaśnił: — matka Łukasza.

— Przyjedzie? — spytała pani Helena.

— Niestety, nie może. Ewentualnie jutro, jeśli… Jeśli nic się nie zmieni — zrobił krótką pauzę. — Chodźmy już — ogarnął wzrokiem czekających na niego mężczyzn.

— Idę z wami — rzekł ojciec Miry i Pawła.

— Naturalnie — zgodził się machinalnie gajowy i dodał, posyłając pożegnalne spojrzenie pani domu: — Proszę się nie zamartwiać. Muszą być w tym zwałowisku…

— Zaraz! A ja? — dobiegł zaspany głos ze szczytu schodów.

— Pawle, uważaj! — krzyknęła ze strachem pani Helena. O ułamek sekundy za późno.

Chłopiec zorientował się, że ekipa poszukiwaczy chce wyruszyć bez niego i wypadł ze swego pokoju jak stał, a raczej, jak leżał. Śpiąc jeszcze na jedno oko, w gorączkowym pośpiechu, narzucił koszulę, a teraz walczył ze spodniami. Wetknął lewą nogę do prawej nogawki, a drugą nogą kręcił rozpaczliwie w powietrzu, szukając dla niej otworu, który gdzieś mu się zapodział. W takiej pozycji wybiegł na schody i zmienił tę pozycję dopiero, gdy leciał z nich na łeb; na szyję z ogłuszającym klekotem. Znalazłszy się w ten sposób na dole, oprzytomniał, wstał, umieścił obie nogi we właściwych nogawkach i warknął: — Kto mnie wsadził do łóżka? No kto?! Gołego? O mało się nie zabiłem!

— Ja cię wsadziłem do łóżka — przyznał się ojciec poszkodowanego. — Powinieneś w nim zostać.

— Akurat!


Zaszeleściły zielska.

— Spisz? — spytała szeptem Mira.

— Nie.

— A ja chyba zasnęłam… — dziewczyna była zachrypnięta i po każdym słowie musiała robić krótką przerwę.

— Ja też spałem — skłamał Łukasz. — Popatrz. Już dzień.

Mira uniosła głowę i zaczęła się rozglądać.

Chłopiec zrzucił z siebie chwasty. Podniósł się, postał parę sekund, po czym kolana się pod nim ugięły i usiadł na powrót.

— Co robisz?

— Nic, nic — Łukasz odczekał jakiś czas, a następnie ponowił próbę.

Chwilę balansował, kiwając się do przodu i do tyłu jak taka drewniana laleczka, która nie może upaść, ale w końcu złapał równowagę. Odetchnął głęboko i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie.

— Dokąd idziesz?

— Nic, nic.

— Wracaj.

— Już wracam — Łukasz zatoczył małe kółeczko i znalazł się znowu obok dziewczyny.

— Po co chodziłeś?

W ciemności nie było widać śladów łez na twarzy Miry. Dawno przestała płakać. Gdyby nie brzmienie jej głosu i te martwe pauzy między słowami, można by pomyśleć, że po dobrze przespanej nocy obudziła się we własnym łóżku i tylko jest jeszcze zbyt rozleniwiona, by od razu zacząć nowy dzień z energią i entuzjazmem.

— Mieliśmy krzyczeć — przypomniała.

Łukasz czuł się osłabiony i otępiały. Nic go nie bolało, ale na pewno nie dlatego, że nie istniały powody, dla których coś miałoby go boleć. Po prostu ból przestał docierać do jego świadomości. Jednak jak na kogoś, kto tyle wycierpiał, i on zachował zadziwiający zasób sił.

— Będziemy krzyczeć — powiedział. — Niech przyjdzie, kto chce.

— Zaczynamy?

Zaczerpnęli powietrza.

— Heeej! Tuuutaaaj! — gdzieś w głębi rumowiska dał o sobie znać jakiś pęknięty dzwon.

— Mi — ra! Łu — kasz! Mi — ra! Łu — kasz! — skandował chłopiec.

— Nie mogę — wydyszała dziewczyna i na chwilę umilkła.

— Mi — ra! Łukasz…

— Dlaczego wołasz nas? A nie kogoś innego?

Teraz chłopiec musiał zrobić przerwę. Kiedy mógł się już odezwać, wyjaśnił: — Przecież tam szukają nas. Miry i Łukasza. Rozumiesz? — nadął się ponownie, ale nagle wstrzymał oddech.

— Rozumiem…

— Tsss… liii… — chłopiec ze świstem wypuścił z płuc powietrze.

— Co?! O! — Mira, przed sekundą zbyt wyczerpana, by mogła wzywać pomocy, zerwała się na równe nogi i podbiegła do najbliższej szpary w ścianie, za którą był placyk ze srebrnym bąkiem. Łukasz stał już obok niej. Wyjście zniknęło, ale szpary pozostały.

Chłopiec zobaczył spory kawałek pustego poletka pomiędzy potarganą cembrowiną studni a rąbkiem gładkiego spodka.

— Niech i mnie pomalują na zielono i niech tak już zostanę, jeśli to nie wrzeszczało gdzieś tutaj — powiedział ktoś bardzo blisko. Łukasz znowu poczuł w swojej dłoni dłoń Miry. Jej wąskie palce były zimne jak sopelki lodu.

— Zielona małpa, biała małpa, ci ziółta małpa, co za różnica — odrzekł filozoficznie ktoś znajdujący się jeszcze bliżej.

Łukasz zmartwiał. Alauda! Głos Alaudy! Kosmici!

Niby wreszcie spełniało się jego pragnienie. Pozna przybyszów z gwiazd! W końcu! Po tylu głupich przygodach, które ciągle przeszkadzały mu myśleć o tym, że oni są tutaj, w Górku, na wyciągnięcie ręki. Niby mógł sobie z satysfakcją powiedzieć, że dzięki jego pomysłowi Mira jest ocalona. Nie umrze z głodu, zimna i pragnienia. W samą porę zaczęli krzyczeć. Ktoś usłyszał.

Ale z drugiej strony…

Zaraz ich ujrzy. Potem pewnie będzie musiał odpowiadać na pytania. Na mnóstwo pytań dotyczących jego samego. Miry, ludzi i w ogóle Ziemi. A potem…

Otóż właśnie.

— Nie zgadzam się — odpowiedział Alaudzie pierwszy głos. — Z białymi małpami łączą mnie zażyłe stosunki od dziecka. Z żółtą zaprzyjaźniłem się niebacznie parę lat temu. Czarne i czerwone znam bardzo pobieżnie, ale budziły zawsze moją sympatię. Natomiast zielonej małpy nie życzę sobie ani we śnie, ani na lawie, a już na pewno nie wtedy, kiedy popatrzę do lustra.

Chłopiec słuchał z zapartym tchem Oni u siebie także mają małpy Co z tego wynika? Raczej niewiele. Znacznie bardziej frapujące jest to, że Alauda mówi naszym językiem jak obcy, a ten drugi paple tak płynnie i swobodnie, jakby się urodził przy tej samej ulicy co Łukasz.

W tym momencie szpara ściemniała. Dał się zauważyć jakiś ruch.

Ułamek sekundy później, dokładnie na wprost odrobinę już załzawionego z wysiłku oka chłopca, łypnęło inne oko. Wielkie, błyszczące, nieopisanie straszne.

— Nie! — wrzasnęło to drugie oko, znikając jak zdmuchnięte. Za ciężką przegrodą rozległ się przytłumiony łomot padającego ciała.

— Nie! — rozbrzmiało wewnątrz pułapki.

— Tsss… — syknęła Mira.

— Parę centymetrów dalej, a wybiłbyś głową dziurę w spodku — rzekł z wyrzutem niewidoczny Alauda — I w cim wówcias pokazałbym się ludziom?

— Jakbyś zobaczył to co ja — posiadacz pierwszego głosu zbierał się z wysiłkiem — to wybiłbyś dziurę w niebie. Tam jest duch z jednym, paskudnym okiem.

— Ziaden duch nie ryciałby „nie!”, nawet na twój widok — zaprzeczył łagodnie Alauda. — Duchy są odporne na wsielakie okropności, bo stale mają z nimi do ćinienia.

— Zaraz odechce ci się śmiać — rzekł pierwszy — Tam naprawdę ktoś jest. Właśnie tam, gdzie mamy kalejdoskop i robota. Czekaj no… patrz — ton głosu mówiącego uległ raptownej zmianie. — Ktoś zagrodził przejście! Wiem! To muszą być te dzieci, których szukają! Akurat tutaj! Hej tam?! — zakończył wołaniem.

Łukasz ostrożnie wrócił do szpary. Zobaczył wysokiego mężczyznę w dżinsach i… granatowei marynarce, który pochylał się nad zawalonym wejściem do groty, tak że nie było widać jego twarzy Ale w ręce trzymał ogromną, czarną brodę. Szpieg. Szpieg kosmitów. Jednak kosmitów Teraz nie ma już wątpliwości.

Czy jest jednym z nich, czy człowiekiem, który zdradził ludzi i Ziemię? Człowiekiem — zawyrokował Łukasz. Dlatego nawet pomiędzy sobą rozmawiają po polsku. Nie nauczyli go swojej mowy…

— Popatrz, wrócił! — nie wytrzymała Mira, która w tym samym momencie dostrzegła powiewającą brodę. — Popatrz!

— Tsss…

— Żadne „tsss”, tylko odezwijcie się w końcu! — krzyknęło w odpowiedzi zza ściany — Widziałem oko, a teraz słyszę przecież, że pod okiem znajduje się gęba! Mamrocze, sapie, syczy i woła,nie!”. Mira i Łukasz!” Tak?

— Tak! — powiedziała z determinacją dziewczyna.

— No, wreszcie! — odetchnął zdrajca. — Wyjaśnijcie mi łaskawie, dlaczego zawaliliście wejście? Jak mamy was teraz wyciągnąć? Stamtąd nie ma innej drogi.

— Tsss — powtórzył z rozpędu Łukasz, po czym przypomniał sobie, że już za późno na zabawę w chowanego. A skoro tak, to należy od razu przedstawić się kosmitom z jak najlepszej strony. Napełnił płuca powietrzem i zawołał. — Weszliśmy tu przypadkiem! Wcale nie chcieliśmy was podpatrywać! Nie zawalaliśmy przejścia. Samo się zawaliło.

— Zlecieliśmy z góry — uzupełniła Mira — Potem spadła płyta i nie mogliśmy już wyjść. Jeśli nas spróbujecie porwać, to będziemy wrzeszczeć Przybiegną ludzie i zobaczycie, co wam zrobią! — zakończyła groźnie

— Sam wiem, co nam zrobią — burknął ponuro fałszywy brodacz, ale widać drgnęło w nim sumienie, bo nagle zapytał: — Nic wam się nie stało? Jesteście cali? Tylko nie łżyjcie, bo naprawdę porwiemy was z Ziemi i zostawimy na Księżycu Tam będziecie sobie mogli wrzeszczeć do końca świata.

— Najpierw będziemy wrzeszczeć tutaj. Ja jestem w wyjątkowo dobrej formie — czupurnie ostrzegła Mira.

— Zdaje się, że rzeczywiście A ten… Jak mu tam?

— Łukasz? W jeszcze lepszej.

— To czemu sam mi tego nie powie? Pytanie padło w próżnię. Łukasz nie mógł odpowiedzieć. Nie mógł nawet pisnąć. Odebrało mu głos. Co prawda chwilowo, ale z kretesem.

Szpieg wrócił przed szparę i wreszcie ukazał swoją twarz, bez fałszywego zarostu i w pełnym blasku słońca.

Łukaszowi nie darmo zdawało się już wtedy, gdy pierwszy raz ujrzał go przyczajonego z krótkofalówką pod schodami sklepu, że w jego ruchach i sylwetce odnajduje coś znajomego. Potem był niemal pewny, że kiedyś już słyszał ten głos, tylko nie mógł sobie przypomnieć kiedy i w jakich okolicznościach Teraz raptem wszystko się wyjaśniło. Odszczepieńcem wysługującym się kosmitom był nie kto inny, jak Mały. Ten sam Mały, czyli, juk sama nazwa wskazuje, dwumetrowy drągal, który niedawno pośpieszył z pomocą jemu, Łukaszowi, kiedy bezradnie przebierał nogami nad skalnym urwiskiem.

Mały, jeden z trójki obozowiczów niby to marzących tylko o ciszy i spokoju. W ogóle nie przyjmujących do wiadomości, że w Górku zapanowało jakieś tam zamieszanie. Wszyscy trzej są w zmowie z właścicielami spodka. A czwarty śpiwór należy pewnie do prawdziwego kosmity. Może do samego Alaudy?

Łukasz przychodził powoli do siebie. Tamtego przedpołudnia Mały bez wahania rzucił mu się na ratunek, choć mógł sobie połamać ręce i nogi. Potem żartował, był wesoły i całkiem sympatyczny. Wszyscy trzej byli sympatyczni. Może nie są zupełnie źli. Może nie posuną się do tego, zęby pozwolić kosmitom porwać dwoje młodych ludzi gdzieś w nieskończoną pustkę.

A swoją drogą — pomyślał — miałem nosa, że oni coś kręcą. Na wszelki wypadek od razu powiem mu kim jestem i dam słowo honoru, że ich nie zdradzę.

Już otwierał usta, zęby zrobić to, co sobie postanowił, gdy nagle Mały zniknął sprzed szpary, a jego miejsce zajął ktoś inny.

Usta Łukasza pozostały otwarte, ale nie wyszedł z nich najcichszy bodaj dźwięk.

Osobnik, którego miał teraz przed oczami był naprawdę mały. To znaczy niski. Nosił zielony kombinezon z mnóstwem świecących klamerek, naszywek i kieszeni. Tej samej barwy co kombinezon była jego twarz. Przeraźliwie zielona, okrągła, o wąskich, skośnych oczach.

— Oni! — zapiszczała Mira.

Zielony poruszył się niespokojnie.

— Ci coś ci się stało?

A więc tak wygląda Alauda.

— Pewnie, że stało — burknął zasłonięty szpieg. — Zobaczyła cię, nieszczęsna i padła zemdlona w ramiona swego towarzysza.

— Kwiczoł! — Nie. To nie Łukasz. To wykrzyknęła Mira.

— Zamiast świecie ropuszym pyskiem i straszyć dzieci — ciągnął wciąż niewidoczny Mały — mógłbyś pomóc. Słyszysz przecież, że dziewczyna jest zdrowa jak ryb. Chora kobieta. kwiczy zupełnie inacze.j Tu, tu, łamago! Pchaj! No razem!

Placyk za szparami opustoszał. Zaraz potem rozległ się potężny łomot. Płyta zagradzająca przejście, runęła na ziemię.

Zrobiło się jasno. Cudownie jasno. To znaczy byłoby cudownie, gdyby w otwartym na nowo tunelu nie stanęły dwie męskie postacie.

— Chodźcie — powiedział przerywany głos. Niegdysiejszy brodacz trochę się jednak zmęczył — Nie widzę was. No, chodźcie.

Cisza. Mira i Łukasz krok po kroczku cofali się pod przeciwległą ścianę. Wreszcie poczuli ją pod plecami.

. — Ludzie! — zniecierpliwił się Mały. Stał w przejściu i usiłował wypatrzyć ukryte w głębi sylwetki uwolnionych. — Ludzie! Ocknijcie się!

— O, świetnie! — ucieszył się niespodziewanie Alauda — Ludzie, ocknijcie się! Doskonale! Tego mi właśnie było tsieba, do mojego ostatniego świerkania!

— Czego? Aha — burknął niezbyt przytomnie jego wspólnik. — Ćwierkania, a nie świerkania, ty strupieszały skowronku — sprostował z niesmakiem.

— Wszystko jedno. Ludzie, ocknijcie się — powtórzył kosmita, najwyraźniej rozkoszując się brzmieniem tych słów. — Tak, tak. Znakomicie.

— Wyjdziecie wreszcie, czy mam po was pójść? — huknął ostatecznie wyprowadzony z równowagi Mały.

Nic.

— Nie ksić. Dzieci są na pewno ledwo ziwe…

— Tu nie ma ziad… chciałam powiedzieć żadnych dzieci!

— Aaa, tam jesteście! — dryblas z wyciągniętymi przed siebie rękami szybko ruszył w stronę dziewczyny. Tego Łukaszowi było już nadto.

— Nie dotykaj jej! — wrzasnął i skoczył. Z całą pewnością nie sprostałby silnemu i wypoczętemu napastnikowi, gdyby przyszło do ostatecznej rozprawy, ale w jego głosie było coś takiego, że Mały zatrzymał się, jakby uderzył o skałę. Łukasz zasłonił sobą dziewczynę i przybrał wojowniczą postawę.

— Dzielny chłopiec — rzekł z szacunkiem Alauda. — Mozie trochę za bardzo dzielny. A ty — zwrócił się do swojego tyczkowatego przyjaciela — ciemu idzieś z wystawionymi łapskami, jak nie psimieziając głodny goryl?

Łukasz ochłonął i opuścił pięści. Ten kosmita chyba naprawdę nie jest aż taki zły. A nuż wszystko jeszcze się dobrze skończy.

Zdecydował się.

— Wyjdziemy — zaczął hardo — ale najpierw powiedzcie, co chcecie z nami zrobić. Nie pozwolimy porwać się w gwiazdy! Zresztą, wcale nie musicie nas porywać. Nikomu nie powiemy, że widzieliśmy was tutaj…

I w ogóle. Nie bójcie się.

— On nam mówi, żebyśmy się nie bali! — zawołał Mały. — Świat się kończy! Wszystkie światy się kończą! Wy nikczemne, ziemskie robaki! Ten tutaj, to książę Alauda z planety trzeciej, krwiożerczy władca zielonych ludożerców z siedemdziesiątej siódmej galaktyki! Jeśli go w tej chwili nie usłuchacie, to was pożre! Tu, na miejscu, bez soli i po omacku!

On tak lubi. No? Powiedz im, co z nimi zrobisz, jeśli nie wyjdą!

— Zamknij dziób i psiestań się wygłupiać. Miro! Łukasiu! Zrozumcie wreście! Tu nie ma kosmitów!!! Słysieliście, co powiedział ten strach na wróble? Sami widzicie. Psiecieź to jasne jak dwa a dwa ćtery, czie brednie o galaktyćnych ludoziercach mógł wymyśleć jedynie stuprocentowy ziemski osioł.

— I to się nazywa przyjaciel! — Mały swoim zwyczajem otarł sobie twarz i czoło puchatą brodą.

Łukasz zdębiał.

— Jak to? — wyjąkał. — A pan? A światła? A spodek? A przemówienia…

Zaraz. Przemówienia…

Zielony stoi tu przed nim jak latarnia, ma zakłopotaną minę i choć wygląda na kosmitę, zachowuje się zgoła po ludzku. Właśnie ten Zielony, który przemawiał do mieszkańców Ziemi. Więc może… Ale przecież jest zielony…

Alaudzie znudziło się czekanie, aż ziemski chłopiec sam rozstrzygnie swe wątpliwości.

— Daj no tę brodę — odebrał swojemu towarzyszowi czarny wiecheć i energicznie potarł nim policzki. Jego twarz raptownie przybladła, za to broda zzieleniała. — Widzicie? — spytał. — Farba. Miałem dzisiaj dać poziegnalne psiedstawienie, ale i tak nie mógłbym tego zrobić, bo pełno tu wsiędzie milicji i ludzi, któzi was siukają. Zreśtą to nieważne, bo cel już właściwie osiągnęliśmy… i moziemy zakońcić całą nasią kosmićną akcję. Wyjdźcie wreście, bardzo waś prosię.

Brutalna prawda w całej swej rozciągłości zaczęła powoli przenikać do świadomości Łukasza.

Nikt nie porwie ich w gwiazdy. Nie dlatego, żeby nie chciał, ale dlatego, że nie ma tu istot, które mogłyby to zrobić. Zostaną na Ziemi. Ale…

Ale to oznacza koniec bajki. Koniec Wielkiej Przygody. Ani on, ani nikt inny nie dowie się niczego o dalekich, tajemniczych światach. Nie ma tu kosmitów. Po prostu nie ma. Są tylko oszuści…

Dlaczego to robili? Po co? Zadali sobie niemało trudu. Budowali fałszywe spodki, latali, świecili, nurkowali, zostawiali ślady. Wygłaszali mowy, że niby Ziemia im się nie podoba. Wszystko dla żartu? Chcieli sobie zakpić z tego, że człowiek lubi snuć różne fantastyczne domysły na temat wszechświata? Że marzy o istotach z innych planet…?

Nieładnie. Gorzej niż nieładnie.

Jednak, jeśli nikt nie może ich porwać w gwiazdy…

Łukasz wziął Mirę za rękę i powoli ruszył w stronę wyjścia. Obaj mężczyźni, wysoki i niski, wycofali się na placyk, żeby ich przepuścić. Kiedy nieszczęsna para wyszła wreszcie na słońce, stali nieruchomo pod swoim srebrnym bąkiem. Nagle wysoki jęknął głośno i palnął się otwartą dłonią w czoło.

Nic dziwnego. Łukasz poznał go dobrą chwilę temu, zaglądając przez szparę. On Łukasza dopiero teraz.

— Litości! — zawył. — To znowu on! No jasne! Mogłem się od razu domyślić! Przecież prześladuje mnie bez przerwy! Najpierw mnie stratował udając, że spada ze skały. Potem w tej dolince, z której dałem znać, że Alauda może przemawiać, chciał na mnie wypuścić dwa dzikie barany! Ledwie zdążyłem uciec. Kiedy naprawiałem głośnik na drzewie, przylazł tam jak duch i nagle łypnął na mnie z dołu. Ze strachu omal nie zgubiłem brody! A teraz specjalnie czekał w tej dziurze, żeby męczyć mnie nawet tutaj! Człowieku! Co ja ci złego zrobiłem?!

Krzyczy, krzyczy — pomyślał Łukasz — i sam nie wie, że do wszystkiego się przyznaje. Na drzewie naprawiał jakiś głośnik. Proszę. A przedtem to on był w baraniej dolince. Dobrze widziałem…

Kosmita, nie kosmita, nie zaszkodzi powiedzieć mu, że nikt nie chciał go prześladować. Rzeczywiście, wyjątkowo wielki dryblas…

Chłopiec zrobił uprzejmą minę i otworzył usta, ale znowu nie zdążył niczego powiedzieć. Mały wykorzystał chwilę ciszy, jaka nastała po jego ostatnim, wstrząsającym pytaniu, by przyjrzeć się lepiej swojemu niepoprawnemu gnębicielowi i jego towarzyszce.

— Ludzie! — zawołał nagle zupełnie zmienionym głosem. — Jak wy wyglądacie! A mówiliście, że nic wam się nie stało. Chwileczkę… — chciał się zwrócić do swojego kompana, ale Alauda gdzieś zniknął. Moment później wybiegł zza spodka z niewielkim termosem. Mały powitał go westchnieniem ulgi. — O, właśnie…

— Spadliście, potłukliście się i potem siedzieliście tutaj pziez całą noc. Biedne, biedne stwozienia — Alauda zmagał się z plastykowym korkiem. Odkręcił go wreszcie i podał termos Mirze. — Napijcie się sibko ciegoś ciepłego. Prosię.

Mira odruchowo zrobiła krok do tyłu.

— Nie bójcie się nas — powiedział cicho Mały. — No, nie bójcie się — powtórzył prosząco.

Łukasz bez słowa wziął od Zielonego, a teraz już zaledwie zielonkawego, termos i wręczył go Mirze.

— Uwaziaj. Gorąca — przestrzegał Alauda.

Dziewczyna piła łapczywie, małymi łyczkami. Oczy miała przymknięte. Dopiero w świetle dnia było widać, jak bardzo ucierpiała na skutek upadku i jak mocno dała jej się we znaki noc spędzona w betonowej pułapce. Była straszliwie rozczochrana, podrapana, poobijana i blada jak śnieg. Do jej podartej sukienki przyczepiły się strzępki chwastów.

Skończyła pić i oddała termos Łukaszowi. Ten pociągnął pierwszy haust i na tym poprzestał. Zobaczył, że w ręku byłego brodacza pojawiła się krótkofalówka.

Dziś nie było mowy o ptaszkach ani o ćwierkaniu. Mały wywołał Reksia i polecił mu jak najprędzej przynieść apteczkę.

— Pilnuje wejścia od strony jeziora — wyjaśnił chowając nadajnik. — Na pewno przyjdą was szukać także i tutaj. Nie możemy dać się zaskoczyć, więc zostawiliśmy go na warcie. Będzie za dwie minuty.

Łukasz, uspokojony, dopił herbatę, postawił termos obok siebie, po czym rozejrzał się. Jego wzrok padł na długi, betonowy klocek, wystający z podnóża zwałowiska. Ostrożnie posadził na nim nie stawiającą oporu Mirę, a sam podszedł do spodka. Stanął przed nim tak, że omal nie dotknął nosem żółtego pasa, nabijanego jakimiś ślepymi lampkami, zmarszczył się i znieruchomiał.

— Trochę drewna, trochę kleju, trochę farby, kilka odblaskowych śkiełek i bardzo duzio tektury — powiedział Alauda. — Ładny? — dodał z dumą.

Chłopiec ocknął się z zamyślenia. Podniósł rękę i lekko postukał palcami po srebrnej powłoce. Odezwał się głuchy, płytki odgłos, jakby ktoś zabębnił w pustą walizkę. Łukasz odwrócił się z niesmakiem.

— Rzeczywiście, tektura… — mruknął siadając obok Miry. — Ale przecież ludzie widzieli, jak te spodki latają.

— Nikt nie mógł widzieć latającego spodka. W każdym razie naszego — uśmiechnął się Mały.

— Na pewno widzieli…

— Nie. Widzieli, jak one startują i natychmiast znikają. To zupełnie co innego. Zresztą i tego nie widzieli, tylko zdawało im się, że widzą. Najpierw zielony łeb w uchylonej klapie — tam wewnątrz jest drewniana drabinka — zaznaczył. — To już dosyć, żeby trochę zgłupieć. Potem łeb robi smoczą minę i chowa się do środka. Ludzie głupieją jeszcze bardziej. W rzeczywistości Alauda ucieka wówczas dołem i wieje z szybkością torpedy, żeby sobie nie przypiec zielonej skórki na grzbiecie, bo po drodze podpala spodek. Ten spala się w sekundzie, ponieważ tektura jest nasączona… mniejsza o to, czym. Powiedzmy, że płynem przypominającym benzynę, tylko ten płyn nie ma zapachu i wybucha jeszcze szybciej. Czy choć raz widziano taką scenę w dzień? Nie. W dzień byłoby widać uciekającego Alaudę. Dopiero dzisiaj… Ale o tym potem. No więc spodek się pali, a ludzie, rzecz jasna, głupieją dalej. My z Zefirkiem albo z Reksiem równocześnie z pożarem puszczamy na niebo kolorowe światło. Mamy taki specjalny reflektor. Pomyślcie tylko. Bucha ogień, dym i natychmiast w górę wzbija się prosty snop światła. Któżby sobie tego nie skojarzył ze startem?

Ludzie z zadartymi głowami odprowadzają wzrokiem niknący pojazd kosmitów, a my bierzemy pod pachę reflektor i idziemy do domu. A dziennikarze trąbią na cały świat, że teraz w Górku to już ponad wszelką wątpliwość oni, że mnóstwo ludzi widziało ich na własne oczy, całkiem z bliska, że pomyłka jest wykluczona i tak dalej…

W oczach Łukasza odmalowało się oburzenie. Nie dość, że oszukują, to jeszcze mówią o tym tak lekko, swobodnie i w ogóle się nie wstydzą.

Postanowił sobie przedtem, że nie powie im tutaj, co o nich myśli, żeby nie wywoływać wilka z lasu. Ale teraz nagle poczuł, że nie może dłużej milczeć.

— Po co to robicie? — spytał ze wstrętem. — Okłamujecie wszystkich, żeby się pobawić?

— Okłamujemy, ale nie dla zabawy — rzekł smutnym tonem Alauda.

— Dlaczego okłamujemy? — zaprotestował Mały. — Czy nie mówimy ludziom prawdy?

Chłopiec zawahał się.

— Nie wiem — mruknął. — Ale udajecie kosmitów. Oszukujecie.

— Zapewniam cię, że każdy z nas wolałby tysiąc razy pływać, żeglować i leżeć na piasku do góry brzuchem, niż biegać chyłkiem po nocach z tekturowymi spodkami, reflektorem, balonikami, petardami, zieloną farbą i czarną brodą — Mały westchnął. — Oszukujemy… Co ja bym dał za to, żebyśmy nie musieli oszukiwać…

Łukasz poczuł się nagle straszliwie zmęczony. Ogarnęło go uczucie, że się rozpływa i wsiąka w ziemię. Pod wpływem słońca tajało w nim zimno, nagromadzone podczas nocy i tajało napięcie. Przetarł oczy i mruknął sennie: — Opowiecie nam wszystko?

Mały spojrzał na niego poważnie.

— Opowiemy. Teraz, kiedy wiecie o nas już tyle, należy wam się cała prawda… No, jesteś wreszcie! — to ostatnie padło pod adresem Reksia, który w tym momencie wyszedł zza spodka.

— Przyleciałem na jednej nodze — odparł z wyrzutem posiadacz okularów w cieniutkiej oprawce i puszystego wąsa słomianej barwy. Zobaczył Mirę i Pawła i załamał ręce. — Masz babo placek! To ich szukają, co? No, to wpadliśmy!

— Jeście nie — powiedział uspokajającym tonem Alauda. Otworzył torbę, którą przyniósł Reksio, wyjął dwie buteleczki, plaster i gazę, ułożył to wszystko obok Łukasza, następnie umoczył watę i zbliżył się do Miry. Dziewczyna wykonała płynny unik.

— Musie ci obmyć zadrapania — rzekł zmieszany Alauda.

— Um!

— Ja ją rozumiem — powiedział Mały. — Daj to mnie.

— Um!

— Ja ją rozumiem — uśmiechnął się Reksio. — Pozwólcie…

— Um!

Zapadło milczenie. Spod potarganej czupryny błysnęło w stronę kasza pytające spojrzenie.

Chłopiec siedział jak legendarny słup soli. Nie czuł już zmęczenia, tylko był skrępowany i onieśmielony. Wiedział, że zachowuje się idiotycznie, ale nie mógł nic na to poradzić.

Po dłuższej chwili Mały wybuchnął: — Nie widzisz, że ona czeka na ciebie?! Nie wiesz, co zrobić z wodą utlenioną i plastrem? Rusz się w końcu, ty łajzo!

Raptem zaszło coś zdumiewającego. Półżywa Mira zerwała się jak rozwścieczona lwica i z zaciśniętymi piąstkami skoczyła w stronę dryblasa.

— Łajzo?! — zawołała z furią. — Łajzo?! Kto niby jest łajzą? Łukasz szedł za panem aż tutaj! Wszystko widział! Od razu wiedział, że pan jest bandziorem! A potem, gdyby nie on… Gdyby nie on… — zabrakło jej tchu.

Mały odruchowo wtulił głowę w ramiona. Skośne oczy Alaudy stały się okrągłe i wielkie. Natomiast Reksio poprawił sobie palcem okulary, które zjechały mu na koniec nosa i powiedział:

— Tej kobiecie nie potrzeba żadnego spodka. Wystarczy jej miotła. Obleci cały wszechświat i wróci przez komin.

— Wiedźma — przytaknął Mały prostując się ostrożnie. — Jędza. Strzyga. Zróbcie z nią coś, zanim zamieni nas w padalce.

— Albo hieny.

Wyliczanie dalszych możliwości przerwał Łukasz. Wstał, wziął od Alaudy watę oraz buteleczki i pochylił się nad Mirą.

Zdarzają się ludzie, którym trzeba wrzasnąć do ucha: „ty łajzo!”, żeby wykrzesać z nich odrobinę energii. Ale są i inni. Ci muszą usłyszeć: „wcale nie jesteś łajzą”, aby dowieść sobie i światu, że istotnie nie ma w nich grama łajzowatości.

Łukasz należał do tego drugiego gatunku.

Oczywiście, nie jest bez znaczenia, kto człowiekowi powie: „nie jesteś łajzą”.

Chłopiec poruszał się sprężyście i pewnie. Okazało się też, że świetnie wie, co robić z jodyną, wodą utlenioną i plastrem.

W pewnej chwili, nie odwracając się, rzucił pod adresem fałszywych kosmitów: — W domu trzeba będzie dokładnie umyć wszystkie zadrapania i jeszcze raz zrobić opatrunek. A co się tyczy padalców i hien, to bardzo żałuję, że nie ma tu czarownicy, która zamieniłaby was w ludzi. Żeby tak wymyślać rannej.

— Surowo, ale sprawiedliwie — orzekł Alauda.

Łukasz skończył, uporządkował apteczkę, po czym bez namysłu nadstawił twarz dziwnemu osobnikowi w zielonym kombinezonie. Widać zanotował sobie w pamięci, że on jeden oszczędził złośliwych żarcików zmaltretowanej, „rannej” kobiecie.

Trzy minuty później oboje z Mirą przypominali wycinanki. Rozrzucone w artystycznym nieładzie skrawki plastra, gęsto ponalepiane na wszystkie odsłonięte części ciała, tworzyły obraz niepowtarzalny. Jeśli dodać do tego guzy, sińce i plamy jodyny, a także postrzępione łachmany, które mieli na sobie, to powiedzieć, że wyglądali okropnie, znaczy tyle, co nie powiedzieć nic.

Ale dwaj z konieczności bierni obserwatorzy podwójnej operacji byli zachwyceni.

— Wspaniale! — uniósł się Reksio. — Wypisz, wymaluj kosmici! Nawet bez zielonej farby.

— Spodek się zepsuł i spadli prosto na drut kolczasty — dodał z satysfakcją Mały.

— Teraz wsistko sibko się zagoi — pośpieszył z pociechą Alauda.

W tym momencie skądś z daleka nadbiegło przytłumione wołanie: — Miiirooo! Łuuukaaaszu! Odezwijcie się! Hop, hop!

Obu dowcipnisiom natychmiast przeszła ochota do żartów.

— No, jasne! — jęknął Mały. — Już są! Zszedłeś z posterunku — spojrzał ze strachem na Reksia — i nie mogłeś nas uprzedzić! Nie mamy chwili do stracenia! W nogi!

Teraz wypadki zaczęły toczyć się szybko. To znaczy potoczyłyby się szybko, gdyby nie drobna przeszkoda.

— Miiirooo! Łukaaaszuuu! Czy nas słyszyyycie? Hop, hop!

Był to właśnie ten moment, kiedy po krótkiej przerwie w poszukiwaniach, ludzie pod wodzą pana Nowaka, majora i gajowego przystąpili do przetrząsania betonowego zwałowiska.

— Już, już! — ponaglał gorączkowo Mały. — Reksio, zabieraj robota. Ja wezmę kalejdoskop. Alauda, jak tylko znikniemy, podpalaj spodek. Nie mogą go tu znaleźć. Miro, Łukaszu, tędy — pokazał im otwór, znajdujący się za srebrnym bąkiem, a sam wbiegł do wnęki, w której spędziła noc para zaginionych. Reksio podążył za nim. Niebawem ukazali się z powrotem. Pierwszy niósł długą rurę, wcale nie tak wąską, jak zdawało się w ciemności. Natomiast drugi taszczył coś, na widok czego Łukasz wzdrygnął się, a potem szeroko otworzył oczy. Posąg! Metalowy człowiek!

Ten sam, na którego natknął się w mroku i który próbował go odeprzeć.

Dostał wtedy za swoje, ale widać nic mu się nie stało. A więc to jest robot. Mały wołał przecież: Reksio, bierz robota! Skąd oni go mają?

Chłopiec chętnie przyjrzałby się bliżej niesamowitej maszynie, ale na dokładniejsze oględziny nie było czasu. No nic — obiecał sobie w duchu. — Jeszcze mi go pokażą.

Robot rzeczywiście przypominał niskiego człowieka. Miał niedużą głowę z romboidalną twarzą, tułów pełen kolorowych przycisków oraz nogi, kołyszące się teraz w powietrzu jak na sprężynach. Właściwie nie „jak”, a właśnie na sprężynach, które wmontowano w jego ruchome barki, łokcie, biodra i kolana. To dzięki tym sprężynom mógł zachować się w nocy jak żywy napastnik.

— Na co czekacie? — rzucił Mały, spostrzegłszy, że Mira i Łukasz wciąż siedzą na swoim klocku. Dziewczyna powiedziała głośno i zdecydowanie:

— Nie.

Reksio, który akurat przechodził obok niej, z wrażenia omal nie upuścił robota.

— Co „nie”? Dlaczego „nie”?! Jak to, „nie”?

— Miiirooo! Łukaaaszuuu! — chóralny okrzyk rozbrzmiewał coraz mocniej.

— Miro, teraz naprawdę nie cias na ziarty — poprosił zdenerwowany Alauda.

— Nigdzie nie pójdę.

— Chcesz tutaj poczekać na tych, którzy was szukają? — spytał z nadzieją Reksio. — Proszę bardzo. Tylko nie powiecie o nas nikomu, dobrze? No? Prawda, że nie powiecie?

— Powiem od razu wszystkim.

— Dziewczyno, zaklinam cię — fałszywy brodacz wydał jęk, który mógłby wstrząsnąć piramidą Cheopsa.

Lecz Mira nie była piramidą.

— Powiem — powtórzyła wysuwając rezolutnie brodę. — O ile mi wiadomo wiedźmy zawsze bywają gadatliwe.

— Zemścij się na nas okrutnie, ale inaczej! — błagał Reksio.

— Powiem. — Dziewcino, nie rób tego — zawołał Alauda. Był naprawdę przerażony. — Uwięź mi, tu nie chodzi o nas, tylko o coś bardzo, bardzo ważnego.

Mira zastanowiła się.

— Ja chcę wiedzieć dokładnie wszystko — wyjaśniła swoje stanowisko. — O spodkach, o światłach, o reflektorach, o waszych przemówieniach, o robotach i w ogóle. Skąd wzięliście się w Górku i co wam strzeliło do głowy, żeby wyprawiać takie historie. Jak mi to powiecie, to pójdę z wami i was nie wydam. Jak nie…

— Ależ powiemy! — przerwał Mały. — Od początku do końca, punkt po punkcie, ze szczegółami! Przecież obiecałem to Łukaszowi. Ale nie teraz! Teraz musimy stąd zwiewać.

— Ja wam nie wierzę. Jesteście oszustami i krętaczami. Jak tylko poczujecie się bezpieczni, to zagracie nam na nosie. Nie ruszę się stąd, dopóki…

— Miiirooo! Łukaaaszuuu! Hop, hop!!!

Trzej młodzi mężczyźni spojrzeli z rozpaczą po sobie. Nagle Alauda przyklęknął na jedno kolano i wzniósł na Mirę poważne spojrzenie.

— Dziewcino — zaczął — ja jestem Japońcikiem. Dlatego mam twaź trochę inną niź moi psijaciele. Jak u was pomaluje się Japońcika na zielono, to wśistkim się zdaje, zie odwiedził ich kosmita. My u siebie musielibyśmy pomalować raciej, na psikład, Łukasia. Studiuję polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i dlatego znam trochę waś język. Ale jak słysiś, mam jeście zły akcent i nie wymawiam niektórych spółgłosek. Z tego powodu właśnie ja wygłasiam te orędzia do ludzi. Zieby bźmiało bardziej obco i kośmićnie, rozumieś? Moi koledzy nazywają mnie ptaśkiem. Powiadają, zie ćwierkam. Ale nie to chciałem ci powiedzieć. Jestem Japońcikiem — powtórzył. — W moim kraju psisięga się na głowy psiodków. Otóż w tej chwili składam ci najurocistsią psisięgę na głowy moich psiodków, zie jeśli teraz pójdzieś z nami i nie zdradziś nas psied tymi, któzi was siukają, to opowiem ci o nas wsistko i odpowiem na każde twoje pytanie. Ci mi wieziś?

— Ja bym się zgodził — nie wytrzymał Łukasz. Mira spojrzała na niego nieodgadnionym wzrokiem, znowu chwilę pomyślała, po czym mruknęła:

— Ja też.

Ale ta jej zgoda przyszła nieco za późno.

Ekipy poszukiwaczy na pewno zdążyły okrążyć zwałowisko. Mały, jąkając się bezradnie wyjaśnił, że choć od wylotu ich stałej drogi przez gruzy do brzegu jeziora jest mniej niż sto metrów, to trzeba tam iść po odkrytej przestrzeni. Teraz zauważono by ich od razu.

— Miiirooo! Łukaaaszu!

Pozostaje jeszcze jedna, więcej niż ważna kwestia, związana z tym wołającym chórem. Odzywają się w nim przecież także głosy ojca Łukasza, pani Heleny, dziadka Klemensa. Nie wolno pozwolić, by martwili się dłużej. Nie wolno dopuścić do tego, żeby ci wszyscy, którzy tam wołają, trudzili się niepotrzebnie i szukali ich dalej. Trzeba koniecznie dać znać o sobie. Tylko jak to zrobić, by nie zdemaskować równocześnie fałszywych kosmitów?

Mira spojrzała na Łukasza, jakby chciała go o coś spytać. Chłopiec z kolei popatrzył na Alaudę.

Nie zawiódł się.

Japończyk przymknął na moment oczy, po czym otworzył je i twarz mu się rozjaśniła. Wstał wreszcie z klęczek, zrobił uspokajający ruch dłonią i wyjął z kieszeni płaską kostkę, podobną trochę do zwykłej krótkofalówki, ale mniejszą.

— Wiem już, jak wsistko dobzie załatwić — powiedział. — Miałem dać poziegnalny występ i odlecieć raz na zawsie tym spodkiem. Odlecieć nie mogę, bo jest dzień, a ludzie są za blisko. Ale tak ci tak musiałbym psiedtem do nich zaćwierkać. Wobec tego zaćwierkam teraz. Zatsimam siukających, a psi okazji powiem, zie Mira i Łukaś są z nami. Zięby się juź dłuziej nie martwili.

— Miiirooo! Łukaaaszuuu! — głosy wołających zagłuszył nagle potężny warkot silników. Do akcji wkroczyły wojskowe dźwigi.

Alauda zbliżył swoją tajemniczą kostkę do ust i nacisnął mały, czerwony klawisz.

— Tu Alauda z Planety Tsieciej — poniosło się nad Górkiem, jeziorem i nad otwartymi wzgórzami. — Pozdrawiam was, ludzie! — po tym wszystkim, co się czuło słuchając kosmity, nie sposób było patrzeć na przemawiającego człowieka bez żalu i rozczarowania. Łukasz skrzywił się, zmarszczył nos i powtarzał sobie w duchu, że ma przed sobą zwykłego oszusta. Ale robił to trochę na siłę. Widział oczami wyobraźni tłumy skamieniałe teraz w nabożnym skupieniu — i w gruncie rzeczy nie był zbytnio oburzony. Japończyk kłamał jak najęty, ale na twarzy miał wypisane smutek i wzruszenie. Jego słowa płynęły z głębi serca. — Najpierw chcę was zawiadomić — mówił — zie odnaleźliśmy dziewcinkę i chłopca, któzi wcioraj zabłądzili w lesie. Są u nas, cali i zdrowi i nie grozi im ziadne niebezpiecieństwo. Porozmawiamy z nimi, a potem wrócą do domu. Nie siukajcie ich juź i nie martwcie się. Ale nie rozumiemy was. Tak bardzo trościcie się o dwoje dzieci. Psiecieź w tym samym ciasie tysiące dzieci na wasim świecie giną z głodu albo od kul i rakiet, albo od trujących gazów, które wydobywają się z chemićnych fabryk. A wy dalej niścicie wybuchami termojądrowymi gazową powłokę, która chroni Ziemię psied niebezpiećnym promieniowaniem, tępicie pozitećne zwiezięta, wycinacie lasy, zanieciściacie rzeki, jeziora i oceany. Co zostawicie po sobie wasim wsistkim dzieciom i dzieciom ich dzieci? Zatrutą pustynię? Więc kochacie wąsie dzieci, ci nie kochacie? Jezieli tutaj z takim poświęceniem ratujecie jedną dziewcinkę i jednego chłopca, to ciemu nie myślicie o milionach innych? O ich psisłości? Zastanówcie się, ludzie! Ludzie, ocknijcie się! Was świat mozie w każdej sekundzie zniknąć z kosmićnej mapy — wołał dalej Alauda — i co wtedy stanie się z tymi dziećmi, których teraz siukacie psiez całą noc! Kochacie dzieci, ci nie kochacie? Nie rozumiemy was. Nie moziemy udostępnić wam nasiej nauki i techniki. Uzilibyście jej do złych celów. Psipominam, dziewcinka i chłopiec wkrótce wrócą do domu. Tylko nie pytajcie ich o nas, bo my wymaziemy z ich mózgów pamięć o tym, jak wyglądamy, skąd jesteśmy i tak dalej. Mamy aparaturę, która dokona tego bez śkody dla ich zdrowia. Musimy tak postąpić, bo w psieciwnym razie dowiedzielibyście się o nas zbyt wiele. A niestety, my nie moziemy i nie chcemy się z wami zapsijaźnić. Powiedziałem wam, ludzie, dlaciego. Ludzie, ocknijcie się!!!

Alauda skończył. Chwilę stał, martwo zapatrzony w betonowe płyty.

Wreszcie westchnął, schował pudełeczko, do którego mówił i otarł zroszone czoło. Jego palce leciutko drżały.

Sprytnie — pomyślał Łukasz. — Skoro ludzie dowiedzieli się, że ci, których szukają, są gośćmi kosmitów, to nie będą dalej uganiać za nimi po jakichś zwałowiskach. Odejdą do swoich zwykłych zajęć. Minie kilka minut i Alauda wraz ze swoimi kompanami będzie mógł bezpiecznie opuścić studnię ze srebrnym bąkiem.

Jednocześnie mówca uspokoił rodziców zaginionych. Choć co do tego można by mieć pewne wątpliwości. Zapewne bardzo niewiele mam i ojców ucieszyłoby się słysząc, że ich pociechy są zdane na łaskę i niełaskę cudaków z gwiazd. Ale w każdym razie wiedzą, że Mira i Łukasz żyją, że nic im się nie stało, i że niebawem wrócą do domu. Poza tym Japończyk chytrze zapobiegł skutkom popularności, jaką po powrocie ani chybi zyska ocalona para. Mira i Łukasz będą przecież jakoby jedynymi ludźmi na świecie, którzy zawarli znajomość z załogą spodka. No tak, ale kosmici wypuszczą ich niby to po jakimś zabiegu, który sprawi, że o wszystkim zapomną. Wobec tego nie zdradzą również oszustów. Nie zdradzą ich nawet przypadkiem, ponieważ nikt nie będzie ich wypytywał.

Po cóż pytać kogoś, o kim wiadomo, że nic nie powie, bo niczego nie pamięta?

Nastała cisza. Umilkł warkot dźwigu, umilkł chór głosów wywołujący imiona zaginionych.

Ludzie pewnie już się rozchodzą — pomyślał Łukasz. — Ciekawe, czy tata zawiadomił mamę. Jeśli tak, to może przyjedzie…

Wrócił myślami do słów Alaudy. Znowu mówił o tym, ile to złego znaleźli na Ziemi przybysze z kosmosu. Jak to im się tu nie podoba. Teraz, te zdania nie robiły na nim wrażenia. Wstrząsające były tylko wówczas, gdy przyjmowało się je jako osąd istot z najdalszych obcych planet. Wtedy słuchacza ogarniał wstyd i budziło się w nim gwałtowne pragnienie, żeby przybysze z przestrzeni, badający jego świat, odkrywali tu jedynie rzeczy dobre, piękne, szlachetne i mądre. Ale człowiek przed człowiekiem nie będzie się przecież wstydzić wspólnej Ziemi, bo obaj doskonale ją znają…

Dobrze. Jednak ze wszystkich ludzi jedynie oni dwoje wiedzą, że nie przemawiał prawdziwy kosmita. A poza tym…

Zaraz.

Może dlatego, że przed chwilą pomyślał o ojcu, w głowie Łukasza ponownie odezwały się słowa: „Nieważne, że oni to widzą”…

„Ważne, że my to widzimy”…

Chłopcu wydało się, że zaczyna rozumieć, czemu Japończyk i jego przyjaciele udają kosmitów…

Minęła minuta. Najwyżej dwie.

W zupełnym milczeniu Reksio znowu dźwignął robota. Mały podniósł swoją zagadkową rurę. Alauda pokiwał głową i zniknął pod spodkiem. Następnie wszyscy oprócz niego zagłębili się w otworze po przeciwnej stronie placyku.

Przejście w kierunku jeziora było względnie wygodne, a co najważniejsze krótkie. Niebawem ponownie zabłysło słońce. Zaraz potem, nareszcie, po tylu strasznych godzinach, przed Mirą i Łukaszem świat otworzył się na oścież, jak gigantyczny pałac z najcudowniejszej bajki. Żadnych betonowych pułapek. Żadnych zdradzieckich płyt, zwalonych byle jak przez wiecznie śpieszących się ludzi. Piaszczysta ziemia na łagodnym stoku, pas krzewów, za nimi kilka młodych drzew, znowu krzewy i zejście do jeziora. Jakież ono piękne. Tu błękitne, tam stalowe, bliżej szmaragdowe, gdzieniegdzie mieniące się srebrnymi zmarszczkami, a daleko, pod przeciwległym brzegiem ciemnozielone, z czarnymi odbiciami świerków.

Jak niewiele brakowało, by wszystko to utracili na zawsze.

— Odwróćcie się — powiedział nagle Mały.

Nad zwałowiskiem, które tylko.co opuścili, zalśnił ognisty błysk.

W niebo wzbił się obłoczek dymu. W świetle dnia „start” kosmicznego pojazdu wypadł znacznie mniej okazale aniżeli owej nocy, kiedy to niejakiemu panu Kowalowi udało się wykrztusić zaledwie: „taj, taj, taj”…

Alauda wykonał swoje zadanie. Ukryty w gruzowisku spodek przestał istnieć. Tajemnicza rura i robot zostały wyniesione na zewnątrz. Nikt nigdy nie odkryje śladów, które naprowdziłyby ludzi na trop prawdy.

— To był nasz próbny — rzekł z melancholią Mały przekładając rurę pod drugą pachę. — Pierwszy…

— I ostatni… — dopowiedział cicho Reksio. — Więcej spodków nie będzie. Na pożegnanie Górka wymyślimy coś innego. Zastanowimy się, już razem z Zefirkiem. Byczył się przez cały dzień, pilnując obozowiska, niech teraz popracuje trochę głową.

Spomiędzy gruzów wyszedł Alauda. Spalenie tekturowego spodka i zatarcie śladów nie zajęły mu więcej niż pięć minut.

Łukasz wziął Mirę pod ramię. Po kilku krokach Alauda wziął pod ramię Łukasza. I dziewczyna, i chłopiec jakby tego nie zauważyli.

Na brzegu czekała znana Łukaszowi gumowa łódź. Reksio włożył do niej rurę i robota, a następnie zepchnął ją na wodę.

Siedząc już na drewnianej ławeczce, obok Miry, chłopiec ogarnął wzrokiem cały szeroki stok, od wzgórza, za którym leżała barania dolinka, poprzez zabudowania Górka, po widoczny jak na dłoni dom państwa Piotrowiczów. Pusto. Ludzie poruszeni nowym wystąpieniem kosmity oblegają teraz pewnie szkołę i domagają się świeżego komunikatu. Dzień był zbyt słoneczny, by ktoś nie uprzedzony mógł zauważyć króciutki błysk nad zwałowiskiem.

Łódź płynęła cicho, powoli. Pod dziobem leniwie popluskiwała woda.

Mały i Reksio bezszelestnie poruszali wiosłami. Na wszelki wypadek nie uruchamiali silnika. Nie chcieli robić hałasu. Z tyłu Alauda pilnował steru.

W pewnej chwili Reksio przestał wiosłować.

— Słuchajcie — spojrzał zatroskanym wzrokiem na Mirę i Łukasza. — Coś przyszło mi na myśl. Nie możemy was puścić samych. Tylko nie mówcie,nie”. Popatrzcie na siebie. Musimy was odprowadzić.

Ale… — zawahał się — wyznaję ze wstydem, że nie mam ochoty świecić oczami przed waszymi rodzicami jako przybłęda z gwiazd, wysysający pamięć z umysłów małoletnich Ziemian.

Łukasz z trudem uniósł powieki, które nie wiedzieć kiedy zamieniły się w ołowiane ciężarki. Rzeczywiście. Alauda i jego towarzysze nie mogli liczyć na entuzjastyczne przyjęcie ze strony ojca i państwa Piotrowiczów.

Nagle wpadł mu do głowy szczęśliwy pomysł.

— Dziadek Klemens — zamruczał. — Profesor Piotrowicz — poprawił się. — Zróbcie tak. Zawieźcie nas teraz do swojego obozu, a jeden z was niech pójdzie do domu, porozmawia po cichu z profesorem Piotrowiczem i powie mu, żeby po nas przyszli. On to świetnie załatwi. Tylko powinniście z nim mówić zupełnie szczerze. Inaczej sam się wszystkiego domyśli, a wtedy będzie gorzej.

— Z kim? — zdumiał się Mały. — Z tym słynnym profesorem Klemensem Piotrowiczem?

— To nasz dziadek — wyjaśniła obojętnie Mira.

— Hm… — stropił się Reksio. — Profesor Piotrowicz jest, o ile wiem, w tym samym stopniu historykiem co prawnikiem. To ostatnie jakoś dziwnie mnie nie cieszy.

— Ani mnie — bąknął Mały.

— Pan Klemens zrozumie — rzekł z absolutną pewnością chłopiec.

— Skoro tak… — Mały nie był przekonany, ale wobec braku innych propozycji, nie protestował. — Dobrze — westchnął. — Spróbujemy.

Reksio, ty pójdziesz.

— O, nie! Dlaczego akurat ja?

— Alauda jest za mały i zielonożółty, ja jestem za duży i czarny jak diabeł o północy, a ty wyglądasz w sam raz, masz jasny wąsik i nosisz okulary. To wzbudza zaufanie.

Wobec takich argumentów Reksio wzniósł tylko oczy do nieba i skapitulował.

Chwilę później dobili do brzegu, tam gdzie z wąskiej plaży wybiegała w górę ścieżka, prowadząca prosto do domu państwa Piotrowiczów.

Reksio wysiadł, burknął: — nie wspominajcie mnie źle — i ze zwieszoną głową ruszył wypełnić swoją niełatwą i niebezpieczną misję.

Uszczuplona załoga łodzi znów wzięła się do wioseł. Cel był niedaleko. W przedzie coraz wyraźniej bielała skalna podkowa, w której zakolu stały dwa samotne namioty.

— No! — odezwała się nagle Mira.

— Co „no”? — zląkł się Mały.

— Ktoś tu przysięgał na głowy przodków…

— Teraz?

— Teraz. A kiedy?

Alauda zaczerpnął powietrza. Od razu zrozumiał, że przyszedł czas na obiecaną konferencję prasową.

Przedstawicieli prasy nie było. Ani radia, ani telewizji. Byli Mira i Łukasz. Ich ciekawość musiała wynagrodzić Alaudzie brak liczniejszego audytorium.

Dziewczyna i chłopiec stanęli na wysokości zadania.

Przynajmniej przez pierwsze minuty opowieści.

Alauda dość niespodziewanie zaczął od dorocznego święta krakowskich studentów, czyli od juwenaliów.

Do Polski przyjechał trzy lata temu. Studiował, o czym wspomniał już wcześniej, polonistykę. Z Małym, Zefirkiem i Reksiem spotkał się przypadkiem, właśnie na juwenaliach. Mały i Zefirek byli słuchaczami wydziału fizyki, a Reksio chemii. Wspólna zabawa przerodziła się w prawdziwą, trwałą przyjaźń. Razem chodzili po uliczkach pięknego, starego Krakowa, razem wyjeżdżali na wycieczki. Wakacje także spędzali razem, zawsze nad ich ukochanym jeziorem, nad którym leżał i Górek. Alauda nie za często mógł odwiedzać swoją rodzinę w dalekiej Japonii. Ale co roku w czerwcu do Polski przyjeżdżał na krótko jego ojciec.

Pomysł wystąpienia w roli kosmitów nasunął im się nagle, ubiegłego lata. Przez całą zimę czynili pracowite przygotowania. Zefirek i Mały, jako fizycy, konstruowali reflektory i głośniki oraz sporządzali plany i modele „latających spodków”. Chemik Reksio lepił przemyślne baloniki, pitrasił farby i z duszą na ramieniu produkował petardy, a także zapas specjalnego, łatwopalnego płynu. Alauda, jedyny w ich gronie humanista, ćwiczył się w sztuce aktorskiej, opracowywał projekty przemówień, które miały być wygłoszone do ludzi w imieniu mieszkańców wszechświata, a w wolnych chwilach wypróbowywał robota. Tego ostatniego przywiózł do Polski ojciec Alaudy, inżynier, pracujący w znanej firmie, która wytwarza najnowocześniejszy sprzęt elektroniczny. Robot nie był przeznaczony do wykonywania jakichś konkretnych zadań. Miał jedynie stanowić atrakcję dla publiczności odwiedzającej stoisko japońskiej firmy elektronicznej na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Z kształtów przypominał niskiego mężczyznę, potrafił chodzić, ruszać się niemal jak człowiek, a nawet wyciągał rękę na powitanie. Po zamknięciu targów, robot powędrował do studenckiego mieszkania Alaudy. Elektronika rozwija się zbyt szybko, by poważna firma mogła po upływie roku wystawić na pokaz to samo urządzenie.

Robotowi nie wyznaczano z góry jakiejś określonej roli. Czwórka spiskowców zabrała go z sobą, bo był niezwykły, wyglądał szalenie kosmicznie i „mógł się przydać”. Ale dotąd ani raz nie zrobili z niego użytku.

Robot był jedyną częścią wyposażenia, której młodzi specjaliści, przygotowując się do realizacji swojego zamierzenia, nie wykonali sami lub nie zdobyli własnym wysiłkiem. Materiały do budowy spodków, reflektory, baloniki, głośniki i chemikalia czekały gotowe w szafach, pod łóżkami albo w komórkach. Złożyli się i kupili łódź. Od klubu, do którego należał Zefirek pożyczyli aparat do nurkowania. Wystarali się o zużyte akumulatory i dokonali tego, że działały jak nowe.

Tak uzbrojeni wyruszyli pod koniec czerwca do Górka. Okolicę znali doskonale, więc wiedzieli, gdzie rozbić obóz i gdzie ukryć swoją „kosmiczną” kuchnię. Laboratorium urządzili we wnętrzu zwałowiska. Tu nikt nigdy nie zaglądał. Tam zbudowali próbny spodek, tam ukryli robota i reflektory, stamtąd wyruszali na kolejne wyprawy, tam przygotowywali elementy następnych talerzowatych pojazdów, które montowali zaraz u wyjścia z gruzowiska, a potem, pod osłoną ciemności, przenosili na miejsce, gdzie miały się pokazać osłupiałym i oczarowanym ludziom. Natomiast w obozowisku u stóp dawnego kamieniołomu byli znużonymi mieszczuchami, których nie obchodzi absolutnie nic poza błogim nieróbstwem, ciszą, słońcem i krajobrazem. Chodziło im o to, żeby ktoś przypadkiem nie skojarzył sobie czterech młodych biwakowiczów z gwiezdnym najazdem na Górek. Dlatego Alauda, którego cudzoziemskie rysy musiały zwracać uwagę, nigdy nie pokazywał się zabłąkanym przechodniom, a Mały opuszczał obóz z twarzą schowaną pod sztuczną brodą.

Mały jako jedyny z czwórki krążył po Górku nie tylko nocami. W pewnym sensie był rzeczywiście szpiegiem. Przyglądał się tłumom, słuchał komunikatów, a następnie informował swoich przyjaciół, jak ludzie przyjmują działalność „kosmitów”, jak ich szukają i czy nie zaczynają czegoś podejrzewać. Ale miał także inne zadanie. Jego pieczy powierzono głośniki. Musiał je najpierw dyskretnie porozmieszczać w wielu punktach, tak starannie, by żadnego z nich nikt nie mógł, choćby przypadkiem, wypatrzyć. W tym celu łaził po drzewach. Głos Alaudy nie powinien wybiegać z jednego miejsca. Słuchacze od razu by odkryli, że mówca z gwiazd posługuje się ziemskim głośnikiem. Należało rozwiązać sprawę tak, by ludziom wydawało się, że „kosmita” cudownym sposobem przemawia do nich ze wszystkich stron naraz. Głośniki były dość skomplikowane. Przecież z mikrofonem, który trzymał przy ustach Alauda nie mogły ich łączyć żadne przewody. Dlatego Japończyk posługiwał się krótkofalówką, a przy każdym z głośników umieszczono odbiornik, który przyjmował fale głosowe, przetwarzał je, wzmacniał i dopiero potem przekazywał dalej. Początkowo głośniki przysparzały konstruktorom trochę kłopotów.

A „kosmici” nie chcieli zbyt długo czekać. Dlatego pierwsze orędzia do mieszkańców Ziemi Alauda musiał wygłosić mimo wszystko tak, że jego głos wypływał z jednego miejsca. W tym celu Zefirek przyczepił silny głośnik do zwykłej boi, a następnie, nurkując, przyholował ją pod wodą w pobliże przystani. Oczywiście, nie usłyszano by go wtedy w całym Górku. Trzeba było ściągnąć tłumy w sąsiedztwo głośnika. Postarał się o to Mały, wystrzeliwując w stosownej chwili i ze stosownego punktu „kosmiczną” petardę. Potem głośniki zaczęły działać już bezbłędnie i petardy stały się zbyteczne. Słowa Alaudy ogarniały okolicę swobodnie jak wiatr. Mały strzelił jeszcze z baraniej dolinki, ponieważ tam, na odmianę, chwilowo odmówiła posłuszeństwa jego krótkofalówka. Był to więc znak dla Alaudy, a nie dla jego słuchaczy.

Dziadek Klemens miał rację. „Kosmitom” nie zależało na tym, żeby zadziwiać ludzi spodkami, zielonymi twarzami o strasznych oczach, płonącymi kulami i tajemniczymi światłami. Głównym celem Alaudy i jego przyjaciół było powiedzieć mieszkańcom Ziemi od mieszkańców gwiazd wszystko, co jakoby ci ostatni mieliby tutaj do powiedzenia. Kiedy zaczęli mówić, przestali spalać spodki, pokazywać się i świecić. Ale nie chcieli mówić, dopóki nie zwabili do Górka dziennikarzy, którzy mogli sprawić, że treść ich wystąpień dotrze do wszystkich krajów, na wszystkich kontynentach. Dlatego najpierw pokazywali swoje sztuczki. W pierwszej kolejności trzeba było przecież zafrapować ludzi, przekonać ich, że w Górku naprawdę wylądowali kosmici.

Tajemnicę startujących spodków i postaci o zielonej twarzy Mira i Łukasz poznali jeszcze na placyku wewnątrz zwałowiska. Teraz Alauda rozwinął tylko nieco kwestię ukrytego w blaszanej rurze reflektora.

Był to reflektor co się zowie niezwykły. Zefirek i Mały, którzy go wymyślili i skonstruowali, z pewnością zasługiwali na miano fizyków z prawdziwego zdarzenia. Przede wszystkim rzucał bardzo daleki, wąski snop światła, rozszerzający się dopiero w takiej odległości, że praktycznie było to niedostrzegalne. Ale to jeszcze nic. Istota wynalazku polegała na tym, że rura stanowiła jakby kalejdoskop na opak. Zwykły kalejdoskop przytyka się do oka, jego drugi koniec wycelowuje w słońce lub w lampę, obraca się go palcami i widzi lśniące, kolorowe kryształki tworzące wciąż nowe i nowe wzory. A tutaj było akurat na odwrót. Źródło światła znajdowało się wewnątrz, natomiast ruchoma, barwna i błyszcząca mozaika powstawała na niebie, albo tam, gdzie skierowano wylot osobliwej rury. Kiedy spodek „startował”, to znaczy kiedy Alauda go podpalał, Mały kręcił reflektorem mierząc prosto w górę, a ludziom wydawało się, że widzą jak w mrocznych przestworzach znika talerz mieniący się wszystkimi kolorami tęczy.

Podobnie rzecz się miała z ognistymi kulami. Były to owe baloniki, które wyrabiał Reksio. Zefirek, pierwszy nurek ekipy, wciągał je głęboko pod wodę, a potem nagle wypuszczał. Oczywiście, wyskakiwały nad powierzchnię jeziora jak wystrzelone z armaty i, jak to baloniki, leciały dalej w górę. Wówczas Mały podświetlał je z łodzi swoim reflektorem, dokładnie tak samo, jak nie istniejące już spodki. Widzowie przysięgali, że gorejące barwami kuliste twory absolutnie nie mogły być dziełem człowieka.

No i wreszcie ślady. „Kosmici”, naturalnie, zostawiali ślady. Popiół po spalonych spodkach. Odciski reflektora i akumulatorów. Resztki odpalonych petard. Ale nie robili tego celowo. Po prostu nie przyszło im do głowy, że znajdą się kolekcjonerzy tego rodzaju pamiątek. Skądinąd niczym im to nie groziło. Żaden ziemski uczony nie mógł przecież wykluczyć, że gdzieś w kosmosie istnieją substancje, których skład chemiczny nie różni się od składu chemicznego popiołu, pozostałego po spalonej tekturze, nasączonej farbą i wykombinowanym przez Reksia płynem.


Opowieść dobiegła końca. Łódź płynęła bardzo wolno, ospale kołysząc się na boki.

— No co? — spytał po dłuższej chwili Alauda, zdziwiony brakiem zainteresowania ze strony słuchaczy. — Jesteście zadowoleni? Jeśli jeście coś nie jest dla was jasne, to prosię, ciekam na pytania…

Z całą pewnością pozostało to i owo do wyjaśnienia. Alauda dokładnie wyłożył, skąd on i jego przyjaciele wzięli się w Górku, co tutaj robili i jak to robili. Czy to celowo, czy przez zapomnienie, nie wspomniał jednak o najważniejszym. Mianowicie, dlaczego udawali kosmitów? Po co? O co im chodziło?

Ale pytań nie było.

Zaniepokojony Alauda odwrócił się od steru. Zobaczył smętnie uśmiechniętą twarz Małego, a niżej dwie nieruchome postacie, zwinięte w kłębek na dnie łodzi.

— Maś tobie! — zawołał cicho.

Mira i Łukasz spali jak susły.

Co usłyszeli? Czego nie zdążyli usłyszeć? W gruncie rzeczy, to nie takie ważne. Kosmici powtórzą przecież swoją historię dziadkowi Klemensowi. Ich poczynania w Górku nie raz i nie dwa będą tematem rozmów w domu państwa Piotrowiczów.

Dziób łodzi zmierzał ku brzegowi. Na skalnym progu stał Zefirek i przyglądał się nadpływającym. Ujrzawszy, kogo jego przyjaciele przywożą ze sobą, złapał się za głowę.


Alauda bezradnie rozłożył ręce, po czym położył palec na ustach.

Pan Marek Piotrowicz usiadł na poręczy fotela i obejmował ramieniem żonę. Ojciec Łukasza stał przy telefonie. Sprawiał wrażenie, że myślami wywędrował gdzieś bardzo daleko. Dziadek zwiesił głowę i drzemał.

Paweł spał na górze, w swoim pokoju.

Zadzwonił telefon. Ojciec Łukasza podniósł słuchawkę.

— Proszę? Tak. To do mnie — wyjaśnił pani Helenie, która patrzyła na niego z nieśmiałą nadzieją. — Nie. Jeszcze nie — powiedział do słuchawki. — Ale już wiemy, że nic im się nie stało — powtórzył treść przemówienia Alaudy. — Teraz możemy tylko czekać. Nie. Nie potrafiłabyś pomóc. Nawet ty. Zadzwoń znowu za jakiś czas — rozmowa była skończona.

— Pytała, czy mimo wszystko nie powinna przyjechać. To znaczy, matka Łukasza — dodał dla jasności, choć wszyscy natychmiast odgadli, kto telefonował. — Chciała wiedzieć, czy na pewno zrobiono wszystko co w ludzkiej mocy, żeby odnaleźć dzieci.

Pani Helena położyła głowę na piersi męża i przymknęła oczy.

Ojciec Łukasza zaczął przechadzać się po pokoju. W pewnym momencie nagle przystanął.

— Kimkolwiek jest ten Alauda, nie kłamałby przecież w taki sposób — powiedział. — Nic go do tego nie zmuszało. Naturalnie, uspokoję się dopiero wówczas, kiedy Mira i Łukasz będą znowu z nami. Ale coś mi podpowiada, że nie należy się już więcej zamartwiać. Spróbujmy pomyśleć o czymś innym. Marku — rzekł pełnym głosem — wiem, że masz tutaj podręczną biblioteczkę. Czy pozwolisz mi z niej korzystać? Chodzi mi zwłaszcza o… — wymienił uczenie brzmiące tytuły i nazwiska autorów.

Marek Piotrowicz spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— To chyba książki, związane z tematem twojej pracy doktorskiej? — spytał niepewnie.

— Tak.

— Czyżbyś zamierzał…? Owszem, mam je w swoim pokoju — zreflektował się. — Naturalnie, że możesz je sobie wziąć. Ale…

— Dziękuję. Postaram się nie sprawiać kłopotu. Nie będę do ciebie chodzić, kiedy zechcesz tu pracować. Ty pewnie zaraz po powrocie dzieci i tak znowu wyjedziesz do Krakowa.

Przez twarz pana Marka przemknął uśmiech.

— Ja też wziąłem zaległy urlop — oznajmił ze spokojem. — Nie pozbędziecie się mnie stąd przez okrągły miesiąc. I niech ktoś spróbuje wspomnieć przy mnie o Krakowie i instytucie!

— Och! — zawołała cicho pani Helena.

Dziadek Klemens uniósł powieki.

— Przedziwne rzeczy wyprawiają z ludźmi ci kosmici — mruknął. — Mój syn ni stąd, ni zowąd zmądrzał, a jego sympatyczny kolega zgłupiał.

Panie Rafale! Czy naprawdę chce pan tutaj wsadzić nos w książki?

— Naprawdę — odrzekł zapytany. — Ale proszę się nie obawiać.

Ilekroć wyzwie mnie pan na pływacki maraton, stawię się od razu. Nie zamierzam rezygnować z uroków lata w Górku.

— To dobrze — rzekł dziadek.

Z ogrodu dobiegło nieśmiałe chrząknięcie.

— Przepraszam — odezwał się niepewny głos. — Pan profesor Piotrowicz?

Dziadek Klemens podniósł się z wysiłkiem.

— To ja. O co chodzi?

Reksio stojący na wszelki wypadek pięć metrów przed wejściem na werandę wykonał proszący ruch głową.

— Chciałbym zamienić z panem kilka słów…

— Słucham. Niech pan wejdzie.

— Nie, dziękuję. Ja tutaj… Ja muszę na osobności…

— Znowu jakieś tajemnice? Nie jest pan przypadkiem dziennikarzem? Albo, odpukać, ufologiem?

— Wręcz przeciwnie. To znaczy chciałem powiedzieć, nie. Bardzo proszę…

Dziadek Klemens westchnął, wzruszył ramionami i wyszedł przed próg.

Reksio, cofnął się jeszcze dwa kroki dalej, nerwowo poprawił okulary i rzekł:

— Dzień dobry.

— Dzień dobry.

— Ja… Ja…

Pan Klemens przytaknął ruchem głowy i czekał.

— Ja… W sprawie Miry i Łukasza…

W dziadka wstąpiło nowe życie. Skoczył w stronę przybysza. Jego twarz stała się nagle groźna.

— Aaa! — ryknął złowieszczo. — Kosmita? Tak?

Reksio machnął ręką.

— Jaki tam kosmita. Ja… Jakby to powiedzieć…

— Najlepiej prosto z mostu. Oszust. Gdzie dzieci? — dziadek z zaskakującą zwinnością rzucił się na młodego mężczyznę, złapał go za ramiona i zaczął nim potrząsać jak snopkiem słomy. — Gdzie dzieci?

— U… U nas. Nic im nie jest. Naprawdę nic! — ratował się przestraszony Reksio. — Miały małą przygodę. Są trochę potłuczone — bełkotał.

— Trzymaliście je przez całą noc!

Młody mężczyzna delikatnie uwolnił się z uścisku i wyprostował.

— Panie profesorze — rzekł z wyrzutem. — Znaleźliśmy je przypadkiem, godzinę temu. O co pan nas posądza?

— O nic dobrego. Jak to „znaleźliście”?

Reksio zaczerpnął powietrza i opowiedział, co przytrafiło się Mirze i Łukaszowi. — Chciałem się rzeczywiście przedstawić, jako wysłannik kosmitów — zakończył zrezygnowany. — Ale pan przecież domyślił się już wszystkiego.

— Wszystkiego, nie wszystkiego. Naturalnie, że nie uwierzyłem w kosmitów. Pomijając już inne względy jestem ostatecznie starym prawnikiem i jeszcze pamiętam, że „alauda” to po łacinie skowronek. Nie sądzę, aby gdzieś w przepastnych głębiach kosmosu jakaś cywilizacja studiowała piękną mowę Cycerona, Cezara i Wergiliusza, skoro nawet tu u nas mało kto potrafi już odróżnić plusquamperfectum od prusakolepu. Ale coś niecoś będziecie mi musieli jeszcze wyjaśnić. Na początek proszę powiedzieć, czemu chciał się pan widzieć akurat ze mną? Przecież tam w domu są rodzice dziewczyny i ojciec chłopca?

— Właśnie Łukasz poradził nam, żeby najpierw zwrócić się do pana.

Mówił, że pan na pewno wszystko zrozumie i zawiadomi oględnie resztę rodziny.

— Ten chłopiec ma więcej oleju w głowie niż dziesięciu ludzi i stu kosmitów na dodatek — powiedział dziadek. — A teraz krótko i z ręką na sercu. Czy dzieci nie potrzebują pomocy lekarskiej?

— Moim zdaniem nie — Reksio uśmiechnął się mimo woli, bo przypomniał sobie, jak Alauda musiał klęczeć przed Mirą. — Na pewno nie. Tylko, jeśli chodzi o ich wygląd… Pan profesor rozumie…

— Sińce, guzy i tak dalej — dziadek prychnął lekceważąco. — Głupstwo. Gdzie jest ten wasz obóz? Zresztą, niech pan chwilę poczeka. Zwołam rodzinę. Proszę się nie bać. Nikt pana od razu nie zastrzeli. Po pierwsze nie mamy karabinu, a po drugie nie mogę zawieść zaufania Łukasza. Zaprowadzi nas pan do nich.


Obok zgaszonego paleniska stały dwa polowe łóżka, wyciągnięte z namiotów. Na jednym spała Mira, na drugim Łukasz. Oboje mieli pod głowami płaskie poduszki i byli nakryci cienkimi kocami. Przy łóżkach przycupnęli rodzice Miry, ojciec Łukasza oraz Paweł. Ten ostatni patrzył na siostrę tak, jak nie patrzył na nią jeszcze nigdy w życiu, ale równocześnie pilnie baczył, by nie uronić słowa z rozmowy, jaką dziadek Klemens wiódł opodal z Alauda i jego przyjaciółmi.

Właśnie padło to pytanie, którego nie zadano Alaudzie na pokładzie łodzi.

— No dobrze — rzekł dziadek. — Przypuśćmy, że wiemy, jak udało wam się postawić Ziemię na głowie i narobić takiego rwetesu. Pozostaje jedna malutka kwestia. Dlaczego? Po co?

Mały wykonał nieokreślony ruch głową.

— Czy nie domyśla się pan, panie profesorze?

— Może się domyślam, może nie. Wolałbym jednak wiedzieć, a nie tylko się domyślać. Na skończonych nicponiów mimo wszystko nie wyglądacie. A muszę przyznać, że miałem co do was bardzo brzydkie podejrzenia. Nie sprawiacie również wrażenia beznadziejnych kretynów. Zwłaszcza ten wasz ćwierkajło — pan Klemens mrugnął do Alaudy, którego od pierwszej chwili wyróżniał swoją sympatią. — Więc o co wam właściwie chodziło?

Japończyk zdążył już zmyć z siebie resztki farby i pozbyć się roboczego stroju kosmity. Wcale nie był aż tak niski, na jakiego wyglądał, gdy występował w zielonej skórze. Miał miłą, okrągłą twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych i pełnych ustach, skorych do uśmiechu.

W tej chwili nie uśmiechał się jednak.

— Panie profesozie — rzekł cicho. — Mój ojciec jest jednym z dyrektorów duziej firmy, wyrabiającej najnowocieśniejsie aparaty elektronićne, ale zrezygnowałby z pracy w ciągu minuty, gdyby się psiekonał, zie najdrobniejsia cięść tego co robi, jest wykozistywana do produkcji jakiejś nowej broni. Nie wiem, ci pan zdaje sobie sprawę z tego, co to znaci w mojej ojciźnie poziucić firmę, w której pracowało się wiele lat. Niemniej ojciec zrobiłby to bez wahania. Oboje jego rodzice, to znaci moi dziadkowie, zginęli w Hiroszimie.

Zapanowało milczenie. Na brzegu, pod kamieniami, delikatnie chlupotały niewidoczne fale. Mira i Łukasz oddychali równo przez sen. Zdawało się, że wraz z nimi zasypia cały świat.

— Kiedy wybuchła bomba, ojciec Alaudy nie miał nawet dziesięciu lat — podjął po pewnym czasie Mały. — Tuż przed tragedią ciotka zabrała go do siebie na wieś. Dlatego ocalał. Jego młodsza siostrzyczka umarła rok później, w straszliwych męczarniach, a jego starszy brat dopiero jedenaście lat po zrzuceniu na Hiroszimę bomby atomowej. A teraz są na świecie bomby tysiące razy silniejsze niż tamta i jest ich tysiące razy więcej.

Więc postanowiliśmy z przyjaciółmi zrobić coś takiego, co wstrząsnęłoby sumieniami ludzi. Wiem, wiem — Mały uniósł ręce, jakby chciał się przed czymś zasłonić. — Na pewno można było wymyśleć coś mądrzejszego…

Ale, panie profesorze, czy nie jest tak, że lubimy puszczać mimo uszu najsłuszniejsze uwagi i napomnienia, jeśli pochodzą od naszych bliskich, natomiast liczyć się ze zdaniem obcych? Proszę nie zaprzeczać. Pan wie, że mam rację. Chcieliśmy zagrać właśnie na tej naszej wspólnej, nierozsądnej słabości. Chcieliśmy wystąpić przed mieszkańcami Ziemi jako obcy. Jako obcy, nieskończenie obcy, powiedzieć ludziom… Powiedzieć…

— …Ludzie, ocknijcie się! — doszeptał smutno Alauda.

Загрузка...