Tato? Czy oni to widzą?

Kosmita wychylony do pasa z wody był wielki jak góra. Miał płonące rogalowate oczy i szpiczaste uszy. Jego korpus porastało zielone futro.

Łukasz postanowił przywitać go grzecznie, ale po męsku i z godnością.

— Taj — taj — taj… — powiedział.

Stwór błysnął lampkami w szczelinach oczodołów i zaśmiał się pogardliwie.

— Trzeba to bardzo dokładnie zbadać — udało się wymówić Łukaszowi.

— Nie masz letniskowego domu i jesteś ostatnią ofermą — odparł Zielony. — Biwakujemy tu we trójkę. Miejsce niebezpieczne. Przyniosłeś to chociaż? Ubijemy interes?

— Pojadę po to autem — Łukasz postanowił zyskać na czasie.

— Fiacikiem! — prychnął ironicznie kosmita. — Ja nie będę cię pchać na Wzgórze Spodków. A ty jesteś mały i masz grube nogi.

Chłopca aż podniosło.

— Może ja tak, ale Mira nie!

— Ha, ha, ha! — przybysz z gwiazd zarechotał głośno. — Spróbuj waszego napoju firmowego! — czterema krzywymi rączkami ochlapał Łukasza wodą z jeziora. — Ha, ha, ha!

Nagle za plecami chłopca zawyły syreny. Rozległ się wrzask nadciągającego tłumu. Łukasz zamrugał oczami, po czym jak stał, w ubraniu, wpadł do jeziora i roztrącając wodę biegł z wyciągniętymi przed siebie rękami, żeby zasłonić kosmicie jego świecące oczka. Niech nie widzi…

W tym momencie wszystko ucichło. I zniknęło.

Chłopiec jeszcze raz zamrugał oczami, a następnie ostrożnie uniósł powieki. Jasno. Przed chwilą było ciemno. Niby przeźroczysta noc, niby dzień bez jednego promyka słońca…

— Zbudziłeś się? — spytał znajomy głos. — Taka piękna pogoda.

Łukasz machinalnie otworzył dłonie, które zaciskał na oczach kosmity. Naturalnie, żadne oczy i żaden kosmita. Po prostu rogi poduszki.

Wtulił w nią twarz i obejmował ją jak skarb. Cienki koc leżał skopany na podłodze. Przeniknął go ziąb. Po upalnym dniu noc była widać chłodna. Jak woda z jeziora.

Podniósł się i nie patrząc na ojca z obojętną miną wykonał kilka przysiadów. Idiotyczny sen.

— Co chciałbyś dzisiaj robić? — zagadnął ojciec, gdy Łukasz, po powrocie z łazienki, wciągał świeżą koszulkę.

— Jak to? — zdziwił się chłopiec. O co tu pytać. Program dnia może być tylko jeden. Wczoraj, po powitalnym występie Alaudy, kosmici zamilkli. Nie było więcej spodków, głosów ani świateł. Ale zapowiedzieli przecież, że wkrótce odezwą się znowu. Trzeba trzymać rękę na pulsie, aby czegoś nie przegapić. Oczywiście, że pójdą pod szkołę. Poczekają na komunikaty. Porozmawiają z ludźmi. Może po tym co zaszło profesor Turbo i inni uczeni przestaną bawić się w ciuciubabkę.

— Może… — ojciec pokiwał głową z powątpiewaniem. — Dobrze, pójdziemy pod szkołę. Pewnie wszyscy tam się wybiorą.

Wszyscy, to wszyscy — pomyślał Łukasz i zajął się doprowadzeniem do porządku swojej czupryny. Lustro w białej ramie było na pewno dziewczęce, ale tak samo dobrze odbijało męską głowę. Mira pewnie nie musiała się schylać czesząc swoje śliczne włosy…

— Eee… — burknął ni stąd, ni zowąd na głos otrząsając się, jakby przeganiał natarczywą osę.

— Co ci się stało?

— Nic — chłopiec szybko odwrócił oczy od lustra. — Śniły mi się jakieś bzdury — wyjaśnił, w pewnym sensie zgodnie z prawdą. — Chodźmy na dół — zamaszystym krokiem ruszył w stronę drzwi. Niechcąco uderzył stopą o tekturową teczkę, która stała oparta o bok szafki. Teczka osunęła się na podłogę. Błysnęły narożniki białych arkuszy bristolu.

— Niczego nie ruszaj — przestraszył się ojciec.

— Nie ruszam — Łukasz podniósł teczkę, otworzył ją, i ostrożnie wyrównywał plik kartek. W pewnym momencie jego ruchy stały się wolniejsze. Nagle wyciągnął jeden z arkuszy, podniósł go i pokazał ojcu. — Popatrz, tato — powiedział — ładne, prawda?

Na kartce widniał rysunek przedstawiający skrawek jeziora z żaglówką. Maszt łodzi dotykał nieba, z którego patrzyła promienna jak słońce twarz dziadka Klemensa. Na dziobie siedziały dwa krasnoludki z zadartymi do góry głowami. Jeden miał rysy Pawła, a drugi Miry. Rysunek był czarno — biały, wykonany ołówkiem lub węglem, prościutki, ale patrząc na niego widziało się barwy gór w dalekim planie, czuło się zapach wody, czystość powietrza, życie przyrody. Tylko Mira i Paweł uśmiechali się do słońca — dziadka, tak jak zdaniem Łukasza mogli się uśmiechać jedynie na rysunku.

— Bardzo ładne — przytaknął ojciec. — Słyszałem, że pani Helena świetnie maluje, ale nigdy dotąd nie widziałem żadnego z jej obrazów. Studiowała w akademii sztuk pięknych. Przerwała naukę, kiedy miał urodzić się Paweł. Potem w domu robiła śliczne laleczki w ludowych strojach. Sprzedawały je sklepy z pamiątkami. Pan Klemens nie był wówczas takim znanym autorem, a mąż pani Heleny stawiał dopiero pierwsze kroki w naszym instytucie. Potrzebowali pieniędzy…

— Pani Helena…? — powtórzył Łukasz jakby z odcieniem rozczarowania. — Myślałem… Przecież to jest pokój Miry?

— Nie wiem, może Mira także rysuje. Ale ten obrazek… nie wydaje mi się… — ojciec zająknął się i umilkł. Jednak Łukasz odgadł, co chciał powiedzieć i w duchu przyznał mu rację. Jeśli nawet Mira odziedziczyła po mamie zdolności plastyczne, to nie przedstawiłaby tak ciepło i serdecznie dziadka, a już na pewno brata. Nie przepuściłaby okazji, żeby przypiąć mu jakąś łatkę.

Chłopiec zagryzł wargi, potrząsnął głową i przełożył kartki. Następny szkic wyobrażał dom, w którym się znajdował. Otaczała go burza delikatnych kreseczek. Ale z tego pozornego chaosu znowu wyłaniał się bogaty, swojski krajobraz, w całej jego urodzie. I znowu na pierwszym planie figurowały dwie malutkie postacie. Były jedynie zaznaczone łamanymi liniami, lecz ich pochwycone w ruchu pozy świadczyły wyraźnie, że chodzi o Mirę i Pawła.

— Nie powinieneś bez pozwolenia przeglądać cudzych rzeczy — powiedział trochę nerwowo ojciec. — Myślę, że pani Helena nie miałaby nic przeciwko temu, ale wypadałoby ją przedtem zapytać…

Łukasz puścił to napomnienie mimo uszu. A właściwie nie usłyszał go wcale.

Z kolejnego arkusza bristolu patrzyła na niego uśmiechnięta twarzyczka. Wraz z rozsypanymi włosami zajmowała niemal całą powierzchnię kartki. Portret najmilszej w świecie osóbki. To znaczy zrobiony przez kogoś, komu ta osóbka była najmilszą na świecie.

— Łukaszu…

Chłopiec drgnął i szybko odłożył rysunek. Zaraz za wizerunkiem Miry znajdował się portret jej ojca.

Zamknięta teczka wróciła na dawne miejsce.

— Tato…

Przez chwilę w pokoju panowała cisza.

— Co, synu?

Chłopiec odchrząknął.

— Tato, dlaczego tym dyrektorem czy kierownikiem został pan Piotrowicz, a nie ty?

Cisza trwała teraz znacznie dłużej.

— Skąd ci to przyszło na myśl akurat dzisiaj? — odezwał się w końcu ojciec zmienionym głosem. — Każdy ma swoje obowiązki. Czy to ważne, kto za jakim biurkiem siedzi?

— Nie wiem. Ale dlaczego?

Z miejsca, gdzie stał ojciec, dobiegło ni to westchnienie, ni to pomruk zniecierpliwienia.

— Pan Piotrowicz jest bardzo zdolnym naukowcem — nie, ojciec nie był zniecierpliwiony. Mówił spokojnie. Może odrobinę za spokojnie. — Spędza w pracy po kilkanaście godzin, jeździ na konferencje, wygłasza referaty, rozmawia z ludźmi na wysokich stanowiskach. Niedawno obronił doktorat.

— Właśnie. To znaczy, chciałem powiedzieć… Tato…? Czemu ty nie napiszesz doktoratu?

Tym razem ojciec niewątpliwie westchnął.

— Łukaszu — miało to zabrzmieć żartobliwie, ale zabrzmiało zupełnie inaczej. — Łukaszu, czy to naprawdę odpowiednia pora na zasadnicze rozmowy? Kosmici, rozgorączkowane tłumy, niesamowite zagadki, a ty bierzesz mnie na przesłuchanie. Zupełnie jak…

— Jak mama — dopowiedział bez zastanowienia chłopiec. Przestraszył się i zawołał: — Tato! Tato, przepraszam! Tato, ja nie… Ja…

— Nic, nic — przerwał mu głucho ojciec. — Kiedyś zrobię przecież ten doktorat… Dotąd jakoś się nie składało… Może za bardzo ciągnęło mnie zawsze do domu? Nie wiem… Nie. Po prostu się nie składało…

Wiesz co — uśmiechnął się z przymusem. — Naprawdę chodźmy już na dół. Inaczej przegadamy tu cały dzień.


— Dziadku, skąd oni mogą być? — spytała Mira z niezbyt świetną dykcją, jako że to bulwersujące pytanie nasunęło jej się w chwili, gdy miała usta pełne placka z jagodami. Kiedy i jakim cudem pani Helena zdążyła upiec placek, pozostanie na zawsze jej tajemnicą.

— Bez komentarzy — odparł urzędowym tonem dziadek. — Nie zostałem przez moich przyjaciół z… otóż właśnie, nie powiem skąd, upoważniony do ujawniania ich sekretów.

— Ee! — żachnęła się dziewczyna. — Z tobą nie można poważnie rozmawiać!

— Przepraszam — zaprotestował dziadek. — Z nimi rozmawiam poważnie. Powiedziałem im wszystko o ludziach. Bardzo się ucieszyli, bo dotąd myśleli, że tylko oni w całym wszechświecie miewają wnuczki, które przy śniadaniu plują na nich resztkami pożywienia.

— Ee!

— O, właśnie. Wprawdzie w ich wypadku sprawa przedstawia się jeszcze gorzej, bo na deser jadają lawę z wulkanów na gorąco. Tam jest mnóstwo wulkanów. Będę im musiał dać kilka ziemskich przepisów. Pomożesz mi, Helu?

— Bez komentarzy — zagadnięta zrobiła surową minę. — Nie wolno mi zdradzać najtajniejszych ludzkich sekretów. Nie czuję się upoważniona.

— Wyhodowałem żmiję na własnym łonie — użalił się nad sobą dziadek. — Jaka córka, taka matka…

Ojciec Łukasza zaśmiał się cicho. Z jego oczu uciekły cienie, pozostałe po porannej rozmowie z synem.

— Kochanie — „żmija” zwróciła się do Miry — nikt z nas nie wie, skąd oni są. Gdyby był Paweł, to pewnie powiedziałby nam, które gwiazdy mają planety, które nie, gdzie w kosmosie może istnieć życie i tak dalej…

— Eee…

Pawła nie było. Z obecnych widziała go dzisiaj jedynie jego mama. Kiedy wczesnym rankiem opuszczała sypialnię, on właśnie wychodził z domu w pełnym rynsztunku, z aparatem fotograficznym i chlebakiem. Na pytanie, dokąd idzie, odpowiedział „Jak to dokąd?” Następnie mruknął, że wróci na śniadanie i zniknął. Ale nie wrócił.

— Słuchajcie — odezwał się nagle dziadek Klemens. — Może spróbowalibyśmy zadzwonić do Marka? Musi już wiedzieć, co się u nas dzieje. Jeśli nie zwabią go latające spodki i gadający kosmici, to nie przyjedzie już nigdy. Poczekaj — wstał, mrugnął znacząco do pani Heleny i podszedł do telefonu. — Sam to zrobię. Ty jesteś za uczciwa. A ja go zapewnię, że nasi Zieloni są najznakomitszymi chemikami w kosmosie, że przodują w sporządzaniu planów oraz sprawozdań i że jest z nimi sam najgłówniejszy minister galaktycznego imperium. Tak się chyba mówi, prawda? Galaktyczne imperium… Halo? Chciałbym zamówić rozmowę z Krakowem — powiedział do słuchawki. Potrzymał ją chwilę przy uchu, po czym bez słowa odłożył na widełki. — Niestety, nic z tego — potrząsnął głową. — Łączność zastrzeżona dla funkcjonariuszy „sztabu” i dla prasy. Można co najwyżej wezwać pogotowie lub straż pożarną. Stan oblężenia. Spodek ante portas… Częściowo łacina — wykrzywił się komicznie do Miry, która odpowiedziała wzruszeniem ramion. — Hannibal… to znaczy nie Hannibal, a kosmita przed bramami. Żadnych podróży, wizyt, nieostrożnych rozmów i tak dalej. Żadnych telefonów.

W tym momencie telefon zadzwonił. Dziadek Klemens i pani Helena spojrzeli po sobie, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.

— Mimo wszystko niech ktoś łaskawie podniesie tę słuchawkę — wycedziła Mira. — Mnie tam nie zależy, ale a nuż to tato…

Słuchawkę podniosła jej mama, a dzwonił rzeczywiście pan Marek.

Niestety, ani mu się śniło przyjeżdżać do Górka. Nie miał czasu na głupstwa. Osobiście radia nie słuchał, ale telefonował do niego znajomy, który wiedział, że Piotrowiczowie posiadają dom w słynnej teraz na cały świat miejscowości, nawiedzonej przez kosmitów. Pan Marek rozprawił się z nim po męsku, po czym wyłączył aparat. Jednak po zastanowieniu uruchomił go znowu i wykręcił kolejno numery dwóch osobistości w urzędzie wojewódzkim. Pierwsza osobistość obiecała mu zamienić kilka słów z kimś ważnym w Nowym Sączu, a druga załatwiła błyskawicznie połączenie z Górkiem. Do tego ostatniego walą podobno dzikie tłumy gapiów, więc mogą wystąpić kłopoty z zaopatrzeniem. Dlatego, gdyby rodzina pana Marka czegoś potrzebowała, powinna udać się prosto do naczelnika gminy, który dzięki wspomnianej pierwszej osobistości będzie o tym uprzedzony i natychmiast pośpieszy z pomocą.

— Dodał jeszcze, że może uda mu się zadzwonić znowu za dwa, trzy dni — zakończyła pani Helena relację z rozmowy.

— Będzie to wymagało z jego strony nadludzkiego poświęcenia — rzekł z ubolewaniem dziadek Klemens.

— Tato rzeczywiście ciężko pracuje… — poczuła się w obowiązku oświadczyć Mira.

— Naturalnie, kochanie, naturalnie — powiedziała szybko jej mama.

Przez otwarte drzwi od werandy wszedł Paweł. Mruknął coś pod nosem i nie patrząc w stronę siedzących przy stole zaczął przetrząsać szafkę.

Wyglądał, jakby wracał prosto z błotnej kąpieli. Dosłownie lepił się od gliny i mokrej ziemi. Jego drogę od drzwi znaczyły grube, tłuste ślady.

— Znowu ktoś ruszał moje filmy! — zezłościł się. — Były tu, o tu! Trzy, może nawet cztery. Niczego nie można przy was zostawić.

O! No… — odkrył leżące na wierzchu pudełeczko, westchnął, dając do zrozumienia, jak trudne jest życie człowieka osaczonego przez nieodpowiedzialną rodzinę, po czym bez zwłoki skierował się do wyjścia.

— Co to, to nie! — zawołała pani Helena.

Kiedy Paweł wyszedł z łazienki, do której udał się po wyczerpującej wymianie argumentów i kiedy po następnej wymianie argumentów zasiadł przy stole, dziadek Klemens powiedział: — Niedawno spytano tutaj, skąd przybywają kosmici. Żałowaliśmy wówczas, że cię nie ma, bo jesteś jedynym wśród nas znawcą przedmiotu.

Czy wobec tego teraz nie zechciałbyś nas oświecić? Co na temat rozumnych istot we wszechświecie mówi nauka?

Paweł, wciąż jeszcze naburmuszony, skrzywił się i burknął: — Trudno rozmawiać o tym z kimś, kto nigdy nie przeczytał żadnego dzieła poświęconego kosmosowi i nie zna nawet najprostszych teorii.

— A, to co innego — wycofał się dziadek. — Przepraszam — powiódł po obecnych skruszonym spojrzeniem, po czym rzekł: — Ja dzisiaj zostaję w domu. Wezmę najgrubsze dzieło o kosmosie, zaszyję się w kącie i nie wyjdę z niego, dopóki Urania, muza astronomii, nie szepnie mi do ucha: „Już!” A wy?

— Moje plany są ściśle zawiązane z muzą patelni, jeśli taka istnieje — uśmiechnęła się pani Helena. — Zrobię naleśniki z serem, skoro na razie nie można niczego kupić.

Ojciec Łukasza zerknął niepewnie na syna.

— Prawdę mówiąc ja też nie mam ochoty chodzić po Górku — powiedział z wahaniem. — Ścisk, hałas… Jeśli wolno…

— Tato! — wykrzyknął Łukasz. Przypomniał sobie, że musi opowiedzieć ojcu o człowieku z krótkofalówką. Wczoraj, po wystąpieniu Alaudy, zupełnie wywietrzały mu z głowy wszystkie szpiegowskie afery. A dziś, kiedy się zbudził, od razu zaczął myśleć o czymś innym. — Tato! — powtórzył i umilkł. Jak to zrobić, żeby nie zdradzić się przed wszystkimi?…

Ojciec patrzył na niego chwilę wyczekująco, po czym doszedłszy do wniosku, że w tym wypadku „tato” nie oznaczało żadnego ważnego wezwania, zwrócił się ponownie do mamy Miry i Pawła.

— Jeśli wolno — podjął — dotrzymam pani towarzystwa. Umiem robić naleśniki.

Przepadło. W tej sytuacji nie sposób przecież spytać:,A czy tato przypadkiem nie wolałby mojego towarzystwa?” Trudno. Porozmawiają później.

— Dziękuję. Z naleśnikami poradzę sobie sama — oferta została odrzucona z ujmującym uśmiechem. — Na razie mam inny pomysł. Panie Rafale, znamy się już dosyć długo, będziemy razem przez całe wakacje, najwyższy czas, żebyśmy zaczęli mówić sobie po imieniu. Helena…

Mira i Paweł znieruchomieli. Ich brwi jednocześnie powędrowały do góry. Następnie wymienili znaczące spojrzenia.

— Znakomicie! — dziadek Klemens lekko klasnął w dłonie.

Ojciec Łukasza wstał, nastąpnie usiadł znowu i z niezbyt mądrą miną zajrzał do swojej filiżanki, gdzie nie pozostało już ani kropli herbaty.

Wreszcie bąknął: „Rafał”, po czym nagle uśmiechnął się i powiedział: — Wzywam na świadka mojego syna, że naleśników, które wyszły spod mojej ręki nie powstydziłby się kucharz na „Batorym”. Od dawna jestem za pan brat z fartuchem i rondlami — pochwycił spojrzenie „świadka” i jego twarz raptownie zmieniła wyraz. Ale nikt prócz Łukasza nie zwrócił na to uwagi.

— Wypróbujemy twoje talenty innym razem — obiecała pani Helena.

Paweł podniósł się z hałasem.

— Idę!

— Nie poczekasz na Mirę i Łukasza? — spytała mama. — Myślałam, że wybierzecie się we troje. Skoro „wapno” zostaje w domu…

— Dzisiaj nie mówi się już „wapno” — mruknęła Mira.

— A jak się mówi?

— Zlituj się, kobieto, po co ci to wiedzieć? — zawołał z przestrachem dziadek Klemens.

— I tak nie powiem — uspokoiła go wnuczka.

— Nie poczekam na nikogo — rzucił Paweł idąc ku drzwiom. — Mam coś do załatwienia. Nie w głowie mi szczeniackie figle — zapewnił i wyszedł.

— Zupełnie jakbym słyszał jego ojca — dziadek pokręcił głową. — I po kim oni to mają?

— Na pewno nie po mamie — Mira podniosła się również i z nagłym zainteresowaniem zaczęła szukać czegoś na suficie. — Zdaje się, że zostaliśmy we dwoje?

Upłynęła dobra chwila, zanim Łukasz zrozumiał, że to opatrzone pytajnikiem stwierdzenie padło pod jego adresem.


Mira prowadziła Łukasza nie znaną mu dotąd ścieżką, biegnącą do szosy nie prosto w górę, tylko skosem, przez zbocze. Pomiędzy właściwym Górkiem a przysiółkiem złożonym z trzech domów: państwa Piotrowiczów, wyżej gajowego i jeszcze trochę wyżej Kapelusznika, ciągnęła się tu nie zamieszkana przestrzeń, porośnięta drzewami i kępami wysokich krzewów. Był to niewątpliwie skrót, ale skrót zakazany. Idąc tędy trafiało się bowiem na rozległe zwałowisko elementów budowlanych, tworzące istny labirynt, gdzieniegdzie trzypiętrowy, pełen groźnych pułapek, ślepych uliczek i nagłych uskoków, grożących lekkomyślnym szperaczom połamaniem wszystkiego, co nadaje się do połamania, nie wyłączając karków. Zresztą szperacze nie mieli tu czego szukać. Nie były to przecież starożytne ruiny, odwiedzane przez duchy dawnych rycerzy, zbójników czy krwawych kasztelanów. Całą tę kupę żelaza i cementu zwieziono kiedyś ogromnymi ciężarówkami, by wznieść na tym stoku kilka nowoczesnych ośrodków wczasowych. Zapomniano jednak zapytać przedtem o zgodę leśników, których opiece powierzony był ten teren, oraz urzędników, odpowiedzialnych za przestrzeganie przepisów o ochronie przyrody. A kiedy owi leśnicy i owi urzędnicy stanowczo zaprotestowali przeciw ośrodkom, zapomniano z kolei o przedwcześnie przywiezionych prefabrykatach.

Tak państwu Piotrowiczom przedstawił historię zwałowiska gajowy, i tak teraz powtórzyła ją Łukaszowi Mira. Oczywiście po swojemu. Gdyby winowajcy mogli słyszeć choć część celnie dobranych słówek, które padły pod ich adresem, ani chybi pochorowaliby się ze wstydu. Kiedy skończyła, chłopiec pozwolił sobie nieśmiało napomknąć, że jej mama nie pozwalała tędy chodzić.

— Przecież jest biały dzień, droga jak stół, a po śmieciach i tak nie będę łazić. Mama przesadza. Ona się wszystkiego boi — zawyrokowała Mira tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Z bliska porzucone płyty, ściany i konstrukcje przedstawiały widok wysoce nieprzyjemny. Pod ich pokruszonymi krawędziami otwierały się gdzieniegdzie dziury niby wrota jaskiń, ale spiętrzone wyżej bryły zdawały się czekać na pierwsze muśnięcie ręki ciekawskiego grotołaza, by runąć i przygnieść go całym swym ciężarem. Łukasz pomyślał, że jeśli nawet są rzeczy, których pani Heiena boi się na wyrost i niepotrzebnie, to to gruzowisko z pewnością do nich nie należy. Ale swoim zwyczajem nie powiedział tego na głos. W ogóle od wyjścia z domu odezwał się dotąd jeden jedyny raz.

„Droga jak stół”, czyli wąska, garbata ścieżynka, długo wiła się wśród zarośli, omijając wysunięte kanty betonowej przekładanki, po czym skręciła w górę. Szosą do centrum Górka było stąd najwyżej pięć minut marszu.

Dzisiaj mniej ludzi czuwało pod szkołą, a znacznie więcej kręciło się po drodze i najbliższych uliczkach.

Mira pociągnęła nosem.

— Śmierdzi — stwierdziła z obrzydzeniem.

Spostrzeżenie było nad wyraz trafne. Górek już wczoraj nie zdobyłby nagrody za czystość, a teraz przemienił się w istne śmietnisko. Wszystkie pośpiesznie sklecone budki i kioski pracowały już pełną parą. Od smażalni ryb zalatywało gorącym tłuszczem. Po przeciwnej stronie tablica z napisem „Placki ziemniaczane” zniknęła w obłokach burego dymu.

Dwa wózki z oszklonymi wytwórniami cukrowej waty pracowały bezwonnie, ale sąsiadująca z nimi przyczepa kempingowa, w której wypiekano kruche rurki, buchała aromatyczną słodkością. Mniej więcej nad środkiem jezdni dołączał do niej mdły zapaszek „napoju firmowego” i obydwa razem biegły do miejsca, gdzie zderzały się z potężną falą spalenizny.

Winowajcą okazał się sprzedawca pieczonej kiełbasy. Ofiarą jego nieuwagi padała jednak nie sama kiełbasa, a dodawana do niej cebula, co znakomicie potęgowało efekt.

— Śmierdzi — odezwał się Łukasz niczym spóźnione echo, po czym namacawszy w kieszeni chudą portmonetkę, spytał z nadzieją w głosie: — Może chciałabyś coś zjeść?

Natychmiast połapał się, że tego rodzaju zaproszenie nie zostanie, jak piszą w gazetach, „przyjęte z zadowoleniem”. Mruknął w popłochu „kwiczoł” i przygotował się na najgorsze.

— Ślicznie dziękuję — usłyszał. — Ja osobiście nie jestem amatorką takiej taniochy. — Ale jeśli ty masz ochotę, to nie krępuj się. Chętnie poczekam i powącham… Dzień dobry panu — Mira rozpromieniła się nagle ujrzawszy znajomą łysinę poszukiwacza domków letniskowych.

Łukasz odetchnął z ulgą.

— A, to wy — powiedział z roztargnieniem pan Kutynia. Wydawał się jeszcze bledszy niż wczoraj. — Dzień dobry. Przepraszam, śpieszę się…

— Załatwił pan coś z tymi braćmi? Nie…? Ojej… — zmartwiła się Mira widząc pełen rezygnacji gest pechowca, który wyraziwszy w ten sposób bezmiar swojego cierpienia zniknął za smażalnią. — On i tak nigdy nie będzie mieć takiego domu jak mój — zmieniła ton i wydęła wargi. — Tato wydał mnóstwo pieniędzy. Sam remont i urządzenie kosztowały tyle, że można by za to kupić dwa samochody.

Tato jak tato — pomyślał Łukasz ale, oczywiście, zachował to dla siebie.

— Co mówiłeś? — Mira ni stąd, ni zowąd zerknęła na niego z nagłym zainteresowaniem.

Chłopiec zląkł się nie na żarty.

— Ja? Kiedy? Nic nie mówiłem. Naprawdę.

— Coś powiedziałeś! — Mira nie była skłonna do łatwych ustępstw. — Jakieś jedno słówko, tylko nie dosłyszałam jakie. Na pewno powiedziałeś.

Zaraz potem, jak ci tu coś tak ładnie zapachniało.

— Przysięgam, że nic nie mówiłem — Łukasz zaklinał się zupełnie szczerze. Nie pamiętał, że wymruczał „kwiczoł”.

— Ee!

Szli dalej w milczeniu. Chłopiec zwiesił głowę. Był zadowolony, że dokoła panuje taki ruch i że brak odpowiedzi na ten ostatni okrzyk można złożyć na karb wszechobecnej wrzawy. Ludzie ciągle żywo komentowali wczorajsze kosmiczne wydarzenia, dzieląc się swoimi wrażeniami i domysłami. Nie przeszkadzało im to poruszać tematów bardziej przyziemnych, ściśle związanych z zawartością okolicznych bud, budek, wózków, przyczep, kramików, stoisk i kiosków.

Przed wyjazdem do szkoły, w pełnej gotowości bojowej stał samochód z napisem „Telewizja”. Obok niego czuwał reporter, który poprzedniego dnia przeprowadzał wywiady z członkami „sztabu”. Wczoraj ugrzązł w tłumie i nie zdążył na przystań, by sfilmować tajemniczą boję, przemawiającą głosem gwiezdnego Alaudy. Nauczony tym doświadczeniem zajął dzisiaj lepszą pozycję wyjściową. Jego niefortunnego rywala nie było w pobliżu.

W połowie drogi między szkołą a deptakiem odbiegającym od szosy ku przystani stał kiosk z pamiątkami. Ten był tu zawsze, ale nigdy nie cieszył się takim powodzeniem jak teraz. A to dlatego, że urzędująca w nim para zdążyła w porę umieścić za wystawowymi szybami zdumiewająco wielki wybór kolorowych śliczności, nawiązujących do ostatnich wypadków. Czego tam nie było! Plastykowe spodki i inne pojazdy międzyplanetarne, potworki, różniące się pomiędzy sobą głównie ilością palców, stacje kosmiczne, rakiety, teleskopy, sputniki, a także uzbrojone po zęby postacie z fantastycznych filmów i komiksów. Łukasz ocenił to bogactwo bez nadmiernego zainteresowania, po czym nagle zatrzymał się jak wryty.

Tuż za kioskiem umieszczono zbity z desek stół, na którym nie było nic.

Dosłownie nic. Niewidzialny towar oferował nie kto inny, jak Kapelusznik. A parę kroków za nim jego jasnowłosy synalek rozmawiał przyciszonym głosem z Pawłem.

— Miro! — wykrzyknął Łukasz dając susa, żeby dogonić dziewczynę, która sztywno wyprostowana parła prosto przed siebie, nie oglądając się ani na artystyczno — kosmiczne pamiątki, ani na swojego towarzysza. — Miro!

Mira nie usłyszała albo udała, że nie słyszy. Usłyszał za to Paweł.

Błyskawicznie przebiegł wzrokiem od Łukasza do siostry i z powrotem, a następnie szybko powiedział coś jasnowłosemu. Ten wzruszył ramionami i skrzywił się, ale kiwnął głową, jakby na znak, że ostatecznie, w drodze wyjątku, nie wyraża sprzeciwu. Paweł potrącając po drodze ludzi podbiegł do siostry i złapał ją za łokieć.

— Cóż to za zwyczaje! — fuknęła Mira wyszarpując rękę. — To ty?! Co tu robisz? Handlujesz rybami?

— Psst… — Paweł był poruszony i śmiertelnie poważny. — To tajemnica! Nikomu nie mówcie, żeście mnie widzieli.

Łukasz przystanął w bezpiecznej odległości i słuchał.

— Ty mi zabronisz! — zaśmiała się szyderczo Mira. — Jak będę miała ochotę, to powiem, a jak nie, to nie. Chyba że mi odkryjesz tę wielką tajemnicę… jeśli ci na tym zależy. Bo mnie wcale.

— Ty… — Paweł nabrał w płuca powietrza, po czym wypuścił je powoli i z przerwami, jakby naśladował psujący się właśnie zegar z kukułką.

— Słucham? Co „ty…”? Co? Idiotko? Potworze? Czy może najukochańsza siostrzyczko? No?

— Nie wygłupiaj się teraz — najukochańszy brat najukochańszej siostrzyczki robił, co mógł, żeby zapanować nad sobą. — Dobrze, powiem wam, ale jeśli komuś piśniecie… Ja tu… a raczej my tu — wskazał oczami pusty stół, Kapelusznika i Plujka — robimy fantastyczny interes. Wczoraj sfotografowałem to coś, co wypłynęło z jeziora i gadało, a ojciec Jacka — prawda, białowłosy miał na imię Jacek — zna kogoś, kto wywołuje zdjęcia. Spotkałem go rano w lesie… to jest, Jacka, kiedy szukał śladów. Miał ze sobą worek z gliną. Ten fotograf zrobi dzisiaj odbitki w formie widokówek i od jutra będziemy je sprzedawać razem z odciskami. Przystąpiłem do spółki. Będę się musiał podzielić, ale to nic. Zarobię i tak tyle, że sam kupię sobie komputer i dziesięć gier. Rozumiecie?

— Naturalnie — Mira zadarła podbródek i utkwiła wzrok w niebie. — Poszedłeś do lasu, porobiły ci się odciski, więc obłożyłeś sobie nogi gliną. Glina była, oczywiście, zielona, jak wszędzie tam, gdzie przedtem wykopie się choć trochę żwiru. Dlatego trzeba ją było nieść w worku, żeby nikt nie widział. Inaczej wzięliby cię za kosmitę. A teraz możecie już sprzedawać zdjęcia jeziora z pływającą butelką. Czy ty widzisz tu coś niejasnego? — rozłożyła ręce i spojrzała na Łukasza z wyrazem niewinnego zdziwienia.

Cios był podwójny, ponieważ przypominał o nieszczęsnej relacji z wypadków, jakie rozegrały się pierwszego wieczoru w wąwozie, ale w Łukaszu nagle obudził się jakiś czarodziejski ptak i szeroko rozpostarł skrzydła. Proszę. Najniespodziewaniej w świecie doczekał chwili, kiedy nie tylko przestał być ofiarą wspólnej zabawy rodzeństwa, ale zamienił się miejscami z jedną jego połową, zachęcony do tego przez połowę tysiąckroć piękniejszą.

— Nic. Absolutnie nic — przytaknął ochoczo. — Wszystko widać jak na stole… przepraszam, chciałem powiedzieć: na dłoni.

Mira wybuchnęła perlistym śmiechem. Twarz jej brata nabrzmiała i stała się czerwona. Mimo to, kiedy znowu mógł się odezwać, jego głos zabrzmiał prawie spokojnie.

— Jacek ze swoim ojcem szukają w lasach śladów pozostawionych przez kosmitów — mówił bardzo wyraźnie i dobitnie, jakby recytował tekst, którego przedtem musiał się nauczyć na pamięć. — Kiedy je znajdują, robią ich odciski. W tym celu noszą z sobą glinę, którą wykopują w dole powstałym po wybraniu żwiru. Potem, w domu, ostrożnie wypalają w piecu poszczególne kawałki, tak aby każdy z nich przedstawiał pojedynczy ślad. Spotkałem ich dziś rano. Opowiedzieli mi, co robią w lesie, a ja im opowiedziałem o moich zdjęciach. Założyliśmy spółkę. Pomogę im przy szukaniu i wypalaniu, a oni namówią znajomego fotografa, żeby z moich zdjęć robił widokówki. Takie widokówki i takie ślady będą iść jak woda. Wszyscy zbijemy grube pieniądze. Kupię sobie komputer. Czy tym razem wysłowiłem się dostatecznie logicznie? — odetchnął. Twarz miał ciągle czerwoną, ale poza tym był już na powrót sobą.

Bajkowy ptak w Łukaszu potulnie złożył skrzydła. Prawda. Kilka zagadek nagle przestało być zagadkami. Wtedy wieczorem Plujek z ojcem wracali z kolejnej wyprawy po ślady. Szukali ich tam, gdzie poprzedniego dnia coś się pokazało. Wiadomo już, dlaczego Kapelusznik wspomniał o glinie, i co miał na myśli mówiąc: „Żyć przecież trzeba”. Miał na myśli pieniądze uzyskane ze sprzedaży tego, co interesowało wszystkich i co skrupulatnie badali naukowcy. Wiadomo, co kryło się za słowami grubego cudzoziemca, gdy biorąc Łukasza za syna Kapelusznika, napomykał o towarze i interesach. Wytropił jakimś psim swędem dwójkę spryciarzy, zawarł z nimi znajomość, a nawet zrezygnował z apartamentu w pensjonacie „Rusałka”, by zamieszkać w ich domu i zapewnić sobie dzięki temu pierwszeństwo w zakupie bezcennych pamiątek. Pewnie. Kto by nie chciał mieć odcisku buta kosmity. A jeszcze lepiej ręki. Albo jakiegoś nie znanego na Ziemi przedmiotu, miotacza straszliwych promieni, narzędzi czy choćby naczyń, z których jada się na innych planetach. Takiego zagranicznego specjalistę od wielkich interesów na pewno stać na kupienie od Kapelusznika po kilka egzemplarzy każdego śladu. Wróci do swojego kraju i będą o nim pisać wszystkie gazety. „Taki a taki, słynny właściciel fenomenalnej kolekcji…” Umieści swoje zbiory w pancernych gablotkach lub w skarbcu. A kiedy zechce je sprzedać, od razu stanie się miliarderem…

Łukasz utkwił wzrok w czubkach własnych butów i myślał. Tak. Parę zagadek się wyjaśniło. Tylko że nie dotyczy to zagadek najważniejszych. W ogóle ważnych. A poza tym nie ma się z czego cieszyć.

Łatwo było naśmiewać się z Pawła razem z Mirą i u jej boku. Ale mimo wszystko należało się przez moment zastanowić, a nie z miejsca wpadać w cielęcy zachwyt. Paweł był wzburzony i przejęty nie mniej niż Łukasz, kiedy pierwszego wieczoru tak bezładnie przedstawił słuchaczom to, co zobaczył z szosy, i to, co zdarzyło się w wąwozie. Wówczas ta sama Mira, na sygnał dany przez tego samego Pawła, wykpiła go bez litości. Czy rzeczywiście było to takie dowcipne i mądre? Przecież on, Łukasz, miał im wtedy do powiedzenia coś naprawdę ciekawego. W dodatku Paweł, znalazłszy się dzisiaj w podobnej sytuacji, wybrnął z niej bez porównania zgrabniej. Po prostu składnie i przejrzyście powtórzył swoją opowieść od początku do końca. Postąpił tak, jak tamtego wieczoru postąpiłby Łukasz, gdyby nie stracił głowy, jak zawsze, kiedy padał ofiarą czyjegoś zbyt dobrego humoru.

Jednak na to wszystko można by jeszcze machnąć ręką. Każdemu zdarzy się wygłupić, z każdego sobie czasem pożartują, raz mądrze, raz mniej mądrze, raz dłużej, raz krócej. Nikt od tego nie umiera. Ale tu chodzi o coś ważniejszego. Nie o to, jak Paweł opowiedział o swojej tajemnicy, tylko o to, co opowiedział.

Łukaszowi zrobiło się przykro. Nie podobały mu się najświeższe znajomości brata Miry, spółka, do której przystąpił, ani sposób, w jaki chciał zdobyć pieniądze na kupno własnego komputera. Przecież z tych śladów można by się dowiedzieć tylu pasjonujących rzeczy o kosmitach. Wszyscy mogliby się dowiedzieć. Sprzedawać je? Handlować nimi? To trochę tak, jakby się brało pieniądze za to, że ktoś wieczorem popatrzy w gwiazdy. Kto jak kto, ale wnuk takiego pana Klemensa i syn takiej pani Heleny, naprawdę powinien to rozumieć.

Chwilę później Łukaszowi zrobiło się jeszcze bardziej przykro.

— Widzicie teraz, że to rzeczywiście tajemnica — Paweł nie był już nawet zaróżowiony. — Oczywiście — zniżył głos — ani ojciec Jacka, ani fotograf nie mają pozwolenia na sprzedawanie pocztówek czy odcisków. Więc gdyby się to rozniosło…

Mira od pewnego czasu przyglądała się bratu z rosnącym zainteresowaniem. Najwyraźniej przeszła jej ochota do kpinek. Doraźne przymierze z Łukaszem należało do przeszłości.

— Dobrze, nie powiem — rzekła poważnie. — Ale pod warunkiem. Dostanę od ciebie po jednym z każdego śladu, który wypalicie w tym waszym piecu. Jasne?

Paweł wydął wargi.

— Postaram się — przybrał łaskawy ton. Zupełnie nie miał pretensji do siostry o jej praktyczne podejście do sprawy. — Ale nie mogę niczego obiecać — zastrzegł się. — Chyba zdajesz sobie sprawę, że to są bardzo cenne rzeczy.

— Mam nadzieję, że się postarasz — powiedziała znacząco Mira. — Inaczej… — nie dokończyła, ale było aż nazbyt oczywiste, co spotka jej brata w wypadku, gdyby starał się nie dość gorliwie. Po tym pełnym treści niedomówieniu odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Łukasz, omijając wzrokiem Pawła, poczłapał za nią.

Dogadali się — pomyślał ze smutkiem. Paweł to Paweł, trudno. Ale ona? Kapelusznik, Plujek i Mira? Nie. Tylko nie to. Przecież w gruncie rzeczy ona jest inna. Musi być inna.

Niestety na razie fakt pozostawał faktem. Dogadali się. Przy tym nie przyszło im nawet do głowy, że nie są sami. Jakby Łukasz w ogóle nie istniał. Pewnie. Nudziarz, ponurak i łajza nie jest kimś, z kim trzeba by się liczyć. Nawet jeśli coś wypaple, to zrobi to ni w pięć, ni w dziewięć i nikt nie potraktuje go serio. A brać go pod uwagę jako ewentualnego konkurenta? Śmieszne!

Mira, która wyprzedziła go już o ładnych kilka metrów, raptem zwolniła.

— Nie martw się — powiedziała przez ramię. — Wezmę od Pawła kilka odcisków także dla ciebie.

A jednak.

— Nie trzeba — bąknął Łukasz.

— Jak nie, to nie!

Chłopiec zmarkotniał do reszty. Nie, to nie — powtórzył sobie w duchu. Tym lepiej — dodał bez przekonania, po czym postanowił dogonić Mirę, żeby nie musiała się męczyć i odwracać, ilekroć przyjdzie jej ochota szepnąć mu jakieś miłe słówko.

Wykonał swój zamiar szybciej niż sądził. Płynnym unikiem wyminął dwóch snujących się przed nim ludzi, a na trzeciego wpadł z całym impetem rozpędzonego, długiego ciała. Uderzył go barkiem, zachwiał się i próbując odzyskać równowagę następny odcinek drogi przebył w pozycji szarżującego byka, wymachując rękami tuż nad asfaltem. Niestety, o ile jego głowa i ramiona były wysunięte daleko do przodu, o tyle nogi pozostały równie daleko z tyłu. W takich okolicznościach nie zahamowałby żaden as gimnastyki sportowej. Toteż ułamek sekundy później pochylone czoło Łukasza ugodziło w sam środek pleców kroczącej w dumnej postawie Miry. Rozległy się trzy specyficzne odgłosy, po których nastąpiła seria wykrzykników.

— Baran!

— Do licha!

— Kwiczoł!

— Baran! Puszczaj, słyszysz?! No, puszczaj!

Łukasz uwolnił dziewczęcą stopę, której nie wiedzieć po co uczepił się kurczowo w trakcie lądowania. Czy ja tu stale będę ryć nosem, codziennie po kilka razy? — pomyślał z rozpaczą. Zerwał się i wyciągnął rękę, ale jego ofiara stała już przed nim.

— Baran! Skończony baran!

Kwiczoł — tym razem słówko to zabrzmiało wyłącznie w skołowanej głowie Łukasza.

— Potłukłam sobie kolana!

— Przyrzekłem, że nie będę cię więcej przewracać, ale liczyłem na twoją wzajemność — odezwał się z tyłu zdyszany męski głos. — Widzę jednak, że się przeliczyłem. Nikomu nie można ufać.

Chłopiec odwrócił się i jęknął w duchu. No, oczywiście. Mógł z góry przewidzieć, że jeśli w tym kłębiącym się tłumie na kogoś wpadnie, to tym kimś będzie podejrzany typ bez legitymacji.

— Przepraszam — wykrztusił. — Przepraszam — powtórzył zwracając się do Miry.

— Przepraszam! — parsknęła dziewczyna. — Co pan powiedział? — zainteresowała się nagle. — To wy tak ciągle?

— Ciągle — przytaknął zagadnięty. — Krótkie dzieje naszej znajomości sprowadzają się wyłącznie do upadków. Teraz wyrównaliśmy nasze rachunki, ale obawiam się, że ten stan długo nie potrwa.

— Co to znaczy?

— Ten pan… — zaczął szybko Łukasz, ale zawalidroga równie szybko wpadł mu w słowo.

— Ten pan — uderzył się palcem w pierś — stał sobie spokojnie i patrzył ze wzruszeniem, jak niektórzy ludzie potrafią współczuć innym — palec zmienił położenie. — W takim momencie został znienacka napadnięty i stratowany. Spójrz na swojego przyjaciela… albo może waszego wspólnego przyjaciela — uśmiechnął się pytająco do Łukasza — i sam powiedz, czy to nie rozczulający widok…

Chłopiec odruchowo zerknął we wskazanym kierunku. Na ławeczce ustawionej w sąsiedztwie pawilonu widniała zwalista sylwetka łysego obcokrajowca. Grubas ze smutnym wyrazem twarzy słuchał tego, co mówił do niego mąż kobiety cierpiącej na nieuleczalną chorobę. Obok ławki stał wózek z nieruchomą sylwetką.

Łukasz skrzywił się. Też sobie znaleźli powiernika.

— Powiedziałem panu, że to nie jest mój przyjaciel ani nawet znajomy — rzekł rozdrażniony. — A Mira widzi go w ogóle pierwszy raz w życiu. Miro, ten pan… — zaczął powtórnie i powtórnie przerwano mu w tym samym miejscu.

— Ten pan — mężczyzna znowu zwrócił palec ku sobie — stał tutaj, jako się rzekło, patrzył i rozmyślał o kwestiach wyższej natury. Ale nie miał zatkanych uszu. A obok niego trzy młode, sympatyczne osóbki dzieliły się ze sobą swoimi sekretami. Na szczęście szept, jakiego używały, nosi fachową nazwę szeptu scenicznego i polega na tym, że słychać go w najdalszych rzędach wielkiej sali teatralnej. Mówię,na szczęście”, bo inaczej temu zamyślonemu panu umknęłyby zdumiewające wiadomości.

— Pan chce powiedzieć, że pan podsłuchiwał — Mira użyła tonu, którym srogi prokurator mógłby się domagać wyroku śmierci. — To obrzydliwe.

— Obrzydliwe — zgodził się mężczyzna. — Cóż, trudno. Stało się.

— Phi!

Ale czoło Łukasza pokryło się zimnym potem. Ten typ jest stanowczo zbyt niebezpieczny. Nie można długo uciekać przed milicją. W końcu go capną, a wtedy on, ratując własną skórę…

Co gorsza sam jest wszystkiemu winien. Kto tak chytrze skierował tego człowieka na trop Grubasa, Kapelusznika i ich interesów? Chciał odwrócić jego uwagę od siebie. Jaki był dumny, że mu się to udało! Udało się, a jakże. Gdyby ten typ nie śledził obcokrajowca, nie byłoby go tutaj i nie mógłby podsłuchać opowieści Pawła. A tak?

Szatański plan nagle obrócił się przeciwko jego twórcy. Teraz przecież od Grubasa i Kapelusznika droga prowadzi prosto do Pawła, a od Pawła… do… Nie, nie.

Dość tego. Na poczekaniu nie wytrząśnie się z rękawa nowego, jeszcze bardziej szatańskiego planu. A czas biegnie. Trzeba zaryzykować.

— Chwileczkę — zaczął. — Dopiero co pan powiedział, że jesteśmy kwita.

— Jeśli chodzi o przewracanie — mężczyzna skinął głową.

— Właśnie — Łukasz ukradkiem otarł pot z czoła. — Ale możemy i być kwita także, jeśli chodzi o… No, o inne sprawy. Bo… proszę pana, ja wiem, kim pan jest!

— Naprawdę?

— Naprawdę. Pan nie ma żadnej legitymacji i ukrywa się pan przed milicją.

— Ja stąd idę — oświadczyła dobitnie Mira odwracając się plecami. — Ścisk, smród i pełno zakazanych typów. Do widzenia panom! — z wdziękiem zamachała ręką i ruszyła w drogę. Dziwna rzecz. Zrobiła to bardzo zdecydowanie, a mimo to na nikogo nie wpadła.

— Poczekaj sekundkę! — zawołał gorączkowo Łukasz, ale dziewczyna była już daleko. — Proszę pana — zwrócił się znowu do mężczyzny, który stał spokojnie i patrzył na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. — Widzi pan, że wiem. Ja coś wiem i pan coś wie. Ja nikomu nie powiem i pan niech nikomu nie mówi. Znowu będziemy kwita. A jeśli pan mi da wasze złodziejskie słowo honoru, że nie zdradzi Pawła, to opowiem panu jeszcze o szpiegu. Tu, w Górku. Z brodą i krótkofalówką. No?

— Dlaczego, u licha, mam ci dawać złodziejskie słowo honoru?

— A jakie? — stropił się Łukasz.

— Uważasz, że złodzieje są tacy honorowi?

— Podobno… Przynajmniej niektórzy. Czytałem.

— Aha. Czytałeś. No tak, to zmienia postać rzeczy.

— No więc jak? Zgadza się pan?

— Nie.

— Dlaczego nie?

Mężczyzna pochylił się tak, że jego wargi omal nie dotknęły ucha zgnębionego odkrywcy tylu naraz tajemnic.

— Ponieważ ja tez chcę mieć pamiątki po kosmitach — szepnął. — Jeśli będziecie się mnie bać, to mi kilka odstąpicie. Nie załamuj się — musiał zauważyć, że chłopca ogarnia najczarniejsza rozpacz, bo przemówił łagodniej. — Cóż znaczy dla potężnej spółki ofiarować komuś parę drobiazgów… w zamian za dyskrecję. Załatwisz to bez trudu. Przyjdź jutro i przynieś mi coś na próbę. Nie mogę długo czekać. Kto wie, czy nie będę musiał nagle uciekać. Do jutra, kolego! — uśmiechnął się beztrosko. — Teraz biegnij już, bo to nieładnie porzucać kobiety na środku drogi.

Łukasz nie kazał sobie tego powtarzać. Ostatnie słowa nieznajomego, a właściwie już jakby znajomego, przestępcy nieco go uspokoiły. Może Kapelusznik naprawdę nie będzie robić wielkich historii z odstąpieniem trzech czy czterech śladów, jeśli usłyszy, że to jedyny sposób, by nie znaleźć się za kratkami.

Dogonił Mirę i chwilę szedł obok niej zastanawiając się, co i jak jej powiedzieć. Coś powiedzieć musi. I to coś tak czy owak bardzo nieprzyjemnego.

Uspokoił się trochę, ale nie był z siebie zadowolony. Paweł wszedł w paskudną spółkę z Kapelusznikiem i Plujkiem. A on sam? On zaproponował swego rodzaju spółkę ukrywającemu się przed milicją kryminaliście. Bo czymże innym była w gruncie rzeczy taka umowa: „Ja nie powiem i pan nie powie”? Pięknie, nie ma co.

Pewnie. Nie postąpiłby tak, gdyby nie chodziło o Mirę. Ale mimo wszystko…

— Masz interesujące znajomości — przerwała milczenie nieświadoma sprawczyni jego upadku. Skręciła na chodnik prowadzący do przystani i zatrzymała się nagle. — Wiesz co, idź lepiej przodem. Nie wiadomo, czy jeszcze kogoś nie spotkasz, a ja nie chciałabym więcej służyć za tarczę rozpędzonemu bykowi.

Bykowi — przemknęło Łukaszowi przez głowę. Ha! Lepszy byk niż baran.

Jednak okoliczności nie pozwalały na dłuższe rozważania dotyczące hierarchii obowiązującej w rodzinie rogaczy.

— Mówiłaś przedtem — rozpoczął — że poprosisz Pawła o kilka odcisków także dla mnie. Mówiłaś…

— A ty mówiłeś, że nie potrzebujesz — przerwała Mira. — Potem ja mówiłam, że jak nie, to nie.

— Ale teraz potrzebuję.

— Dla tego szantażysty?

— Uhm… Nie. Czy to nie wszystko jedno?

— W takim razie sam to powiedz Pawłowi. Niby dlaczego ja miałabym się wysługiwać twoim przyjaciołom.

— Przyjaciołom! — Łukasz aż podskoczył. Jednak natychmiast ochłonął i zasępił się. Właściwie ona ma rację — pomyślał. — Gra może stać się niebezpieczna, gdyby na przykład Kapelusznik doszedł do wniosku, że człowieka ukrywającego się przed milicją można spokojnie usunąć z drogi metodami przyjętymi w świecie wielkich gangsterów i wielkich interesów. A potem przyszłaby kolej na niewygodnych wspólników. Ojciec Plujka jest na pewno zdolny do wszystkiego. Nie będzie zadowolony, że Paweł naraził go na straty. Tak. Ona ma rację… Choć nie wie dlaczego.

No to niech nie wie. Lepiej jej do tego nie mieszać.

— Dobrze — mruknął. — Powiem.

— Dziwny jesteś — Mira musnęła go przelotnym spojrzeniem, po czym wzruszyła po swojemu ramionami, odwróciła się i zamarła.

Tym razem huknęło nie na jeziorze, a gdzieś wśród zboczy opadających do brzegu. Zza drzew rosnących na wzgórzu wzbił się w niebo nikły obłoczek białego dymu. Jednak głos, który się odezwał, dobiegał z miejsca położonego znacznie bliżej. Skąd? Niesamowite. Gdziekolwiek spojrzeć, wydawało się, że mówiący stoi właśnie tam. Jakby było tych mówiących tysiąc i jakby otoczyli cały Górek regularnym pierścieniem.

— Tu Alauda z Planety Tsieciej. Tu Alauda z Planety Tsieciej — w dłoń Łukasza niespodziewanie wcisnęła się inna rączka, o drobnych, smukłych palcach. Przez chwilę chłopiec nie wiedział, czy myśleć o kosmitach, czy o stojącej obok niego rodaczce z planety Ziemia, ale na ten raz, kosmici wzięli gorę. Ostatecznie, rodaczki nie odlatują tak łatwo do gwiazd. — Psiziekliśmy, zie się odezwiemy, więc jestem — dzisiaj ludzie nie pędzili w stronę przystani, tylko skamienieli w bezruchu, każdy tam, gdzie stał. Głos, dobiegający ze wszystkich kierunków naraz, był doskonale słyszalny w całym Górku. — Chcemy poznać zicie Ziemian. Może będziemy mogli się z wami zapsijaźnić, ale psiedtem musimy lepiej poznać ludzki świat — mówił dalej Alauda. — W tym celu wysłaliśmy w różne strony aparaty badawcie. Na razie dostajemy od nich bardzo dziwne informacje. Wydaje nam się niemożliwe, zieby rozumne istoty, zamieśkujące jedną i tę samą planetę były aź tak podzielone i zieby odnosiły się nawzajem do siebie tak wrogo. Są jeście inne zagadki, budzące niepokój. Nasię badania trwają. Pozdrawiam was, ludzie. Tu Alauda z Planety Tsieciej.

Niebawem usłysicie mnie znowu.

Rozległ się zgrzyt, trzask, po czym nastała cisza. Więcej niż cisza.

Gdyby na szczycie stożkowatej wyspy pośrodku jeziora usiadła mucha, ludziom wydałoby się, że uderzył piorun.

Ale ten martwy bezruch nie trwał długo. Zabrzmiał przeciągły szmer.

Z kilku setek piersi jednocześnie wyrwało się ciężkie westchnienie. Następnie jakiś zdławiony głos zawołał: — Najpierw strzeliło zaraz za najbliższą górką! Widziałem! Musieli tam być! Może jeszcze są! Biegnijmy!

Coś szarpnęło Łukasza za rękę, ale on pozostał na miejscu. Westchnął jak wszyscy, jednak nie uległ powszechnemu szaleństwu. Znowu lecą na jakąś górkę — pomyślał niechętnie. Tylko po to, żeby znowu niczego nie znaleźć. Przecież ten huk, to był tylko sygnał, że Alauda będzie przemawiać. Wystrzelili ślepym nabojem albo wysłali jakiś aparat.

Dlaczego nikt w tym tłumie, który gna teraz nie wiadomo dokąd i po co, nie zastanowi się raczej nad tym, co usłyszał? Niby każde dziecko wie, że ludzie się kłócą, biją i zabijają. Ale usłyszeć to tutaj, tak nagle, od obcych? Teraz, kiedy człowiek spodziewa się po nich kosmicznych rewelacji, wiadomości o rzeczach, które dotąd nikomu na Ziemi nie mogły się nawet przyśnić?

— Noo! — zabrzmiał tuż koło niego zirytowany głosik. Równocześnie znowu coś szarpnęło go za rękę. Zamrugał oczami, spojrzał nieprzytomnie na Mirę, zrobił machinalnie kilka kroków i zatrzymał się ponownie.

— Dlaczego stoisz? Wszyscy są już daleko!

Chłopiec przemógł się i powiedział, że jego zdaniem nie ma się do czego śpieszyć.

— Mówisz jak dziadek — zauważyła Mira. W jej ustach nie musiało to oznaczać najwyższego uznania, ale zabrzmiało zupełnie inaczej niż „baran” lub choćby ich ukochane, rodzinne,ee!”. Poza tym wzmianka o dziadku otworzyła jakąś klapkę w mózgu Łukasza. Nagle zrozumiał, dlaczego przed chwilą oparł się wezwaniu tego człowieka, który pierwszy zawołał, żeby lecieć na najbliższą górkę. Przemówiło w nim echo wczorajszych słów pana Klemensa. O tłumie, o owczym pędzie, o rozsądku. Myśl o świecie, ludziach i kosmitach przyszła dopiero później.

Nie wiadomo, czy Mira także przypomniała sobie nagle, co mówił dziadek, czy też wystarczyły jej argumenty wysunięte przez Łukasza.

W każdym razie przestała popędzać swojego towarzysza. Wyprostowała się i odprowadzała wzrokiem tłum znikający pomiędzy zielonymi pagórkami. Dzisiaj łowcy spodków nie mieli przed sobą zbyt długiej i wyczerpującej drogi. Wczorajsze „Wzgórze Kosmitów” znajdowało się po przeciwnej stronie Górka i leżało bez porównania dalej.

— Właściwie masz rację — powiedziała z namysłem. — A oni pognali tam jak barany.

Proszę. „Oni”.

Mimo wszystko ruszyli w stronę tego wierzchołka, zza którego Alauda zapowiedział swoje nowe wystąpienie. Szli jednak powoli i nie na przełaj. Najpierw dotarli chodnikiem do przystani, a dopiero potem skręcili na dróżkę biegnącą wzdłuż plaży. Dłuższy czas żadne z nich nie odezwało się słówkiem. Łukaszowi ciągle huczał w głowie głos przybysza z gwiazd.

„Jesteście skłóceni. Niemożliwe, aby rozumne istoty, zamieszkujące jedną planetę…”

Ciekawe, czego jeszcze dowiedzą się od tych swoich aparatów badawczych, rozsyłanych po całym świecie…

— Widzisz? Już wracają! — zawołała z satysfakcją Mira.

Chłopiec podniósł głowę. Rzeczywiście, na drodze, dróżkach i ścieżynkach, a także na miedzach, widać było rozproszone grupki ludzi, którzy wyruszyli by złapać kosmitów na gorącym uczynku. Nikt nie zmierzał w stronę przystani, wszyscy kierowali się ku szosie. Chcieli pewnie szybko dotrzeć do szkoły i dowiedzieć się, co pracującemu w niej „sztabowi” wiadomo o najnowszych wydarzeniach. Wprawdzie dziś czerwone i zielone auta pozostały na swoich miejscach, a tłumowi towarzyszył jedynie samochód telewizji, ale przecież bawiący w Górku specjaliści musieli mieć posterunki obserwacyjne, które przekazywały im informacje telefonicznie albo przez radio.

Dochodziło południe. Słońce świeciło ostro ze szczytu nieba i zapach bliskiej wody, po wszystkich innych zapachach, których się tak niedawno nawąchali, stanowił pokusę nie do przezwyciężenia. Łukasz, ciągle zamyślony, zaczął bezwiednie zwalniać. Mimo to Mira nie wyprzedziła go ani o krok. Nagle stanęła.

— Gorąco — sapnęła, po czym paroma zgrabnymi ruchami pozbyła się dżinsów i błękitnej bluzeczki. Pod nimi miała jednoczęściowy kostium, o jeden ton jaśniejszy od bluzki, jeszcze ładniej kontrastujący z jej śniadą buzią i opalonymi ramionami. — Poczekaj — krzyknęła zbiegając do brzegu. Wpadła w wodę i roztrącając ją jak dziób łodzi, długimi krokami maszerowała przez płyciznę. Dotarła wreszcie do głębszego miejsca, zanurzyła się i zaczęła płynąć.

Na szczęście Łukasz też miał na sobie kąpielówki. I to nowiutkie, granatowo — bordowe z białymi wypustkami i białym paseczkiem. Ojciec kupił mu je w Krakowie dzień przed wyjazdem. Stare, które dostał jeszcze od mamy, okazały się już przyciasne.

Woda była cudowna, nie zimna i nie za ciepła, czysta jak kryształ.

Nie tylko spłukiwała z człowieka upał, pot i kurz, lecz także jakby obmywała go od wewnątrz. Topiła duże i małe troski. Po raz pierwszy, odkąd w klasie zabrzmiał dzwonek po ostatniej lekcji, Łukasz poczuł, że są wakacje.

Kiedy wyszedł na brzeg. Mira z odchyloną do tyłu główką roztrzepywała zmoczone koniuszki włosów. Zmierzyła krytycznym spojrzeniem zbliżającą się do niej długą, kościstą postać, ale nic nie powiedziała. Po chwili podniosła bluzeczkę i dżinsy i wymachując nimi jak chorągiewkami wróciła na ścieżkę. Chłopiec zatrzymał się na moment, podążając oczami za zgrabną sylwetką w pociemniałym od wody kostiumie. Wspaniała kąpiel nie straciła jeszcze swojej czarodziejskiej mocy. Uśmiechnął się, porwał ubranie i w paru susach dopędził swoją towarzyszkę.

Przybrzeżną dróżkę zagrodziła stercząca z jeziora stromizna niby olbrzymia zjeżdżalnia, zbudowana specjalnie dla śmiałków, którzy zapragnęliby wpadać do wody dopiero po nabraniu straszliwej szybkości.

Ostatni poszukiwacze opuścili już tę okolicę. Od strony Górka dobiegał głuchy gwar, ale tutaj nie było żywej duszy.

Mira bez wahania skręciła na dróżkę prowadzącą do niskiego siodełka między dwoma najbliższymi wzgórzami. Jakiś czas wspinali się noga za nogą skrajem łąki, po czym weszli między rzadko rosnące sosny. Minęli siodełko i chwilę później zobaczyli przed sobą okrągłą dolinkę, otoczoną ze wszystkich stron zalesionymi kopcami. Dziewczyna zatrzymała się.

— To musiało być tutaj — mruknęła jakby do siebie.

A więc przyprowadziła Łukasza w miejsce, z którego kosmici prawdopodobnie wystrzelili tę swoją petardę, na znak, że będą mówić.

— Skąd wiesz?

Mira wzruszyła ramionami.

— Znam tu każdy kąt. Na lewo jest jezioro, dalej tylko lasy, a na prawo szosa. Po cóż mieliby się przedzierać przez chaszcze. A znad jeziora czy z drogi musiano by ich zobaczyć. Przecież Górek jest tuż…

Łukasz rozejrzał się ciekawie. Te drzewa, ta trawa, te ożyny tworzące kolczastą zaporę przed ścianą lasu widziały tak niedawno istoty z gwiazd.

Przymknął oczy i próbował wyobrazić sobie, jak to było. Pusto. Nagle ukazuje się jakaś postać. Może dwie postacie. Zielone twarze, skośne oczy… Niosą dziwnego kształtu przedmiot. Skierowują go w górę. Pada strzał.

A może rzeczywiście wysłali tylko ze swojej kryjówki mały aparat, który sam wybrał to ustronie i w odpowiednim momencie narobił hałasu?

Już ziemskie roboty i automaty potrafią bardzo wiele, a co dopiero maszyny budowane przez kosmitów. Swoją drogą, gdzie oni mają tę kryjówkę? Pod wodą? W jakiejś nieznanej nikomu jaskini? W lasach? No, dziewiczej puszczy tutaj nie ma. Czyżby potrafili stawać się niewidzialni?

— Baran!

Łukaszowi błyskawicznie uciekły z głowy tajemnice kosmitów. Czego ona znowu ode mnie chce? Stoję spokojnie w miejscu, nie odzywam się…

Spojrzał z ukosa na Mirę. Ta jednak nie zdradzała objawów rozdrażnienia. Przeciwnie, wyglądała na zamyśloną. Rzuciła ubranie na trawę i obojętnie błądziła oczami po malowniczej dolince.

— Dwa barany… — wymruczała.

To już przesada! — zbuntował się w duchu chłopiec. Nagle usłyszał tępy odgłos, jakby ktoś uderzył w ziemię drewnianym młotkiem. Źródło tego dźwięku znajdowało się gdzieś blisko. Ale tu przecież nikogo nie ma.

Odruchowo pobiegł wzrokiem tam, gdzie patrzyła Mira, i westchnął trochę z ulgą, a trochę z rozczarowaniem. Powyżej jeżyn, w cieniu, pasły się dwa barany, biały i czarny. Jeden z nich tupnął widać kopytkiem.

Mira rozejrzała się wokół siebie, wybrała odpowiednią kępę trawy i usiadła.

— Czy nie powinniśmy już wracać? — spytał nieśmiało Łukasz sadowiąc się obok niej. — Twoja mama będzie czekać z obiadem…

— Nie pali się. I tak wszyscy będziemy czekać na Pawła. Jak go znam, nie pokaże się przed podwieczorkiem.

Chłopiec powstrzymał kolejne westchnienie i umilkł. Zatem przed podwieczorkiem będzie musiał porozmawiać z Pawłem. Albo pójść wprost do Kapelusznika.

Kątem oka pochwycił ruch między drzewami. A ponieważ myślał właśnie o niebezpiecznych sprawach i niebezpiecznych ludziach, zachował się niczym bohater westernu. Nie spojrzał wprost w podejrzane miejsce, tylko zrobił obojętną minę, a nawet uśmiechnął się do bielejącej w trawie okazałej purchawki, po czym zaczął zezować tak, że natychmiast stanęły mu łzy w oczach. Ale nie przeszkodziły mu dostrzec zaczajonej w cieniu postaci człowieka. Mężczyzny.

Nieznajomy patrzył prosto w ich stronę. Czy przyszedł tutaj przypadkiem? Gdyby tak było, nie chowałby się pod drzewami na widok dwojga młodych wczasowiczów najspokojniej wygrzewających się w promieniach słońca.

Łukasz podniósł się ospale i niedbałymi ruchami wciągnął dżinsy.

Bohaterowie westernów stają czasem do śmiertelnego boju bez koszuli, ale nigdy bez spodni. W trakcie tej czynności, wciąż psując sobie wzrok, spostrzegł, że tajemnicza postać opuściła swoją kryjówkę i trzymając się brzegu lasu idzie powoli w kierunku pasących się baranów. I w tym samym momencie przestała być dla Łukasza tajemniczą. Poznał szantażystę. Człowieka bez legitymacji.

— Udawaj, że nigdy nic i nie patrz tam — ostrzegł Mirę nie przestając darzyć uśmiechem nieczułej purchawki.

— Co takiego?

— Nie — patrz — tam — skąd — przysz — liś—my — wyskandował szeptem.

Niestety, kobiety rzadko bywają bohaterkami westernów, a jeśli się w nich pojawiają, to tylko po to, żeby mężczyźni mogli w ich obronie walczyć z nieprzeliczonymi bandami opryszków. Mira niezwłocznie wlepiła wzrok w zakazane miejsce.

— Odwróć się!

— Zwariowałeś? Niczego nie… A, widzę! — odkryła intruza i prychnęła lekceważąco. — To ten twój znajomy! Czego on tu szuka?

— Pewnie nas — powiedział ponuro chłopiec. — Nie patrz na niego — powtórzył.

O ile jednak jego pierwsze ostrzeżenie zostało puszczone mimo uszu za sprawą bliżej nieokreślonych cech kobiecego charakteru, o tyle drugie nie mogło być wzięte pod uwagę z powodów zgoła konkretnych. W tej chwili bowiem na zboczu cichej polanki zaczęły się dziać zdumiewające rzeczy.

Spod lasu dobiegła cała seria odgłosów podobnych do tego, który w pierwszej chwili Łukasz porównał w myśli do uderzenia młotka o ziemię. Wtedy był to jednak pojedynczy dźwięk. Teraz następowały po sobie coraz szybciej, aż zlały się w drobniutki werbel. Biały baran zbiegał po stoku prosto w kolczastą zaporę, jaką stanowiły zrośnięte ze sobą krzaki jeżyn. W jego ruchach było coś bardzo dziwnego. Coś, chciałoby się rzec, absolutnie niebaraniego. Biegł z każdą sekundą szybciej i cudaczniej. Właściwie nie był to już bieg, a spadanie. Nie chciało się wierzyć własnym oczom, ale nie ulegało wątpliwości, że nieszczęsny stwór po prostu nie może się zatrzymać. Przednie nogi zwijały się pod nim w trąbki i choć usiłował nimi przebierać, to jednak przebieranie trąbkami żadnemu stworzeniu nie jest w stanie zapewnić pożądanej równowagi. Tylne nogi wlokły się po ziemi jak dwa sparaliżowane ogony. Jeszcze moment i powietrze przeszył złowrogi trzask rozrywanych gałązek, któremu towarzyszył głośny, przepojony strachem i bólem okrzyk:

— Uuuu! Aaaa! O rany!

Widząc co się dzieje, drugi baran stanął słupka. Łukasz, oczywiście, wiedział, że słupka stają nie barany, tylko zające. Co z tego, skoro nie wiedział o tym sam zainteresowany.

— Aauuu! — rozbrzmiewało bez przerwy w krzakach.

— Me — e–e — e–e!.. — powiedział z gorączkowym pośpiechem czarny, wracając do pozycji horyzontalnej, to znaczy opadając z powrotem na przednie nogi.

— Uuuu! Aaaa! Na pomoc!

To nie są zwierzęta! — odkrycie tej prawdy wzbudziło u chłopca dreszcz emocji. Kosmici! Przebrani kosmici!

Zaraz. Kosmici? W baraniej skórze? To dlaczego jeden meczy jak czysto ziemska koza, a drugi wrzeszczy po ludzku: „o rany”!

— Ratunku! Uuuu!

— Me — e–c — e–e… — czarny baran zaczął ostrożnie schodzić w stronę kolczastej pułapki, która pochłonęła jego towarzysza. — Me — e–e — e–e… — płacz kozy brzmiał coraz natarczywiej. Odzywało się w nim żywe niezadowolenie, nagana i gniewny wyrzut.

— Czarny baranie! — zawołał męski głos z góry. — Gdzieżeś ty bywał, żeś zapomniał rodzinnej mowy? A może coś ci się pomyliło?

Zwierz ponownie stanął słupka. Przez chwilę trwał nieruchomo, po czym machnął przednią nóżką i z desperacją zrzucił z siebie kosmatą głowę ozdobioną rogami. Oczom widzów ukazała się zlana potem i przeraźliwie czerwona twarz dziennikarza, tego samego, któremu wczoraj nie udał się okrutny podstęp, a raczej, który nie zdążył zebrać owoców owego podstępu.

— Auuu! Chodźcie tutaj! Na pomoc!

— Nic mi się nie pomyliło — dziennikarz spojrzał z niesmakiem w stronę, z której dobiegało rozpaczliwe wezwanie, po czym kopnął z rozmachem swój barani czerep i zaczął się mozolnie uwalniać z dolnej części futra. — Zresztą, niech będzie, pomyliło się — przyznał po namyśle. — Zapomniałem chwilowo, że jestem baranem, a nie kozłem. — Pan by się nic pomylił w tej sytuacji? Musiałem jakoś przestrzec tego zwariowanego ufologa, żeby nie wrzeszczał, bo nas zdradzi. Łamaga! Nie umie się utrzymać na czterech nogach, a na dwóch chciałby dopaść kosmitów! Uff… — westchnął z ulgą pozbywszy się wreszcie resztek kożucha. — Myślałem, że się rozpłynę.

Człowiek bez legitymacji, dowiedziawszy się czemu baran przemawiał kozim językiem, zgrabnie zbiegł po zboczu. Przystanął tuż obok zziajanego dziennikarza i uśmiechnął się do niego.

— Ufologa? — podchwycił. — Gdybym był rzeczywiście taki wścibski, za jakiego uchodzę w oczach niektórych spośród tu obecnych — musnął wzrokiem Łukasza i Mirę — rzekłbym, że pożera mnie ciekawość, dlaczego to dziennikarz i ufolog biegają po tej zacisznej łączce w baranich skórach?

— No, niechże mi ktoś w końcu pomoże! Co za ludzie! Auuu! — wzmożona fala trzasków i szamotaniny zagłuszyła kolejny okrzyk bólu.

— Zdaje się, że nic mnie nie uratuje przed nurkowaniem w jeżynach — powiedział dziennikarz. Odłożył na trawę otwarty aparat fotograficzny i skórzaną torbę, które dotąd wisiały mu na piersiach. — On nigdy stamtąd nie wyjdzie o własnych siłach.

Łukasz bezwiednie zaczął iść pod górę. Spomiędzy zarośli nie przeświecał najmniejszy skrawek barana ani człowieka. Jedynie spazmatyczne trzepotanie gałązek wskazywało miejsce, gdzie ofiara wypadku toczyła dramatyczną walkę o życie.

Chłopiec zatrzymał się przed kolczastą zaporą w tym samym momencie, w którym z przeciwnej strony dotarli do niej dziennikarz i towarzyszący mu mężczyzna, umykający przed wymiarem sprawiedliwości. Cała trójka zawahała się. Jeżyny były bardzo gęste.

— Hej tam, w środku! — zawołał szantażysta.

— Nooo… — odpowiedział z głębi przeciągły jęk.

— Niechże się pan przestanie kokosić! Zaraz panu pomożemy! — złożywszy tę obietnicę mężczyzna pozostał jednak tam, gdzie stał i tylko bacznie spoglądał na zielone zasieki.

— Jesteście…? — w głosie więźnia zadźwięczała nuta nadziei. — Prędzej… — ponaglał.

— Co robiliśmy tutaj w baranich skórach? — powtórzył, być może dla zyskania na czasie, dziennikarz. — To proste. Kosmici na razie unikają ludzi, prawda? Ale nie mają powodów, żeby unikać, na przykład baranów. Z naszymi zwierzętami i tak nie próbowaliby się przecież zaprzyjaźnić. Wobec tego postanowiliśmy udawać bezrozumne okazy ziemskiej fauny. Nawiasem mówiąc pomysł wyszedł od tego tam… — wskazał oczami chaszcze. — On zdaje się wypróbował tę metodę już przedtem. Od lat tropi latające spodki. Należy do towarzystwa badaczy UFO… i wierzy, że oni stale odwiedzają Ziemię. Przypadkiem byłem w pobliżu, kiedy pożyczał owczą skórę od miejscowego gospodarza. No i pożyczyłem drugą. Pomyślałem sobie, że spróbować nie zaszkodzi. Gdyby się udało, miałbym zdjęcia na wagę złota. Co ja mówię? Stokroć cenniejsze Nie ma rady — westchnął — Trzeba tam wleźć. Że tez barany nie noszą rękawiczek.

Łukasz musiał poprzestać na okazaniu dobrej woli. Obaj mężczyźni mieli znacznie bliżej do niefortunnego tropiciela kosmitów. Zaczął wprawdzie okrążać rozciągniętą kępę krzaków, ale zanim dotarł na miejsce akcji, pokłuty ufolog został wydobyty na wolność. Chłopiec nadszedł akurat w momencie, kiedy zdjęto z niego żałosne pozostałości zwierzęcej powłoki.

— Właściwie dlaczego pan tak wrzeszczał — zainteresował się człowiek bez legitymacji — Przecież miał pan na sobie skórę.

Ufolog jęknął wyciągając kolejny cierń. Jego gole ramiona i nogi przypominały szczotkę.

— Było mi za gorąco, więc rozpiąłem kożuch na brzuchu. A potem ześliznął mi się z rąk i z nóg. Aj! — zasyczał — Piecze!

To ostatnie wyznanie dopełniło miary. Łukasz poczuł, że coś dzieje się z jego twarzą. Nie piekła go ani nie paliła, tylko nagle zaczęła żyć własnym życiem, nie czekając, co postanowi jej właściciel. Zdał sobie sprawę, że widział już kiedyś te nogi, choć wówczas znajdowały się w znacznie lepszym stanie, że zna te krótkie spodenki, aparat i torbę. Oblicza mężczyzny, do którego należały wszystkie te rzeczy nie mógł wtedy zobaczyć, ponieważ odwracało się uparcie w przeciwną stronę. Wąwóz. Pierwszy wieczór. Naturalnie. Ufolog wypatrzył Kapelusznika i śledził go w nadziei, że ten naprowadzi go na ślad kosmitów.

— Wie pan — odezwał się zrzędliwym tonem dziennikarz — żeby z gołymi nogami taranować jeżyny, to trzeba być…

— …baranem — uzupełnił dziewczęcy głosik. Mira opuściła w końcu swój punkt obserwacyjny i podeszła bliżej.

Twarz Łukasza, wciąż działając bez porozumienia z jej posiadaczem rozciągnęła się od ucha do ucha.

— Ha, ha, ha! — gruchnął śmiech, od którego zatrzęsły się gałązki okolicznych sosen.

— Bufh — policzki szantażysty wydęły się jak banie, po czym raptownie wypuściły powietrze Dalej było już mniej więcej normalnie.

— Hu, hu, hu!

— Hi, hi, hi! — wtórował srebrzysty głosik z przeciwnej strony jeżyn.

Dziennikarz wyciągnął szyję, zmarszczył brwi, i nagle, bez najmniejszej oznaki zapowiadającej eksplozję, huknął tak, że od razu zagłuszył tamtą trójkę.

— He, he, he, he!

— Ho, ho, ho! — dołączył do chóru niewidzialny mężczyzna skądś z dołu.

Ale tu nikt nie zwrócił na to uwagi. Nagle nastała cisza.

— Nie ma się z czego śmiać — powiedział grobowym głosem utolog — Aj! — trafił palcem na następny cierń.

Odpowiedzią była wesoła salwa, przy której poprzednie hihy hehy i hahy mogły się wydać szemraniem strumyczka.

— Gdyby teraz wylądował tu jakiś kosmita — udało się w końcu wykrztusić przerywanym głosem niebezpiecznemu przestępcy — miałby o czym opowiadać na wszystkich gwiazdach!

— Nie trzeba kosmity! Ojej — wyjęczał dziennikarz — Sam napiszę reportaż, który przejdzie do historii. Albo nie! Napiszę sztukę! Pod tytułem „Ufolog w jeżynach”! Będą walić tłumy!

Nastąpił nowy przypływ entuzjazmu, jednakże ostatni. Sytuacja stawała się dramatyczna. Dziennikarz rzęził, zbir dostał czkawki. Mira kucnęła i tylko cichutko pochrapywała. Łukasz posiniał i czuł, że się dusi.

Na okrągłej polance zapanował spokój. Nie potrafiło go ponownie zmącić nawet gorzkie wypomnienie doznanych krzywd, które wypłynęło z ust ufologa.

— Głupie dowcipy.

— Ho, ho ho ho! — teraz wszyscy usłyszeli przytłumiony śmiech, dobiegający z dołu, od strony jeziora.

— Ktoś tu jest — wysapał dziennikarz.

Łukasz odwrócił się i ocierając oczy spojrzał tam, gdzie powinien znajdować się świadek, a sądząc z odgłosów także i uczestnik ich wesołego szaleństwa. W pierwszej chwili nie zobaczył nikogo. Jednak wkrótce dalekie „ho, ho, ho” umilkło i wtedy między drzewami na przeciwległym skraju dolinki zamajaczyła męska sylwetka. Nieznajomy już odchodził, ale w pewnym momencie popatrzył za siebie. Zamiast twarzy mignęła w cieniu jakaś czarna plama. Broda? Człowiek z krótkofalówką? Szpieg?

Tajemniczy mężczyzna zniknął Łukaszowi z oczu i już się więcej nie pokazał. Ale to wystarczyło, żeby chłopiec przypomniał sobie o niekosmicznych zagadkach, na jakie w Górku natrafił, i o sprawach, które musiał załatwić. Oprzytomniał, głęboko wciągnął w płuca powietrze, wypuścił je do ostatniego grama i zaczął oddychać równiej. Równocześnie patrzył z uwagą na osobnika bez legitymacji. Przyszedł tu za nimi, to znaczy za Mirą i za nim. To jasne. Tylko właściwie po co? Przecież już wymusił na Łukaszu obietnicę, że jutro otrzyma swój łup w postaci glinianego odcisku. Ryzykował zupełnie bezsensownie. Pierwszy odezwał się do dziennikarza nie dbając o to, że żądny sławy reporter w mig pojmie z kim ma do czynienia, złapie go, odda w ręce milicji i napisze tryumfalny artykuł o nim i o sobie. Potem pomógł wydobyć z jeżyn ufologa a następnie żartował i ryczał z uciechy jak zwykły przyzwoity człowiek Tak nie zachowałby się żaden ścigany przez prawo przestępca.

A zatem…

Chłopiec poczuł, że staje się lekki, jakby podróżował prawdziwym kosmicznym statkiem, gdzie człowiek musi uważać, żeby nie zasnąć głową na dół, ponieważ nie waży absolutnie nic. Po kłopocie! Przynajmniej jedna paskudna sprawa została rozwiązana. Właściwie rozwiązała się sama.

Malownicza łączka, która dziś widziała już tak wiele, zobaczyła nową, arcyciekawą scenę.

Długi, chudy chłopiec, w samych spodniach, stojący dotąd spokojnie na zielonym zboczu, odwrócił się raptownie plecami do dwóch mężczyzn, zajętych składaniem baranich skór i wyciągnął przed siebie ramię, wskazując oskarżycielskim gestem trzeciego mężczyznę, patrzącego na tamtych z pogodnym uśmieszkiem.

— Wiem wszystko! — wrzasnął. — Pan nie jest zbrodniarzem!

Zaskoczony znienacka szantażysta, który nagle przestał być szantażystą, odruchowo uskoczył do tyłu. Jego twarz przybrała wyraz całkowitego osłupienia. Dwaj pozostali mężczyźni znieruchomieli pochyleni nad swoimi kożuchami i powoli zwrócili głowy w stronę, z której dobiegł ów niezwykły okrzyk. Jeśli z oblicza zdemaskowanego nie — zbrodniarza dało się wyczytać osłupienie, to ich rysy zdradzały osłupienie do kwadratu.

— Wiem wszystko! — rozległo się ponownie. — Pan po prostu zapomniał dokumentów! Pan wcale nie uciekł milicji! Pan się nie ukrywa! To znaczy, że ja nie muszę niczego panu dawać! Bo skoro pan nie jest przestępcą, to nie może mnie pan szantażować! Porządni ludzie tego nie robią! Rozumie pan?!

Napadnięty dziwnie szybko odzyskał zimną krew.

— Dziękuję — powiedział z uczuciem — świetnie mnie przestraszyłeś. Nie ma lepszego lekarstwa na czkawkę. Męczyła mnie okropnie, od kiedy przestałem się śmiać. To po pierwsze. Teraz po drugie. Przypuśćmy nawet, że dotąd szczególnym zbiegiem okoliczności rzeczywiście nie byłem zbrodniarzem. Ale to przecież nie znaczy, żebym w każdej chwili nie mógł nim zostać. Przypomnij sobie. Co wiem, to wiem. O bracie twojej towarzyszki, o jego wspólnikach…

— To niech pan sobie wie! Do widzenia!

— Poczekaj chwileczkę.

— Nie ma na co. Miro, chodź. Wracamy — Łukasz wciąż jakby w gorączce podbiegł do dziewczyny i chciał chwycić ją za rękę. Mira cofnęła się, ale nic nie powiedziała. Zapomniała nawet choćby gestem dać do zrozumienia, co sądzi o tak niestosownej poufałości. Odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę siodełka.

— Do widzenia — mruknął posępnie ufolog.

Minęła trzecia. Paweł, jak przepowiedziała jego siostra, nie dawał znaku życia. Naleśniki nie mogły dłużej czekać.

Mira skończyła jeść i wstała.

— Idę do siebie — burknęła. — To znaczy do mamy — sprostowała. — Może nie sprawię nikomu kłopotu, jeśli się tam na chwilę położę.

Rozbolała mnie głowa.

— Co ty mówisz, kochanie — powiedziała współczującym tonem mama. — Naturalnie, że musisz się położyć. Przyniosę ci herbatę, dobrze?

Pewnie za długo byłaś na słońcu.

— Nie chcę herbaty. Niczego nie chcę.

Kiedy na górze głośno zamknęły się drzwi, pani Helena westchnęła i zaczęła zbierać naczynia.

— Nie pozwolono mi dotykać naleśników — ojciec Łukasza zerwał się i odebrał jej tacę — ale nikt mnie nie pozbawi przyjemności pomycia garnków — z tymi słowami zniknął w kuchni. Pani domu uśmiechnęła się i podążyła za nim. Dziadek Klemens i Łukasz zostali sami.

— A więc nie podoba im się nasz świat… — odezwał się dziadek, nawiązując do sprawozdania z przedpołudniowego spaceru, jakie chłopiec złożył zaraz po powrocie do domu. Opowiedział o wszystkim, pomijając jedynie kwestie, dotyczące Kapelusznika i domniemanego szantażysty. — No cóż, ja także nie jestem nim zachwycony — ciągnął pan Klemens. — W gruncie rzeczy nikt z nas nie jest nim zachwycony. To i źle, i dobrze.

Źle, bo powinniśmy mieć więcej powodów do zadowolenia z siebie. To znaczy z tego, jak gospodarujemy na naszej Ziemi. No a dobrze, bo jeśli widzimy, że narobiliśmy głupstw, to jest nadzieja, że w przyszłości przestaniemy je robić. Pan Alauda — dziadek wymówił to imię czy nazwisko jakby z niechęcią i z przekąsem — musi wziąć pod uwagę tę nadzieję, skoro chce wyrokować, jacy naprawdę jesteśmy. Za nadzieją idą przecież czyny. Alauda. Hm… Alauda z gwiazd. Też wymyślili.

Łukasz słuchał z roztargnieniem. Nie zastanowiło go, dlaczego dziadek Klemens powtarza takim szczególnym tonem: „Alauda, Alauda”. Jeszcze podczas obiadu zaczął myśleć o czymś bardzo nieprzyjemnym. Teraz ta myśl opanowała go całkowicie. Właściwie skąd tam, w baraniej dolince, wzięła mu się ta pewność, że Mirze już nic nie grozi? Szantażysta nie jest szantażystą i nie wyda Pawła wraz z jego wspólnikami. Co z tego? Może to zrobić każdy inny. Trudno sprzedawać kosmiczne pamiątki tak, żeby nikt tego nie zauważył. Paweł wdał się w przestępcze interesy, a Mira o tym wie. Wie, ale nie powie, bo chce zdobyć gliniane odciski dla siebie.

Wyobraził sobie śliczną, zgrabną osóbkę w ponurej sali, na ławie oskarżonych i ciarki przeszły mu po plecach. Koniecznie trzeba się dowiedzieć, co jej może grozić.

Zaraz. Dziadek Klemens jest przecież prawnikiem.

— Proszę pana — zaczął niepewnie — jak to jest, kiedy się coś wie i nie powie?

Dziadek Klemens oniemiał ze zdziwienia, ale tylko na chwilę.

— Jak to jest, kiedy… — powtórzył machinalnie, po czym na jego twarzy ukazał się figlarny uśmieszek. — W każdym razie lepiej, niż kiedy się powie, a nie wie. Z tą drugą okolicznością mamy niestety do czynienia bez porównania częściej.

— Mnie chodzi o… Czy można pójść za to do więzienia?

— Do więzienia… Rozumiem — dziadek spoważniał. — Mówisz o kimś, kto wie, że dzieje się coś złego i nie zawiadamia o tym milicji? Tak?

— No.

— Nie wiem, czy od razu do więzienia. To zależy.

— Od czego?

— Zdaje się, że ciebie rzeczywiście prześladuje widmo kryminału. W takim razie sprawa jest nagląca. Posłuchaj. Czy nie byłoby prościej, gdybyś mi zaufał i zaczął od tego, co wiesz o czymś lub o kimś, a co powinni wiedzieć także funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości? Wówczas łatwiej przyszłoby mi cię objaśnić, czy powędrujesz za kratki już dzisiaj, czy dopiero jutro albo pojutrze?

Łukasz bezwiednie zerknął w stronę schodów, po których chwilę temu wchodziła Mira. Następnie szybko odwrócił głowę i wbił wzrok w dywan.

— Nie mogę — wychrypiał. — Naprawdę nie mogę.

— Mira? — dziadek okazał się człowiekiem przerażająco spostrzegawczym.

— Nie! Nie! — Łukasz oderwał oczy od podłogi i gwałtownie zamachał rękami. — Ona nic nie zrobiła! To nie ona!

— W takim razie Paweł — w głosie pana Klemensa zabrzmiała całkowita pewność.

— Skąd pan… Nie — zaprzeczył słabo chłopiec. — Dlaczego…?

— Dlatego, że dzisiaj rano nie wybierałeś się jeszcze do więzienia — rzekł stary prawnik. — Potem byłeś na spacerze z Mirą. Zatem dowiedziałeś się czegoś podczas tego spaceru. Mówisz, że nie o Mirze. Wobec tego w grę może wchodzić tylko Paweł. Wspomniałeś, że widzieliście go w pobliżu szkoły. Bo kimś zupełnie obcym nie przejmowałbyś się przecież do tego stopnia. Od razu narobiłbyś krzyku i wezwał milicję. Słucham. Co takiego popełnił Paweł, że ktoś, kto o tym wie i nie powie, może zawisnąć na stryczku?

Wobec tak przygniatającej logiki Łukasz poczuł się bezbronny. Pomilczał jakiś czas, pogryzł sobie wargi, dwa razy potarł dłonią czoło, po czym skrzywił się i powtórzył:

— Nie mogę.

Dziadek uniósł brwi i zatrzymał je w górze. Sprawa wymagała widać tego, by jej się przyjrzeć bardzo szeroko otwartymi oczami. Nagle jego twarz przybrała chytry wyraz.

— Dobrze — opuścił brwi i skinął głową. — Przyjmuję do wiadomości że jesteś człowiekiem dyskretnym. Ale rzecz trochę się skomplikowała. Czy tego chciałeś, czy nie, coś niecoś mi już powiedziałeś. Mógłbym z głupia frant zagadnąć Pawła:,A wiesz, Łukasz wszystko mi wygadał”… Zapewniam cię, że wtedy on wygadałby się naprawdę. Naturalnie ze złości. Nie bój się — wtrącił szybko widząc, że stojący przed nim chłopiec zmienia kolor na białozielony — nie zrobię tego. Jednak, wnosząc z twojej miny, tajemnica, której tak — chwalebnie strzeżesz, jest natury ganstersko — prokuratorskiej, a ja nie życzyłbym sobie ujrzeć moich rozkosznych wnucząt w roli dobranej pary młodocianych skazańców. Wobec tego chcę ci zaproponować umowę. Ja zapomnę, że cokolwiek od ciebie usłyszałem, a ty w zamian za to porozmawiasz ze swoim ojcem i spytasz go, czy możesz lub powinieneś mi powiedzieć to właśnie, o czym zapomniałem. Tylko przyrzeknij, że zrobisz tak, jak poradzi ci ojciec. Dobrze?

Łukasz zawahał się. Znowu jakaś umowa? Ale dziadek Klemens to bądź co bądź ktoś zupełnie inny niż człowiek bez legitymacji. Poza tym ta umowa jest uczciwa. Jest nawet wielkoduszna.

— A co będzie, jak tata powie, że nie? — wolał się jednak upewnić.

— Trudno — dziadek Klemens rozłożył ręce. — Wówczas pozostanie mi tylko czekać na syrenę radiowozu, który przyjedzie tutaj po Mirę i Pawła. Zwłaszcza Miry byłoby mi żal — dodał z ubolewaniem, kryjąc twarz w dłoniach. Łukasz odniósł przez moment wrażenie, że dziadek uśmiecha się zza palców, ale to musiało być przywidzenie. W chwili, gdy snuł wizje aresztowania Miry…?

Chłopiec wzdrygnął się i wykrztusił:

— Dobrze.

— Znakomicie — profesor odjął ręce od twarzy i splótł je na piersiach. — Więc o czym to gawędziliśmy? Aha, o Alaudzie. Alauda. Hm…

Łukasz spojrzał na niego z wdzięcznością. Ten dziadek naprawdę był szalenie sympatyczny.

— Dobrze — powtórzył raźniejszym głosem, znowu przechodząc do porządku nad sposobem, w jakim pan Klemens wymawiał słowo „Alauda — Zresztą i tak muszę z tatą porozmawiać. Widziałem w Górku szpiega— chłopcu było mimo wszystko trochę przykro, że musiał zataić Prawdę przed tym miłym starszym panem i postanowił mu to wynagrodzić opowieścią o brodaczu z krótkofalówką. Ten sekret też nie nadawał się do szerszego rozpowszechniania, ale dziadek na pewno nie narazi się lekkomyślnie na zemstę szpiegowskiej bandy. No i nie narazi na nią również nikogo innego.

Pan Klemens słuchał i zaciekawieniem. Gdy Łukasz skończył zamyślił się, a następnie rzekł:

— Hmm… Z tego wynika, że ten szpieg znajdował się blisko przystani i rozmawiał z kimś na odległość tuż przed pierwszą mową Alaudy, wygłoszoną z jeziora. A dzisiaj na odmianę odwiedził waszą polankę zaraz potem, jak z niej właśnie kosmici zapowiedzieli wystrzałem nowe przemówienie do ludzi. Interesujące…

— Panie profesorze! — Łukasz zachłysnął się z wrażenia. — A mnie nie przyszło to do głowy! Naturalnie! Ten brodacz porozumiewał się z nimi! Może to w ogóle przebrany kosmita! Trzeba się na niego zaczaić i…

— A jeśli rzeczywiście porozumiewał się z Alaudą, ale mimo to jest szpiegiem…? — przerwał dziadek.

Łukasza na moment zatkało. Cóż to ma znaczyć?

Na szczęście pan Klemens energicznie potrząsnął głową.

— Nonsens — zaprzeczył sam sobie. — Nonsens. Szpieg trzymałby się tłumu. W tłumie człowiek nie rzuca się w oczy i może usłyszeć mnóstwo ciekawych rzeczy. Jednak w takim razie… — urwał.

— Co? — nie wytrzymał chłopiec.

— Nic… — dziadek zrobił uspokajający gest dłonią. — Nic, nic. Tylko… — znowu umilkł i zamyślił się. Z głębokiej zadumy nie wyrwało go nawet wejście Pawła. A było to wydarzenie, które mogło wstrząsnąć najbardziej roztargnionym matematykiem, w momencie, gdy tworzył właśnie nową teorię względności.

Brat Miry z pewnością nie spędził całego dnia w sąsiedztwie pustego stołu Kapelusznika. Świadczył o tym dobitnie stan jego koszuli i spodni, oraz smoliste plamy na twarzy. Nie był zabłocony, jak rano. Przypominał raczej kominiarza, śpieszącego po pracy do najbliższej łaźni. Przez ramię miał przewieszony worek, bliźniaczo podobny do tego, który zwykł nosić jasnowłosy Plujek. Worek był równie brudny jak koszula.

Paweł podszedł do stołu i ostrożnie złożył swój ciężar na honorowym miejscu, obok talerza z ciasteczkami. Śnieżnobiały obrus zniknął pod chmurą czarnego pyłu. Dopiero ten widok sprawił, że myśli dziadka Klemensa powróciły z górnych rejonów z powrotem na ziemię.

— Był pożar? — zagadnął. — Z narażeniem życia wyniosłeś z pożogi bezcenne skarby? Brawo! Mama zemdleje z radości!

Paweł wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Wsunął rękę do worka i wyjął z niego niezbyt regularną bryłę, przypominającą nieforemną cegłę. Po chwili na stole leżało już pięć czerwonawych, chropowatych wypieków. Każdy z nich posiadał na górnej ściance niezbyt wyraźnie wgłębienie.

— No, no… — odezwał się znowu dziadek. — Szkoda, że to tylko falsyfikaty.

Dostarczyciel skarbów nagle utracił swój olimpijski spokój. Gwałtownym ruchem cofnął się od stołu i spojrzał na pana Klemensa, jakby zobaczył widmo.

— Jak… Co… — wybełkotał. — Skąd…?

Łukasza tknęło dziwne przeczucie. Wydało mu się nagle, że „interesy” Pawła są jeszcze odrobinę bardziej zawiłe, niż sądził do tej pory.

— Oglądałem podobne rzeczy w muzeach — wyjaśnił pan Klemens. — Wiele starożytnych ludów miało zwyczaj zapisywać na glinianych tabliczkach ważne dla nich wydarzenia. Sumerowie, Kreteńczycy…

Te tabliczki, starannie potem wypalone, przechowały się do dzisiaj i rzeczywiście są dla nas bezcennymi skarbami, bo odczytujemy z nich dzieje praprzodków. Ale to tutaj zostało wykonane bardzo niedawno. A poza tym nie przypomina pozostałości po żadnej znanej nauce cywilizacji.

Paweł odtajał. Otrząsnął się i odetchnął z ulgą.

— Bo tych „pozostałości” — rzekł z przekąsem — nie może znać ziemska nauka. To są ślady kosmitów.

— Aha. Kosmitów. Że też nie domyśliłem się od razu — dziadek uniósł ręce ubolewając nad własną tępotą. Obejrzał przyniesione przez wnuka osobliwości, po czym wbił wzrok w bryłkę leżącą najbliżej. — Zdumiewające! — zawołał z zachwytem. — Popatrzcie. Oni także używają korkociągów. Tylko czemu zamiast trzonka widzę tutaj szczątki stłuczonej żarówki, a zamiast ostrza pędzelek?

Łukasz okrążył stół i przyjrzał się przedmiotowi, który wzbudził taki entuzjazm pana Klemensa. Rzeczywiście. Był korkociąg, był pędzelek, było to, co zostaje po zbitej żarówce.

— Ee… — burknął ponuro Paweł. Rzucił się do swoich skarbów i szybko pakował je na powrót do worka. — Pędzelek! Pędzelek! — mamrotał. Raptem znieruchomiał. — Czy tego… Czy to tak widać? — spytał zmienionym głosem.

Niejasne podejrzenia Łukasza stały się trochę mniej niejasne.

— Nie. Skądże — zaprzeczył łagodnie dziadek. — To tylko mnie nie dopisuje wyobraźnia. Człowiek mimo woli szuka znanych sobie kształtów nawet tam, gdzie nie może ich znaleźć. Czy mógłbyś nam zdradzić, skąd masz te fenomenalne przedmioty?

— Z lasu — mruknął Paweł, ciągle jakiś nieswój. — A niby skąd? Stamtąd, gdzie lądowały spodki.

— Naturalnie, naturalnie. Czy oni są tak uprzejmi, że sami od razu utrwalają swoje ślady w glinie, żeby nie przysparzać pracy mieszkańcom planety, którą odwiedzili?

— Ee! Znajduje się je, robi odciski, potem te odciski wypala się w piecu, a potem jeszcze raz, bo te pierwsze to są przecież tylko wypukłe formy No i gotowe.

— Zbudowałeś w lesie specjalny piec! Rozumiem teraz, dlaczego będziemy musieli kupić nowy obrus.

— Niczego nie budowałem.

— A zatem masz wspólników. No pewnie. Tak poważne przedsięwzięcie byłoby ponad siły jednego człowieka. Dokąd z tym idziesz?

Paweł z workiem na plecach kierował się ku schodom.

— Do siebie — odburknął. — Pokażę to Mirze. A potem schowam.

— Słusznie — zgodził się dziadek. — Nie brak w Górku przeróżnych niebieskich ptaszków. Za takie cuda niejeden zapłaciłby majątek. W drodze powrotnej zajrzyj do łazienki. Jeśli możesz teraz myśleć o tak przyziemnych sprawach.

— E… — z tą odpowiedzią Paweł zniknął na górze.

W pokoju przez dłuższą chwilę panowała cisza, przerywana jedynie brzękiem naczyń, dochodzącym zza kuchennych drzwi. Dziadek Klemens stał bez ruchu, wpatrzony we wspomnienie po obrusie. W pewnym momencie spytał.

— Kogo to spotkaliście blisko naszego domu pierwszego wieczoru? Wtedy, kiedy rozmowa zeszła na żwir i glinę?

— Kapelusznika — odrzekł machinalnie Łukasz. — To znaczy pana…

— Cielicę. Szwagra gajowego — przypomniał sobie dziadek. — Prawda. Wracali z miejsca, gdzie przedtem coś się pokazało, a syn Cielicy niósł wypchany worek. Wiesz co? Myślę, że możemy unieważnić naszą umowę.

— Umowę? — nie zrozumiał Łukasz.

— Zawarliśmy ją parę minut temu. Propozycja wyszła ode mnie, więc teraz ją wycofuję.

— Jak to? — zdziwił się chłopiec. — Pan nie chce, żebym pomówił z tatą?

— Ależ nie — zaprzeczył dziadek. — Porozmawiaj z ojcem. Oczywiście, że porozmawiaj. Tylko jeśli chodzi o tę tajemnicę, którą ewentualnie miałeś mi powierzyć, to nie musisz się już tak bardzo spieszyć.


Paweł zjadł spóźniony obiad i poszedł okopcić następną koszulę. Mira leczyła głowę w swoim pokoju. Dziadek Klemens zaniósł cichaczem obrus do piwnicy, gdzie znajdowała się domowa pralnia, a następnie wsadził nos w książki. Wcześniej wyprawił na spacer swoją synową. Powiedział, że ma dość nieustannego strzelania garnkami, że czuje się, jakby siedział w składnicy złomu, oraz że nieznośny ruch panujący w domu szybkimi krokami popycha go do grobu. Pani Helena udała, że nie rozumie, o co chodzi, uśmiechnęła się, włożyła kostium kąpielowy i poszła nad jezioro. Łukasz z ojcem dotrzymali jej towarzystwa.


Nad plażą z ogłuszającym łoskotem przeleciał helikopter. Z otwartych drzwi kabiny wychylały się sylwetki dwóch mężczyzn w mundurach, z lotniczymi kaskami. Oni tez szukają spodków — pomyślał Łukasz. Wszyscy ich szukają. Może poza jednym panem Kutynią. Gdzie też ci kosmici siedzą?

Pytanie na razie musiało pozostać bez odpowiedzi.

Łukasz odpoczywał po długiej kąpieli. Oparł się plecami o przyniesiony przez wodę pniak i obserwował pływackie wyczyny pani Heleny i ojca. Oboje wracali właśnie, po dalekim rajdzie. Niebawem dopłynęli do przybrzeżnej płycizny i stanęli na nogach.

— Bosko! — zawołała mama Miry i Pawła. Była lekko zdyszana, ale uśmiechnięta i szczęśliwa.

— Boo — o–osko! — potwierdził jej towarzysz. Łukasz zdziwił się. Kiedy tata był z czegoś nadzwyczaj zadowolony, mawiał: bardzo przyjemnie. Albo bardzo miło. A dzisiaj nagle „bosko”? Nawet „boo — o–osko!”

— Jeszcze raz? — rzuciła zachęcająco pani Helena.

— Pytanie! — ojciec pochylił się i szybkimi wymachami ramion wygarniał na niespodziewającą się napaści kobietę potężne kaskady wody. Mama Miry i Pawła natychmiast oddała mu pięknym za nadobne.

Jak dzieci — przemknęło chłopcu przez głowę. Nigdy dotąd nie widział ojca w takim nastroju. Jego twarz zrobiła się nagle młoda. Był swobodny i rozbawiony. Ba, wręcz rozbrykany. Łukasz próbował sobie przypomnieć, jak to bywało dawniej, na wakacjach, które spędzali z mamą. Ojciec bawił się z nim, brał go na ciekawe spacery, razem pływali, chodzili na grzyby, palili ogniska Ale nigdy nie zachowywał się tak jak dzisiaj. Ani razu tak się nie śmiał i nie wołał „boo — o–osko!”

— Dosyć tego, próżniaku! — zakrzyknęła pani Helena.

— Płyniemy?

— Płyniemy! — Ale teraz już tylko wzdłuż brzegu, dobrze? Jestem trochę zmęczona. Starość nie radość, a w dodatku brak mi treningu. Moglibyście zostać bez kucharki.

— Przynajmniej naleśniki byłyby lepsze — po tej okrutnej odpowiedzi ojciec Łukasza zatoczył jednak pośpiesznie koło i dołączył do „zgrzybiałej” pływaczki, która w tej chwili wyglądała jak niewiele starsza siostra własnej córki.

Chłopiec znowu został sam. Ciągnęło go do wody, a równocześnie nie chciało mu się ruszać z miejsca. Tak cudownie cicho…

Helikopter zniknął za wzgórzami i stał się niesłyszalny. Jak okiem sięgnąć, ani jednej łódki, ani skrawka żagla. Tak samo jak wczoraj.

Cicho. A jednak coś człowiekowi nie daje spokoju.

Gdzieś tutaj, niedaleko, tkwi rozwiązanie tajemnicy, największej, z jaką kiedykolwiek ludzie mieli do czynienia. Może za tą kępą drzew na prawo, może pod sterczącym nad wodą głazem, za którym zniknęły głowy ojca i pani Heleny. Albo w najbliższym lasku. Kosmici. Pierwszy raz nie tylko pokazali się, ale zechcieli również przemówić. Do wszystkich, nie do jakiegoś jednego wybrańca, mieszkającego na uboczu, o którym potem czytało się w gazetach ironiczne artykuliki i któremu nikt nie wierzył. Przylecieli, żeby zaprzyjaźnić się z ludźmi, jeśli ci im się spodobają. Alauda wyraźnie to powiedział…

Tak. Ta cisza nie jest tak błoga, jak by się chciało.

Łukasz odniósł nagle wrażenie, że słyszy nadąsany głos Pawła i złośliwe przycinki Miry. Tu obok, w tym pięknym domu, zasłoniętym przez zielone zbocze. Nieco dalej rozbrzmiewają inne głosy. Kapelusznika, Plujka, zatroskanego gajowego, rechoczącego obcokrajowca, pana Kutyni, obu dziennikarzy, domniemanego szantażysty, eleganckiego profesora i jego niesfornego asystenta, pomylonego ufologa, energicznego majora, naczelnika gminy. Do tego dochodzi słaby głos męża chorej kobiety, zagłuszany przez nachalne nawoływania sprzedawców ryb, placków, kiełbasy, napojów firmowych, słodkiej waty, pamiątek, rurek z kremem, lodów… czego tam jeszcze. Nagle wszystkie te dźwięki toną w chóralnym krzyku. Tłum pędzi na Wzgórze Spodków. Biegnie do przystani. Napełnia wrzawą ustronną dolinkę. Wraca pod szkołę i domaga się komunikatów. Powietrze nad jeziorem i lasami jest sine od spalin.

Z kim właściwie kosmici mieliby się w Górku zaprzyjaźnić? Z dziadkiem Klemensem… Tak, na pewno. Z ojcem, z panią Heleną, z gajowym… może jeszcze z majorem, naczelnikiem, niechby ostatecznie z owym niefortunnym dziennikarze, ufologiem, nawet z człowiekiem bez legitymacji, bo koniec końców okazał się zupełnie do rzeczy. Ale czy tłum by im na to pozwolił? Jednym i drugim? Każdy chciałby i c h mieć tylko dla siebie, żeby załatwić z nimi własne sprawy i interesy.

Im dalej, tym więcej głosów. Do Górka nie wpuszczają już nowych przybyszów. Gdzieś na obrzeżach wsi zrobili dla nich pola namiotowe. Tam dopiero muszą się dziać niesamowite sceny! Przecież ci nieszczęśnicy, którzy tam koczują, nie mogą bodaj popatrzeć na słynne jezioro, gdzie lądowały spodki. Nie słyszą Alaudy. Są zawiedzeni i wściekli. Łatwo to sobie wyobrazić.

Jeszcze dalej są miasta, miasteczka i wsie, pełne ludzi, łapczywie sięgających po gazety, słuchających radia, oglądających dzienniki telewizyjne. Choćby nie chcieli, muszą teraz myśleć o Ziemi i o gwiazdach. Równocześnie mają swoje zwykłe kłopoty, zarabiają pieniądze, naradzają się, podróżują, pracują, jak na przykład ojciec Miry i Pawła. Potem są granice. — Potem inne państwa, kontynenty. Potem świat… Potem kończy się świat… Właściwie, co to znaczy: „kończy”? Człowiek był na Księżycu, wysyła aparaty na dalekie planety, przez ogromne teleskopy podgląda gwiazdy. Na pewno niejeden astronom widział już na niebie ojczyznę Alaudy, tylko o tym nie wie…

Myśl Łukasza odbyła gigantyczną podróż od brzegu jeziora, przez dom państwa Piotrowiczów, centrum oraz przedpola Górka, przez kraj, Europę, świat, Księżyc, planety, do najodleglejszych zakątków kosmosu i z powrotem. Znalazłszy się na powrót w punkcie startu opadła jednak, jakby ze zmęczenia. Chłopcu prześwitywało w głowie, że coś z tego wszystkiego powinno wynikać, ale ani rusz nie mógł się zdobyć na wysiłek, żeby uporządkować okruchy układanki, rozrzucone w jego umyśle i wyobraźni. To pewnie z powodu upału — usprawiedliwił się w duchu.

Dzień był istotnie upalny. Piasek na brzegu parzył stopy jak popiół z ogniska. Najlżejszego tchnienia wiatru na ziemi. Najmniejszego obłoczka na niebie.

Znowu odezwał się helikopter. Nadlatywał wolniutko nad wodą, trzymając się linii brzegu. Być może jego załoga wypatrywała teraz śladów, które pozwoliłyby jej ustalić miejsce, gdzie kosmici wychodzili na plażę.

W górze zagrzmiało. Prąd powietrza bijący z potężnego śmigła zmarszczył powierzchnię wody. Ławica malutkich rybek błysnęła jak rój żywych, sprężystych igiełek i zniknęła w głębinie.

Łukasz posiedział jeszcze chwilę, po czym podniósł się i powoli ruszył przed siebie. Helikopter malał w oczach. Wracała cisza. Chłopiec nie zatrzymując się wszedł do wody, a kiedy sięgnęła mu do pasa, wyciągnął ramiona i dał nurka. Po chwili wypłynął i rozejrzał się. Zza owego głazu, który zwisał z brzegu jak naturalna kamienna trampolina, wychynęły właśnie dwie znajome głowy.

— Hop! Hop! — zabrzmiał nieco przytłumiony głos ojca. Łukasz odpowiedział. Woda była cieplejsza niż przed obiadem, ale wciąż cudowna. W ogóle całe te wakacje mogłyby być naprawdę cudowne…


Lipcowe dni są długie. Pani domu przeciągnęła swoje pływackie igraszki, w wyniku czego kolacja była gotowa później, niż nakazywały obowiązujące w rodzinie zwyczaje. Swoje niezadowolenie z tego powodu najdobitniej okazywał Paweł. On z kolei pojawił się wcześniej, niż można się było spodziewać. Był bardziej niż kiedykolwiek skory do opryskliwych odpowiedzi, rozdrażniony, a przy tym jakiś niespokojny. Kręcił się po pokoju, wzruszał ramionami, potrząsał głową i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wrócił w idealnie czystym ubraniu, co świadczyło, że piec wypalający skarby był tego popołudnia nieczynny, albo że go do niego nie dopuszczono. Ale właściwie dlaczego miano by go nie dopuszczać? Jak spółka, to spółka…

Po kolacji ni stąd, ni zowąd wziął z szafki kieszonkową latarkę i oświadczył, że idzie do lasu.

— Teraz? — przestraszyła się mama. — Niedługo zrobi się ciemno!

Pośliźniesz się gdzieś, upadniesz…

— Ee! Równie dobrze i tu mogę spaść ze schodów.

— Co racja, to racja — powiedział dziadek Klemens. — Idziesz sam? — spytał naiwnie.

— A niby z kim?

Wiadomo z kim — pomyślał Łukasz. W gruncie rzeczy nie miałby nic przeciwko temu, żeby także wziąć latarkę i pójść razem z Pawłem. A jeszcze lepiej troszeczkę za nim i zobaczyć jak też on wespół z Plujkiem i jego ojcem znajdują ślady i jak zdejmują ich odciski. Tak właśnie tamtego pierwszego wieczoru musiał deptać Kapelusznikowi po piętach ufolog w krótkich spodenkach. Pewnie niczego wtedy nie podpatrzył, skoro następnego dnia nie przejawiał już najmniejszego zainteresowania pustym stołem obok kiosku z pamiątkami, tylko szukał na własną rękę… A raczej na własne baranie kopytko. No, pięknie, ale nie można przecież teraz z głupia frant powiedzieć:,Ja także idę”. Paweł burknąłby zaraz, że nie jest niańką albo coś w tym rodzaju. A wyjść tuż za nim nie wypada. Pomyśleliby… Kto wie, co by sobie pomyśleli. Zwłaszcza Mira.

— Przynajmniej wróć szybko — pani Helena skierowała tę prośbę do pleców syna, które właśnie znikały za drzwiami. Plecy odpowiedziały pogardliwym ruchem.

Łukaszowi wpadła do głowy szczęśliwa myśl.

— Jutro ja wybiorę się wieczorem na spacer. Dobrze, tato? — zagadnął z niewinną miną.

Ojciec spojrzał na niego niepewnie.

— Dlaczego by nie — rzekł dziadek Klemens. — Każdemu wolno pomarzyć przy świetle księżyca, z dala od kosmitów i krewnych. Zwłaszcza tych ostatnich. Wiecie co — zmienił temat — obejrzymy dziennik.

A nuż pokażą reportaż z Górka — wstał i włączył telewizor.

Łukasz tryumfował. Wprawdzie dzisiaj nici z detektywistycznej wyprawy, ale za to jutro nic go nie zatrzyma, choćby sto Pawłów wyszło sekundę wcześniej. Powie po prostu: „Przecież wczoraj mówiłem”… i nikt nie będzie się dziwić. A teraz rzeczywiście warto popatrzeć i posłuchać. Wywiady z profesorem Turbo, przedstawicielem wojska i naczelnikiem gminy zostały na pewno nadane już wczoraj, ale przecież dzisiaj Alauda odezwał się znowu. A może naukowcy wywnioskowali już coś ze śladów, które poddają takim skrupulatnym badaniom?

— Jeśli mówili coś o Górku, to na samym początku — zauważyła z powątpiewaniem pani Helena. — Ostatecznie, chodzi o kosmitów…

— Jeśli w ogóle powiedzą coś o Górku, to na samym końcu — rzekł dziadek Klemens. — Tuż przed prognozą pogody albo nawet po niej. Ostatecznie, chodzi zaledwie o kosmitów.

Łukasz pomyślał, że obawy pani Heleny nie są bezpodstawne. Kiedy dziadek wpadł na pomysł włączenia telewizora, dziennik nadawano już od dziesięciu minut.

— Mnie i tak nie powiedzą więcej, niż sama widziałam — wycedziła Mira wlepiając oczy w ekran. Przy kolacji błysnęła wybornym apetytem, ale niestety głowa bolała ją nadal. Oświadczenie tej treści złożyła natychmiast po opuszczeniu swojego pokoju. Spotkało się ono z powszechnym ubolewaniem, a mama pobiegła po termometr, który jednakże pacjentka ze wstrętem odtrąciła.

Nienagannie ubrana para spikerów informowała właśnie telewidzów o tym, co wydarzyło się w świecie. Zmieniały się obrazki, zmieniały się słowa: Wojna tu. Wojna tam. Walki w Libanie. Bomby podłożone przez terrorystów. W Afryce susza. Dzieci umierają z głodu. Żeby zapewnić im dostatek żywności, wystarczyłoby wydać na ten cel jedną tysięczną tych pieniędzy, za które kupuje się śmiercionośne rakiety. Jakieś zakłady chemiczne zatruły powietrze i rzeki. Na dalekich pięknych wyspach policja złapała gangsterów handlujących narkotykami. Królowa w bogatej karecie, otoczona gwardzistami w paradnych mundurach, udaje się do parlamentu, by wygłosić mowę tronową. Nowa moda dla pań i panów…

Łukasz sposępniał i zamyślił się. Nie usłyszał nawet, kiedy, dokładnie tak, jak przewidział dziadek, między wiadomościami sportowymi a prognozą pogody, oddano głos reporterowi w Górku. Ocknął się dopiero wówczas, gdy pan Klemens wyłączył telewizor.

— Powiedział, co wiedział — mruknął dziadek wracając na fotel.

— Przecież mówiłam! — prychnęła Mira.

— Dlaczego on nie wierzy, że tu wylądowali kosmici? — spytała z zadumą jej mama. — Tylu ludzi widziało spodki…

— Kto nie wierzy? Dziennikarz? — zdziwił się Łukasz.

— Nie słuchałeś? — ojciec zerknął na niego podejrzliwie. — Zapytano o zdanie wybitnego specjalistę ze stolicy.

— To jeden z tych, którzy,badają sprawę” — wyjaśnił dziadek Klemens. — Proszę się z nich nie śmiać, bo od jutra ja też zaczynam ją badać. Zaraz rano pójdę dyżurować pod szkołą. Dzisiaj zrobiłem sobie wolny dzień, to muszę go odpracować, prawda? Przy okazji postaram się zamienić kilka słów z o ileż uczeńszym ode mnie panem Turbo. Zresztą i lak mam w Górku coś do załatwienia. Ale chcę iść sam, jasne? — rzucił niespodziewanie. — Muszę zrobić użytek z moich szarych komórek, a one mają zwyczaj pierzchać w nieładzie na wasz widok. Dobranoc — zakończył i zamknął za sobą drzwi.


W panieńskim pokoiku na górze zgasło światło. Za oknem, na ciągle bezchmurnym niebie, migotało mrowie gwiazd. Noc, choć tak pogodna, była ciepła.

Łukasz leżał przykryty do pasa cienkim prześcieradłem i patrzył na ojca stojącego przy oknie. W pewnym momencie spytał:

— Tato, czy oni to widzą? To wszystko…

Czarna sylwetka na tle nieba zmieniła położenie.

— Chodzi ci o to, czy kosmici oglądają nasze dzienniki telewizyjne? — ojciec nie pomyślał o nocy ani o gwiazdach, tylko od razu utrafił w sedno.

— Tak. Dzienniki i to, o czym się tam mówi. I w ogóle…

Ojciec westchnął.

— Być może widzą — rzekł ściszonym głosem. — Ale, wiesz, ja myślałem teraz o tym, że my to widzimy…

Загрузка...