Tato, oni!

Śniadanie przebiegło spokojnie. Byłoby może inaczej, gdyby Łukasz opowiedział o świetlistym słupie z równym przejęciem i równie płynnie, jak wczoraj o ognistych kulach i tajemniczych nieznajomych, ale on zbyt dobrze zapamiętał lekcję. Zaraz rano bąknął coś od niechcenia o lampach na przystani, po czym, stwierdziwszy, że wątpliwości ojca były uzasadnione, to znaczy że oprócz nich dwóch nikt niczego nie zauważył, szybko zmienił temat. Prędzej czy później i tak się przecież dowie co świeciło i co tkwi za wszystkimi wieczornymi przygodami.

Dziadek Klemens odsunął patelnię z resztką jajecznicy.

— „…rozbito mu dwadzieścia jaj do rynki, gdyż na więcej nie chciała przez ostrożność Jagienka pozwolić” — powiedział.

— Cóż to znowu? — Mira czujnie uniosła brwi podejrzewając zaczepkę.

— Cytat z uczonej książki profesora Piotrowicza — orzekł Paweł.

— Nie. Z „Krzyżaków” Sienkiewicza — wyjaśnił pogodnie dziadek, po czym mówił dalej: — Nieodgadnione są ścieżki, którymi chadzają ludzkie myśli. Dlaczego akurat teraz rozkosze podniebienia przypomniały mi o rozkoszach lektury? Ile jaj zjadłby Macko z Bogdańca, gdyby Jagienka była mniej ostrożna? Wyznam wam w sekrecie, że to pytanie dręczy mnie od chwili, gdy w zamierzchłych czasach po raz pierwszy przeczytałem „Krzyżaków”. Ale na tym właśnie polega urok książek, że zostawiają człowieka z pytaniami, na które sam może wymyślać różne odpowiedzi, roztrząsać je, szukać innych, kłócić się ze sobą…

Pani Helena zaśmiała się cicho.

— Co do mnie, nie lubię jajecznicy — powiedziała Mira przeciągając sylaby. — To dobre dla rozbitków albo dla tragarzy.

Jej mama przestała się śmiać.

— Wielka szkoda — zafrasował się dziadek Klemens. — Zauważyłem, że jajecznica znakomicie służy moim szarym komórkom. Potężne umysły nie potrzebują, naturalnie, takiej podniety więc niechęć niektórych moich bliźnich muszę przyjąć z pokorą. Ale ja jestem zaledwie prostym, starym belfrem… a pragnąłbym podczas wakacji napisać przynajmniej jeden rozdział nowej powiastki, żebyście znowu mogli czegoś nie przeczytać.

Klemens Piotrowicz był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Był także znanym autorem książek, w których lekko i arcyciekawie przedstawiał historię prawa, poczynając od starożytnych Sumerów, a kończąc…

Nie wiadomo na czym, ponieważ pisał nadal i stale sięgał do innej epoki lub innych ludów. Mogłoby się wydawać, że w dziejach mieszkańców Ziemi nie ma nic nudniejszego nad ustawy i paragrafy, jednak pod piórem dziadka Klemensa paragrafy zachowywały się jak żywi ludzie, natomiast kodeksy oraz ustawy nabierały dramaturgii rycerskich wypraw przeciw wszelkiej nieprawości. Ojciec Łukasza przeczytał kiedyś synowi fragment szkicu o Hammurabim, zwycięskim królu Babilonii, ale przede wszystkim prawodawcy, i chłopiec musiał przyznać, że była to lektura trudna, lecz porywająca. Zresztą, mniejsza o Hammurabiego. Dość, że książki profesora Piotrowicza cieszyły się ogromną popularnością i że przyniosły ich autorowi zasłużoną sławę oraz niemało pieniędzy. Łukasz wiedział, że to właśnie za te pieniądze został kupiony i wyposażony dom w Górku.

Wiedział też, że dziadek Klemens urządzenie tego domu i gospodarowanie w nim pozostawił swojemu synowi, ojcu Miry i Pawła.

— Skoro mówimy o kuchni, chciałbym wam coś zaproponować — pan Klemens powiódł wzrokiem po obecnych, zatrzymując się dłużej na twarzach wnuczki i wnuka. — Dlaczego mamy tu zbijać bąki wszyscy, z wyjątkiem naszej kochanej gospodyni? Posłuchajcie. Śniadania i kolacje będziemy przygotowywać na zmianę, codziennie kto inny. A obiady zamówimy w sąsiedztwie, u tej pani, która prowadzi pensjonat. Na pewno się zgodzi. Co wy na to?

— Przecież mama lubi gotować — powiedziała niechętnie Mira.

— Wolę jeść suchy chleb, niż patrzeć stale na zegarek, żeby się nie spóźnić do jakiejś baby — poparł siostrę Paweł. — Ani dalej wypłynąć, ani pójść w góry…

— Ciągle się czyta o zatruciach pokarmowych — bąknął pan Marek.

Łukasz i jego ojciec dyplomatycznie milczeli.

Pani Helena uśmiechnęła się do dziadka Klemensa. Ten odpowiedział jej uśmiechem i pokiwał głową. Jego przezorny syn pokręcił się nerwowo, po czym wstał.

— A propos zegarka — burknął, najwyraźniej uznając temat za wyczerpany. — Najwyższy czas, żebym się zaczął zbierać. Muszę jeszcze wpaść do instytutu, a potem popracuję w domu. No to, tego…

— Przyjedź do nas przynajmniej na dwa tygodnie — poprosiła pani Helena. — Odetchniesz, popływasz sobie…

— Rzeczywiście. Nie mam nic innego na głowie, tylko myśleć o pływaniu! Niczego nie rozumiesz, moja droga.

— Widzisz, Helu — ucieszył się dziadek. — Jeszcze jedna rzecz, która nas łączy. Oboje niczego nie rozumiemy.

Ale pan Marek nie słuchał. Zmarszczył brwi i wbił wzrok w ojca Łukasza.

— Rafale — zaczął wreszcie. — Ten punkt w sprawozdaniu…

— Dzień dobry — przerwał młody głos.

— Dzień dobry — zawtórował drugi, jeszcze młodszy.

Wszyscy odwrócili się w stronę werandy.

— A, to wy! Dzień dobry! — odpowiedziała serdecznie pani Helena. — Chodźcie, usiądźcie.

— Nie, dziękuję, musimy lecieć — odrzucił zaproszenie piegowaty chłopiec z rudymi włosami. — Mama kazała tylko spytać, czy czegoś nie trzeba? Sera nie zdążyła zrobić, bo ciągle coś się dzieje. Mleko przyniesiemy później. Teraz idziemy do ojca. Całą noc chodził z jakimiś dyrektorami. Przyjechali nawet z Warszawy. Nic, tylko szukają i szukają… Ale jak pójdą nad wodę, to to się pokazuje w lesie, a jak są na górze, to znowu muszą zbiegać na brzeg.

— Tato ma kręć—ka — uzupełniła mała, pyzata dziewczynka.

— Nie „ma krę—ć–ka” — zaśmiał się chłopiec — tylko powiedział, że dostaje już kręćka z tego wszystkiego. Żartował — wyjaśnił, żeby nie było nieporozumień.

— Podziękujcie mamie — odezwała się pani Helena — i powiedzcie, że prosimy o to co zwykle, tylko trochę więcej. Nasza gromadka stała się nieco liczniejsza. Czego szuka twój ojciec?

— Co się pokazuje? — nie wytrzymał Łukasz.

— No, przecież…

— Najmocniej przepraszam. Można na sekundę? — powiedziała zza framugi głowa nowego przybysza. Zaraz po niej ukazała się cała reszta, w osobie przysadzistego mężczyzny w średnim wieku, z plackowatą łysiną.

— Prosimy — rzekł bez entuzjazmu dziadek Klemens.

Łukasz jęknął w duchu.

Natręt, który pojawił się tak bardzo nie w porę, stanął kilka kroków za progiem i zaczął recytować:

— Dzień dobry, panie profesorze. Dzień dobry pani. Dzień dobry, panie doktorze. Dzień dobry panu. Dzień dobry dzieci.

— Dzieci, przywitajcie się — powiedziała z naciskiem Mira, spoglądając życzliwie na rudego i jego małą towarzyszkę. — To syn i córka pana gajowego — trudno było jaśniej dać do zrozumienia, że poza wymienionymi żadnych innych dzieci tu nie ma. Dzieci się nie przywitały, ale mężczyzna, którego Mira przedstawiła jako pana Kutynię i tak obdarzył je swym zainteresowaniem.

— O, my się przecież znamy! — zawołał. — Wasz ojciec obiecał znaleźć mi w Górku parcelę albo domek. Oczywiście, nic z tego… — westchnął wodząc zazdrosnym wzrokiem po pokoju pełnym cennych wspaniałości.

— Jeśli dobrze pamiętam, rok temu oglądał pan jakieś wolne budynki, podobno ładnie położone? — spytała pani Helena.

— Tak, ale to nie to. Nie to — słowom towarzyszył lekceważący gest. — Przyjechała żona, zobaczyła, potem przyprowadziłem ją tutaj… Oczywiście nie wchodziliśmy do środka… — podkreślił pośpiesznie — no i powiedziała, że albo taki jak państwa Piotrowiczów, albo żaden — człowiek nie posiadający domu zaśmiał się boleśnie i umilkł. Korzystając z tego Łukasz powtórzył bardzo głośno:

— Co się pokazuje?

Zapadła cisza.

— W podobnych sytuacjach pokazuje się zwykle coś, czego nie pokażę, żeby nie zostać posądzonym o złe wychowanie — rzekł Paweł patrząc przez sufit w niebo. — Potrzebne są czoło i palec…

Musiało minąć trochę czasu, zanim Łukasz mógł podjąć próbę naprawienia efektu, jaki osiągnął.

— Bo… bo… — odchrząknął. — Właśnie była mowa o tym, że pan gajowy czegoś szuka…

— Szuka? — podchwycił z błyskiem w oczach łysy. — Naprawdę?

To dobrze. To bardzo dobrze. A gdzie szuka?

— Tato ma krę—ć–ka — wyjaśniła dziewczynka.

Łukasz poczuł się uratowany.

— Właśnie do niego idziemy — powiedział rudy. — Jak nie biega nad jeziorem albo po górach, to siedzi u naczelnika gminy. Naczelnik urzęduje teraz w szkole. Ludzi tam tyle, że nie można się przepchać.

— No właśnie! — zawołał z rozpaczą bezdomny. — Potrzebna mi była jeszcze tylko ta awantura! Ale pójdę z wami, dzieci. Pójdę. A nuż wśród tylu ludzi znajdzie się ktoś, kto potrafi mi pomóc. Do widzenia, panie profesorze, do widzenia pani… Jeśli wolno, wpadnę kiedyś znowu, żeby choć popatrzeć. Oczu nie można oderwać…

— Do widzenia — odrzekła grzecznie pani Helena, ale w drzwiach nie było już nikogo.

Dziadek Klemens pochwycił pytające spojrzenie ojca Łukasza.

— Nazywa się Kutynia, jest zastępcą dyrektora jakiegoś przedsiębiorstwa i przyjacielem mojego syna.

— Zaraz przyjacielem! — obruszył się pan Marek. — Jego firma załatwia naszemu instytutowi dostawę odczynników, bez których musielibyśmy przerwać bardzo ważne prace. To wszystko.

— Jeśli tak handluje odczynnikami, jak domkami letniskowymi, to obawiam się, że wkrótce na drzwiach waszego instytutu pojawi się napis: zamknięte z powodu naiwnej wiary w Kutynię.

— Przepraszam! Co w tym złego, że ktoś chce mieć domek?

— W zasadzie nic — przyznał pan Klemens. — Ale on mógł mieć już w Górku dziesięć domów. To za blisko drogi, to za daleko, to brakuje paru pokoi, to miejsca na garaż…

— Ma pieniądze i chce za nie kupić coś porządnego.

— Skąd on bierze te pieniądze? — rzuciła pogardliwie Mira.

— Pewnie ma bogatego ojca — podsunęła nieśmiało jej mama.

Dziadek Klemens uśmiechnął się mimo woli, ale natychmiast spoważniał.

— Rodzice Andrzeja, tego co był u mnie niedawno, wyglądają jak ostatnie ofiary, a właśnie kupili synowi komputer — Paweł nie podzielał niechętnej opinii dziadka oraz siostry o Kutyni i jego niezaspokojonych pragnieniach. — Przyjaźnią się z ministrem…

— Wiceministrem — poprawił pan Klemens.

— Wszystko jedno. Razem pojechali na wakacje do Grecji…

Łukasz przestał słuchać. Nie pojmował, dlaczego nikt nie interesuje się tym, co najważniejsze. Wczoraj nie widzieli tajemniczych świateł, zgoda, ale dzisiaj nie mogli nie usłyszeć, co mówił syn gajowego, a nawet Kutynia. Ważni przybysze ze stolicy, całonocne poszukiwania w górach i nad jeziorem. Coś się pokazuje. Tłum. Zamieszanie. Awantury. A oni tu rozmawiają o domkach, o pieniądzach, o komputerach i o znajomościach… Tymczasem nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w Górku dzieje się coś niezwykłego.

— Tato — odezwał się cicho — chciałbym pójść nad jezioro. Dobrze?

Ojciec otworzył usta, ale ubiegła go pani Helena:

— Naturalnie. Musisz zobaczyć naszą plażyczkę, przystań, rozejrzeć się po Górku. Taki ładny dzień. Mira i Paweł pójdą pewnie z tobą? — uśmiechnęła się zachęcająco do swoich pociech.

— Teraz, zaraz po śniadaniu? — skrzywiła się piękniejsza połowa rodzeństwa. — Ani mi się śni.

— A niby z jakiej racji ja miałbym się rozglądać po Górku! — Paweł wzruszył ramionami.

— Dziękuję, pójdę sam… — Łukasz starał się nie okazać zadowolenia.

Być może, gdyby Mira…

— Panie Rafale, skoro moje dzieci są aż tak znudzone życiem to niech pan przynajmniej towarzyszy synowi — powiedziała ciepło pani Helena. — Chętnie podjęłabym się roli przewodniczki, ale muszę zajrzeć do sklepu, a potem pourzędować w kuchni.

— Jeśli chodzi o mnie, będę pływać, żeglować, zdobywać szczyty, palić ogniska i wdrapywać się na drzewa, tylko jeszcze nie dzisiaj — zastrzegł się wesoło dziadek Klemens.

— No cóż… — zaczął ojciec Łukasza, jednak i tym razem nie pozwolono mu skończyć.

— Wszyscy będziecie tu spacerować, pływać, wdrapywać się i tak dalej, ale ja przed wyjazdem muszę porozmawiać z Rafałem — zdecydował pan Marek. — Wspomniałem o pewnym punkcie w sprawozdaniu, zanim napatoczyły się te dzieciaki gajowego. Potem gadaliście wszyscy tak, że nie mogłem zebrać myśli. Chodź, chodź…

Za ojcem Łukasza cicho zamknęły się drzwi sąsiedniego pokoju.

— Nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre — powiedział szybko pan Klemens. — Dwie godzinki wytchnienia od bliźnich dodadzą ci apetytu.

— Obiad będzie o drugiej — uściśliła pani domu. — Aha, gdybyś chciał pójść do Górka, to idź albo szosą, albo dołem, wzdłuż jeziora — przypomniała sobie. — Inaczej przejść nie można. Na stoku, między nami a wsią znajduje się kolosalne zwałowisko porzuconych elementów budowlanych. To prawdziwy, wielopiętrowy labirynt i straszna pułapka. Wystarczy jeden nieostrożny krok, żeby zepchnąć na siebie betonowe płyty albo ugrzęznąć jak w studni. Pamiętaj, że to zwałowisko trzeba omijać z daleka. Zawsze wszystkich o to proszę. Tam naprawdę można połamać nogi albo napytać sobie jeszcze gorszej biedy. Nie zapomnisz?

— Nie zapomnę — przyrzekł Łukasz. — Dziękuję. Przepraszam — dodał i wyszedł.


W świetle dnia wąwóz, który późnym wieczorem sprawiał wrażenie posępnego tunelu, i w którym co krok czyhały niespodzianki w postaci tajemniczych nieznajomych, w świetle dnia zmienił się nie do poznania.

Po prostu polna droga rozcinała niewysoki garb zbocza spadającego ku brzegowi jeziora.

Łukasz postanowił zejść na plażę, skręcić w stronę przystani, a potem odnaleźć ową szkołę, o której wspomniał syn gajowego. Jeśli nie wcześniej, po drodze, od spotkanych ludzi, to tam już na pewno dowie się wreszcie, co tu w trawie piszczy.

Przeszedłszy kilkanaście metrów po coraz bardziej stromym stoku przystanął i obejrzał się. Nie było stąd widać ani grzbietu wzniesienia, ani tym bardziej biegnącej nim szosy. Za to dom Miry i Pawła stał się wyższy i niedostępny. Wyraźnie górował nad okolicą. Chłopca ogarnęło nagle zdziwienie, że tam był, spędził tam noc i ma tam zostać na całe wakacje. Dom wydał mu się zupełnie obcy.

Dom — tak nazywał go krótko dziadek Klemens. Nasz dom — dodawała miękko pani Helena. Jej mąż używał określenia: „dacza”. Mój dom — mówili i Mira, i Paweł. Oboje nadzwyczaj lubili słówka mój, moja, moje.

Mira — pomyślał Łukasz i szybko zaczął iść dalej. Wakacje. Mira.

Całe wakacje — powtarzał w duchu. Przez jego twarz przebiegł przelotny uśmieszek, a potem ukazał się na niej wyraz przygnębienia. Tak już bywa z niektórymi imionami, że ich dźwięk, choćby zabrzmiał jedynie w wyobraźni, każe się na zmianę uśmiechać i smucić.

Łukasz nie miał złudzeń.

Ten okropny wieczór w Krakowie…

W Krakowie państwo Piotrowiczowie mieszkali także razem z dziadkiem Klemensem i także we własnym domku, na Woli Justowskiej. Łukasz odwiedził ich tam kilka razy, jeśli czekanie w eleganckim holu lub w ogródku, aż ojciec skończy rozmawiać z panem Markiem, można nazwać odwiedzinami. To prawda, pani Helena i dziadek Klemens zawsze odnosili się do niego bardzo życzliwie, ale oboje byli zwykle zajęci, a on przecież miał tam jakoby „swoje” towarzystwo, w osobach Miry i Pawła. Towarzystwo po minucie lub najdalej dwóch znikało pod byle jakimi pretekstami albo i bez pretekstów. Jeśli chodzi o Pawła, działo się to ku obopólnemu zadowoleniu. Natomiast co się tyczy Miry…

Cóż. Mira była rzeczywiście śliczna.

Owego wieczoru ojciec poszedł po fiacika, a Łukasz czekał na niego przed furtką, w sąsiedztwie otwartego okna.

— No, masz, czego chciałaś — dobiegł go ironiczny głos pana Marka. — Pojadą z nami i będą u nas siedzieć bite dwa miesiące. Rafał wziął dodatkowo zaległy urlop. Moje gratulacje!

— To dobrze — powiedział pogodnie dziadek Klemens. — Dostrzegam w nich cechy charakteru, których wyraźnie nie dostaje moim kochanym potomkom. Rzadko, bo rzadko, ale zalety także bywają zaraźliwe. Nie tylko wady. Wiążę z tym pewne ciche nadzieje.

— Cechy charakteru! — zaśmiał się nieprzyjemnie jego syn. — Jeśli ojciec ma na myśli to, że jeden bez popychania nie załatwiłby sobie kalendarza na biurko, nie mówiąc już o lepszym mieszkaniu czy samochodzie, a drugi potrafi z biedą wydukać dwa słowa: przepraszam i dziękuję, to wszystko się zgadza. Jednak ja wolałbym poszukać innych przykładów dla moich dzieci.

— Innych przykładów nie trzeba daleko szukać… — uwaga dziadka Klemensa przeszła bez echa.

— Przecież Łukasz bardzo dobrze radzi sobie w szkole — powiedziała pani Helena. — Jest skromny, ale inteligentny, wysportowany i tylko przybity tym, co stało się u nich w domu. Chciałabym, żeby miał przynajmniej wesołe wakacje. A jego ojciec, jak sam kiedyś mówiłeś, jest doskonałym specjalistą…

— …który woli pitrasić kolacje dla żony i syna… To znaczy teraz już wyłącznie dla syna, niż opracować wyniki doświadczeń i pokazać się z nimi na poważnej, międzynarodowej konferencji — podchwycił z drwiną pan Marek. — Dlaczego nie sposób wydusić z niego pracy doktorskiej?

— Gdyby wcześniej uzyskał doktorat — wtrącił znowu pan Klemens — on byłby teraz twoim zwierzchnikiem, a nie ty jego.

— To jeszcze nie wiadomo… Wy co? Podsłuchujecie!?

Z głębi domu odpowiedział przytłumiony głos Pawła:

— Nie podsłuchujemy, tylko mama wołała na kolację. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami powodowani jedynie delikatnością. Przypadkiem usłyszeliśmy, że zakładacie w Górku przytułek.

Przecięcie wstęgi w lipcu — dorzuciła Mira. — Oczywiście ja, ponieważ chwilowo mam i mamę, i tatę, nie zasługuję na żadne względy.

— Ani ja. Czy będziemy ich codziennie nosić nad jezioro, czy raz na jakiś czas zechcą pójść na własnych nogach?

Łukasz odszedł na palcach spod okna. Ujrzawszy znajomego fiacika rzucił się w jego stronę jak oparzony. Piekły go uszy, szumiało mu w głowie, gardło miał ściśnięte tak, że nie mógł od razu powiedzieć ojcu, co myśli o uprzejmym zaproszeniu państwa Piotrowiczów.

A potem nie powiedział tego już nigdy. Nie podejrzewający niczego ojciec zaczął bowiem z taką ulgą i radością mówić o urokach Górka, że chłopca słowa uwięzły w krtani. Dotąd wszystkie dłuższe wyjazdy organizowała mama. Nagle zabrakło jej i jej przedsiębiorczości. Mijały dnie i widmo lata w mieście stawało się coraz bardziej realne. Łukasz widział, że ojciec z troską myśli o jego wakacjach. Ale cóż. Myślał, martwił się, jednak jakoś nic z tego nie wynikało. Wreszcie do końca roku szkolnego został jeden, ostatni tydzień i wtedy właśnie spadło z nieba to zaproszenie. Łukasz nie mógł, po prostu nie mógł wydusić z siebie, że nie chce.


Uderzył głową o mokrą od rosy gałąź i zatrzymał się ponownie. Zatopiony w gorzkich rozmyślaniach nie zauważył, kiedy zboczył z właściwej drogi. Musiał z niej zejść dobrą chwilę temu, bo teraz otaczały go zewsząd zarośla, przez które nigdzie nie przeświecał najmniejszy skrawek jeziora. Mógł zawrócić, ale nie chciało mu się na powrót wspinać pod górę. Stracił już tyle czasu.

Nie namyślając się dłużej zaczął przedzierać się przez krzaki prosto w dół, trochę na łeb, na szyję. Nagle potknął się o korzeń, usiadł gwałtownie i zjechał na jakaś wąską ścieżynkę, wprost pod płotek, opleciony kolczastym drutem. Podniósł się i przeczytał napis na krzywej tablicy: „Miejsce niebezpieczne. Wstęp wzbroniony”.

Niebezpieczne miejsca nie dla wszystkich są jednakowo niebezpieczne— Łukasz zauważył, że nie on pierwszy odkrył tę prawdę. Nad ścieżką drut był przygięty, a ślady po jego obu stronach zdradzały, że już niejeden śmiałek zlekceważył przestrogę Toteż chłopiec dzielnie przekroczył płotek i poszedł dalej. Przez rzedniejące zarośla zaświeciło jezioro.

Raptem, w ułamku sekundy skończyły się krzaki i skończyła się ziemia. Przed nim nie było nic prócz powietrza, a pod nim kilkunastometrowa przepaść, najeżona kanciastymi głazami, które opływały ciemne wody zatoczki. Łukasz spadając najpierw wrzasnął, potem rozpaczliwie zamachał rękami, potem wrzasnął, potem prawą dłonią trafił na gałąź, potem wrzasnął, potem uczepił się owej gałęzi tak, jak jeszcze nigdy w życiu niczego się nie uczepił, potem wrzasnął, potem, zatrzymany gwałtownie w locie, wykonał iście cyrkowy piruet, potem wrzasnął, no i wreszcie zawisnął bezwładnie niby zwinięty sztandar na cienkim drzewcu. Niżej złowrogo zahurkotały kamienie.

— Trzymaj się! — zawołał ktoś w dole.

Łukasz nie potrzebował zachęty. Udało mu się nawet pochwycić gałąź także drugą ręką. Jednak na wszelki wypadek odkrzyknął.

— Lecę!

— Dobrze, ale za chwilę — nieznajomy drapał się widać gorączkowo w kierunku wisielca, bo dyszał jak staroświecki parowóz. — Jeszcze nie, jeszcze, jeszcze. No, dosyć. Dalej nie wylezę. Ja tez podlegam prawu powszechnego ciążenia. Na co czekasz? Spadaj!

— Jak to, spadaj?

— Przecież już zacząłeś i szło ci to całkiem składnie. Odpocząłeś chwilę, podumałeś o tym i owym, a teraz czas dokończyć dzieła. Puścisz w końcu ten patyk?

Co było robić. Łukasz puścił. Niestety. Człowiek czekający dwa metry niżej z wyciągniętymi ramionami przecenił wytrzymałość oparcia, jakie dawała jego stopom skalista stromizna. Chwycił wprawdzie chłopca, ale zanim zdołał postawić go na nogach zaczął zjeżdżać tyłem, coraz prędzej i prędzej, aż kamienie pod nim ustąpiły miejsca trawie. Dwugłowy kłąb wykonał pełne salto demonstrując światu, jak wygląda walący się wiatrak o ośmiu skrzydłach, i wylądował z impetem na zielonym placyku, gdzie stały dwa namioty, spomiędzy których snuł się apetyczny dymek. Coś szczęknęło, coś chlupnęło, coś się potoczyło.

— A! A! Aaa! — na przekór wszystkiemu, czego można by się spodziewać po kimś, kto właśnie spadł w przepaść, Łukasz zerwał się jak na sprężynie i zaczął biegać w kółko, manewrując rękami w okolicy własnego siedzenia. Ale gdy tylko dotknął wiadomych wypukłości, od razu uciekał z dłońmi i zwiększał tempo.

— Au!!! Aaaa!!!

Jego wybawca pozbierał się również. Usiadł na trawie, skrzyżował ramiona na piersi i patrzył. Młoda, opalona twarz przybrała wyraz życzliwego zainteresowania.

Z niewielkiego namiotu wyczołgał się drugi mężczyzna. Wstał, przeciągnął się leniwie, utkwił wzrok w roztańczonym Łukaszu i spytał:

— Co tu się dzieje?

— Tu? — zdziwił się pierwszy. — Nic. Człowiek wpadł do zupy. Normalnie.

— To tak — zgodził się chętnie nowy. — Nie jest natomiast normalne, żeby w środku nocy ktoś ryczał pod cudzym namiotem jak zarzynany osioł. Hej, ty — podniósł głos. — Wejdź no z łaski swojej do wody i przykucnij. Zamoczysz jeden koniec, to może drugi przestanie wrzeszczeć.

— I jezioro się podgrzeje — dodał z powagą pierwszy. Łukasz zmienił kierunek, pognał do wody, buchnął w nią wzbijając fontannę srebrzystego pyłu i zaczął wykonywać przysiady.

Z namiotu wychynęła głowa następnego obozowicza. Wyciągnął się na brzuchu, położył brodę na łokciach i z marzycielskim uśmiechem obserwował leczniczą kąpiel sprawcy katastrofy, a zarazem jej ofiary. Choć w pewnym sensie sam również miał prawo uważać się za ofiarę. Wszyscy tutaj zostali poszkodowani. Łukasz uprzytomnił to sobie, gdy tylko wrócił na brzeg i zobaczył przewrócony kociołek, plamę rozlanej mlecznej zupy oraz dokładnie rozorane ognisko. Ten widok sprawił, że stanął, jeszcze raz pomacał się po spodniach, następnie otworzył usta, potrzymał je jakiś czas otwarte, po czym bezgłośnie zamknął je na powrót.

— On nie mówi — stwierdził tonem znawcy mężczyzna, który jako ostatni wytknął głowę z namiotu. — Ciekawe.

Pierwszy uznał, że czas opowiedzieć towarzyszom przebieg wypadków.

— Ja byłem tu — pokazał palcem długi pień obok dymiących resztek. — On był tam — wycelował w punkt na krawędzi urwiska, gdzie jeszcze teraz kołysała się długa gałąź. — Wisiał sobie wygodnie, ale darł się, że leci. Co mi pozostało? Niestety mam taką naturę, że na czczo nie łapię sprawnie spadających ciężarów. Toteż obydwaj ślicznie potoczyliśmy się w dół. Nie rozumiem tego młodzieńca. Postanowił zaraz z rana sfrunąć ze skały, jego sprawa. Potem mu się odmieniło. Trudno. Sam niebacznie wyciągnąłem do niego ramiona, więc nie mogę mieć pretensji, że skorzystał z oferty. Ale nikt go nie upoważniał do siadania w naszej zupie i na naszym ognisku. Teraz on jest tu i ja jestem tu, tylko nigdzie nie ma śniadania. Nieładnie.

Łukasz zwilżył językiem wargi.

— Przepraszam — wychrypiał. — Dziękuję.

— Jednak mówi — ucieszył się leżący. — O, znowu! Co? Nie dosłyszałem?

Łukasz powiedział „kwiczoł”, ale za cicho. Głośno powtórzył:

— Przepraszam…


Pięć minut później, otulony kocem, siedział na gładkim pniu i patrzył w chyboczące płomienie. Na kamieniach wokół uporządkowanego ogniska suszyły się jego rzeczy. W rękach ściskał kubek z gorącą herbatą. Wrażenia osiadały wolno w jego pamięci, uspokoił się, fatalna przygoda należała do przeszłości.

Miejsce, w którym się znalazł, było piękne i niezwykłe. Ścieżka prowadząca z Górka brzegiem jeziora, kończyła się ślepo na płaskim, półkolistym podwyższeniu. Od strony lądu zamykała je wysoka, wklęsła skała podsypana piargiem. Z góry kipiały splątane pędy zarośli. Cięciwę skalnego łuku stanowił podcięty brzeg jeziora. Do wody można było skoczyć, jak z trampoliny, wprost z placyku, albo z powrotem zejść przybrzeżną dróżkę na plażę. Tam właśnie Łukasz chłodził sobie niedawno poparzone tyły. Tam także, do połowy wyciągnięta na piasek, spoczywała gumowa łódź z przyczepionym silnikiem. W łodzi leżały płetwy i aparat do nurkowania. Nieco dalej duży kłąb bagaży szczelnie okrywała nieprzemakalna płachta.

Środek ogrodzonej skałami i jeziorem równinki porastała trawa. Na niej ustawiono dwa namioty. W każdym stały po dwa składane łóżeczka, na których leżały nadmuchiwane materace. Przed namiotami wietrzyły się cztery śpiwory.

Łukaszowi bardzo się tu podobało. Podobali mu się także weseli mieszkańcy ustronia, wyglądający na studentów. Najwyższy z nich, chyba dwumetrowy dryblas z czarną wiechą na głowie, nosił, naturalnie, przydomek Mały. Jemu to właśnie Łukasz przerwał przyrządzanie śniadania i on pośpieszył mu na ratunek. Tego, który tak trafnie doradził nasiadówki w jeziorze, nazywano Reksiem. Był on jasnym blondynem o oczach śmiejących się zza drucianych okularów i żółtawych, puszystych wąsach. Trzeci z obozowiczów miał budowę atlety i być może dlatego przezwano go Zefirkiem.

Mały zauważył, że nieproszony gość badawczo rozgląda się po biwaku.

— Widzisz — powiedział — tak sobie tu we trójkę żyjemy. Nie chcemy nic wiedzieć o świecie i o ludziach. Kontemplujemy widoki, oddajemy się marzeniom, leniuchujemy…

W głowie Łukasza zabrzęczał ostrzegawczy dzwoneczek. We trójkę… Hm… Cztery łóżeczka, cztery materace, cztery śpiwory…

— Pewnie nie spadłbym tak głupio z tej skały — zaczął chytrze — gdyby nie to, że bardzo mi się śpieszyło. Przyjechałem wczoraj wieczorem i zaraz zauważyłem, że w Górku jest zamieszanie, że czegoś szukają, że coś się pokazuje i świeci… Co to wszystko znaczy?

Młodzi mężczyźni wymienili spojrzenia.

— Zamieszanie? — powtórzył Zefirek takim tonem, jakby go spytano o niebieskiego wielbłąda.

— Mnie dzisiaj pokazał się anioł bez skrzydeł — rzekł Mały. — Wczoraj Reksio miał więcej szczęścia. Pokazała mu się rusałka, ale zniknęła, zanim się obudził. Można to nazwać zamieszaniem lokalnym i ściśle wewnętrznym. Jednak jeśli chodzi o zamieszanie innego rodzaju, to nie możemy ci służyć żadnymi informacjami. Przykro mi.

Łukasz odstawił kubek, wstał i pozbierał swoje rzeczy. Były już suche.

— Jeszcze raz bardzo przepraszam — ubierał się szybko. — I dziękuję.

— Wpadnij znowu kiedyś — zaproponował uprzejmie Reksio. — Wpadnij, nie znaczy: spadnij…

— Opowiesz nam o cudach, które dzieją się w Górku — dorzucił od niechcenia Zefirek. — Posłuchać można…

— Do widzenia — Łukasz odwrócił się. Czuł, że twarz zaczyna mu płonąć. Piotrowiczowie z obsadzonej drzewami drogi, a potem z parteru swojego domu mogli nie dostrzec tajemniczych kul ani kolorowych świateł. Ale ci tutaj, stąd, spod skały, z wysokiego brzegu, nie. Oni musieli widzieć. Dlaczego udają ślepych? Każdy, kogo się tylko spotka, mówi o jakichś niezwykłych zjawiskach, tylko oni o niczym nie słyszeli.

Dziwne. W letni, gorący dzień, o dziesiątej, Reksio narzekał, że pod jego namiotem ktoś krzyczy „w środku nocy”. Czyżby kładli się także razem z kurami? „Nie chcemy nic wiedzieć o świecie”… Hm…

Co tam! — zreflektował się nagle. Niech sobie robią, co chcą. Niech śpią czterdzieści osiem godzin na dobę, albo chodzą z zamkniętymi oczami i zatykają uszy. Gdyby ich tu nie było…

Nie. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby ich tu nie było…

Wzdrygnął się i przyśpieszył.

Szedł cały czas dolnym skrajem plaży, tam gdzie stopy nie grzęzły w zwilżonym piasku. Skalista kotlinka pozostała daleko w tyle. Zbocze z prawej strony było coraz łagodniejsze. W pewnym miejscu zbiegała z niego stroma, ale wygodna ścieżka. U jej podnóża leżał wyrzucony przez wodę pień, tak gładki, jakby siadywano na nim od czasów pierwszych Piastów.

Kąpielisko państwa Piotrowiczów. Łukasz odgadł to na pierwszy rzut oka. Tą ścieżką zszedłby na brzeg, gdyby nie zboczył z właściwej drogi.

Przeklęty pech. Od godziny byłby pod szkołą. Wszystkie zagadki dawno by się doczekały rozwiązania.

Puścił się biegiem, ale po chwili wrócił do szybkiego marszu. Dystans był jednak nieco za długi, a dzień zbyt upalny.

Wreszcie ominął ostatnią wąską zatoczkę i ujrzał przed sobą przystań.

Przy pomoście tłoczyły się unieruchomione żaglówki. Nikt się nimi nie interesował, nikt nie wypływał na jezioro, nikt się nie kąpał, ani nie opalał. Górek, ponoć pękający w szwach od nadmiaru gości, wyglądał jak wymieciony.

Łukasz wszedł na chodnik, prowadzący do letniej kawiarenki. Po prawej stronie szeroka alejka wiodła w górę, ku szosie. W głębi, na wzniesieniu, stał pawilon handlowy. Jeszcze trochę dalej wyzierał zza drzew płaski dach większego budynku. To pewnie będzie szkoła — pomyślał chłopiec.

Jak okiem sięgnąć śladu żywego ducha. Tylko w kawiarence przy jednym ze stolików siedział pod czerwonym parasolem gruby mężczyzna w kraciastej marynarce. Jedyny w całej okolicy człowiek, którego można było zagadnąć.

Łukasz przekroczył niski płotek, pomalowany na biało, zawahał się, po czym z obojętną miną usiadł, nie za daleko i nie za blisko samotnego grubasa. Ale ten od razu wyszczerzył zęby w szerokim, radosnym uśmiechu i zawołał: — Ojciec cię po mnie przysłał, prawda? Chodź tu bliżej, pogwarzymy sobie, ha, ha, ha! Będę u was mieszkać, wiesz? Miałem pokój w pensjonacie „Rusałka”, ale tam tyle ludzi! Nie mogę cię niczym poczęstować, bo kawiarnia nieczynna. To znaczy niby czynna, tylko nikt nie podaje.

Wszyscy pobiegli do… no, wiesz dokąd, ha, ha, ha!

Łukasz dopiero teraz przypomniał sobie tego człowieka. Wczoraj wieczorem też tak rechotał rozmawiając z milicjantami, którzy kontrolowali samochody. Miał paszport dyplomatyczny. Nie, nie dyplomatyczny. Jakiś inny. Wymieniono wtedy jego nazwisko. John. A dalej? Dalej było prawie po polsku…

— No, chodź tu do mnie! — nalegał wesołek. — Zaraz pójdziemy, nie pali się. Świeci, ale nie pali, co…? Ha, ha, ha! Zaprowadzisz mnie do was, po drodze weźmiemy moje rzeczy, a potem będziesz mógł znowu pobiec do ojca. Słyszałem, że wczoraj nie wróciliście z pustymi rękami? Brawo! A gdzie masz to, co nosisz ze sobą? Zostawiłeś w domu? Pewnie, za dnia i tak nie można się kręcić po tych miejscach, bo ktoś od razu zwąchałby pismo nosem i zaczął wam robić konkurencję. Ludzie to spryciarze, ha, ha, ha!

Łukasz milczał. „Świeci, ale nie pali…” Otóż to. Niemal odruchowo wstał i przysiadł się do gadatliwego cudzoziemca. Nie miał zamiaru wkradać się w cudzą skórę. Postanowił po prostu słuchać.

— Widzę, że nie lubisz darmo mleć językiem — zauważył z uznaniem grubas. — Bardzo słusznie. Biznes to biznes. W interesach lepiej nie mówić nic niż słówko za wiele. Ale ze mną nie musisz być taki ostrożny.

Ja jestem uczciwy kupiec, ha, ha, ha! Za to, co znajdziecie, nikt nie zapłaci wam więcej niż ja. Pod warunkiem, że towar będzie naprawdę ekstra, tak jak obiecał twój tatuś…

Łukasz zaryzykował subtelny uśmieszek. Uśmiech, to tylko uśmiech.

Uśmiechnąć można się zawsze i do każdego. Wszyscy tak mówią.

Dwa uśmiechy, jeden poufały, szeroki i tłusty, drugi chudy i mglisty, zgasły jednakowo szybko, zadając kłam temu, co mówią wszyscy.

— Przyszedłem — odezwał się z tyłu wysoki, niechętny głos. — Tata kazał mi zaprowadzić pana do domu.

Grubas otworzył usta. Jego oczy pobiegły w górę i w dół, w dół i w górę, po czym nagle zrobiły się z nich szparki. Łukasz wstał i daleko odsunął krzesło. Wolał, żeby nic nie zagradzało mu drogi, na wypadek, gdyby trzeba było dokonać gwałtownego odwrotu.

— Ja… — rozpoczął. — Pan… — przerzucił się pośpiesznie. — Ja… Pan… To znaczy, ja przepraszam. Ja nie wiedziałem, czego pan ode mnie chce — trochę oprzytomniał i uznał, że stanął na wysokości zadania. Skutecznie przedstawił się jako głupek. Nie szkodzi, że nie całkiem z rozmysłem. W zaistniałej sytuacji trudno o lepszy manewr taktyczno — dyplomatyczny. Zwłaszcza wobec wytrawnego wyjadacza, mającego jakieś konszachty z ambasadą, który z takim znawstwem mówi o interesach, a który teraz miał prawo poczuć się wystrychnięty na dudka.

Doszedłszy do wniosku, że nic mu już nie grozi, natychmiast odsunął krzesło jeszcze kawałek dalej. Przed nim stał chłopiec spotkany wczoraj w wąwozie. Jego włosy także teraz, kiedy padało na nie słońce, były niezwykle jasne. Niemal białe. Dokładnie jak wieczorem, w świetle reflektorów fiacika. Ich właściciel miał minę też dokładnie taką, jak wczoraj. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że tylko obecność grubasa powstrzymuje go przed splunięciem przez zęby.

Łukasz wycofał się za sąsiedni stolik, po czym wypiął pierś i opuścił kawiarenkę z wyrazem twarzy klienta niezadowolonego z obsługi. Już w alejce, łączącej przystań z centralną częścią Górka, dobiegły go słowa: — To ty miałeś po mnie przyjść? Więc po co ja mówiłem? Zaraz…

Co ja mówiłem? — wbrew swemu zwyczajowi, witając właściwego posłańca tłuścioch nie zarechotał ani razu.

Mówił. Mówił — powtarzał sobie w duchu Łukasz usiłując forsownym marszem nadrobić stracony czas. Tyle że niczego nowego nie powiedział. Co kogo obchodzi, gdzie taki chichotek zamieszka i z kim będzie robić jakieś interesy? Okazuje się, że to coś, czego tu szukają, a w każdym razie czego szuka ten Plujek ze swoim ojcem, można sprzedać i to nie byle komu. Bardzo dobrze. Ale bez porównania lepiej byłoby wreszcie usłyszeć, co właściwie dzieje się w Górku.

Skrzyżowanie spacerowej alejki z główną drogą także zionęło zupełną pustką. Łukasz zatrzymał się, popatrzył w lewo, popatrzył w prawo, popatrzył tam, skąd przyszedł. Ścieżką nad jeziorem oddalają się dwie postacie. Jedna przypomina literę O, druga odwrócony wykrzyknik z białą kropką. Poza tym absolutne bezludzie…

Ni stąd, ni zowąd, w największy, upał, Łukasza przeniknął chłód.

Ciarki przeszły mu po plecach. Przypomniał sobie sceny z jakiegoś filmu.

Nie pamiętał, co to był za film, ale roiło się tam od opryszków, upiorów i najróżniejszych okropności. A rzecz działa się w wymarłym miasteczku…

Kiedy tak stał, z głową pełną mrocznych wizji, usłyszał nagle daleki pomruk zmieszanych głosów. Gwar narastał powoli, chwilę szumiał wysoko, po czym opadł i znowu zrobiło się cicho. Ale nie była to już ta sama cisza co przed chwilą, kiedy w samo południe widział przemykające po pustkowiu złowieszcze cienie. Tu jednak są ludzie.

Głosy odezwały się gdzieś za zakrętem szosy. Szkoła. Naturalnie, tam jest szkoła.

Zapewne dla rozgrzewki Łukasz znowu puścił się biegiem. Ale i teraz nie ubiegł więcej niż sto kroków. Ludzie byli znacznie bliżej, niż się spodziewał. Przynajmniej jeden człowiek. Wyskoczył zza narożnika pawilonu handlowego tak, jakby specjalnie czekał na ten właśnie moment.

Chłopiec wpadł na niego z całym impetem, zatoczył się i gruchnął jak długi, lądując na twardym chodniku.

— Przepraszam — wydyszał od razu, jak tylko udało mu się wstać.

Nieznajomy cofnął się i powiedział z ubolewaniem: — To ja przepraszam. Nic sobie nie zrobiłeś?

— Nic — odburknął machinalnie chłopiec, po czym nagle zrobił krok do tyłu. Nieznajomy nie był tak całkiem nieznajomy. Wprawdzie Łukasz widział jego twarz raz w życiu, w nikłym światełku milicyjnej latarki, ale dobrze ją zapamiętał. A zwłaszcza ten podejrzanie spokojny głos. „Nie mam przy sobie żadnej legitymacji”… Zaraz potem osobnik, który wyrzekł te słowa, musiał udać się do radiowozu. — A! — zawołał teraz Łukasz. Chciał powiedzieć: A, to pan? Puścili pana? — jednak w ostatniej chwili ugryzł się w język. Kto wie? Jeśli ten człowiek uciekł milicji, a teraz ukrywa się, błądząc po wyludnionym Górku? W takim razie mógł wpaść na pomysł pozbycia się niewygodnego świadka. Lepiej mu się nie przypominać. Pozbywanie się niewygodnych świadków, to operacja raczej nieprzyjemna dla tych, którzy mają zniknąć.

— A — przytaknął zbieg i uśmiechnął się bezwstydnie. — Widziałem cię stąd przed chwilą w kawiarence na przystani. Czy coś się tam wydarzyło, że tak szybko przybiegłeś aż tutaj?

Proszę, byłem obserwowany — Łukasz umocnił się w swych podejrzeniach.

— Nic się nie wydarzyło. Co miałoby się wydarzyć? — burknął wzruszając ramionami.

— Właśnie nie wiem. A gdzie twoi przyjaciele?

— Kto?!

— No, ten miły, tęgi pan i chłopiec z takimi jasnymi włosami?

Łukasz zatrząsł się ze złości. „Przyjaciele”, też coś! Już miał wystąpić z ostrą odprawą, kiedy nagle doznał olśnienia. Przecież ten typ chce go tylko pociągnąć za język. Wystarczy spojrzeć na jego minę. A więc proszę bardzo…

Niegdyś wielcy zdobywcy chętnie radzili sobie ze swoimi najgroźniejszymi wrogami w ten sposób, że podstępnie napuszczali ich na siebie.

Dziś tak samo postępują wielcy spryciarze. Plujek i jego ojciec mają powody, by lękać się konkurencji, która mogłaby zepsuć ich wspólne interesy z grubym wesołkiem. Wobec tego należy dostarczyć im takiej konkurencji. Któż lepiej nadaje się do tego celu, niż uciekający przed milicją opryszek? Nie przepuści okazji. Troskliwie zajmie się i Kapelusznikiem, i jego partnerem, a to znaczy, że oni z kolei będą musieli zająć się nim. W efekcie zapomną o takich drobiazgach jak niewygodni świadkowie.

Szatański pomysł.

Łukasz spuścił oczy, by jego ofiara nie wyczytała w nich uczucia dumy i głębokiego zadowolenia.

— To nie są moi przyjaciele — rzekł uprzejmym tonem. — Nawet ich nie znam. To znaczy nie znałem do wczoraj. Tyle tylko że ten gruby pan wziął mnie za kogoś innego i… — tu wiernie powtórzył wszystko, co usłyszał od niesympatycznego wesołka. O jego przeprowadzce, o tym że jasnowłosy i jego ojciec nie wrócili wczoraj z pustymi rękami, ale że mimo to dalej szukają czegoś, co posiadacz specjalnego paszportu chciałby kupić, o sekretnych „interesach”. Mówiąc o Plujku wyjaśnił, w jakich okolicznościach ujrzał go po raz pierwszy. Nie zapomniał nawet o worku i o glinie. A skoro już był przy wczorajszym wieczorze, opisał nadto wylatujące z jeziora ogniste kule i ów przedziwny snop kolorowego światła. Wreszcie wyznał, że jego jedynym pragnieniem jest odkryć w końcu tajemnicę zamieszania w Górku i że poza tym nic, ale to nic go nie interesuje. Ani ludzie z jakimiś specjalnymi paszportami, ani ludzie bez żadnych paszportów, ani czyjeś lepsze lub gorsze interesy.

Wzmiankę o osobnikach pozbawionych legitymacji uciekinier skwitował ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem, ale w ogóle słuchał bardzo uważnie. Kiedy chłopiec skończył, odczekał jeszcze jakiś czas, po czym spytał:

— To znaczy że teraz biegłeś do szkoły?

— Tak.

— Rzeczywiście o niczym nie słyszałeś? Były informacje w radiu i w gazetach…?

— O czym? — ciekawość przemogła w Łukaszu dumę i zadowolenie z siebie. — Nie słuchałem radia — dodał szybko. — Przedwczoraj pakowaliśmy się, a wczoraj jechaliśmy prawie cały dzień.

— Wobec tego chodźmy tam razem — mężczyzna wykonał gest, jakby chciał go chwycić za łokieć. Chłopiec odskoczył. — Nie bój się. Drugi raz cię nie przewrócę.

— Wcale się nie boję.

Chwilę szli obok siebie w milczeniu. Za zakrętem wyludniony Górek nie był już tak całkiem wyludniony. W pewnym momencie usłyszeli głośne plaśnięcie. Ktoś krzyknął.

Obok pawilonu, na małym placyku stała stara ciężarówka, która przywiozła jeszcze starszy drewniany budyneczek z długim oknem, świadczącym o jego handlowym przeznaczeniu. Dwóch mężczyzn usiłowało ściągnąć ładunek na ziemię po pochyłym pomoście sporządzonym z desek. Jedna z nich, widocznie źle umocowana, obsunęła się właśnie i spadła.

Mężczyzna na dole złapał się obiema rękami za nogę i podskakując niezgrabnie na drugiej, chrapliwym barytonem obwieszczał światu, co myśli o takiej robocie. Jego kompan wychylony z platformy ciężarówki ryczał ze śmiechu.

— Mówiłeś o interesach — powiedział obojętnie towarzysz Łukasza. — To dopiero będzie naprawdę złoty interes — wskazał opartą o koła samochodu tablicę z napisem: „Placki ziemniaczane”. — Do Górka walą teraz tłumy… O, następny — po przeciwnej stronie drogi, koło niemal identycznej budki, krzątał się inny kupiec. Zobaczył, że nadchodzący zwrócili na niego uwagę, i zawołał: — Jeszcze zamknięte! Dopiero od jutra! Piwko, lemoniada, napoje — słowu „napoje” towarzyszyło smakowite mlaśnięcie.

Łukasz zatrzymał się jak wryty. Zapomniał, z kim idzie. Zapomniał o swoim diabelskim podstępie. Wiedział tylko jedno. Jego cierpliwość, wystawiana na wciąż nowe i nowe okrutne próby, wreszcie się wyczerpała.

Ostatecznie i nieodwołalnie.

— Proszę pana! — wykrzyknął z rozpaczą. — Ja już nie mogę! — Czemu do Górka walą tłumy?! Co mówili w radiu? Czego tak szukają? Co świeci? Co się pokazuje? No…?

Teraz z kolei człowiek bez legitymacji próbował odskoczyć na bezpieczną odległość, ale nie zdążył. Łukasz chwycił go za ramię i potrząsnął nim jak drzewem, z którego nie chcą spadać owoce.

— No? — powtarzał w zapamiętaniu.

— Puść mnie! Puść, to ci powiem.

Chłopiec na wszelki wypadek potrząsnął nim jeszcze raz, po czym puścił i odstąpił o krok.

— Podnosisz ciężary czy co? — napadnięty odruchowo potarł sobie ramię. — To nienormalne, w twoim wieku mieć taką krzepę

— No?!..

— Zaraz, niech odsapnę. Już, już, dobrze! — przestraszył się widząc, że Łukasz na odmianę robi krok do przodu. — Posłuchaj. Trzy dni temu, w Górku…


Dziadek Klemens zamierzał początkowo spędzić dzień w towarzystwie swoich ukochanych książek, ale pogoda była tak piękna, że parę minut po jedenastej sam zaproponował Mirze i Pawłowi oraz ojcu Łukasza przechadzkę nad jezioro. Nikomu więcej nie mógł jej zaproponować, bo jego syn odjechał już z powrotem do Krakowa, a pani Helena nie wróciła jeszcze z zakupów.

Dom państwa Piotrowiczów leżał co prawda na uboczu, ale o tej porze roku na plażyczce, którą jego sezonowi mieszkańcy przywykli uważać za własną, zawsze spotykało się kogoś, kto przekładał ciszę nad radosny zgiełk panujący w pobliżu przystani. Dzisiaj było tu pusto. Pusto było także na wodzie.

— Spójrzcie — powiedział zdziwiony pan Klemens. — Ani jednej łódki. Dlaczego? Lubię dziewicze jeziora, ale na jeziorze opasanym letniskami powinien panować ruch. Ta cisza ukrywa jakąś tajemnicę.

— Zaraz tajemnicę — prychnął Paweł. — Po prostu w tym roku przyjechały do nas same lenie — zawyrokował. W jego głosie odezwało się jednak wahanie.

— No i co dalej? Przyszliśmy, jesteśmy, bawimy się wyśmienicie, ale nawet najlepsza zabawa nie może trwać wiecznie — zakpiła po chwili Mira. — Drapiemy się z powrotem do góry? Czy też są jakieś inne propozycje?

Ojciec Łukasza westchnął.

— Obawiam się, że zbyt lekko potraktowaliśmy wczoraj opowieść pańskiego syna — zwrócił się do niego dziadek Klemens. — Może w Górku rzeczywiście dzieje się coś aż tak ciekawego, że ludzie zapomnieli o słońcu, plaży i jeziorze…

— Przyleciała dobra wróżka — podchwyciła z przekąsem Mira. — Codziennie między dziewiątą a dwunastą siedzi w kiosku „Ruchu” i spełnia wszystkie życzenia. Cały Górek stoi w kolejce i dlatego tutaj nikogo nie ma.

— Nie, moja droga — zaprzeczył łagodnie dziadek. — Gdyby ta wróżka urzędowała tu naprawdę, oglądalibyśmy teraz zupełnie inny widok. Ilu ludziom zdążyłaby od wczoraj dać to, czego zapragnęli? Czy myślicie, że na przykład jeden pan Kutynia marzy o pałacowej rezydencji? Na pewno nie. Wobec tego już dzisiaj cały brzeg jeziora byłby upstrzony wspaniałymi willami. Oczywiście, bez przerwy dochodziłoby do awantur, ponieważ każdy, komu wróżka już podarowała dom, życzyłby sobie żeby ten jego dom był w okolicy jedyny, najpiękniejszy, niepowtarzalny i żeby nie miał blisko sąsiadów, którzy psuliby mu krajobraz. Zamiast lasów i ogrodów mielibyśmy kolosalny parking, zatłoczony superkrążownikami szos, spalającymi zamiast benzyny wodę. A jeśli mowa o wodzie, to kąpać moglibyśmy się wyłącznie w wannach. Przecież całe jezioro pokryłyby luksusowe jachty. Pomiędzy tym wszystkim przeciskaliby się z trudem mężczyźni w królewskich gronostajach i kobiety z brylantami wielkości dyni, bo jeszcze większe byłyby za ciężkie. Ale czy mieliby zadowolone miny? A o co wy poprosilibyście dobrą wróżkę, gdyby udało wam się do niej dopchać?

— Ee…! — Mira energicznym machnięciem ręki przepłoszyła wyraz rozmarzenia, który odbił się w jej oczach.

— E…! — Paweł odwrócił głowę.

Dziadek zaśmiał się cicho.

— Panie profesorze — rzekł półgłosem ojciec Łukasza — znam ludzi, którzy mieliby także inne życzenia… Przede wszystkim inne…

— Ja też — pan Klemens spoważniał. — Ale ludzie zaspokajają swoje pragnienia również bez udziału wróżek… a świat wygląda tak, jak wygląda. Czy czytaliście kiedyś bajkę, w której dobra wróżka pokazuje się nie jakiemuś jednemu samotnemu wybrańcowi, tylko, dajmy na to, mieszkańcom całej wsi? Albo całego miasta? Albo całej Ziemi?… Prawda, że nie? No więc spróbujcie sobie wyobrazić taką właśnie bajkę. Miro? Pawle? Spróbujecie?

— Ee!.. — prychnęła już bez rozmarzenia Mira.

— Ee!.. — zawtórował jej Paweł. — Mamy wakacje — zaznaczył z naciskiem.

Dziadek pokiwał głową.

— Szkoda. Okazałoby się, że kwestia, o co prosić dobrą wróżkę, aby jej nie postawić w sytuacji bez wyjścia, a sobie zamiast przyjemności, nie napytać biedy, jest bardzo zawiła i wysoce pouczająca.

— Tak… — westchnął ojciec Łukasza. — To prawda. Robimy swoje i bez dobrych wróżek. — Właśnie.

Zaległo milczenie.

Pani Heleny wciąż jeszcze nie było w domu. Nie wrócił także Łukasz.

— Dziadek ma rację — Mira zajrzała do kuchni i wyszła z niej niezadowolona. — Nie ma tu żadnej wróżki. Jest zły potwór. Usadowił się w sklepie spożywczym i kiedy zjadł wszystko, co tam było, zaczął pożerać kupujących. Mama widziała go z daleka, ale pomyślała, że biedak musi być strasznie głodny i sama szybko rzuciła mu się w paszczę.

— To możliwe — rzekł z namysłem dziadek. — Wasza mama rzeczywiście ma słabość do potworów.

— Szczególnie lubi obgryzać kości — Mira uznała, że dziadek nic nie powiedział. — Czy Łukasz nie miał czegoś do załatwienia w sklepie? — spytała przymilnie.

Przez twarz pana Polowego przebiegł króciutki, bolesny skurcz.

— Nie wiem…

— Ani wróżka, ani potwór — ogłosił tonem wyroczni Paweł. — Ktoś kopał żwir i dokopał się do podziemnej rzeki. Powstał kolosalny lej, aż do środka ziemi. Ludzie nosili w workach glinę, żeby go zatkać, ale lej wchłonął wszystkich. Byłem na japońskim filmie…

Słuchacze nigdy się nie dowiedzieli dlaczego Paweł zaczął mówić o japońskim filmie, skoro to właśnie Japończycy robią frapujące filmy o potworach, a nie o kopaniu żwiru, bo w tym momencie z zewnątrz dobiegło ogłuszające wołanie:

— Tato! Tato!

— Widzisz?! — ucieszyła się Mira. — Jednak potwór!

„Potwór” wpadł do pokoju jak bomba, potknął się o dywan, przewrócił krzesło, po czym porwał ojca za rękę i zaczął go z całej siły ciągnąć ku drzwiom.

— Tato! Tato! — dyszał gorączkowo. — To ONI! Wiesz? Wiesz? ONI!!!.. Chodź zaraz do szkoły! Tam jest cały Górek, wszyscy czekają na nowe wiadomości. Przyjechało wojsko! Są dziennikarze, uczeni!

Być może Łukaszowi udałoby się wywlec na dwór oszołomionego ojca, który stawiał jedynie bierny opór, gdyby nie to, że drogę zagrodziła mu pani Helena. Ona i Łukasz spotkali się przypadkiem tam, gdzie dzisiaj spotykali się wszyscy, i razem wrócili do domu. To „razem” polegało na tym, że biedna pani Helena usiłowała nadążyć za galopującym chłopcem.

Chwilę ciszy wykorzystał dziadek Klemens, by prędko zapytać: — Jacy „oni”? Co się dzieje?

Łukasz zaczerpnął powietrza, ale jego z kolei ubiegła teraz mama Miry i Pawła.

— Po prostu oni — powiedziała. Rzuciła na fotel prawie puste Siatki i odruchowo poprawiła swoje śliczne posrebrzane włosy. — Słuchajcie — mówiła z niezwykłym jak na nią ożywieniem — albo ja zwariowałam, to znaczy oboje z Łukaszem ulegliśmy jakiemuś szaleństwu, albo zwariował cały świat dokoła nas. Ale jeśli przypadkiem nikt nie zwariował, to znaczy, że w Górku wylądowali kosmici. Tacy jak na obrazkach, mali, zieloni, skośnoocy. Byli, a przynajmniej jeden z nich był w kilku domach. Mnóstwo ludzi widziało latające spodki. Kosmici. Przybysze z gwiazd. Co wy na to?

Загрузка...