W pułapce

Od progu dobiegło ciche chrząknięcie. Łukasz szybko zamknął teczkę i odłożył ją na miejsce. Unosząc pod powiekami obraz ślicznej, uśmiechniętej twarzyczki, podszedł do okna i zainteresował się krajobrazem. Wiedział, że za jego plecami ojciec kończy swoją skromną poranną toaletę, ale nie odwracał się. Czuł, że jego oczy powiedziałyby więcej, niż pozwalała na to godność piętnastoletniego mężczyzny.

Ale tego poranka myśli ojca biegły własnymi drogami. Chłopiec poczuł nagle na ramieniu lekki dotyk dłoni i usłyszał słowa, wymówione zaskakująco ciepłym tonem: — Pięknie to jest narysowane, prawda? I tak świetnie zgadza się z osobą artystki. Cała He… pani Helena.

Łukasz przełknął ślinę. Przyszło mu do głowy, że gdyby pani Helena sporządziła swój portret, to kto wie, czy na odmianę on nie zdybałby ojca, przeglądającego ukradkiem wiadomą teczkę. Była to przelotna wizja, która zaledwie musnęła jego wyobraźnię. Rzecz jasna, nie zająknął się na jej temat. Coś jednak powiedzieć musiał.

— Bardzo ładna pogoda — rzekł grubym głosem.


Na dole zastali nie znaną im, tęgą kobietę w jasnoszarej, kretonowej sukience, z włosami zawiązanymi cienką chustą. Przy drzwiach czekał na nią piegowaty syn gajowego, który pierwszego dnia po przyjeździe przyprowadził tu swoją małą siostrzyczkę. Okazało się, że tęga kobieta jest jego matką. Wyszła właśnie z kuchni i odprowadzana przez panią Helenę zmierzała ku werandzie.

— Bardzo dziękuję — mówiła mama Miry i Pawła. — Brakowało nam sera, a zwłaszcza jarzyn. W Górku niczego nie można kupić. Ale na przyszłość to ja będę przychodziła do was. Pani ma teraz tyle spraw na głowie… Przecież mąż jest stale poza domem.

— Tato wpadł wczoraj wieczorem, włożył czystą koszulę, powiedział sto razy „koniec świata!”, zjadł pół surowego kartofla, który przypadkiem leżał obok chleba i poleciał z powrotem — oznajmił radośnie rudzielec.

— A ty pomagasz mamie, czy chodzisz z ojcem? — spytała z uśmiechem pani Helena.

— Jak mam chodzić z ojcem, skoro wszędzie muszę ze sobą taszczyć tę smarkulę — odpowiedział chłopiec. — Powtarza w kółko: „Tata ma krę—ć–ka” i nadyma się jak ropucha, bo przypadkiem usłyszała, że kosmici latają okrągłymi spodkami. No to udaje, że jest spodkiem. Wciąga powietrze i przestaje oddychać, tylko macha łapami. Już trzy razy o mało się nie udusiła.

— No właśnie — żona gajowego załamała ręce, ale zaraz uspokoiła się i objęła syna ramieniem. — Prawdę mówiąc, pomaga — spojrzała na piegusa zatroskanym wzrokiem. — Opiekuje się siostrą, nosi ojcu jedzenie, pracuje w ogrodzie. Pewnie że ciągnie go do lasu i do tych wszystkich nadzwyczajności. Wczoraj wymiotło go nagle z domu i musiałam sama iść na łąkę po krowy.

— Wcale nie szukałem żadnych nadzwyczajności — odrzekł niestropiony piegus — tylko chciałem popływać w jeziorze. Znam dobre miejsce, tu, niedaleko. Kiedyś wybierali tam kamień, a teraz jest jakby taka jaskinia bez sufitu. Naokoło skały, nad wodą tez skały i można z nich skakać jak z wieży. Tuż przy brzegu głęboko, że dna nie widać. Nikt tam nie chodzi, bo nie ma przejścia. Ale w tym roku, jak na złość, zajęli to miejsce jacyś turyści. Rozbili namioty, mają łódkę, aparaty do nurkowania, w ogóle wszystko. Spytałem grzecznie, czy szukają kosmitów, a oni na to, że kosmici… Nie, tego nie powtórzę Powiedzieli jeszcze, że badają wodę, czy jest czysta i że wobec tego nie wolno tam się kąpać, bo to zepsułoby im badania. Odszedłem, wlazłem do jeziora gdzie indziej, popływałem pięć minut i wróciłem do domu. A mama zaraz, że nie było mnie pół dnia.

„Niebezpieczne miejsce” — odgadł natychmiast Łukasz. Moi trzej znajomi ze skalnej półki. Ale mnie nic nie wspomnieli o tym, że prowadzą jakieś badania. Przeciwnie, sami posłali mnie do wody, żebym spłukał z siebie zupę. Dziwne…

Pani Helena leszcze raz podziękowała sympatycznej żonie gajowego, po czym ta zabrała syna i poszła. Rzeczywiście musiała mieć teraz niełatwe życie.


Po śniadaniu dziadek Klemens, zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, wybrał się do Górka. Paweł najpierw burknął, że nigdzie nie pójdzie, następnie przez nikogo nie pytany oświadczył, że ma po dziurki w nosie tych ciągłych, nieznośnych „A dokąd?”, „A kiedy?”, „A z kim?”, „A po co?”. Wreszcie z miną człowieka bezgranicznie zmęczonego życiem opuścił dom, znikając na ścieżce skręcającej do wąwozu. Jego mama odprowadziła go melancholijnym wzrokiem, po czym powiedziała, że zamyka się w kuchni, nareszcie jako tako zaopatrzonej, i że nie życzy sobie widowni ani pomocników. Mira zabrała książkę, litrową butelkę coca — coli, której obfity zapas przyjechał z Krakowa w bagażniku poloneza i tak uzbrojona poszła na leżak. Łukaszowi i jego ojcu nie pozostało nic innego, jak tylko udać się nad jezioro.

Wrócili wcześnie, ale nie byli pierwsi. Po dużym pokoju na dole krążył samotnie Paweł. Chodził z kąta w kąt z rękami założonymi na plecach i wyglądał jak wódz, który najniespodziewaniej dla samego siebie przegrał walną bitwę. Był czysty, ponury i zły. Ale bardziej ponury niż zły.

Wkrótce nadszedł pan Klemens a zaraz potem podano obiad. Przy stole najbardziej ożywiona była Mira. Zgubiła gdzieś wyniosłą obojętność dla marnych spraw tego marnego świata i zasypywała dziadka pytaniami. Zaczęła między owocowym chłodnikiem a kurczakiem z sałatą.

— Rozmawiałeś z tym profesorem… jak mu tam?

— Turbo? Rozmawiałem.

— Wyniuchał już coś?

— On nie niucha, tylko bada, poznaje, porównuje, jeszcze raz bada, poznaje, porównuje, po czym czeka pięć lat i wysnuwa wnioski.

— To dlaczego poszedłeś do niego dzisiaj, a nie za pięć lat?

— Chodziłem w sprawie czegoś, co badał pięć lat temu.

— Ee… Kosmici się nie pokazali?

— Czekają na lepszych ode mnie. Wybieracie się po południu do Górka?

— Ee… Dziadku, jak oni właściwie mówią?

— Tak: ap — ap — ap — ap — pokazał pan Klemens kłapiąc dolną szczęką.

— Ee…

W tym momencie na stole ukazały się zapowiedziane kurczaki, co chwilowo uniemożliwiło konwersację. Jednak cisza nie trwała długo.

— Ja pytałam, jak oni to robią, że kiedy mówią, to słychać w całym Górku? — przypuściła nowy atak Mira, wymachując przyrumienionym udkiem.

Dziadek przełknął i powiedział: — Opuść rękę, bo się przestraszę, udławię, umrę i będę cię potem straszyć. Nie wiem, jak to robią, ale nam wystarcza do tego celu jeden mikrofon i kilka głośników.

— A właściwie czemu oni przestali się pokazywać? Na początku ludzie wszędzie widywali spodki, ktoś w nich zawsze siedział, potem były kolorowe kule i światła… Teraz nic, tylko mówią.

Dziadek wyprostował się i spoważniał.

— Wiesz — rzekł powoli, z zastanowieniem — to wcale niegłupie. Właśnie, dlaczego zrezygnowali z prezentowania swoich ogni sztucznych, pojazdów i zielonych, skośnookich twarzy?

— No?

— Być może — pan Klemens zmarszczył brwi — ten poprzedni etap był jedynie wstępem. Chcieli zwrócić na siebie uwagę, ściągnąć tutaj jak najwięcej osób, żeby mieć odpowiednią liczbę słuchaczy. Kiedy im się to udało, kokieteryjne światełka przestały być potrzebne. Z tego by wynikało, że w gruncie rzeczy ważne jest dla nich nie to, czego dowiedzą się o ludziach, a to, co sami mają im do powiedzenia.

— Jak to? — nie zrozumiała Mira. — Przecież wyraźnie oświadczyli, że badają ziemię, że wysyłają te swoje aparaty. Ale jak je wysyłają, skoro od dwóch dni nikt nie widział żadnego ognia ani światła? Takie aparaty się wystrzeliwuje, prawda?

— O to powinnaś zapytać Pawła. On jest tutaj ekspertem od wystrzeliwania. Ja tylko próbuję od czasu do czasu trochę pomyśleć. Niekiedy mi się nawet udaje, czego i wam serdecznie życzę.

— Ee… — Mira odruchowo zwróciła się jednak w stronę brata.

Ten wzruszył ramionami, burknął: — albo się wystrzeliwuje, albo się nie wystrzeliwuje — po czym ostentacyjnie włożył do ust ogromny kłąb kapiącej śmietaną sałaty. Mira straciła dobry humor, skrzywiła się z obrzydzeniem, powiedziała: — wstrętne prosię — i ponownie spojrzała na dziadka.

— A może mają inne powody — podjął ten ostatni, gładko przechodząc do porządku nad kwestią sałaty i prosięcia. — Osobiście pewny jestem tylko jednego. Byłbym szczerze zadowolony, gdyby ci kosmici poszukali sobie miejsca gdzie indziej.

— Co takiego? — wykrzyknęli chórem obecni, z wyjątkiem ojca Łukasza, który swoje „co takiego” powiedział szeptem, oraz Pawła, który zrobił minę, jakby w tym jednym jedynym wypadku był skłonny podzielić opinię dziadka.

Pan Klemens skwapliwie zajął się resztkami kurczaka. Skończył, odsunął talerz, po czym rzekł: — Mam do was prośbę. Możecie ją potraktować jako dziwactwo zdziecinniałego staruszka, ale w przyzwoitych rodzinach ustępuje się zdziecinniałym staruszkom, chociażby dla świętego spokoju. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o naszych kosmitach, trzymajcie się z daleka od wszystkiego, co zalatuje spodkami i ma zielone gęby. Dotyczy to również miejsc, gdzie przeróżnej maści badacze, poszukiwacze, ufolodzy i kombinatorzy… kombinatorzy — powtórzył muskając spojrzeniem czuprynę Pawła — znajdują jakieś ślady. Powiadają, że przestępca wraca na miejsce zbrodni, więc przypadkiem moglibyście się tam natknąć na pobratymca Alaudy, a tego właśnie, tak przynajmniej sądzę w tej chwili, nie życzyłbym nikomu. Dixi. Powiedziałem — postawił kropkę, po czym swoim zwyczajem błyskawicznie przeskoczył do innego tematu, zmieniając ton na lekki, a nawet żartobliwy. — No, dzieci, czas pomyśleć o przyjemnościach. Co do mnie, złożę teraz strudzone ciało na kanapie, a po drzemce pójdę zamoczyć kości w jeziorze. A wy?

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wszyscy byli pod wrażeniem dziwnej prośby pana Klemensa, a zwłaszcza sposobu, w jaki została przedłożona.

Pierwszy ocknął się ojciec Łukasza.

— Powtórzymy wczorajsze popołudnie? — uśmiechnął się do pani domu. — Cudowne jest to wasze jezioro. Naprawdę powinnaś mniej przesiadywać w kuchni, a więcej myśleć o sobie.

— Święte słowa — przytaknął dziadek.

Pani Helena odwzajemniła uśmiech, skinęła głową na znak zgody, a następnie szybko zerknęła w stronę Pawła. Ten nasrożył się, popatrzył na Łukasza, przeniósł wzrok na jego ojca, wydął pogardliwie wargi, po czym wstał i powiedział nosowym głosem: — Ja pójdę popływać. Ale nie będę taplać się w błocie przy samym brzegu. Wezmę ponton.

— Nie masz dzisiaj nic do załatwienia w lesie? — zagadnął życzliwie dziadek.

— Ee… — Paweł wzruszył ramionami i opuścił pokój. Do komórki, w której przechowywano sprzęt wodniacki, wchodziło się z przeciwnej strony domu.

— A ty, kochanie? — mama zwróciła się do Miry.

— Nie wiem. Może później też zdecyduję się na kąpiel. Choć właściwie nie lubię tłoku.

Łukasz pomyślał, że on także nie lubi tłoku, zwłaszcza gdy sam ma być jednym z tych, których jest za dużo. Już chciał oświadczyć, że nigdzie się nie wybiera, gdy nagle przypomniał sobie opowieść syna gajowego o turystach, okupujących najlepsze w okolicy miejsce do kąpieli. Od razu przyszło mu do głowy, żeby odwiedzić mieszkańców nadbrzeżnej jaskini bez dachu, czyli dawnego kamieniołomu. Oni coś kręcą. Pójdzie tam. To będzie ciekawsze, niż siedzieć na piasku i oglądać kwaśne miny Pawła. Przywita się jakby nigdy nic i powie, że chciał im jeszcze raz podziękować. Za to go przecież nie zjedzą…

— Przejdę się trochę, dobrze tato? — spytał. — Potem przyjdę do was na plażę.

Ojciec nie miał zastrzeżeń.


Zbiegał drobnymi kroczkami po zboczu ciesząc się, że jest sam i że czeka go interesujące popołudnie. Oczywiście, dzisiaj nie przedzierał się przez zarośla do pamiętnej tablicy. Postanowił zejść prosto na plażę, a potem skręcić w lewo, to jest nie w kierunku Górka, tylko przeciwnym. Będzie na miejscu za dziesięć minut.

Nie wiedział, że za nim, tą samą ścieżką i w tym samym tempie podąża na palcach drobna postać, która najwyraźniej ma go na oku. Inaczej nie przemykałaby tak cicho od drzewa do drzewa jak leśny, zielony duszek. Co nie znaczy, że ten ktoś był zielony. Wcale nie. Był brązowy i niebieski.

Łukasz mijał właśnie ostatnie zarośla. Pod nimi dróżka spadała raptownie, przecinała kamienisty garb i łagodnie lądowała na wąskiej plaży. Krzaki i młode drzewka zostawały z tyłu. Odsłonił się rozległy widok na jezioro i góry. Tylko sama nadbrzeżna ścieżka była jeszcze zakryta przez wypukłość stoku. Chłopiec przebiegł kilka metrów i nagle zatrzymał się jak wryty. Zaraz potem skoczył do tyłu i w bok, chowając się z powrotem za najniżej rosnącą sosenkę. Następnie ostrożnie rozgarnął gałęzie i jeszcze ostrożniej wysunął głowę. Za sobą usłyszał odgłos, jakby ktoś potknął się o kamień, ale nie spojrzał w tę stronę. Zupełnie go teraz nie obchodziło, co dzieje się za jego plecami.

Brzegiem jeziora szedł w kierunku Górka bardzo wysoki mężczyzna w dżinsach i granatowej marynarce. Marynarka, w taki upał! Naturalnie. Krótkofalówka nie zmieściłaby się w kieszonce sportowej koszuli. Zresztą, ktoś, komu w największy letni skwar nie przeszkadza taka kożuchowata broda, równie dobrze mógłby tu paradować nie tylko w marynarce, lecz i w wełnianej jesionce.

Szpieg? Człowiek w służbie kosmitów? Przebrany kosmita?

Na tego ostatniego dryblas mimo wszystko nie wyglądał. Jego sylwetka i ruchy były zanadto ludzkie. Chyba tym razem pan Klemens się pomylił. Za wcześnie skojarzył sobie obecność brodacza z występami Alaudy. Nie. Jednak szpieg. Prowadził zaszyfrowane pogaduszki ze swoimi kompanami. O „małpach”, o „ptaszkach”, o „ćwierkaniu”. Poczekaj — obiecał mu w duchu Łukasz. — Już ja ci ćwierknę.

Oczywiście, że pójdzie za nim. Na pewno znowu spróbuje przekazać jakieś wiadomości albo odebrać nowe rozkazy. Wyjmie krótkofalówkę i… zostanie schwytany na gorącym uczynku. Wystarczy wrzasnąć. Przybiegnie milicja i będzie po wszystkim. Naturalnie, w domu ani pary z ust. Dzisiaj albo jutro dziadek Klemens znowu włączy telewizor i dopiero wtedy wszyscy nagle usłyszą, że w Górku grasowali nie tylko kosmici. Ten dziennikarz z kamerą zrobi z nim wywiad. Paweł osłupieje. Mira…

A jeśli brodacz akurat śpieszy na jakieś potajemne spotkanie? Tym lepiej. Można by za jednym zamachem nakryć całą bandę tych ptaszków.

Szpieg oddalił się już na tyle, że chłopiec mógł bezpiecznie zejść nad samo jezioro i ruszyć za nim. Na wszelki wypadek szedł kocim chodem miękko stawiając nogi, i tylko kątem oka rejestrował mijane głazy oraz pnie, za którymi mógłby się w razie czego schować. Ale brodacz, jak dotąd, nie obejrzał się ani razu.

Chwilę później na plażyczce pojawiła się brązowo — niebieska postać z dużym ręcznikiem i kostiumem kąpielowym przewieszonym przez ramię. Ale ten ktoś nie przyszedł się kąpać, a nawet jeśli tak, to teraz zmienił zamiar. Kostium i ręcznik spoczęły na piasku, a postać pomaszerowała w ślad za Łukaszem.

Brodacz szedł śmiało, nadal nie oglądał się na boki ani tym bardziej za siebie, a w pewnym momencie zaczął bezczelnie pogwizdywać pod nosem wesołą melodyjkę. Kiedy ujrzał przed sobą przystań, bez wahania skręcił w stronę kawiarenki, pomimo że ta pękała dziś od natłoku gości pod kolorowymi parasolami. Wzgardził wygodnym chodnikiem i brnąc w piachu zmierzał najkrótszą drogą ku pawilonowi handlowemu, którego dach widać było już od dawna na tle drzew otaczających szkołę. Czyżby zamierzał uruchomić swoją krótkofalówkę w tym samym kącie co wtedy? Jakiś niewydarzony szpieg — pomyślał Łukasz z pewnym rozczarowaniem. Wolałby przyskrzynić starego wyjadacza, mistrza w swoim przestępczym fachu. Porządni szpiedzy za każdym razem zmieniają swoje punkty obserwacyjne, miejsca gdzie spotykają się ze sobą i gdzie nadają zaszyfrowane depesze. Naturalnie, lepszy marny szpieg niż żaden, ale mimo wszystko chłopiec trochę zmarkotniał. Taka płotka…

Jednakże mężczyzna w marynarce nie szedł do pawilonu. Dotarł do dużego drzewa, rosnącego u wylotu ślepej uliczki i raptem, w ułamku sekundy, zniknął Łukaszowi z oczu. Dosłownie, jakby zapadł się pod ziemię.

Chłopiec stanął. Iść dalej? A jeśli ten typ jest wbrew pozorom wytrawnym szpiegiem? Jeśli tylko udawał, że go nie zauważył? A teraz zaczaił się i kiedy Łukasz będzie przechodzić obok jego kryjówki, wyskoczy, porwie go za gardło i udusi, zanim ofiara zdoła zipnąć, nie mówiąc już o wezwaniu pomocy? Trzeba pomyśleć…


Do takiego samego wniosku doszła postać skradająca się za detektywem. Była w jeszcze gorszej sytuacji niż Łukasz. W każdej chwili mogła zostać zauważona nie przez jedną, a przez dwie osoby, którym dyskretnie deptała po piętach. W dodatku, gdy brodacz zniknął za drzewem, a sunący za nim cień stanął zdezorientowany, znalazła się na odkrytej przestrzeni, z dala od jakiegokolwiek schowka. Powoli, jak człowiek, który na mnóstwo czasu i który przechadza się bez żadnego celu, ot, tak, dla zabicia czasu, ruszyła w stronę najbliższych zarośli. Najbliższych, co wcale nie znaczy, że te zarośla były blisko. Ale przed ich ścianą rósł wysunięty, pojedynczy krzak tarniny, jakby postawiony na straży. Dostatecznie rozłożysty, by można się za nim ukryć.


Łukasz również nie zwlekał zbyt długo. Rozejrzał się obojętnie po niebie, po czym niespiesznie ruszył przed siebie. Przyszło mu bowiem do głowy, że przecież brodacz go nie zna, nigdy go nie widział, a jeśli nawet przypadkiem zauważył go w tłumie kłębiącym się pod szkołą, to nie wie, że sam został dostrzeżony i podsłuchany. A w takim razie, dlaczego niby miałby się na niego rzucać i dusić, ryzykując, że ofiara zdąży jednak narobić hałasu?

Drzewo było tuż. Łukasz kroczył powoli, jak najedzona czapla, niedbale rozglądając się w prawo i w lewo. Nagle usłyszał głośny szelest liści i trzask łamanych gałązek, po których nastąpiło zrzędliwe mamrotanie.

Zadarł głowę i zobaczył nad sobą buty spoczywające na grubym konarze.

Nad butami ciągnęły się wzwyż dżinsy, nad nimi granatowa marynarka, a jeszcze wyżej majaczyła wśród zieleni straszliwa broda. Raptem broda zmieniła położenie z pionowego na poziome, a na chłopca spojrzały nieżyczliwie szeroko otwarte oczy, obwiedzione jasną plamą twarzy, a raczej tego kawałeczka twarzy, któremu natura poskąpiła czarnego zarostu.

Pod drzewem i na drzewie zapanował idealny bezruch. Łukasz patrzył prościutko w górę. Z góry szpieg, z brodą częściowo ukrytą w marynarce, patrzył prościutko w dół. Trwało to wieki. Tak przynajmniej zdawało się chłopcu. Wreszcie znowu zaszeleściło, zatrzeszczało, zamamrotało, a następnie z drzewa spłynął gruby, ochrypły głos:

— No…? Czego…?

— Iii… — powiedział Łukasz. Odchrząknął, jeszcze raz odchrząknął i wyjaśnił: — Ni — i–i — c… Przepraszam…

No bo jak tu w takiej sytuacji zawołać:,Ha, mam cię, szpiegu”! Wątpliwe, czy zdobyłby się na to najprawdziwszy detektyw. A jeśli już chodzi o to, kto kogo ma, to sprawa jest co najmniej otwarta. Teraz ten łotr nie musi nawet skakać. Wystarczy, żeby puścił gałąź, której się trzyma…

— Proszę — odburknięto z góry. — A teraz zjeżdżaj, bo rozdepczę cię jak robaka.

No właśnie.

Łukasz wyprostował szyję. Łupnęło mu w karku i zobaczył wszystkie gwiazdy. Ale nie czekał, aż do jego oczu powróci obraz jasnego błękitnego dnia, tylko posłusznie „zjechał”.

Chociaż „zjechał” to mimo wszystko przesada. Opuścił wprawdzie punkt, w który zgodnie z prawem powszechnego ciążenia musiał trafić brodacz, gdyby postanowił w najprostszy sposób powrócić na ziemię, ale uczynił to spokojnie, a nawet z godnością. Skoro szpieg od razu nie spadł na niego jak krwiożerczy sęp, to widać wlazł na drzewo nie po to, żeby się zasadzać na człowieka, który go śledził. Wobec tego, po co?

Łukasz szedł coraz wolniej i myślał. Co może robić szpieg na drzewie? Naturalnie, obserwować coś, czego nie wolno obserwować. Sfotografować to coś albo sporządzić jakiś rysunek czy mapę. Czego w Górku nie wolno obserwować? Szkoły z zamkniętym w niej „sztabem”? Ależ tam są zawsze tłumy i wszyscy wszystko doskonale widzą. Ludzi? Są tacy jak wszędzie. Więc czego? Bo przecież nie Bulgotka z jego napojami firmowymi ani Kapelusznika za pustym stołem.

Z tyłu zaszeleściło gwałtowniej niż przedtem, a następnie coś głucho wyrżnęło w ziemię. Chłopiec odwrócił się błyskawicznie. Brodacz leżał jak długi i wyrzucał z siebie brzydkie słowa. Widać jednak wyszedł z upadku bez uszczerbku, bo szybko stanął na nogach. Zmierzył Łukasza morderczym spojrzeniem, poprawił na sobie marynarkę, otrzepał spodnie i odszedł. Maszerował energicznym krokiem przez puste pole, kierując się w stronę samotnego krzaka, rosnącego kilkanaście metrów przed zbitą ławą zarośli. Były to te same zarośla, przez które przebiegał skrót z domu państwa Piotrowiczów do centrum Górka. Tym skrótem, brzegiem budowlanego zwałowiska, prowadziła wczoraj Łukasza Mira.

Chłopiec bez zastanowienia ruszył za nim. Nie próbował już udawać, że tylko przypadkiem idzie w tę samą stronę. Teraz to nie miało znaczenia. Teraz szpieg i tak już go widział i na pewno dobrze go sobie zapamiętał. A poza tym jest tak pewny siebie, że wcale nie będzie się oglądać.

Rzeczywiście. Uszli już spory kawałek drogi, a mężczyzna w marynarce ani razu nie zerknął za siebie.

W pewnym momencie Łukaszowi wydało się, że za pojedynczym krzakiem, ku któremu celował brodacz, coś się poruszyło. Ale miał ważniejsze sprawy na głowie, niż zaglądanie pod krzaczki.

Nagle obaj ludzie, przecinający łagodne, nagie zbocze zatrzymali się i jak na komendę spojrzeli w górę. Skądś, a właściwie zewsząd, chrupnęło, po czym w powietrzu poniósł się znajomy głos: — Tu Alauda z Planety Tsieciej. Pozdrawiam was, ludzie. Wcioraj oglądaliśmy waś dziennik telewizyjny…

Miałem rację — jęknął w duchu Łukasz. — Oni słyszeli…

— …telewizyjny i wysłaliśmy aparaty tam — ciągnął kosmita — gdzie na Ziemi dzieje się coś, co nas zainteresowało. Na psikład sprawa narkotyków i narkomanii. Zorientowaliśmy się, zie sami zwalciacie tę plagę. Zie policje wsiędzie ścigają i zamykają tych, co robią narkotyki i je spsiedają. To rozumiemy. Ale dlaciego w tych samych krajach, w których policje łapią handlazi narkotyków, można robić i spsiedawać broń? Od narkotyków się umiera i od broni się umiera. Tymciasem handlazie narkotyków idą do więzienia, a handlazie broni chodzą na wolności, są bogaci i mają władzę. Jak to mozie być? Ludzie! Waś świat jest gorsi, niż myśleliśmy. Będziemy nadal badać Ziemię, ale boimy się, zie trafiliśmy w niedobre miejsce. Odezwę się znowu. Pozdrawiam was, ludzie.

Łukasz zagryzł wargi do krwi. A to się rozgadał — mruknął niechętnie, ale w duchu poczuł się wstrząśnięty i zawstydzony. Nie zrozumiał do końca tego, co Alauda mówił o broni i narkotykach, jednak w tej chwili wcale nie chciał tego do końca zrozumieć. On nie musi niczego badać. On wie, jak świat wygląda. Wystarczy właśnie włączyć telewizor albo przeczytać gazetę. Starsi bez przerwy mówią o czymś, czego nie powinno być. A teraz to wszystko widzą oni.

Jak ich przekonać, że to nieprawda? Że się mylą? Że ludzie nie są źli…?

Zaraz. Dziadek Klemens mówił coś o nadziei i o tym, że za nadzieją idą czyny. A co wczoraj powiedział ojciec? „Myślałem o tym, że my to widzimy”… No pewnie, że widzimy. Alauda nie odkrył żadnej Ameryki.

Gdyby tylko był stąd, a nie z dalekich gwiazd…

Od strony Górka dobiegł głośny gwar. Oczywiście. Głos kosmity ogarnął całą okolicę. Tysiące ludzi wysłuchało kolejnego przemówienia.

Może znowu dokądś biegną? Tylko właściwie dokąd? I po co?

Ale ten gwar zagłuszył w Łukaszu echo słów kosmity. Chłopiec westchnął i poszukał wzrokiem brodacza. Świata od razu się nie zmieni.

O jednego ciemnego typa mniej, to w każdym razie byłoby już coś.

Typ także wysłuchał przemówienia Alaudy stojąc bez ruchu, ale teraz szedł już znowu w stronę zarośli i ukrytego w nich zwałowiska. Właśnie mijał samotny krzak tarniny.

Łukasz puścił się biegiem, błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od owego krzaka i uskoczył w bok szukając schronienia za kolczastymi gałęziami. Nadepnął na jakiś kamień. Ten natychmiast wyśliznął mu się spod stopy.

— No! — wysyczał ze złością cienki głosik. — Mógłbyś trochę uważać! Ty słoniu!

Chłopca zamurowało. Wybałuszył oczy i patrzył na Mirę, jak człowiek nie wierzący w duchy, który zobaczywszy nagle stuprocentowe widmo powtarza sobie po cichu: „tego tu nie ma. Tego tu nie ma…”

Dziewczyna, schowana dotąd za krzakiem, wstała i odruchowo wygładziła sukienkę. Sukienka była bez rękawów i znowu pięknie harmonizowała ze śniadą cerą swojej właścicielki. Niebieskobrązowa postać okazała się niebieskobrązowa osóbką.

— Co się tak gapisz? — zagadnęła osóbka.

Ktoś kiedyś napisał, że większą sztuką jest stawianie pytań, niż udzielanie odpowiedzi. To spostrzeżenie potwierdziło się teraz w całej rozciągłości,

Łukasz rzekł:

— Skąd… Skąd… Skąd?

— Wyobraź sobie, że z domu! — prychnęła Mira. — Szłam nad jezioro, żeby się wykąpać i zobaczyłam, jak podglądasz to brodate indywiduum — słowo „indywiduum” zostało wymówione starannie i dobitnie. — Potem ty zacząłeś śledzić jego, a ja was obu. Pomyślałam sobie, że ten typ ma coś wspólnego z Pawłem… i z tymi glinianymi pamiątkami.

Miałeś taką minę, kiedy wychodziłeś na spacer…

Łukasz ochłonął z pierwszego wrażenia i poczuł się dotknięty. Minę?

Co znowu? Napomknął przecież tak sprytnie o niewinnej przechadzce przed pływaniem…

— Nie miałem żadnej miny — powiedział.

— Miałeś, miałeś. Tak samo głupią jak teraz, tylko trochę inną.

— A potem widziałam, jak ten drab włazi na drzewo — ciągnęła gładko Mira. — Nie chciałam, żebyście mnie zobaczyli, więc schowałam się tutaj. Ty stanąłeś tam pod nim i rozmawialiście o czymś. Kiedy uciekłeś, a on i zleciał, nie mogłam już stąd wyjść, bo szedł prosto na mnie. Ty nadbiegłeś za nim, żeby mi zmiażdżyć nogę. Wiesz już teraz „skąd, skąd, skąd”, (czy powtórzyć?

— Nie trzeba — burknął ponuro Łukasz. — Wcale z nim nie rozmawiałem. Wcale nie uciekłem.

— Uciekłeś.

Chłopiec westchnął i nagle zdał sobie sprawę, że stracił tu już tyle bezcennego czasu. Brodacz!

Wychylił się zza krzaka, w samą porę, by ujrzeć granatową marynarkę znikającą w zaroślach.

— Idź do domu! — zawołał cicho, wybiegając na otwarte pole. — Ja muszę pędzić za nim!

— Akurat!

Łukasz zatrzymał się.

— Miro, proszę cię — rzekł zrozpaczony. — To… To nie ma nic wspólnego z Pawłem. Naprawdę! Wytłumaczę ci potem. Ten człowiek jest niebezpieczny. Nie chodź za mną…

— Ee…

Nie było chwili do stracenia. Już biegnąc krzyknął jednak ponownie: — Nie chodź za mną! Proszę cię, nie chodź!

Kiedy z odsłoniętej przestrzeni wpadł w zieloną gęstwinę, wydało mu się, że raptem zapanowała noc. Jednak niebawem zrobiło się trochę jaśniej. Zarośla tworzyły zbitą masę, ale brodacz nie przypadkiem wtargnął w nie właśnie w tym miejscu. Znał widać tutejsze skróty jeszcze lepiej niż Mira. Trafił dokładnie tam, gdzie zaczynała się wąska, ale prosta ścieżka.

Dzięki temu, że była prosta, Łukasz niemal od razu zobaczył przed sobą tego, kogo ścigał. Mężczyzna w marynarce szedł teraz wolniej, a raz nawet na moment przystanął.

Chłopiec też posuwał się bardziej ostrożnie. Odgarniał krzyżujące się nad dróżką gałęzie i wypuszczał je potem tak, jakby były ze szkła.

Czuł się mniej pewnie niż na odkrytym stoku. Tam w razie czego można było odwrócić się na pięcie i pomknąć przed siebie w górę lub w dół.

Wszędzie dokoła znajdowali się ludzie. Teraz widać jedynie plecy szpiega.

Taki dwumetrowy zbir, któremu w największy upał nie przeszkadza gruba marynarka, na pewno biega prędzej niż uczciwy człowiek.

Zbir wyszedł na pełne słońce. Nad jego głową piętrzyły się bryły betonu. Dotarł do zwałowiska. Stanął i nagle, po raz pierwszy, obejrzał się za siebie. Na szczęście przed Łukaszem gałęzie akurat wychylały się na dróżkę z obu stron, jak zaciągnięte firanki. Chłopiec wstrzymał oddech i właśnie wtedy ktoś dotknął jego ramienia.

— Widzisz, jaka jestem grzeczna? — zaszeptało mu jadowicie tuż przy uchu. — Kazałeś mi iść do domu, to poszłam. Nie wspomniałeś, którędy mam iść…

Mijały sekundy. Minęło ich sporo, zanim Łukasz mógł się już odwrócić. Mira była promiennie uśmiechnięta i niebywale zadowolona z siebie.

Ten obraz sprawił, że chłopiec zamrugał oczami i wreszcie wypuścił z piersi powietrze, które pozostawało tam niewiarygodnie długo.

— Oooo…

Mira zrobiła kroczek do tyłu. Jej uśmiech stał się odrobinę mniej promienny. Ale nadal była zadowolona. Pogroziła Łukaszowi palcem, po czym tym samym palcem pokazała, gdzie należy patrzeć.

Brodacz wciąż bawił w tym samym miejscu. Jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle szarobiałych płyt i konstrukcji. Nagle zdecydowanym ruchem ściągnął z siebie marynarkę, zwinął ją i umieścił pod pachą. Następnie tak samo szybko pozbył się swojej imponującej brody.

— Oooo… — długi wydech popłynął teraz w odwrotną stronę. Łukasz poczuł na karku ożywczy wiaterek, ale nie odwrócił się. Czuł, że w tej chwili spogląda właśnie tam, gdzie należy.

Niestety, nie zobaczył zbyt wiele. Brodacz… to jest, były brodacz, cały czas patrzył w przeciwnym kierunku. Ani przez moment nie pokazał swojej tak raptownie ogołoconej twarzy. Nie przyszło mu do głowy, że może być śledzony. Nie zachowywałby się aż tak swobodnie. Był to więc tylko zbieg okoliczności, szczęśliwy dla tropionego, a fatalny dla tropiących. Łukasz podobnie jak wtedy, gdy brodacz, wówczas jeszcze brodacz, czaił się ze swoją krótkofalówką pod schodami sklepu, odniósł wrażenie, że tego człowieka musiał już kiedyś widzieć. Gdyby odwrócił się chociaż trochę.

Ale szpieg się nie odwrócił. Otarł sobie czoło brodą, następnie spojrzał w niebo, jakby się chciał z nim pożegnać i zniknął. Nie odszedł, nie odfrunął, tylko zniknął.

W dłoń chłopca znajomym ruchem wślizgnęła się inna dłoń. Łukasz Machinalnie zamknął ją w palcach, ale zaraz wypuścił.

— Poczekaj tutaj — poprosił szeptem. — Zobaczę, gdzie on jest, i wrócę…

Idąc na palcach dotarł do miejsca, gdzie szpieg zrzucił kudłatą ozdobę twarzy. Zupełny spokój. Nigdzie śladu czyjejś obecności.

Nagle rozległo się przytłumione stęknięcie i głuchy odgłos, jakby spod ziemi. Ale jeśli nawet pod tym, kogo szukał, otworzyła się otchłań, a potem od razu nad nim zamknęła, to nie tutaj, tylko parę metrów dalej.

Parę metrów dalej była już bezładna góra betonowych kształtów. Chłopiec przyjrzał się poszarpanym krawędziom niedoszłych ścian, sterczącym coraz wyżej i wyżej. Niektóre wspierały się na innych zaledwie rąbkami kantów.

Dziwny dźwięk odezwał się znowu. Był ledwie słyszalny, ale Łukasz pozbył się wątpliwości, co do kierunku, z którego dochodził. Szpieg znajdował się wewnątrz zwałowiska. Co gorsza wchodził w nie coraz głębiej.

Chłopiec odetchnął. A jednak pozwoliłem mu zwiać — pomyślał z żalem. Już otwierał usta, żeby zawołać Mirę, gdy wtem zbuntował się w duchu. Pozwoliłem mu zwiać? To się jeszcze okaże!

Przeszedł parę metrów do przodu i stanął tam, gdzie przed chwilą znajdował się tropiony przestępca. Za resztkami kwadratowego komina czy czegoś, co miało być ślepą komórką w przyszłym budynku, ujrzał czarną szczelinę. Biegła skośnie w górę, gdzie jedna z jej ścian wpierała się w drugą, złamaną i zwisającą na zardzewiałych drutach. Ale u dołu rozstęp między ścianami był dostatecznie szeroki, by przepuścić człowieka. Nigdzie w pobliżu nie udało się Łukaszowi wypatrzyć podobnego otworu. Zatem szpieg zniknął właśnie tutaj. Skoro on potrafił…

Po paru metrach szczelina stała się przestronniejsza. Mimo to chłopiec szedł nisko pochylony i uważnie patrzył pod nogi. Pełno tu było kanciastych odłamków, ostro zakończonych prętów, sypkiego gruzu. Ciemno jak w grobie. Z czarnych zakamarków cuchnęło wilgocią i zgniłymi grzybami.

Ramiona Łukasza pokryły się gęsią skórką. Zrobił jeszcze kilkanaście kroków i spojrzał w górę. Wysoko, wśród przypadkowo rzuconych na siebie płyt, przebłyskiwały strzępki nieba jak błękitne gwiazdy. Paskudne miejsce. Dobrze, że przynajmniej nie trzeba się już kulić. Można stanąć komuś na barkach, a i tak nie dosięgłoby się głową poszarpanego stropu.

Chłopiec zaczął iść szybciej. Szpieg na pewno dobrze znał tę jaskinię i czuł się w niej jak w domu. Trzeba ryzykować. Nie można oglądać w» nieskończoność każdego kamyczka, czy aby nie wyskoczy spod buta jak nadepnięta żaba.

W górze coś chrupnęło i zazgrzytało. Z tyłu zachrobotał gruz. Nie były to przyjemne dźwięki. Ale nikt nie przyszedł tu dla przyjemności.

Szczelina kończyła się gwałtownym uskokiem. Droga skręcała pod ostrym kątem, omijała płytę szczerzącą skamieniałe zęby i biegła chwilę czymś w rodzaju tunelu, gdzie było zupełnie ciemno. Skręcała znowu, zmuszając wędrowca do balansowania na kawałku śliskiej rury, potem kazała mu wciągnąć brzuch, by mógł się przepchać między dwoma chropowatymi słupami i nagle, po kolejnym zakręcie, wypadła na słońce.

Jasność nie zawsze oznacza pogodę. Zrzucane naprędce betonowe konstrukcje dziwnym trafem pozostawiły nietknięte wolne pole, na którym rosły pożółkłe chwasty. Placyk z trudem pomieściłby dwa ustawione obok siebie małe samochody. Panowała tu nieznośna spiekota. Nie było czym oddychać.

Ale dopiero stąd dało się należycie ocenić rozmiary gruzowiska. Powykrzywiane, szczerbate mury okalające bezwodną studnię pomykały na wysokość co najmniej dwóch pięter. Z góry wychylały się otwarte paszcze, patrzyły zębate, ślepe krawędzie z wtopionymi końcami przewodów, czyhały skośne płyty, jakby przygotowane do zepchnięcia. Słońce paliło tu niby na Saharze.

Brodacz bez brody jeśli w ogóle tędy przechodził, to opuścił placyk już dawno. Znikąd nie dobiegały odgłosy, które mogłyby stanowić wskazówkę, gdzie się w tej chwili znajduje.

Miał do wyboru dwie drogi, o ile zwykłe dziury u podnóża rumowiska zasługują na miano dróg. Jeden z otworów znajdował się po lewej ręce, drugi po prawej. Chłopiec zawahał się.

— Na lewo — pisnął za nim zdyszany głosik. Łukasz dał susa na środek placyku, potknął się o jakieś zielsko, w locie. Wykonał pełny obrót i stanął przyjmując pozycję, którą bokserzy nazywają… choć nie. Tej akurat pozycji bokserzy w ogóle nie nazywają.

— Nie będę się bić — powiedziała Mira odrobinę mniej cienko — ale mogę cię zdzielić kamieniem. Jest ich tu dosyć.

Chłopiec nie od razu opuścił ręce. Kiedy to wreszcie zrobił, natychmiast podniósł je znowu i złapał się za głowę, jakby dziewczyna już wykonała to, o czym tak uroczo napomknęła.

— Dlaczego tu przyszłaś?! — zawołał z rozpaczą, zapominając o wszystkich możliwych i niemożliwych szpiegach, fałszywych brodach i prawdziwych krótkofalówkach. — Przecież prosiłem!

— Przyszłam, bo miałam ochotę — nie zabrzmiało to zbyt pewnie.

Oczy Miry były dwa razy większe niż zwykle i strzelały we wszystkie strony z wymownym pośpiechem. Łukasz nie mógł tego nie zauważyć. A gdy zauważył, rycerz natychmiast wziął w nim górę nad detektywem.

— Właśnie chciałem wracać — skłamał. — Tu nikogo nie ma. Ten człowiek musiał wleźć gdzie indziej — brnął bohatersko. — No, chodź. Stąd nic można pójść dalej…

Oczy dziewczyny zatrzymały się na jego twarzy.

— Można — szepnęła. Nie ulegało wątpliwości, że utraciła co nieco ze swojej zwykłej pewności siebie, ale tym co zostało, mogłaby obdzielić jeszcze całą gromadkę rówieśniczek, które znalazłyby się w równie osobliwej sytuacji. — O tam — pokazała otwór po lewej ręce.

— Nie można. Byłem tam i wiem…

— Nigdzie nie byłeś i nic nie wiesz. Szłam cały czas tuż za tobą i dobrze widziałam, co robisz.

— Nie można. Wracajmy — upierał się Łukasz.

— Ee!

— Bardzo cię proszę…

— Ee…

Chłopiec odruchowo spojrzał w kierunku większej z dwóch posępnych szczelin, które mogły wchłonąć zbiega.

— Nie tam. Tam — Mira nieodwołalnie upodobała sobie dziurę po przeciwnej stronie.

— Wracajmy — teraz z kolei głos Łukasza zabrzmiał podejrzliwie cienko. Nieszczęsny tropiciel zaczynał zdawać sobie sprawę z daremności swoich wysiłków.

— Wracaj sam, skoro się boisz — usłyszał. — Ja idę. — Mira podeszła do upatrzonego otworu. Schyliła się i zajrzała do środka.

— Jeśli już, to spróbujmy przynajmniej na prawo — chłopiec podjął ostatnią próbę. — Tam jest więcej miejsca. Na pewno poszedł tamtędy…

— Przed chwilą mówiłeś, że go tu w ogóle nie było — zauważyła dziewczyna. — Ja wchodzę.

I weszła.

Łukasz nie mógł już nic powiedzieć. Nie zostawiono mu wyboru. Czy miał ją puścić samą?

Przejście między ścieżką wydeptaną na skraju zarośli, a placykiem wewnątrz gruzowiska było mroczne, ponure i groźne, ale u porównaniu z labiryntem, jaki teraz przyszło im pokonać, mogło się wydawać reprezentacyjnym deptakiem. Posuwali się najczęściej na czworakach. Co chwilę zawadzali głowami lub łokciami o ostre przeszkody. Chłopiec nieustannie próbował wyprzedzić Mirę, jednak w przeraźliwej ciasnocie było to absolutnie niewykonalne.

Dziewczyna niezmordowanie parła do przodu. Nic jej nie zrażało.

Od dawna stało się jasne, że przed nimi nikt tędy nie szedł. To nie było żadne przejście. Po prostu ciąg przypadkowych szczelin w bezładnym zwałowisku. W każdym momencie można było wybrać inny kierunek i niczego by to nie zmieniło.

Na domiar złego ciągle wznosili się wyżej. Trafiali na płyty spoczywające na poprzednich i chcąc nie chcąc musieli na nie wpełzać. Chcąc nie chcąc, to znaczy że nie chciał Łukasz, a chciała Mira. Ale to wystarczyło, po pewnym czasie byli już tak wysoko, że kiedy przez szpary nad nimi wpadało więcej światła, pod sobą nie widzieli już ziemi, tylko czarne, bezdenne rozpadliny.

Nagle Mira zatrzymała się. Przed nią sterczał prostopadły blok zamykający drogę. Jednak między jego górną krawędzią a płytą, stanowiącą w tym miejscu coś w rodzaju stropu, jaśniał duży skrawek nieba. Dziewczyna osądziła widać, że komin jest wystarczająco obszerny, bo stanęła na palcach, podciągnęła się na rękach i w mgnieniu oka zniknęła w górze.

Tylko przez moment jej zgrabne nogi zafurkotały na tle błękitu jak skrzydła ptaka. Chłopiec postanowił zrobić to samo. Niestety. Brzuch nie sprawiłby mu najmniejszych kłopotów, ale barki miał jednak znacznie szersze niż jego poprzedniczka. Toteż utknął beznadziejnie w połowie drogi. Gdyby ktoś przypadkiem znalazł się teraz pod nim, to na pewno nie przyszłyby mu na myśl skrzydła ptaka. Wiszące w powietrzu nogi tak gorączkowo szukały punktu zaczepienia, że co najwyżej mogły przypominać jakiegoś oszalałego dzięcioła. Tylko że dzięcioły miewają twarde i ostre dzioby, a stopy Łukasza tkwiły w miękkich trampkach.

Raptem w górze rozległ się rozpaczliwy okrzyk. Był krótki, urwany, jakby wołającej głos uwiązł w gardle. Nastała cisza.

Łukasz nigdy nie potrafiłby powiedzieć, jak to się stało, że wystrzelił w górę niczym korek z butelki szampana. Przeszorował dłońmi po szorstkiej płycie, zerwał się, przyskoczył do Miry i chwycił ją za ramiona. Dziewczyna wyrwała mu się i przykucnęła.

Byli na szczycie zwałowiska. Wokół panorama jak z bajki. Cudowne, spokojne jezioro. Tak blisko, a zarazem tak daleko. Senne zielone wzgórza i ich czarnozielone cienie pod przeciwległym brzegiem. Na prawo przystań. Parasole kawiarenki podobne do biedronek. Drobne figurki ludzi.

Pełno ich na chodniku biegnącym do pomostu, na szosie, pod pawilonem, koło szkoły. Widać stożkowaty dach pięknego domu państwa Piotrowiczów. Gdzie spojrzeć, wszędzie tak ładnie i bezpiecznie.

Pod warunkiem, że nie patrzy się prosto w dół. W czeluść nowej studni, której krawędź jest o krok. Na dno nowego odsłoniętego placyku.

Tam, gdzie Mira dogoniła Łukasza, z biedą zmieściłyby się obok siebie dwa samochody. Tutaj można by ich postawić co najmniej pięć. Ale nikt nie stawiał tu samochodów.

Na płaskim poletku, porośniętym dzikim zielskiem, stał wielki, okrągły bąk. Był srebrny, lecz nie błyszczał. Po jego obwodzie, w najszerszym miejscu, biegł żółty pas, nabijany wypukłymi guzami. U góry znajdowała się klapa, mniej więcej półtorametrowej średnicy. Pozostawiono ją nie domkniętą. Jedyny widoczny zatrzask zwisał swobodnie na wydłużonej sprężynie. Bąk nie dotykał powierzchni ziemi. Musiał spoczywać na jakichś nóżkach, niewidocznych z góry. Doskonale widać było natomiast linki podtrzymujące cienki, przeźroczysty dach, rozpięty nad całą konstrukcją.

Latający spodek. Pojazd Alaudy i jego towarzyszy. Istot przybyłych z gwiazd.


Pani Helena wraz z ojcem Łukasza dopłynęli do brzegu. Od wczoraj oboje zdążyli się opalić. Kiedy tak szli roztrącając stopami coraz płytszą wodę, wyglądali jak para wytrawnych żeglarzy, która zatrzymała się na krótki odpoczynek u wybrzeży nieznanego lądu. Jednak nigdzie w pobliżu nie czekała na nich żadna łódź. Jedynie daleko na jeziorze ciemniał niewielki ponton. Leżał w nim Paweł. Na twarz nasunął białą czapeczkę, a ręce i nogi przewiesił przez poduszkowatą burtę. Cały ten obrazek tchnął absolutnie doskonałym lenistwem.

Pani Helena doszła do miejsca, gdzie tuż przy ścieżce leżały porzucone kostium oraz ręcznik, i przystanęła. Przez chwilę wpatrywała się z zadumą w te tak dobrze znane sobie rzeczy, po czym uniosła głowę i rozejrzała się. Ale właścicielki kostium i ręcznika nadal nigdzie nie było widać.

— Zaczynam się niepokoić — powiedziała do mężczyzny, który stanął obok niej. — Popatrz — wskazała oczami słońce. — Już pewnie szósta…

Ojciec Łukasza spojrzał na zegarek, przezornie ukryty w bucie.

— Pół do szóstej — sprostował z ulgą. — Nie martw się, Helu. Mamy przecież lipiec.

— Powinni byli powiedzieć, dokąd idą.

— To prawda. A może się spotkali i razem poszli do Górka…

Pani Helena pokręciła głową z powątpiewaniem. Jej wzrok pobiegł w stronę pontonu.

— Pawle! — zawołała. — Pawle!

Ciemny kształt zakołysał się ciężko. Na jeziorze coś zaburczało.

— Pawle! Nie leż tak bez ruchu, bo zaśniesz! Nie wolno spać na wodzie! Słyszysz?

Burczenie przybrało na sile. Dało się słyszeć coś w rodzaju — Ja na pewno nie zasnę. Ale wyraźnie zabrzmiało jedynie,ja”.

Z brzegu odpowiedziało westchnienie.

Na plażyczce pojawił się dziadek Klemens. Był w samych kąpielówkach. Radośnie wywijając trzymanym w ręku ubraniem zszedł, a właściwie zbiegł ze zbocza i uśmiechnięty zmierzał ku zafrasowanej parze. Za nim podążał rudawy chłopiec, niosąc na barana małą dziewczynkę. Ta ostatnia wczepiła obie rączki w czuprynę swojego wierzchowca i wesoło zachęcała go do galopu.

— Jestem i wyzywam wszystkich na maraton pływacki! — pan Klemens zrzucił sandały, po czym wykonał kilka odważnych podskoków.

Gdyby nie biała głowa, śmiało można by go wziąć za ojca Miry i Pawła, a nie za ich dziadka. — No co? Tchórz was obleciał? — wołał tryumfująco. — A gdzie reszta? Aha, część reszty widzę — zauważył ponton. — Czy on jeszcze żyje, czy też odprawimy marynarski pogrzeb?

— Niech ojciec tak nie żartuje… — szepnęła pani Helena.

— Przepraszam, przepraszam — ukorzył się z przesadną skruchą dziadek. Nagle spojrzał na synową i spoważniał. — Czy coś się stało?

— Nie, nie — powiedział szybko ojciec Łukasza. — Po prostu Mira zostawiła swoje rzeczy i dokądś poszła. Nie wiemy dokąd…

— Kostium leżał tutaj, kiedy przyszliśmy po obiedzie. Już wtedy jej nie było i dotąd się nie pokazała — wyjaśniła pani Helena. — Jestem troszeczkę zaniepokojona.

— Wszyscy chodzą teraz do Górka — pośpieszył z pociechą piegowaty syn gajowego. Zdjął z ramion siostrzyczkę i nie zważając na jej głośne protesty postawił ją na piasku. — Pewnie Mira specjalnie położyła tu ręcznik i kostium, żeby wykąpać się, kiedy będzie wracać. Po co taszczyć ze sobą rzeczy?

— Sama mądrość przemawia przez usta tego młodzieńca — wyrecytował dziadek. — Zaraz zobaczymy anielskie oblicze twojej córki i usłyszymy:,Co będzie na kolację?”

Tego popołudnia pan Klemens nie był szczęśliwym prorokiem.

— Oby — mruknęła pani Helena. — A jeśli weszła do wody? Zaraz po jedzeniu? — przestraszyła się nagle.

— Co tutaj leży? — dziadek pokazał palcem. — Kostium. Wobec tego gdzie jest Mira? Nie w wodzie. Nawet gdyby postanowiła zhańbić rodzinę i kąpać się publicznie na golasa, to co musiałoby leżeć obok kostiumu? Sukienka. Czy tutaj jest sukienka? Nie ma. Wobec tego, gdzie jest sukienka? Na Mirze. A może myślisz, że Mira poszła pływać w sukience?

— Ojciec ma rację. Mówię niedorzeczności — uśmiech na twarzy pani Heleny zgasł jednak równie prędko, jak się pojawił. — Ale gdzie ona jest…

— Tego nie wiem — odparł lekko dziadek. — Wiem natomiast, gdzie ja zaraz będę. Mam za sobą pracowite godziny. Broniłem przed kosmitami całą ludzkość, a niektórych ludzi dodatkowo przed ziemskim kryminałem. Należy mi się odpoczynek — pan Klemens był najwyraźniej rad z siebie, z towarzystwa, w jakim się znalazł, z jeziora, gór i pogody. Zapewne dlatego stał się taki gadatliwy i, wbrew swoim obyczajom, sypał słowami bez zastanowienia. — Przypominam, że wyzwałem wszystkich obecnych na zawody pływackie. Dziesięć metrów od brzegu prosto, potem dziesięć na lewo, z powrotem, dziesięć na prawo, z powrotem, i na plażę — wyznaczył trasę,maratonu”. — Czekam!

— Jestem do dyspozycji — powiedział ojciec Łukasza.

— Znakomicie. Pański syn także jeszcze nie wrócił?

— Nie.

— Trudno. Zadowolę się rozgromieniem starszego pokolenia. A te zwłoki tam, w pontonie? Och, wybacz mi, Helu. Znowu te cmentarne dowcipy. Czy mimo wszystko pójdziesz ze mną do wody?

Pani Helena pokręciła głową.

— Pływałam już dwa razy — powiedziała przepraszającym tonem. — Jak na moje lata wystarczy. Posiedzę na brzegu i będę się wam przypatrywać.

— Tak, tak. W twoim wieku to rzeczywiście najstosowniejsze zajęcie. Spoczywaj w spoko… tfu, co też mi się dzisiaj uczepiło! Panie Rafale, hop!

Kiedy ucichł potężny plusk, a dwie wystające z wody głowy oddaliły się od brzegu, pani Helena usiadła i jakby przypadkiem położyła rękę na kostiumie Miry. Ale nie dane jej było spocząć w spo… to znaczy spokojnie odpocząć.

— Bardzo przepraszam — rudowłosy syn gajowego podszedł bliżej prowadząc za sobą siostrzyczkę. — Czy pani naprawdę nie pójdzie się kąpać?

— Nie, nie pójdę. I bardzo chętnie pobawię się chwilę z małą — zapytana natychmiast odgadła, o co chodzi. Wolnym ramieniem przygarnęła dziewczynkę i uśmiechnęła się do niej.

Piegus pokręcił siostrzyczce palcem.

— Bądź grzeczna. Zaraz po ciebie wrócę i pójdziemy do domu. Mama wybrała się do sąsiadów — uznał, że pani Helenie należy się wyjaśnienie. — Do cioci Amelii. Nie była u niej chyba dwa lata. Mój tato nie cierpi jej męża. Tego, co zawsze chodzi w takim brudnym kapeluszu. Ciotka byłaby nawet do rzeczy, ale mąż to jej się nie udał. Ani Jacek, to jest ich syn. Niby mój kuzyn, ale jak go spotykam, to zawsze boję się, że mnie opluje. No, niechby spróbował. Dzisiaj po południu przyszedł do nas pan Profesor Piotrowicz i długo rozmawiał z mamą. Wracał z Górka, ze szkoły. A potem mama zaraz poleciała do ciotki. Nie wiem, co pan profesor jej Powiedział, bo wybiegła tak jak stała, a właśnie była w oborze. Zapomniałem nawet o jedzeniu dla taty. Chciałem poczekać na mamę w domu, ale wtedy pan Piotrowicz wziął mnie za rękę i przyprowadził tutaj. Mówił tak śmiesznie. Że w dole, zaraz za drzewami, jest całkiem ładne jeziorko, i że powinienem je choć raz w życiu zobaczyć. A przecież ja urodziłem się w Górku… No to pójdę do wody, dobrze?

Pani Helena została na brzegu z wiercącą się niespokojnie dziewczynką i z kostiumem, którego obecność nie pozwalała jej cieszyć się beztrosko pięknym popołudniem.

Z opowieści piegusa wynikało, że dziadek Klemens istotnie spędził dzień pracowicie. Był w szkole. Zapewne po to, żeby się spotkać ze znajomym profesorem, badającym ślady kosmitów. Następnie odwiedził żonę gajowego. Ciekawe, o czym z nią rozmawiał? Dlaczego zacna kobieta zaraz potem pobiegła do swojej siostry, pomimo że nie utrzymywała z nią bliskich, rodzinnych stosunków.

Pan Klemens stawał się tajemniczym.

W pięknym domu na zboczu nikt dzisiaj nie pamiętał o poobiedniej sjeście. Pierwszy wyszedł dziadek. Zaraz po nim Łukasz, a zaledwie minutę później Mira, choć przedtem zapowiedziała, że nigdzie się nie wybiera. Paweł napompował ponton. Mama i ojciec Łukasza pomogli mu go zanieść nad wodę.

Ale to wszystko działo się trzy godziny temu.

Pani Helena uspokoiła zniecierpliwioną dziewczynkę, dała jej do zabawy swój czepek kąpielowy i spojrzała przez ramię na piasek. Porzucony kostium Miry przyciągał jej wzrok jak magnes.


Łukasz niby zahipnotyzowany zrobił pół kroku do przodu.

— Nie podchodź! — drobna rączka z zaskakującą siłą wpiła się w jego koszulę na plecach.

— Nie podchodzę… — wykrztusił chłopiec. Zabrzmiało to tak, jakby w jego gardle odezwał się przeziębiony gawron.

Niesamowita cisza. W dole, obok matowego, srebrnego bąka ani śladu żywej istoty, z Ziemi czy z gwiazd. Na tle ścian, najeżonych ostrymi szczerbami, potłuczonymi rurami, szpikulcami grubych drutów, nieskazitelna gładzizna spodka sprawiała wrażenie czegoś absolutnie nierzeczywistego.

— Ich nie ma, co? — wyszeptała Mira.

Łukasz jeszcze raz rozejrzał się po placyku.

— Nie ma nikogo — powiedział. — Odchrząknął i powtórzył: — Nie ma nikogo.

Gawron opuścił jego gardło, jednak pozostawił w nim parę łaskoczących piórek.

Dziewczyna podniosła się, ale nie wypuściła z ręki koszuli swojego towarzysza stojącego tuż przed nią. Posługując się nią jak uchwytem w tramwaju wychyliła głowę i popatrzyła w dół.

— Tędy nie zejdziemy — mruknęła po chwili, cofając się z powrotem.

W tym stwierdzeniu zadźwięczała raczej ulga aniżeli uczucie zawodu. Niemniej nie ulegało wątpliwości, że nawet gdyby bardzo chcieli obejrzeć pojazd kosmitów od spodu, to mogliby tego dokonać jedynie w wypadku, gdyby zawczasu uzbroili się w strażacką drabinę albo w spadochrony.

A przynajmniej w linę, jakiej używają alpiniści, kiedy pragną szybko zjechać z jakiegoś urwiska. Próba zejścia bez specjalnego sprzętu i bez ubezpieczenia równałaby się samobójstwu.

Gorzej, że innej drogi nie było. Płytę, na której stali, odgradzały od następnych szerokie, zdradliwe rozpadliny. Z przodu studnia, a w niej wiadomo co. Z prawej jakby jej odnoga, niby niezbyt szeroka, lecz po przeciwnej stronie czyha krawędź z wystającymi drutami, ostrymi jak widły. Z lewej coś w rodzaju zapadni. Dna szczeliny nie widać, a tu na górze jej brzegi łączył ruchomy mostek, zbudowany z popękanego i wygiętego słupka. Bezpiecznie mogłaby po nim przejść co najwyżej jaszczurka.

Pozostawało wycofać się tym samym labiryntem, którym przyszli.

Tylko że to przecież nie była żadna droga. Jeśli raz skręcą za wcześnie, albo za późno, nie za tą płytą, tylko za inną…

Łukasz kiedyś czytał, że grotołazi zapuszczający się w nieznane jaskinie zostawiają za sobą specjalne ślady albo ciągną długie, kolorowe tasiemki. Ciekawe, co zrobiliby tutaj. Tutaj — odpowiedział sobie w duchu — nie wlazłby żaden szanujący się grotołaz. W ogóle żaden człowiek o zdrowych zmysłach.

Cóż. Oczywiste prawdy mają już to do siebie, że niekiedy odkrywa się je poniewczasie.

Chłopiec poruszył się niecierpliwie. Zapięcie koszuli natychmiast wgniotło mu grdykę. Mira czuwała.

— Możesz mnie puścić… — wycharczał.

Ale dziewczyna najpierw pociągnęła go do tyłu. Dopiero potem pozwoliła mu zaczerpnąć powietrza.

— Co zrobimy? — spytała przyglądając się, jak niedoszły wisielec z wolna wraca do życia.

— Wrócimy.

— Mówisz jak Alauda. Właśnie, słuchaj, czemu dzisiaj nie huknęło?

Łukasz przestraszył się, że Mira zwariowała i od razu odzyskał mowę.

— Co? Alauda? Huknęło? Proszę cię, usiądź.

— Dlaczego miałabym siadać na tym brzydactwie? — Nie, Mira była najzupełniej normalna. Trzymała się koszuli Łukasza. Zawsze można się czegoś przytrzymać, kiedy człowiekowi przyjdzie na to ochota, ale poza tym nie wyglądała na kogoś, komu ze strachu zamykają się klapki w mózgu jak płatki kwiatów przed burzą. Więc o co chodzi z tym hukaniem?

— Przedtem, kiedy miał mówić, coś najpierw strzelało — tłumaczyła dziewczyna. — Przedwczoraj huknęło na przystani, wczoraj w dolince.

A dzisiaj nie. Od razu zaczął gadać. Dlaczego?

Łukasz oniemiał znowu. Niemożliwe. Po prostu niemożliwe, żeby ona teraz, tutaj, nie miała nic lepszego do roboty, tylko roztrząsać, czemu swojego dzisiejszego przemówienia kosmita nie poprzedził huknięciem.

Niemożliwe…

No tak. Ale niemożliwe już nie jest niemożliwe, kiedy staje się faktem.

Zdumiewające. Oto właśnie właściwe słowo. Zdumiewające.

— Pamiętasz, co mówił dzia… pan profesor — Łukasz tak przywykł nazywać w myślach pana Klemensa dziadkiem, że o mały włos dopuściłby się fatalnej poufałości. — Im nie zależy na poznaniu ludzi, tylko na tym, co sami chcą im powiedzieć…

— Pamiętam.

— Widocznie doszli do wniosku, że nie muszą hukać, to znaczy strzelać. Kiedy zaczynają przemawiać, to i tak wszyscy ich słyszą. Poza tym…

Oni nas chyba nie lubią. Na szczycie gruzowiska zapanowało milczenie.

— Alauda ciągle powtarza, że nie przybyli w złych zamiarach — szepnęła w końcu Mira.

— Powtarza. Ale dzia… ale pan Klemens nas ostrzegał.

— Pamiętam.

Łukasz pomyślał, że ostrzegał ich nie tylko dziadek i nie tylko przed kosmitami. Mama Miry z takim naciskiem prosiła, żeby z daleka omijać zwałowisko…

A wracając do dziadka i kosmitów. Gdyby pan Klemens był tutaj w tej chwili i razem z nimi spoglądał na ten spodek, jakby wyczarowany z najpiękniejszego snu ufologa, czy nie zmieniłby zdania? Czy nie dałby się ponieść zwykłej ludzkiej ciekawości?

Nie. Dziadek nie zmieniłby zdania. Przeciwnie. Miejsce, jakie sobie wybrali przybysze z gwiazd na swoją ziemską siedzibę, utwierdziłoby go jeszcze w niechęci do nich.

Ten srebrny bąk przybył nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd odleci. Czeka tylko na załogę. I doczeka się, nie ma obawy. Kosmici nie porzucą go tak, jak ludzie porzucili na tym zboczu, tuż nad ślicznym jeziorem tyle materiałów, z których można by wznieść wiele pożytecznych budowli.

Przyjdą tutaj. Niewysocy, zielonoskórzy, ze skośnymi oczami. Naturalnie od razu zobaczą Mirę i Łukasza, przyglądających im się z góry.

Może przyjdą jutro, może dzisiaj, może właśnie nadchodzą, jakimś wygodnym korytarzem od strony jeziora…

— Co zrobimy? — padło po raz drugi.

Łukasz jeszcze raz rozejrzał się po dalszej okolicy. Wszędzie pełno życia. Wokół domów, na drogach, koło przystani…

— Moglibyśmy zawołać — rzekł bez przekonania. — Gdybyśmy oboje głośno krzyczeli…

— A jeśli usłyszy ten typ, który zdjął brodę? Musi być blisko.

— Nie on jeden może usłyszeć — mruknął chłopiec. — Ale na przykład ci, co siedzą w kawiarni… A nuż ktoś nas zauważy?

— Tam wszyscy gadają jeden przez drugiego. Przypomnij sobie. Hałas, ścisk, smród…

Łukasz nie mógł zaprzeczyć, że prędzej niż ludzie w kawiarni, zauważyłby ich bezbrody szpieg. Albo właściciele spodka.

Ustąpił.

Popełnił błąd. Nie pierwszy dzisiaj. I nie ostatni.

— Musimy się stąd wydostać — powiedział. — Musimy pójść do szkoły i sprowadzić tutaj uczonych, którzy nie wierzą w kosmitów. Zejdziemy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Tylko teraz ja pójdę pierwszy.

Przepuść mnie, dobrze?

W dół przecisnął się przez betonowy komin bez trudu, kosztem zaledwie odrobiny naskórka, pozostawionego na szorstkiej ścianie. Zeskoczył i usłużnie wyciągnął ręce w górę. Ale Mira wybrała głowę. Bez wahania oparła na niej stopę, następnie drugą postawiła mu na ramieniu.

Dopiero z tej wysokości pozwoliła sobie pomóc.

Zeszli stopień niżej. Następny stopień. Przejście zagrodziła skośna ściana. Z jednej strony między nią a sąsiednim blokiem czerniała szczelina szeroka na mniej więcej pół metra. Z drugiej otwór był większy, a podłogę stanowiła tam pozioma płyta. Wyglądała jak kładka położona specjalnie, żeby przeprowadzić zagubionego wędrowca nad przepaścią, ziejącą spod obu jej bocznych krawędzi.

Łukasz wstąpił na kładkę.

To był ten ostatni błąd.

Mira szła tuż za nim. Zrobili kilka kroków i nagle poczuli, że płyta ucieka im spod nóg. Kładka okazała się ruchomą belką, zawieszoną pośrodku na niewidocznej podporze, niby huśtawka dla maluchów. Tylko że takie huśtawki nie mogą przyjąć pozycji pionowej. Ziemia jest zawsze zbyt blisko. Tutaj ziemi nie było.

Rozległ się przenikliwy zgrzyt. Coś zaskrzypiało i pękło z ogłuszającym trzaskiem. W dole zahurkotały odłamki betonu. Zabrzmiały dwa rozpaczliwe okrzyki. Ukryty w mroku skraj płyty ostatecznie stracił oparcie.

Płaska masa, nagle uwolniona, runęła w głąb.

Łukasz uderzył o coś barkiem. Trafił na zadarty występ i jego ciało zmieniło położenie. Spadał coraz niżej i niżej. Odbijał się od jednej ściany do drugiej, wszędzie napotykając twarde kanty lub ukośne, zębate tarki. Nagle znieruchomiał.

Ułamek sekundy leżał jak nieżywy. W następnym ułamku sekundy obok niego spadło coś miękkiego. Na pewno nie beton. Beton runie za chwilę. Ta płyta, która udawała kładkę. Przecież musi runąć. Wtedy wszystko się skończy.

Jednak płyta nie spadała. Łukasz czekał, bezwiednie obejmując głowę rękami, jakby słabe ludzkie ręce mogły powstrzymać rozpędzony wielotonowy ciężar.

W pobliżu ostatni raz zahurkotały kamienie. Nastała cisza, — Ummm… — wypłynął z ciemności zdławiony jęk.

Chłopiec oderwał ręce od głowy i usiadł. Najpierw popatrzył w górę.

Połamany, czarny komin. Wysoko parę plamek światła. Ale płyta jeszcze nie spada.

— Ummm…

Łukasz odwrócił się i ukląkł. Koło niego zajaśniała owalna linia twarzy.

Błyskawicznie rzucił się w tę stronę. Jego dłoń z rozczapierzonymi palcami trafiła na coś puszystego. Odruchowo zacisnął pięść i pociągnął to coś ku sobie.

— Aa! Puszczaj!

Łukasz pociągnął mocniej.

— Puszczaj! Au… — odpowiedział wściekły okrzyk.

Chłopiec zreflektował się. Po pierwsze, żyje. Zaraz zobaczy, czy sobie czegoś nie połamał, ale żyje. Po drugie, Mira żyje także, bo szpieg nie wrzeszczałby tak cienko. Po trzecie, jeśli wrzeszczy, to znaczy, że coś jej jest.

Zląkł się, otworzył palce i spytał: — Jak się czujesz?

Nie do wiary. Jego głos zabrzmiał niemal normalnie. Głos Miry również:

— Kretyn! Dziesięć kretynów! Sto kretynów!

— Kwiczoł!

— Co?

— Jak się czujesz?

— A jak mam się czuć, kiedy wyszarpałeś mi wszystkie włosy! Co powiedziałeś?

— Przepraszam. Chciałem cię stąd odciągnąć. Ta płyta, która się pod nami zapadła, na pewno zaraz runie. Zawisła tylko na jakimś występie, ale tam nie zostanie.

Blada twarzyczka wypłynęła z mroku i zatrzymała się tuż przed jego oczami.

— Co powiedziałeś?

— Powiedziałem, że ta płyta…

— Nie, przedtem? No?

— Nic nie mówiłem….

— Ee!

Łukasz wyprostował nogi i obmacał je od stóp do samej góry. Dotknąwszy kolan zasyczał. Po spodniach zostało tam jedynie wspomnienie. Natomiast na opuszkach palców poczuł lepką wilgoć. Piekło paskudnie. Ale w tylu punktach ciała go piekło, szczypało i bolało, że nad kolanami nie myślał się roztkliwiać. W końcu, od tego są.

Z kolei zajął się rękami. Stwierdził, że żadna z nich nie zwisa bezwładnie, po czym spróbował się podnieść. Zawirowało mu w oczach i szybko musiał przykucnąć.

— Możesz wstać? — nie wiedzieć czemu dopiero teraz jego głos stał się troszkę piskliwy.

— Przecież stoję. Ty byś także wstał, jakby cię ktoś powiesił za włosy.

— Nic ci nie jest?

— Wszystko mi jest. A najbardziej boli mnie głowa.

— Pokaż — wyciągnął rękę, ale trafił w pustkę. Twarz Miry odpłynęła.

— Akurat! — Zachrzęściły kamienie. — No? — ujrzał przed sobą wyciągniętą dłoń.

— Dziękuję — mruknął i podniósł się o własnych siłach. Łupnęło mu pod czaszką i przez chwilę myślał, że upadnie, ale zakołysał się tylko i złapał równowagę. Za to żołądek podjechał mu pod gardło. Na wszelki wypadek zasłonił sobie usta. Mira była o krok. Jeszcze tego brakowało…

Na szczęście uczucie, tak dobrze znane początkującym marynarzom, wkrótce ustąpiło. Szok — pomyślał chłopiec. — Szok…

Ostrożnie dotknął palcami czoła. Było tak samo lepkie jak kolana i powoli zaczynały na nim rosnąć charakterystyczne wypukłości.

Stopniowo dostrzegał wokół siebie coraz więcej szczegółów. Mirę widział już niemal wyraźnie. Stała, lekko pochylona w jego stronę i przyglądała mu się. Za nią, w odległości pięciu, sześciu metrów, piętrzyła się ściana betonowych szczątków. Przez szpary wpadało światło. Dlatego sylwetka dziewczyny rysowała się względnie ostro. Na lewo i na prawo panowały nieprzeniknione ciemności. Ale pod nogami wyczuwał nie tylko kawałki gruzu. Z gruntu wystawały jakieś krzaki, nie krzaki…

Schylił się i dotknął ziemi. Mógł to już zrobić bez obawy, że upadnie albo że się skompromituje. Chwasty! Wszędzie spod załomów płyt wyłaziło zielsko. Słońce tu nie docierało, ale deszcze tak. Spadli na wysokie chwasty. Stanowczo mieli więcej szczęścia niż rozumu.

Łukasz odetchnął głęboko i poczuł się trochę lepiej. Mirze najpewniej też nic wielkiego się nie stało.

— Spróbuj obejrzeć swoje ręce, nogi i w ogóle — wolał się jednak upewnić. — Nie złamałaś sobie czegoś? Nie zraniłaś się?

— Nie będę oglądać. Po ciemku i tak niczego nie zobaczę. Poza tym wolę nie wiedzieć jak wyglądam. A jeszcze poza tym niczego sobie nie złamałam, bo zauważyłabym to do tego czasu. Ale ty? Zachowujesz się tak dziwnie — głos Miry też zabrzmiał dziwnie. Chłopcu znowu zrobiło się odrobinę lepiej i raźniej.

— Nic mi nie jest! — rzucił zuchowato.

— Nie? Oczywiście, że nie. Jesteś przyzwyczajony. Pewnie nie raz spadałeś na głowę. Żeby drugiemu wyszarpywać…

— Słuchaj — powiedział prędko Łukasz — tu naprawdę spadnie ta płyta. Za tobą widać jakieś szczeliny. Może będzie choć jedna szersza — ominął nieruchomą postać i pokuśtykał ku przeświecającej szparami ścianie. Jego nogi nie zawsze trafiały tam, gdzie chciał je postawić, niemniej w końcu doniosły go do celu. Przystanął, przytknął oko do jednego z jasnych punkcików, popatrzył, po czym nagle odskoczył i usiadł z rozmachem na złamanym badylu. — O! — krzyknął. — O! Spodek! Spodek!

— Nie rozumiem? Coś zobaczyłeś, czy tylko narzekasz?

Łukasz przypadł z powrotem do ściany.

— Zobaczyłem! — był zbyt poruszony, by zauważyć, że Mirze zadziwiająco dopisuje dobry humor. — Tu zaraz jest ten placyk! — wołał. — Spodek! Chodź, popatrz!

Dziewczyna już bez słowa podeszła i zajęła miejsce przy sąsiedniej szparze.

Spodek znajdował się rzeczywiście blisko. I był całkiem niedostępny.

Tylko wąż zdołałby się prześliznąć przez zygzakowate prześwity w grubym zwałowisku. Ale może w innym miejscu…

Łukasz zaczął powoli iść wzdłuż osobliwego muru, zamykającego jeszcze bardziej osobliwą grotę, do której wpadli. Zaraz po kilku pierwszych krokach musiał wyminąć płat jakieś konstrukcji, tworzący uciętą, poprzeczną przegrodę. Nagle zrobiło się zupełnie jasno. Chłopiec wysunął głowę i krzyknął z radości. Wyjście!

Wzdłuż stromej, skośnej płaszczyzny biegł wygodny tunel. Dalej był placyk. Niemal na wyciągnięcie ręki tkwiła w ziemi podpora dachu, którym nakryto kosmiczny spodek. Srebrny bąk wydawał się stąd większy, niż kiedy patrzyło się z góry. Stał na trzech cienkich, rurowatych nóżkach. Owe guzy na jego obwodzie były chyba ze szkła. Błyszczały w słońcu jak lampy.

Nic nie zagradzało drogi. Tunel przypominał bramę.

— Miro, chodź, chodź! — ponaglał Łukasz, najzupełniej zbędnie, bo dziewczyna stała już za nim. Jej dłoń znowu wczepiła się w strzępy koszuli na plecach.

— Poczekaj. Chcesz tam iść?

Chcieć może nie chciał, ale uznał, że nie pozostaje im nic innego. Z tej przeklętej piwnicy muszą się przecież wydostać. Kosmici na pewno nie skaczą po rumowisku za każdym razem, gdy odwiedzają swój pojazd.

A zatem musi istnieć lepsze przejście na placyk. Wokół panuje zupełny spokój. Dlaczego mieliby nadejść akurat teraz, w biały dzień? Przecież latają wyłącznie wieczorami i po nocach.

Łukasz powiedział to wszystko Mirze i zakończył: — Znajdziemy ich drogę i wyjdziemy. Pewnie od razu nad jezioro.

Zobaczysz.

— Będziemy przechodzić tuż obok spodka…

— No…

Rozmowa się urwała. Dłuższą chwilę panowało milczenie.

— Ale tu jest jeszcze gorzej — odezwał się wreszcie chłopiec. — Chodźmy.

— Poczekaj — powtórzyła Mira. — A nuż coś usłyszymy. Przecież ten tunel nagle się nie zamknie.

Nie tylko dziadek Klemens nie był tego dnia szczęśliwym prorokiem.

Zaledwie przebrzmiały ostatnie słowa Miry, wysoko nad głowami wahającej się pary coś chrupnęło, po czym jakaś niewidoczna masa zaczęła się zsuwać z narastającym zgrzytem i chrobotem miażdżonych krawędzi. Łukasz błyskawicznie skoczył do tyłu, pociągając za sobą dziewczynę. Ponurą jaskinię wypełnił dudniący grzmot. Chłopiec potknął się, przewrócił, ale jeszcze na czworakach wlókł za sobą Mirę, byle dalej od miejsca, gdzie dotąd stali. Zadrżała ziemia. Coś runęło z potężnym stęknięciem, jakby jakiś olbrzym spadł z nieba na chwiejne podłoże. W powietrze wzbił się dławiący kurz i nagle wszystko ucichło.

Łukasz czekał jeszcze jakiś czas, wtulając głowę w ramiona, jednak już wiedział, że zdążyli. W ostatniej chwili, ale zdążyli.

Kurz z wolna opadał. Chłopiec podniósł się i pomógł wstać Mirze.

Powoli, mrugając zaprószonymi oczami, podeszli z powrotem do wyjścia na placyk.

Ale wyjścia nie było.

Fałszywa kładka, która przedtem strąciła ich w przepaść, rzeczywiście musiała zatrzymać się na jakimś występie. Ten jednak nie utrzymał jej dłużej niż przez kilka minut. Płyta runęła w dół. Znalazła sobie inną drogę. Nie spadła tam, gdzie Mira i Łukasz, tylko dokładnie w miejscu, gdzie zaczynał się tunel zwiastujący wolność. I równie dokładnie ten tunel zagrodziła.

Pył osiadł i powietrze się oczyściło. Znowu zaświeciły szpary. Ale tylko one. Drugie przejście z betonowej pułapki na słoneczny placyk po prostu nie istniało.

Łukasz zakończył krótki obchód i niezwłocznie powtórzył go od początku. Potem jeszcze raz. I jeszcze.

Mira ciągle milczała.

Mijały sekundy, długie jak minuty. Z sekund robiły się minuty długie jak godziny. Z minut zaczęły robić się godziny…

Siedzieli na chwastach pośrodku jaskini. Szczeliny nad nimi i w murze od strony spodka lśniły coraz słabiej. Na zewnątrz kończył się dzień.

— Chce mi się pić — wyszeptała Mira.

Łukasz zacisnął pięści. Nie mieli ze sobą wody. Nie mieli nic do jedzenia. Nie mieli swetrów, a z każdą chwilą robiło się chłodniej. Nie mieli nawet latarki. Byli potłuczeni i podrapani. Strzępy ubrania ledwie się na nich trzymały.

Raptem chłopiec zerwał się na równe nogi. Nie można przecież czekać z założonymi rękami, aż oni… aż ona…

— Co robisz…?

— Jeszcze raz obejdę tę dziurę dokoła — starał się, żeby jego głos brzmiał lekko i swobodnie. — Tu musi być jakaś droga. Choćby taki labirynt, jak ten, którym wyszliśmy przedtem na górę, pamiętasz?

Dziewczyna nie odpowiedziała.

— Pójdę, zanim się całkiem nie ściemni, to znaczy dopóki przez te otwory wpada jeszcze choć trochę światła — ciągnął. — Ale ty nie ruszaj się stąd. Dobrze?

Cisza.

— Gdzie jesteś? — zaszemrało kilka minut później. Łukasz zapuścił się właśnie w głęboką wnękę, którą poprzednio pominął, i do której nie docierał najsłabszy promyczek światła.

— Tutaj — rzucił za siebie.

— Zimno mi.

— Zaraz — odpowiedział z rozpaczą. — Zobaczysz, że coś znajdę.

— Nie znajdziesz.

Nie znajdę — zgodził się z nią w duchu. Wszędzie to samo. Martwe, obojętne ciężary, które tylko najsilniejszy dźwig potrafiłby ruszyć z miejsca. Gdzieniegdzie dało się wsadzić rękę, nawet całe ramię, ale na tym koniec.

Odwrócił się i powoli ruszył z powrotem w stronę Miry. Tylko dzięki temu, że szedł tak wolno, uniknął nowego guza. Choć zapewne jeden mniej, jeden więcej, nie stanowiłby już większej różnicy.

Nie tyle uderzył, co raczej oparł się pochylonym czołem o gładki przedmiot, całkowicie niewidoczny. Przedmiot zadźwięczał. Niespodzianka. Dotąd wszystko wokół było szorstkie i głuche.

Ostrożnie wysunął rękę. Blacha? Rura? Blaszana rura. Prosta, nic połamana, nie pogięta. Miała średnicę mniej więcej pół metra, była długa i unosiła się poziomo nad ziemią na wysokości ludzkiej głowy. Skąd się wzięła? Gdyby przywieziono ją razem z betonowymi kolosami i zwalono na sam dół, to następne spadające ciężary zmiażdżyłyby ją na miazgę.

Raptem chłopiec odskoczył jak porażony prądem. Kosmici! Oczywiście, że kosmici! Ze swojego placyku mieli przecież wygodne wejście do tej groty. Urządzili sobie w niej schowek! Ta rura mogła być na przykład lufą działa, wyrzucającego mordercze promienie. A on najspokojniej jeździł po niej rękami jak po rynnie. Kto wie, czy to nie jest naładowane!

Gdyby przypadkiem wystrzeliło? Prosto w Mirę…

Obszedł z daleka tajemniczą konstrukcję i nagle zobaczył rozmazaną w półmroku siedzącą sylwetkę. Do jaskini wpadało jednak jeszcze trochę światła. Przed chwilą tylko dlatego panowała zupełna noc, że miał tuż przed oczami ową rurę czy lufę, czy co to w końcu było.

Ale pomiędzy nim a dziewczyną zamajaczyła nowa przeszkoda, na odmianę ustawiona sztorcem. Przypominała nieduży posąg stojącego mężczyzny. Łukasz mimo woli przystanął i dotknął głowy posągu. Ta miękko ustąpiła pod jego dłonią. Wysmukły kształt cofnął się, a następnie, rosnąc w mroku jak nadciągająca chmura, zaczął bezgłośnie wracać. Chłopiec skulił się i z całej siły wyrżnął go pięścią. Napastnik odleciał jak zdmuchnięty i runął na ziemię, wypełniając grotę metalicznym zgrzytem.

— Co to było? Chodź tutaj! — zawołała przestraszona Mira.

— Nie, nie! — odpowiedział przytomnie Łukasz.

— Co „nie”?!

— Idę, idę…

— Powtarzasz to od godziny i nie przychodzisz!

— Już, już.

Chłopiec chciał bodaj zerknąć, z zachowaniem rozsądnej odległości, na powalony przez siebie blaszany posąg, który nagle ożył pod jego dotknięciem, a potem najwyraźniej w świecie, usiłował mu to dotknięcie odwzajemnić. Jednak na czarnym podłożu zarysy leżącej już bez ruchu zdradzieckiej zjawy były niedostrzegalne. Łukaszowi nic pozostało nic innego, tylko wrócić w końcu do swojej osamotnionej towarzyszki.

— No — powiedziała Mira, po czym dodała ciszej: — Pić mi się chce.

Chłopcu także chciało się pić.

— Zimno mi.

Łukasz bez wahania zaczął ściągać z siebie resztki koszuli. Wtem zaświtał mu lepszy pomysł. Ukląkł i brodząc w rosnących dokoła chwastach wyrywał je z ziemi, po czym odkładał na jedno miejsce. Kiedy ułożył już grubą poduszkę, wygładził ją, uklepał i zaprosił na nią Mirę. Następnie wznowił przerwaną pracę. Wyszarpywał co bardziej wybujałe zielska, posuwając się wciąż dalej, wciąż na pokrwawionych, piekących kolanach.

Wreszcie okrył dziewczynę dużą stertą suchych roślin, podniósł się i rzekł: — Teraz będzie ci cieplej.

— Um… — podziękowała Mira. — Co tam robiłeś tak długo? — spytała z wyrzutem.

Nie powiedział jej ani o złowrogiej rurze, ani o metalowym człowieku, który zastąpił mu drogę.

— Nic. Wszędzie coś leży.

— Nie ma żadnego przejścia, co? Pewnie, że nie ma. Przecież mówiłam…

Łukasz milczał.

— Słuchaj!

Czy musiał ją zapewniać, że słucha?

— Słuchaj… my stąd wyjdziemy?

Nie odezwał się. Zamiast tego ponownie zajął się wyrywaniem chwastów. Zrobił z nich legowisko również dla siebie. Było naprawdę chłodnawo.

Znowu płynęły długie minuty.

— To twoja wina! — zabrzmiał okrzyk, tak gwałtowny i napastliwy, że Łukasz podskoczył, a potem usiadł. — Twoja wina! — powtórzyła zaperzona Mira. — Zachciało ci się bawić w ciuciubabkę z brodatym obdartusem! Detektyw od siedmiu boleści! A ja, skończona idiotka, polazłam za tobą!

Krzyk umilkł. Tylko jego piskliwe echo odbijało się jeszcze gdzieś w głębi rumowiska.

Łukasz przymknął oczy i potrzymał je przez chwilę zamknięte. Kiedy uniósł powieki, był już spokojny. Ona siedzi tu po ciemku, obolała, zmarznięta, głodna i czeka… lepiej nie myśleć, na co. W dodatku w towarzystwie kogoś, o kim ma jak najgorsze mniemanie. Kogoś, kto zajął jej wakacyjny pokój, skazując ją na niewygodę, a w ogóle jest skończonym niedorajdą.

— Masz rację — wychrypiał. — To moja wina. Nie powinienem był śledzić tego fałszywego brodacza, tylko od razu pójść na milicję. Kiedy spotkałem cię pod tamtym krzakiem, powinienem był od razu zawrócić. Potem nie powinienem był włazić w zwałowisko — ciągnął w jakimś bolesnym zapamiętaniu. — Potem powinienem był koniecznie cofnąć się z tego pierwszego placyku, na którym spotkaliśmy się znowu. Potem nie trzeba było schodzić z góry, skąd zobaczyliśmy spodek, tylko zostać tam i krzyczeć. Usłyszeliby nas w końcu, a jak nie, to zauważono by nas z helikoptera, który lata tam i z powrotem. Na śmierć zapomniałem o tym helikopterze. A potem trzeba było od razu stąd wyjść, a nie czekać, aż coś spadnie i zagrodzi przejście… Masz rację. To wszystko przeze mnie.

Nastąpiła długa przerwa. Wreszcie obok chłopca coś niespokojnie zaszeleściło.

— Kpisz sobie ze mnie? — spytał zaczepnie nikły głosik.

— Ja? Kpię? — Łukasz wymówił to z takim zdziwieniem i żalem, że dziewczyna natychmiast na powrót osunęła się w swoje legowisko i ucichła.

Przerwa trwała teraz znacznie dłużej. Nagle, znowu bez najmniejszej zapowiedzi, nastąpił wybuch.

— Nieprawda! Nieprawda! Jesteś ostatnia łajza!

Właśnie — pomyślał z goryczą chłopiec. Sam to już sobie powiedziałem. Nie musi mi przypominać.

— Nieprawda! — Mira odsapnęła i wznowiła natarcie. Odrobinę ciszej. — Mogłeś sobie chodzić za tym typem albo nie, a ja wcale nie musiałam wtykać nosa w nie swoje sprawy! Gdybyś zawrócił spod tego krzaka, to i tak poszłabym dalej sama, dobrze o tym wiesz! I tak wlazłabym w gruzy! Potem, na pierwszym placyku, ty mówiłeś, żeby się cofnąć, ale ja ci nie pozwoliłam. Potem upatrzyłam sobie tę dziurę po lewej stronie, a ty chciałeś iść na prawo. Potem, kiedy wdrapaliśmy się na górę i zobaczyliśmy spodek, ty powiedziałeś, że trzeba krzyczeć, a ja, że nie. O helikopterze zapomnieliśmy oboje. Jak spadliśmy tutaj, od razu znalazłeś wyjście. To ja marudziłam. Siedzimy tutaj przeze mnie, rozumiesz? Jak można być taką ofiarą, żeby się przyznawać do czegoś, czego się nie zrobiło? To moja wina!

Łukasz doznał przerażającego uczucia, że jego głowa otworzyła się jak źle zamknięta puszka i wszystkie myśli wysypały się z niej na ziemię.

Tam jednak, zamiast leżeć spokojnie, zaczęły podskakiwać, usiłując wrócić na swoje miejsce. Coraz którejś to się nawet udawało. Ta zabawa tak im się spodobała, że kiedy w końcu znalazły się na powrót w komplecie, a ostatnia z nich zatrzasnęła za sobą pokrywę czaszki, nadal zachowywały się jak pasikoniki. „Mira”, hop! „Mira”, hop! „ależ”, hop! „ona”, hop! „ma”, hop! „charakter”, hop! „charakter, charakter, charakter…” Miała go istotnie.

— No, co tak siedzisz jak mysz pod miotłą? — zawołała. — Zbaraniałeś?

Myśli Łukasza przysiadły ze strachu. Chłopiec wykorzystał to, żeby rzec sobie w duchu: — Chyba zbaraniałem. Chyba tym razem rzeczywiście zbaraniałem.

Przełknął ślinę i powiedział: — Nie. To moja wina.

— Jak mówię, że moja, to moja!

— Nie. W każdym razie powinienem był pamiętać o helikopterze.

— E…

To „e!” huknęło w ciemności jak wystrzał i uderzyło w spiętrzone nad nimi płyty z takim impetem, że Łukasz instynktownie napiął się jak struna, oczekując natychmiastowej katastrofy. Ale sklepienie wytrzymało. Natomiast chłopiec rzekł głośno i wyraźnie: — Kwiczoł.

— No, wreszcie! — zadźwięczał tryumfalny okrzyk. — Już przedtem dwa razy słyszałam, ale nie byłam pewna. Mówisz: „kwiczoł”! Ciągle to mówisz! Co to znaczy?

— Ja mówię? Nie mówię.

— Mówisz, nie wypieraj się. No? Co to znaczy?

— Nic nie znaczy — skapitulował Łukasz. — Naprawdę. Taki… takie powiedzonko…

— Ty tak klniesz? Na mnie?

— Kwiczoł to jest ptak — wyrzucił z siebie chłopiec czując, że jeszcze jedna zaskakująca zmiana tematu, a nie zbaranieje, lecz ostatecznie i bez odwołania dostanie kręćka, nie takiego jak gajowy, a prawdziwego, solidnego świra, z którym pojedzie prosto do domu wariatów.

— Ptak? — powtórzyła nieufnie Mira, najwyraźniej wietrząc jakąś zasadzkę.

— Ptak. Ptak. Tak się nazywa. Co z tego? Takie samo słówko, jak każde inne.

— Nie złość się — złagodniała. — Kwi — czoł — wymówiła ze smakiem. — Brzmi nawet ładnie…

— Tak sobie.

— Słuchaj, wracając do tego helikoptera, o którym zapomniałam.

Dlaczego ci, co nim latają, nie zobaczyli spodka? Stoi przecież pod przeźroczystym daszkiem. Z góry musi go być świetnie widać!

Ja nie zwariuję — zawyrokował w duchu Łukasz. — Ja już zwariowałem. Ona na pewno ma charakter, ale poza tym jest po prostu niesamowita. Co jej na odmianę strzeliło do głowy?! „Kwiczoł” i zaraz potem helikopter. Teraz. Tutaj. Naturalnie, że zwariowałem.

Wariatowi i tak jest już wszystko jedno. Może dlatego zamiast wpaść w szał zastanowił się spokojnie i mruknął: — On nie błyszczy. Jest srebrny, ale matowy. Betonowe płyty są szarobiałe. Z wysoka to się pewnie zlewa…

— Pewnie tak — zgodziła się Mira. Jej dalsze słowa zagłuszył gwałtowny szelest suchego zielska.

— Co robisz?

— Niechcąco zrzuciłam z siebie badyle. Znowu mi zimno.

Łukasz wstał i na powrót okrył ją chwastami.

— Słuchaj — odezwała się po chwili — my stąd nie wyjdziemy, co…?

— Wyjdziemy.

— Nie kłam, ty… ty kwiczole — powiedziała zrezygnowanym, bezbarwnym głosem. — Nie wyjdziemy. I nikt nas tutaj nie znajdzie…

Загрузка...