Tu Alauda z planety trzeciej

— Wykluczone — sprzeciwiła się pani Helena. — Nawet kosmonauci nie startują z pustymi żołądkami. Normalnego obiadu nie zrobię, bo sklepy były zamknięte, ale są jeszcze konserwy. Coś zjeść musicie, inaczej was nie puszczę.

— Jak to „nas”? — obruszył się dziadek Klemens. — Czyżbyś ty zamierzała zostać w domu?

— Ależ pójdę. Naturalnie że pójdę — odpowiedzi, która dobiegła już z kuchni, zawtórował szczęk naczyń. — UFO w Górku. Pomyśleć tylko…

— To znaczy, że kolacji także nie będzie — rzekł dobitnie Paweł.

— Tato… — powiedział błagalnie Łukasz mrugając nerwowo oczami. — Tato…

Ojciec położył palec na ustach.

— Mnie się nie śpieszy — podkreśliła Mira. — Mam nadzieję, że te stwory odlecą, zanim wszyscy dostaniemy kręćka, jak gajowy.

Na stole pojawiły się dymiące talerze.

— No — pierwszy skończył Paweł. — Jeśli koniecznie chcecie biegać z wywieszonym językiem za jakimiś zieleniuchami, to ja jestem gotowy. Chętnie się pośmieję. Trzeba wziąć aparat fotograficzny — zerwał się i pobiegł do szafki. — Dlaczego nie mamy kamery? Wszyscy moi koledzy mają kamery — szybkimi ruchami wyrzucał z półek zbędne przedmioty. — Ale mnie oczywiście wystarczy aparat. No! Są wreszcie filmy — odsapnął. — Wezmę dwa zapasowe…

Mira z hałasem odsunęła krzesło.

— Chodźmy w końcu! — wybuchnęła, zapominając, że jakieś tam gwiezdne zielonuchy nic a nic jej nie obchodzą.

Dziadek Klemens uśmiechnął się nieznacznie, po czym bez słowa ujął swoją synową pod ramię i ceremonialnym krokiem tancerza, który prowadzi partnerkę na parkiet, powiódł ją w stronę wyjścia.


Pięć minut później nikt z szóstki śpieszącej na spotkanie Wielkiej Przygody nie posuwał się już krokiem ceremonialnym. I nikt nie udawał, że lądowanie kosmitów stanowi jedynie nużącą przeszkodę w statecznym, wakacyjnym leniuchowaniu.

Mama Miry i Pawła zdążyła powtórzyć wszystko, czego dowiedziała się od ludzi oblegających budynek miejscowej szkoły i od Łukasza. Ten ostatni słuchał opowieści pani Heleny z nie mniejszym zainteresowaniem niż pozostali, poprzestając na pełnych treści przerywnikach w rodzaju: „właśnie, właśnie!”, „widzisz tato, widzisz?” lub „tak, tak!”

Trzy dni temu, późnym wieczorem, mieszkańcy trzech gospodarstw leżących na przeciwległym skraju Górka ujrzeli w oknach jaskrawe światło. Wybiegli na dwór i zobaczyli w chmurze opadającego jasnego dymu dużą bryłę przypominającą dwa złożone ze sobą spodki. Przez uchyloną klapę u góry wyglądała czyjaś głowa. Miała włosy, ale ich barwy nikt nie potrafił potem określić. Natomiast czoło pod tymi włosami oraz cała reszta twarzy były z całą pewnością zielone. Co do tego zgadzali się wszyscy. Przez otwór spod klapy sączyła się niezwykła poświata, toteż oblicze i popiersie tajemniczej postaci zdawały się promieniować wewnętrznym lśnieniem. Szczegóły zielonej twarzy były doskonale widoczne. Na przykład kościste policzki i duże, wyraźnie skośne oczy.

— UFO! — zabrzmiał zdławiony okrzyk, po czym nastała przejmująca cisza.

Kosmici dobrze wybrali miejsce lądowania. Owe trzy gospodarstwa tworzyły mały przysiółek, oddzielony od zabudowań miasteczka pierścieniem lasu i półokrągłym grzebieniem połączonych pagórków. Dlatego nikomu nie przyszło na myśl pobiec i zaalarmować cały Górek. Ktoś wprawdzie mówił potem, że owszem, przyszło mu to na myśl, tylko bał się spłoszyć nieziemskich gości, ale inni go zakrzyczeli powiadając, że sam był za bardzo spłoszony, aby cokolwiek mogło mu przyjść na myśl.

Łukasz miał przed oczami tę scenę, tak jak przedstawił mu ją po raz pierwszy mężczyzna bez legitymacji.

Był wieczór równie piękny jak wczoraj. Zapadła ciemność. Na niebie poniżej gwiazd pozostała półprzeźroczysta wstążka purpury. Skraj lasu był czarny, a głębiej, między drzewami, czerń stawała się niesamowicie głęboka. Trzy domy z oświetlonymi oknami stały w pewnej odległości od siebie, na łagodnym zboczu porośniętym trawą. W czasie dnia chętnie szczypało tę trawę nieliczne stadko owiec. Teraz była ze srebra, o co postarał się księżyc.

Na tej właśnie łące, pomiędzy domami a lasem, siadł kosmiczny spodek.

Cisza, jaka nastąpiła po owym urwanym,ufo!”, musiała być co się zowie martwa, uroczysta, złowroga i jak tam jeszcze można nazwać ciszę nad ciszami. Wychylony z włazu mieszkaniec gwiazd nie ruszał się, wodził tylko sierpowatymi oczami po twarzach mieszkańców Ziemi.

Trudno ustalić, jak długo to trwało. Niektórzy utrzymują, że minutę, inni gotowi są przysięgać, że pół godziny. Wreszcie spomiędzy grupy ludzi, zresztą dość licznej, bo na lato przyjmowano tu zawsze gości z miasta, wybiegło przeciągłe westchnienie. Zaraz potem jakiś drżący głos powiedział „Dzień dobry”. Śmiałek wyszedł pewnie z założenia, że kosmitom, którzy przemierzają wszechświat, jak my przemierzamy drogę z domu do szkoły i z powrotem, wypada mówić „dzień dobry” o każdej porze ziemskiej doby. Po „dzień dobry” nastąpiło jeszcze „Witaj — taj — taj”, ale to, niestety, było już wszystko. Człowiek, który chciał rzec „witajcie”, niejaki Franciszek Kowal, stale przyjeżdżający na urlopy do Górka, i tak chodził potem opromieniony sławą stuprocentowego mężczyzny, co to w żadnej sytuacji nie traci zimnej krwi.

Na nieszczęście jego „taj — taj — taj” nie spodobało się Zielonemu. Być może w jego języku oznaczało akurat „do widzenia”. A może po prostu minął czas, jaki przybysze przeznaczyli na pierwszy kontakt z ludźmi. Dość, że niesamowita postać zniknęła, klapa zamknęła się bezgłośnie, po czym spodek stanął w ogniu. Nie na ogniu, jak startujące rakiety, tylko w ogniu. Jakby w cichą polankę uderzył piorun i zamiast spłynąć w ziemię, trwał przez chwilę w pełnym, okrutnym blasku, pokazując całą swą niszczycielską potęgę.

Ale ogień, który objął spodek, nie zniszczył niczego. Widzowie musieli mocno zacisnąć powieki, żeby ochronić oczy przed raptownym, rażącym światłem. Kiedy je otworzyli, łąka była pusta. Na niebie uciekała szybko malejąca błyszcząca kula. Przed nimi pozostał czarny krąg wypalonej trawy.

Tak mniej więcej przebiegło inauguracyjne wystąpienie kosmitów, które zapoczątkowało straszliwe zamieszanie w cichym dotąd Górku. Po pierwszym lądowaniu nastąpiły dalsze. Jeśli nie spodki, to pokazywały się niepodobne do niczego światła. Widywano wyskakujące z jeziora ogniste bańki. Znajdowano ślady, stóp nie stóp, narzędzi, nie narzędzi, odciśnięte w ziemi. Właśnie owych śladów szukano tak gorączkowo dniami i nocami. Szukali ich nie tylko gajowy z naprędce zorganizowaną rzeszą pomocników, nie tylko wezwani stróże porządku publicznego, naukowcy i reporterzy, lecz także samozwańczy amatorzy sensacyjnych pamiątek. A przed budynkiem szkoły, w której rezydował sztab akcji „Kosmici” stale kotłował się coraz liczniejszy tłum, spragniony najświeższych nowin.


Ojciec Łukasza starał się dotrzymać kroku swojemu szybkonogiemu synowi. Tuż za nimi raźno pomykał Paweł. Nieco z tyłu biegła truchcikiem Mira, ciągnąc za rękę mamę. Karawanę zamykał dziadek Klemens.

— Ja już nie mogę… — wyjęczała w pewnej chwili pani Helena. — Zlitujcie się… Przecież oni nam nie uciekną…

— Mama akurat zna się na ufitach! — wyrzucił z siebie jednym tchem Paweł, który lubił fantastyczne filmy, czytywał artykuły o zagadkach kosmosu i uważał się za eksperta. — Oni zawsze tak robią — wyjaśnił. — Gdzieś się pokażą, coś sobie obejrzą i zaraz znikają.

— Fatalne — dziadek Klemens odsapnął i zwolnił. — Byłaby niepowetowana szkoda, gdyby nie zdążyli nas sobie obejrzeć.

Szóstka, śmiało zasługująca na miano grupy pościgowej, pokonała w końcu zbocze i wybiegła na szosę. Tutaj wreszcie Łukasz przystanął.

Pusto. Cicho. Czyściutkie niebo. Słońce jak otwarty piec. Wielka, stara lipa wydaje się sztuczna. Jej zawsze szemrzące liście milczą. Powietrze jest nieruchome.

— Czemu stoimy? — spytał nieswoim głosem Paweł.

— Stoimy, ponieważ natura dała nam oprócz nóg jeszcze i głowy.

Wprawdzie niektórym głowom poskąpiła… — dziadek Klemens nie powiedział nic więcej. Od strony centralnej części Górka dobiegł gwałtownie narastający hałas. Nagle ukazały się samochody. Jeden za drugim i jeden obok drugiego. Pędziły szosą nie zważając na nic i zbliżały się niewiarygodnie prędko.

— Z drogi! — krzyknęła przerażona pani Helena. — Natychmiast z drogi!

Nikomu nie trzeba było tego powtarzać. Na szczęście tuż przy szosie rósł młody, sosnowy zagajnik. Wystarczyło dać susa przez trawiaste pobocze.

— Aparat! Prędko! Eee! — zapewne po raz pierwszy w życiu czcigodny profesor zawołał „e!” dokładnie tak, jak mogliby zawołać Mira lub Paweł. Następnie sam porwał aparat fotograficzny dyndający na piersi wnuka, otworzył go, nastawił i zaczął pstrykać. — Kiedyś — powiedział po chwili — te zdjęcia będziecie oglądać z nie mniejszym przejęciem niż wizerunki kosmitów. Przekonacie się…

Ale jego głos utonął w straszliwym zgiełku. Samochody wyły, trąbiły, piszczały, przepychały się i pędziły na złamanie karku. W nosy widzów, odbierających tę przeraźliwą defiladę z ukrytej trybuny, uderzył ciężki odór spalin.

Wszystkie auta były pełne pasażerów. Twarze ludzi za szybami zdradzały skrajne podniecenie i napięcie. W ich oczach odbijała się jedna jedyna myśl: szybciej, szybciej, szybciej…

Przemarsz miejscowych oddziałów zmotoryzowanych trwał nieznośnie długo. W końcu jednak czoło kolumny zaczęło znikać za koronami drzew, na prostym wzniesieniu.

— Ludzie uciekają z Górka! — pani Helena zakrztusiła się dymem i zakaszlała. — Tam… tam… — nie mogła powiedzieć nic więcej.

Ale słowa były zbędne.

Obcy.

Dotąd pokazywali się, świecili, wzbudzali ciekawość. Teraz odsłonili przyłbice. Atakują. Cóż innego mogłoby zmusić wszystkich posiadaczy samochodów do tak panicznej rejterady?

Z szaroniebieskiej mgły wyłonił się jeszcze jeden pojazd. Sunął cicho, jeśli nie brać pod uwagę chrapliwych jęków wydawanych przez trzech mężczyzn i tęgą kobietę, mozolnie pchających auto pod górę.

Ojciec Łukasza wybiegł na szosę.

— Co się stało? — krzyknął.

— Starter nawalił…

— Starter? Aha, starter… Przykro mi… Ale co się dzieje? Dlaczego uciekacie?

— Kto ucieka? — żachnął się inny żywy składnik napędu. — Panie, nie zawracaj pan głowy! Lepiej niech nam pan pomoże. Tylko potem i tak pana nie zabierzemy, bo mamy komplet.

Ojciec Łukasza jak zahipnotyzowany zrobił parę kroków i dołączył do popychaczy.

— Panie Rafale! — zawołał z bezgranicznym zdumieniem dziadek Klemens. Napomniany zreflektował się, odjął dłonie od karoserii i spytał: — To dlaczego wszyscy jadą do Sącza?

— Kto jedzie ten jedzie — burknął właściciel czy też pasażer samochodu z zepsutym starterem. — Nie do Sącza, tylko zaraz za najbliższą górkę, bo tam wylądowały spodki. Widziano całą gromadę Zielonych…

— Jak to? Więc w Górku nic… — ojciec Łukasza nie skończył. To że w Górku „nic” i tak stało się już aż nazbyt oczywiste.

Obcy nie zaatakowali. Jeśli ktoś kogoś ścigał, to nie kosmici ludzi, tylko na odwrót.

— No jasne — rzekł ze złością Paweł. — Parę kilometrów stąd lądują spodki, a my nie mamy samochodu.

— Mamy fiacika — bąknął nieśmiało Łukasz.

— Fiacika! — Mira zaśmiała się szyderczo. — Pewnie! W szóstkę wypchalibyśmy go pod górę szybciej niż tamci.

— Chodźmy — powiedział dziadek Klemens.

Wyszedł na szosę i beztrosko ruszył w tym samym kierunku, w którym szli przedtem.

— Dlaczego tam? — Paweł pokazał na lewo — skoro oni są tam! — odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni.

— Bo jeśli oni naprawdę zechcą zawrzeć bliższą znajomość z ludźmi, to polecą nie w górki, tylko do Górka — odrzekł przez ramię dziadek. — A Górek jest tam.

— Ee! — powiedział Paweł.

— Poza tym na razie nie pójdziemy ani z górki, ani do Górka — dodał niezmienionym tonem pan Klemens — ale z powrotem w krzaki.

Nadciąga piechota…

W dole spomiędzy zabudowań wybiegli ludzie. Pierwsi ukazali się dwaj mężczyźni w sportowych koszulkach. Zaraz za nimi walił zbity tłum.

Na Wzgórze Kosmitów śpieszyli ci, którzy nie mieli samochodów i nie zmieścili się w samochodach swoich znajomych.

— Pawle, przygotuj aparat. Sporządzisz fotograficzną dokumentację wizyty Zielonych i za jednym zamachem zostaniesz milionerem. Takie zdjęcia kupi każda gazeta na całym świecie.

Dziadek wyrzekł te słowa z taką miną, że nie bardzo było wiadomo, czy mówi serio. Ale Paweł, który w pierwszej chwili wzruszył ramionami, zastanowił się, po czym zaczął pieczołowicie regulować obiektyw aparatu.

Następnie, już znowu spomiędzy przydrożnych sosen, gdzie wraz z resztą towarzystwa przeczekiwał kolejną nawałnicę, pstrykał raz za razem, przybierając pozy wytrawnego operatora kroniki filmowej.

Ludzie biegli i biegli. Jezdnię młóciły i młóciły grube półbuty, sandały, trampki, tenisówki, a także szykowne pantofelki na wysokich obcasach. W powietrzu rozbrzmiewały odgłosy przypominające pracę starego tartaku.

Wreszcie na drodze przejaśniało. Przed zamaskowaną widownią przeciągały już tylko luźne grupki maruderów i pojedynczy spóźnialscy. Chrapliwym, świszczącym postękiwaniem protestowali przeciw nieubłaganej sile, która zmuszała ich do morderczego wysiłku. Protestowali, ale biegli dalej.

— Czy nadal macie do mnie żal o to, że poszedłem tam, a nie tam? — spytał dziadek Klemens.

Paweł mruknął coś pod nosem, ale nie powiedział „e!”

— Przecież my także jesteśmy ciekawi i także chcielibyśmy zobaczyć kosmitów — odezwała się z wahaniem pani Helena. — Dlaczego nie biegniemy do nich razem ze wszystkimi?

— Uważasz, że powinniśmy?

— Nie… Ojciec ma rację. Jeśli oni zapragną spotkać się z nami, to nie polecą w tym celu gdzieś na odludzie. Myślałam o czymś innym. Wśród tych, którzy resztkami sił gonią teraz pod górę, jest na pewno wiele osób wcale nie mniej rozsądnych niż my. A jednak biegną…

— Tłum — dziadek rozłożył ręce. — Tłum. Owczy pęd. Ktoś przyniósł wiadomość, że na wzgórzu wylądowały spodki. Ktoś drugi zawołał, że trzeba tam natychmiast pojechać albo pójść. Jeszcze ktoś inny pierwszy puścił się biegiem i pociągnął za sobą całą resztę. W tłumie trudno o rozsądek.

— Czy to znaczy, że gdybyśmy byli pod szkołą, kiedy rozeszła się wieść o kosmitach, to w tej chwili gonilibyśmy jak szaleni ze wszystkimi?

— Moja droga, bardzo chciałbym móc powiedzieć, że nie. Ale będąc uczciwym, muszę powiedzieć: nie wiem…

— To smutne — szepnęła pani Helena.

Zrobiło się cicho. Odgłosy biegnącego tłumu oddaliły się i zlały w jednostajny, gasnący szum. Na środek jezdni sfrunął samotny wróbel. Długo kręcił łebkiem we wszystkie strony, po czym otrzepał piórka, ćwierknął głośno i odleciał, zostawiając na pamiątkę biały placuszek.

— Chodźmy! — ocknął się w końcu Paweł. — Wprawdzie jesteśmy tak strasznie mądrzy, że musimy iść w przeciwną stronę, ale lepsze to niż nocowanie w krzakach. No…?

Od czasu do czasu mijali ich jeszcze pojedynczy długodystansowcy, którzy albo byli mniej ciekawi niż inni, albo później wyruszyli, albo nie mogli biec szybciej. Wreszcie, kiedy wyglądało na to, że nie spotkają już nikogo, nagle ukazał się przed nimi jeszcze jeden osobnik.

— Kutynia — powiedziała pani Helena, przystając mimo woli.

— Owszem — przytaknął dziadek Klemens. Zatrzymał się również i dodał: — Patrzcie. Tak wygląda człowiek, który już zawarł bliską znajomość z Zielonymi.

— Nie! — zaprotestował w pierwszym odruchu Łukasz. Żarty z kosmitów wydały mu się stanowczo nie na miejscu.

Samotnym maruderem był rzeczywiście pan Kutynia, który rano dał się poznać jako namiętny poszukiwacz letniskowego domu. Widać szukał nadal, pytanie tylko, czy wyłącznie domku, czy również latających spodków.

Na odpowiedź nie trzeba było czekać zbyt długo. Przysadzista postać z białą łysiną na widok nadchodzących zrobiła wprawdzie w tył zwrot i odbiegła truchcikiem kilkanaście metrów, ale niezwłocznie wykonała dwa beczkowate piruety i rzuciła się w przeciwną stronę. Tuż przed Pawłem zahamowała.

— UFO… — wypłynęła spomiędzy grubych warg przejmująca skarga. — Kosmici… Takie już moje szczęście…

— Co panu zrobili? — zatroszczył się dziadek Klemens.

— Panie profesorze — zawołała ofiara Ufitów. — Miałem dwa! Dwa!

Wreszcie je miałem…

— Spodki? — wtrącił z niedowierzaniem Paweł.

— Jakie tam spodki! — pulchna ręka zatrzepotała jak spłoszony gołąb. — Domy! Do — my! D — o–m — y!!!

— I co? Odfrunęły? — spytał dziadek.

— Dotąd mieszkali w nich dwaj bracia. Niedawno obaj się wyprowadzili i teraz chcą je sprzedać. Podobno prześlicznie położone. Naturalnie, są już kupcy. Na pewno mnie ubiegną — nieszczęśnik znowu wydał przeciągły jęk. — Właśnie miałem je pójść oglądać, kiedy przybiegł jakiś bęcwał i powiedział, że za górą wylądowali kosmici. No i jeden z braci poleciał tam jak szalony. A ja nie wiem, co teraz robić! Zacząć pertraktować z tym bratem, który został? No a co będzie, gdy potem się okaże, że właśnie dom tego drugiego jest większy i ładniejszy? Tak długo szukałem, wreszcie nadarzyła się okazja, a tu naraz kosmici! Czysta rozpacz…

— Kosmici to także pewnego rodzaju okazja — próbował pocieszyć pana Kutynię dziadek.

— Kosmici, panie profesorze, przylecą i odlecą, a ja znowu zostanę na lodzie — zauważył nie bez pewnej racji człowiek, targany dramatyczną rozterką. — Dziadku! — Mira już od pewnej chwili wierciła się niecierpliwie, aż wreszcie nie wytrzymała. — Nie wiem jak komu, ale nam okazja ucieknie na pewno!

— Minuta krócej czy dłużej, żadna różnica skoro oni i tak są teraz całkiem gdzie indziej — rzekł z przyganą w głosie Paweł. — Nie wtrącaj się, kiedy mowa o poważnych interesach, moja mała.

— Mała!.. — fuknęła Mira. — Mała!..

— Mira nie jest mała… — powiedziało się Łukaszowi. Właśnie „powiedziało się”. „Powiedział” znaczyłoby, że zrobił to, co chciał zrobić.

— Proszę, proszę… — wycedził z uznaniem Paweł.

— Co?! Nie potrzebuję!

— Dzieci!..

— Nie wiem, doprawdy nie wiem. Biec tam gdzie wszyscy, czy wrócić z wami…

Łukasz poszedł przodem. Kroczył sztywno i pilnie zważał, by nie pokazywać twarzy idącym za nim. Był czerwony jak najczerwieńcza róża.

Zamykał pochód pan Kutynia. Ten na odmianę odwracał się często. A im częściej się odwracał, tym bardziej zostawał z tyłu. Wreszcie zatrzymał się i nerwowo zatarł ręce.

— Chyba jednak spróbuję pójść na tę górę — oświadczył z desperacją. — Przepraszam. Do widzenia, panie profesorze, do widzenia pani…


Szkoła stała pośrodku rozległego placu, otoczonego drzewami. Od szosy, która tutaj stanowiła główną drogę, przecinającą zabudowania Górka, oddzielała je metalowa siatka. Oba skrzydła bramy były szeroko otwarte.

Wbrew temu, co można by sądzić, obserwując najpierw kawalkadę samochodów, a potem podążający ich śladem tłum, nie wszyscy popędzili stąd na Wzgórze Kosmitów. Zostało kilka aut, zostali ludzie. Nieliczni, ale zostali. Zgrupowali się wokół wejścia do szkoły. W głębi placu widniało siedem samochodów. Mikrobus, którym wczoraj wracał naczelnik gminy wioząc przygodnych pasażerów, wóz strażacki z błyszczącymi sikawkami i drabiną, dwa zielone łaziki, karetka pogotowia ratunkowego, radiowóz milicyjny oraz furgonetka z napisem: „Telewizja”. Na stopniach tworzących przed drzwiami budynku coś w rodzaju tarasu przechylony do tyłu mężczyzna celował trzymaną na ramieniu kamerą w grupkę osób stojących najwyżej. Z boku drugi mężczyzna usłużnie podtykał mikrofon jakiemuś elegantowi w dobrze skrojonym szarym ubraniu i białej koszuli z bordowym krawatem.

Łukasz odzyskał normalną barwę, ale na wszelki wypadek wolał trzymać się na uboczu. Wciąż jeszcze odzywało się w jego głowie to wysyczane z wściekłością „nie potrzebuję!”. Pewnie. Kto jak kto, ale Mira na pewno nie potrzebuje obrońcy. Żadnego. A już z całą pewnością nie takiego jak on. Westchnął nieznacznie, pomyślał melancholijnie: „kwiczoł”… i rozejrzał się po szkolnym placu.

Od razu zapomniał o wzdychaniu. Proszę — zawołał w duchu. — Starzy znajomi!

Zaraz. Czy to możliwe, żeby akurat ci ludzie byli mądrzejsi od pana Klemensa? Niemożliwe. No to dlaczego są tutaj, a nie biegną razem z całym tłumem, skoro w tłumie tak trudno jest zachować zdrowy rozsądek?

A może podobnie jak pana Kutynię nie obchodzą ich kosmici, bo mają głowy nabite jedynie własnymi, najzupełniej ziemskimi interesami i tylko one są dla nich ważne? Właściwie, to nawet wyglądają na takich…

Ukryty w cieniu opierał się o drzewo mężczyzna bez legitymacji. Z tym sprawa była jasna. Został, żeby śledzić grubego wesołka. Połknął haczyk — pomyślał z uciechą autor szatańskiej intrygi, bo opasły cudzoziemiec również nie dał się porwać tłumowi. Zostawił gdzieś, pewnie już w domu Kapelusznika, swoją kraciastą marynarkę i wrócił pod szkołę razem z białowłosym Plujkiem. Pomiędzy nimi stał ojciec tego ostatniego. Kapelusz miał ten sam co wczoraj, tylko minę jeszcze bardziej ponurą. A już że zgoła grobowym wyrazem twarzy przyglądał się telewizyjnemu reporterowi dziennikarz posiadający delegację służbową do Górka. Wśród osób stojących na najwyższym stopniu straszyło zmęczonymi, zapadniętymi oczami oblicze naczelnika gminy.

Ludzie przed szkołą zachowywali się cicho i spokojnie. Wyraźnie rozbrzmiewały słowa eleganta mówiącego do mikrofonu, a w przerwach wykonującego przyjazne gesty pod adresem kamery.

— Starzy znajomi — powiedział szeptem dziadek. Łukasz drgnął i spojrzał na starszego pana z niekłamanym przestrachem. Okazało się jednak, że dziadek nie posiada cudownego daru czytania w cudzych myślach. Chodziło mu o jego własnych znajomych. — Ten człowiek na górze to profesor Roman Turbo, geofizyk — dokonał prezentacji. — Był kiedyś konsultantem archeologów prowadzących wykopaliska na Starym Mieście. Wtedy go poznałem. Obok stoi jego asystent, bardzo miły chłopak.

Posłuchajmy…

— …zanim nie będziemy mieć przynajmniej wstępnych wyników badań — wytworny profesor rozłożył ręce. — Na razie mogę panu i telewidzom powiedzieć tylko tyle, co mógłby powiedzieć każdy przypadkowy obserwator zjawisk, z jakimi, jeśli wierzyć relacjom świadków, mamy tu do czynienia.

— Czy pan profesor wątpi w autentyczność tych zjawisk? — spytał reporter. — Skoro świadków jest aż tak wielu, to czy może istnieć inne wytłumaczenie, aniżeli to, które wszystkim nam się nasuwa?

— Nie wszystkim — zastrzegł się skwapliwie uczony. — Nie wszystkim. Co do mnie, na przykład, w tej chwili nie znajduję absolutnie żadnego wytłumaczenia. Z punktu widzenia nauki fakty, o których pan wspomina, nie są jeszcze faktami. Dopóki obserwowane tu jakoby fenomeny nie zyskają pełnej i sprawdzonej dokumentacji, mogę co najwyżej podejrzewać zbiorową sugestię. Ale nawet takie stwierdzenie byłoby dziś przedwczesne.

— Dziadku — szepnął Paweł — co to znaczy?

— Nic nie znaczy. Oto jak wysławiają się wielcy, prawdziwi profesorowie. Kochani, zlitujcie się; czy ja też jestem taki?

— Psst… — zasyczał ktoś niecierpliwie.

Dziadek Klemens wzniósł oczy do nieba i umilkł.

— Panie profesorze — reporter nieco jakby przywiądł — proszę nam przynajmniej zdradzić, czy zostanie pan w Górku do wyjaśnienia zagadki?

— Mam zaszczyt przewodniczyć grupie ekspertów, którą tu skierowano w celu nadzorowania badań. A raczej nie tyle badań, bo te będą prowadzone w wielu laboratoriach, ile gromadzenia materiałów. Chodzi o próbki popiołu pobrane z miejsc, gdzie zostało spalone coś, do spalenia czego nikt się nie przyznaje, odciski domniemanych śladów i tak dalej.

Zapewniam pana i telewidzów, że prace naukowe będą przeprowadzone wszechstronnie i rzetelnie, a ich rezultaty niezwłocznie ogłosimy publicznie. To chyba wszystko, prawda? — elegancki ekspert uśmiechnął się przepraszająco do kamery.

Reporter cofnął mikrofon, ale nagle, jakby sobie o czymś przypomniał, z powrotem podsunął go profesorowi.

— Jeszcze ostatnie pytanie, jeśli wolno — rzekł przymilnie. — Proszę sobie przez moment wyobrazić, że nie jest pan uczonym, tylko jednym z bezimiennej rzeszy letników spędzających urlop w Górku. Co wówczas myślałby pan o tych światłach, płomienistych kulach i zielonych postaciach wyglądających ze spodków?

— Nie mogę nic dodać do tego, co powiedziałem — odpowiedź brzmiała chłodno.

— Panie profesorze! — przysłuchujący się do tej pory w milczeniu młody mężczyzna z włosami opadającymi na czoło i okularami w jasnych oprawkach zrobił szybki ruch w stronę udzielającego wywiadu naukowca i spoglądając na przemian to na niego, to na reportera, wołał: — Panie profesorze! Niech pan powtórzy to, co mówił mi pan dzisiaj rano, kiedy rozmawialiśmy we dwójkę! Że pan nie wierzy, by tak wiele naraz niezwykłych zjawisk miało naturalne przyczyny!..

— To właśnie jest ten jego asystent, o którym wspomniałem — szepnął dziadek Klemens, znowu narażając się na ostre,psst” ze strony któregoś z sąsiadów.

— …Że w tym wypadku trudno podejrzewać halucynacje czy sugestie! — zakończył wyraźnie podniecony asystent.

Jego mistrz zbladł i zamachał rękami.

— Panie redaktorze! — krzyknął. — Proszę to wyciąć! Żądam kategorycznie, żeby pan usunął ostatnią scenę ze swojego reportażu! Kolego! — huknął na speszonego asystenta. — Czy pan zwariował? Chce mnie pan skompromitować? Ośmieszyć? Nie spodziewałem się tego po panu!

Dziękuję — rzucił jeszcze w powietrze, po czym odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami szkoły. Jego młody pomocnik, który musiał sobie uświadomić, jak nieskończenie wiele mu brakuje, by stać się prawdziwym uczonym, podreptał chwilę w miejscu, a następnie poszedł w ślady swego chlebodawcy.

— Tato — odezwał się Łukasz — czy on w końcu wierzy w kosmitów, czy nie?

Ojciec niepewnie wzruszył ramionami.

— Dziadku? — spytał nieufnie Paweł. — A ty wierzysz w kosmitów?

— Czy jestem indagowany jako twój krewny, z którego to tytułu, tak czy tak bywam nieustannie kompromitowany, czy też jako profesor?

— A cóż to za różnica? — zirytowała się Mira.

— Różnicę mogliście poznać przed chwilą. Helu, panie Rafale, słyszeliście? Mamy się zdeklarować. Wierzymy w kosmitów, czy nie wierzymy?

— Ja pytałem o to ciebie, a nie mamę ani kogoś innego — zaprotestował nieprzyjemnym tonem Paweł.

— Wierzę, że ludzie widzieli coś, co przypominało im wszystkie znane opowieści o latających spodkach, a nie przypominało niczego innego.

— Ee! — powiedziała Mira.

— Proszę o ciszę! — rozległo się stanowcze wezwanie reportera. Po profesorze Turbo przyszła kolej na naczelnika gminy. Stał już przygotowany, trochę przygarbiony, z wymizerowaną twarzą smętnie zwieszoną nad mikrofonem.

Jak to właściwie jest? — pomyślał Łukasz. — Obydwaj z tatą patrzyliśmy na wylatujące z wody kule i nieziemskie światła, mnóstwo ludzi na własne oczy oglądało spodki i Zielonego, a nawet taki mądry pan Klemens wierzy tylko w to, że ludzie coś widzieli. Profesor Turbo w ogóle nie chce wierzyć. Łysy Kutynia biega jak opętany, żeby kupić dom i złości się na „zamieszanie”. Gruby cudzoziemiec chce robić jakieś interesy… chyba nie z kosmitami. Ciemny typ bez legitymacji interesuje się na odmianę bardziej owym cudzoziemcem niż istotami z gwiazd. Ci, co sprzedają tu placki, lody i napoje, też nie pobiegli na górę, gdzie dostrzeżono spodki, tylko zostali, by więcej zarobić. Kapelusznik mówił, że „żyć trzeba…” W jego ustach brzmiało to co najmniej dwuznacznie.

Teraz również sterczy pod szkołą. A przecież w Górku są obce, rozumne istoty z kosmosu. Muszą być. Iluż wspaniałych rzeczy można by się od nich dowiedzieć. I nie tylko dowiedzieć, ale także nauczyć. Oni na pewno potrafią wszystko. Wszystko mają. Czemuż nie mieliby się z nami podzielić swoimi osiągnięciami, skoro już do nas przylecieli? Tymczasem tutaj…

— Słyszysz? — zabrzmiał obok niego przyciszony głos ojca. — To dlatego wczoraj milicjanci pytali, czy mamy w Górku zamówione mieszkanie.

Łukasz wyrwany raptownie z zamyślenia rozejrzał się nieprzytomnie, trafił wzrokiem na jasnowłosego Plujka, potrząsnął głową i zaczął słuchać.

Naczelnik mówił właśnie o kłopotach wynikających z niebywałego natłoku przyjezdnych.

— Od dzisiaj drogi dojazdowe są zamknięte — oświadczył. — Wpuszczamy wyłącznie miejscowych i osoby posiadające skierowanie na wczasy. Ale nie możemy przecież siłą usunąć ludzi, którzy już tutaj są. Dlatego dostaliśmy specjalne przydziały od wojewody. Postaraliśmy się o dodatkową opiekę lekarską — wskazał oczami karetkę — nie dopuścimy do pożaru lasu, gdzie pokazują się jakieś ognie. Pomagają nam — przeniósł wzrok na czerwony wóz strażacki — siły porządkowe i wojsko. Jednak mimo wszystko jest nas o wiele, wiele więcej niż zwykle w sezonie urlopowym, toteż korzystając z okazji — spojrzał do kamery — chciałbym zaapelować o spokój i rozwagę.

Z dalszych słów naczelnika wynikało, że do Górka nadal ciągną ciekawscy z całego kraju i że dla nich pośpiesznie urządza się w okolicy pola namiotowe, których pojemność jest wszakże również ograniczona, wobec czego przed wyruszeniem w drogę należy się dobrze zastanowić.

Po gospodarzu miejscowości wzięto na spytki przedstawiciela armii.

Był to wysoki, szczupły mężczyzna w polowym mundurze z dystynkcjami majora. Ten, patrząc na reportera trochę jak na dziecko, zaprzeczył kategorycznie, jakoby wojsko miało tu za zadanie odparcie ataku kosmitów.

Słowa: „ataku kosmitów” powtórzył aż trzy razy z wyraźnym upodobaniem. Żołnierze będą pomagać naukowcom, współdziałać z urzędem gminy w takich sprawach, jak dowóz żywności czy utrzymanie porządku w lasach, zapewnią łączność, a w razie potrzeby uruchomią swoje kuchnie polowe. Przysłuchujący się tej wypowiedzi oficer milicji kiwał potakująco głową, ale gdy reporter po rozmowie z wojskowym próbował pociągnąć za język i jego, uśmiechnął się i odmówił wywiadu. Powiedział potem nie do mikrofonu, że milicja w Górku robi to, co zawsze, oraz że owszem, zamknęła już od przedwczoraj paru złodziejaszków, ale niestety wszyscy oni należeli do gatunku zamieszkującego Ziemię, a nie bezdenne otchłanie wszechświata.

Operator zaniósł kamerę do telewizyjnego samochodu. Reporter kręcił się jeszcze na tarasie zapisując coś w swoim notesie. Zgromadzeni wokół stopni ludzie ożywili się i zaczęli rozmawiać.

— Dziadku, znasz tego profesora, który jest tutaj jakąś szyszką. Idź, spytaj go, co się dzieje tam, gdzie wylądowały spodki — zażądał Paweł. — Przecież musieli kogoś posłać i coś już pewnie wiedzą. Skoro mają taką dobrą łączność.

— Gdyby tam rzeczywiście były spodki, tutaj nie zobaczyłbyś żadnego reportera. Ci polecieliby pierwsi. A uczeni, wyprawiwszy w drogę asystentów, siedzieliby teraz przy biurkach ze słuchawkami na uszach i nad grubymi zeszytami — odrzekł pan Klemens.

— To nie pójdziesz?

— Dziadek ma ważniejsze sprawy na głowie — oznajmiła Mira wydymając wargi. — Gdyby w tej chwili stanął przed nami kosmita, musiałby najpierw obiecać, że następnym razem przywiezie ze sobą stos starych książek. Potem usłyszałby jakieś łacińskie przysłowie i mógłby uznać wizytę za zakończoną.

— Rzeczywiście, zapytałbym go o książki… jeśli je mają — przyznał dziadek Klemens. — A także o to, jak u nich wygląda prawo i jak jest przestrzegane. To znaczy, jak istoty należące do ich społeczności odnoszą się nawzajem do siebie.

— My z Mirą i Pawłem chcielibyśmy się dowiedzieć także paru innych rzeczy — odezwała się z nieśmiałym uśmiechem pani Helena.

Łukasz spojrzał na nią z sympatią. Jeszcze ilu innych rzeczy!

— Właśnie — mruknął z przekąsem Paweł. — Więc co? Pójdziesz?

— Może za chwilę — powiedział dziadek. — Widzieliście sami, że mój uczony kolega jest podenerwowany. I nic dziwnego. Ma tyle pracy.

W dodatku grozi mu ośmieszenie ze strony nieobliczalnego entuzjasty, którego niebacznie wziął do pomocy. Cierpliwości. Na pewno co jakiś czas podają komunikaty, inaczej ludzie nie oblegaliby szkoły.

Ale ludzie, jakby na złość, właśnie zaczęli się powoli rozchodzić. Ganeczek przed wejściem do szkoły opustoszał już chwilę temu. Osobistości zatrudnione w „sztabie” wróciły do swoich zajęć. Na schodach pozostał jedynie reporter przeglądający swoje notatki.

Wtedy podszedł do niego dziennikarz, który wczoraj przyjechał mikrobusem.

— Mam nadzieję, że magnetofon był zepsuty, mikrofon nie działa, kamera potargała taśmę, a tobie, zanim dojedziesz do miasta, odpadną w samochodzie wszystkie cztery koła — wysyczał jadowicie, dostatecznie głośno, by wszyscy zbierający się do odwrotu stanęli i spojrzeli na taras z nowym zainteresowaniem.

— Co to znaczy? Jak to? — napadnięty omal nie upuścił swego drogocennego notesu. — Co to?

— To, to, że jesteś świnia!

— Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na ty — napuszył się reporter. — Bezczelność!

— Bezczelność, to mało powiedziane! — odbił piłeczkę posiadacz delegacji służbowej do Górka. — Ryć mi się z tym sitkiem i z tą korbką wtedy, kiedy ja przygotowałem sobie teren do wywiadów! Po prostu draństwo!

— Człowieku, przecież ty piszesz, a ja robię reportaż dla telewizji! — mężczyzna z zapiskami zapomniał, że nie jest po imieniu ze swoim przeciwnikiem. — Czy ja ci przeszkadzam w pracy?

— Ale ja tu byłem pierwszy! Tłukłem się czym popadło, byle prędzej. Ty przywiozłeś swoje tłuste brzuszysko dopiero dzisiaj! Patrzcie go! On „nie przeszkadza!” Tylko wieczorem miliony ludzi obejrzą twój reportaż, a mój gazety zamieszczą dopiero jutro! Raz wreszcie miałbym prawdziwą bombę. Mówiłoby się o mnie na całym świecie. Mnie się to należało! — pokrzywdzony zaperzał się coraz bardziej, nie bacząc, że prócz winowajcy słucha go chciwie wiele par uszu. — Gdyby nie ja, nakręciłbyś guzik, a nie rozmowy! W takim tłumie i wrzasku? A kto stąd przepędził ludzi? Kto puścił w kurs wiadomość o tych Zielonych na wzgórzu, co? Może ty?! Oczyściłem teren: ja, ja, nikt inny! Musiałem na chwilę odejść, żeby udawać, że właśnie przybiegłem z tej górki, ale zanim zdążyłem wrócić, ty już wykorzystałeś sytuację. Świnia!

— Cham!

— Dwa razy świnia! Dziesięć razy!

Ktoś nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem, dając hasło pozostałym. Przez plac przetoczyła się fala powszechnej wesołości.

— Quod erat demonstrandum — powiedział dziadek Klemens nie tając głębokiego zadowolenia.

— Co to znaczy? — spytał podejrzliwie Paweł.

— To znaczy że możemy spokojnie opuścić to miejsce i pomyśleć, co zrobić z resztą tak mile rozpoczętego popołudnia — odrzekł dziadek kierując się w stronę bramy. — To, co powiedziałem, w wolnym przekładzie brzmi: „co było do okazania”. Tu było do okazania, że żadni kosmici nie baraszkują na okolicznych pagórkach. A także to, że nie ma po co chodzić do znakomitego profesora Turbo, jak tego chcieli niektórzy moi życzliwi krewni — pan Klemens był wyraźnie rozochocony. — Spytałbym: czcigodny kolego, co porabiają kosmici? — i wystawiłbym się na pośmiewisko. Przecież również muszę dbać o moją akademicką godność. A swoją drogą, nie zdziwiłbym się, gdyby temu dziennikarzowi, który wymyślił lądowanie spodków, żeby odciągnąć ludzi spod szkoły, ktoś spuścił tęgie lanie. Solennie sobie na to zapracował. A w dodatku przyznał się publicznie do swojego szalbierstwa. Strach, co człowiek może powiedzieć, kiedy wpadnie w złość — dziadek wyprowadził panią Helenę przed bramę i nagle umilkł.

Na ławeczce po drugiej stronie drogi siedział mężczyzna z nisko opuszczoną głową i twarzą ukrytą w dłoniach. Obok stał inwalidzki wózek, zajęty przez kobietę o wychudłej twarzy. Jej nogi były szczelnie okryte cienkim kocem.

— Dzień dobry państwu — smutną parę zasłonił sobą człowiek w zielonym mundurze. Spieszył się, ale przystanął, żeby się przywitać. — Czy żona zdążyła przynieść mleko i jajka? — zdjął furażerkę i otarł spocone czoło. — Już ledwie zipię — poskarżył się.

— Słyszeliśmy, że pan ma… Jak to było? — uśmiechnęła się do niego pani Helena.

— Krę—ć–ka — skwapliwie podpowiedziała Mira.

— Właśnie. Były u nas wasze dzieci. Niech się pan nie martwi o nasze żołądki. Macie teraz urwanie głowy. Podobno pracował pan przez całą noc?

— Nie ja jeden — gajowy głęboko westchnął. — Dziesiątki osób. Szukaliśmy śladów, jakichś pozostawionych przedmiotów… To znaczy ja, oczywiście, zajmowałem się lasem. Jeszcze parę takich dni, a nic z niego nie zostanie. Wszystko zadepczą. Popiół, tu, popiół tam… Kto to widział, palić ogień w lesie! Gdzie popatrzę są okopane dziury, połamane gałęzie, zniszczone poszycie. Wojsko pomaga, ale przecież pod każdym drzewem nie postawi się żołnierza. A ludzie włażą wszędzie, w dzień czy w nocy, wszystko im jedno. Nawet więcej ich po nocach, bo w ciągu dnia przychodzą tutaj i czekają na komunikaty.

— Znalazł pan coś? — spytał prędko Łukasz korzystając z okazji, że mężczyzna zatroskany o dobro lasu musiał zaczerpnąć tchu. Nawet dziadek Klemens, czekając na odpowiedź, spojrzał na gajowego z żywym zaciekawieniem. Ale on wzruszył ramionami i mruknął, że ciągle ktoś coś znajduje, tylko nikt nie wie co. Uczeni nie puszczają pary z ust, a ludzie, jak ludzie, wymyślają niestworzone rzeczy, powtarzają plotki i w ogóle wariują. — Po prostu wariują — powtórzył zmęczonym głosem i dodał: — Kogo tu nie przyniosło, proszę państwa. Naukowcy, dziennikarze, fantaści, ufolodzy, jacyś niby to znawcy… Tłumy! Do tego handlarze, różni kombinatorzy no i tacy, o… prawdziwa bieda — wskazał wzrokiem postać w inwalidzkim wózku. — Ta kobieta — zaczął mówić ciszej — jest ciężko chora i lekarze nie potrafią jej pomóc. Mąż wyjeżdżał z nią już do Anglii i do Szwecji. Nie ma jeszcze lekarstwa na to, co jej dolega. No i wczoraj, proszę sobie wyobrazić, przywiózł ją tutaj. Dowiedział się z radia, że w Górku wylądowali kosmici i postanowił poprosić ich o pomoc. Przyszło mu do głowy, że skoro potrafią latać między gwiazdami, to na pewno przedtem znaleźli sposób na wszystkie możliwe choroby. Wiem, bo z nim rozmawiałem. Prosił mnie, żebym wziął ich do lasu, tam gdzie najczęściej coś się pokazuje, bo on przecież nie może po ciemku pchać tego wózka z jednego końca wsi na drugi. Przepraszam, muszę iść. Czekają na mnie — ukłonił się i szybko odszedł.

Zrobiło się bardzo cicho. Łukasz patrzył przez chwilę na chorą kobietę, a następnie przeniósł spojrzenie na jej męża. Mężczyzna trwał w niezmienionej pozycji, podobny trochę do figurki w starej, przydrożnej kapliczce.

O co prosić dobre wróżki?

Czego można by się dowiedzieć od kosmitów?

Te dwa śmieszne, dziecinne pytania odezwały się nagle znowu w umyśle chłopca, ale zabrzmiały zupełnie inaczej niż przedtem.

Odruchowo poszukał wzrokiem ojca. Ten jednak oddalił się już o parę metrów wraz z całą grupką Piotrowiczów. Łukasz potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie jakieś mroczne, błędne obrazy lub myśli i już zamierzał ruszyć za wszystkimi, gdy raptem spostrzegł coś, co kazało mu się zatrzymać.

W ocienionym rogu, między ścianą pawilonu handlowego a schodami prowadzącymi do wejścia dla kupujących, dokładnie tam, skąd przed obiadem wypadł osobnik bez legitymacji, by spowodować idiotyczną katastrofę, stał w dziwnej pozycji wysoki, sądząc z sylwetki młody mężczyzna.

Ustawił się twarzą do muru i mówił coś do trzymanego w ręku pudełeczka z wystającym metalowym prętem. Nawet gdyby tak przezornie nie chował głowy w kącie byłby znakomicie zamaskowany. Miał bowiem wręcz niesłychanie bujną brodę, równie czarną jak spadająca z czoła czupryna, które wraz z sumiastymi wąsami tworzyły jeden gęsty kożuch. Spomiędzy włosów zaledwie przeświecały nos, oczy i skrawki policzków. W pierwszej chwili te wolne od zarostu skrawki wydały się Łukaszowi skądsiś znajome, ale powiedział sobie, że to złudzenie, bo takiej brody na pewno nie widział dotąd nigdy i u nikogo. Zaintrygowało go jednak, że kudłacz najwyraźniej starał się zejść ludziom z oczu. Przedmiot, który trzymał na wysokości ust, nie mógł być niczym innym niż krótkofalówką. Krótkofalówkami posługują się milicjanci, żołnierze, strażacy, budowlani, lekarze pogotowia… Oczywiście, musiano dać je również wszystkim, którzy w Górku tropią kosmitów, aby mogli szybko zawiadamiać „sztab”, że tam a tam coś się właśnie pokazało. Ale przecież w tym miejscu pokazali się teraz jedynie państwo Piotrowiczowie. A nawet gdyby ktoś chciał zameldować o takim wiekopomnym wydarzeniu, nie musiał sięgać po krótkofalówkę, bo szkoła była o dwa kroki stąd. Nie. Brodacz nie pracuje dla „sztabu”. Ciekawe, komu i o czym mówi do tego pudełeczka.

Łukasz przybrał obojętny wyraz twarzy i niedbałym krokiem zaczął przechodzić przez jezdnię. Nie kierował się przy tym wprost ku Czarnemu, a trochę na ukos, jakby miał zamiar odwiedzić drewnianą budę z napisem: „Placki ziemniaczane”. Buda stała już na ziemi, ciężarówka zniknęła, tablica zawisła na swoim miejscu. Zezując ukradkiem chłopiec osiągnął wreszcie punkt, do którego docierał głos kudłacza. W jego głosie odzywały się także tony jakby już kiedyś słyszane, ale skoro broda była obca, to i wybiegający spod niej głos nie mógł być znajomy.

— …się na wszelki wypadek na małpę i zasuwaj — mówił Czarny. — Ćwierknij dwa razy, to wystarczy. Ćwierkania nie wsadzą do probówki.

Niech potem kogoś przekonają, że ptaszek miał dziób i skrzydła. Jak to ptaszek, nie? Koniec. Bez odbioru… Zaraz, jeszcze jedno. Uważaj na…

— Łukaszu! — zagłuszyło ostatnie słowa wołanie ojca. — Łukaszu, czekamy na ciebie!

Chłopiec skrzywił się. Akurat w takiej chwili. Wytężył słuch, ale tamten już skończył. Przepadło. Nigdy się nie dowie, przed czym ten ponury typ ostrzegał jakiegoś swojego kompana. Mogło to być wreszcie coś zrozumiałego, co by pozwoliło odgadnąć i czym w ogóle mówił. Posługiwał się szyfrem, to jasne. „Na małpę, ćwierknie, probówka, ptaszek…” Takim językiem porozumiewają się szpiedzy. Brodacz jest szpiegiem!

Ale w takim razie trzeba uważać. Trzeba bardzo uważać. Narazić się szpiegowskiej szajce to już całkiem kiepska sprawa. To o wiele gorzej, niż wejść przypadkiem w drogę jakiemuś zbyt wesołemu grubasowi i jakiemuś chciwemu Kapelusznikowi, razem z jego białowłosym Plujkiem.

Szpiedzy pozbywają się niewygodnych świadków z taką łatwością, jakby strzepywali pyłek z rękawa wiatrówki. Tyle się o tym czytało. Tyle było filmów…

Łukasz skupił całą uwagę na tablicy informującej o plackach. Najważniejsze, nie dać nic po sobie poznać.

— Co, jeszcze zamknięte? — zawołał głośno. — Jaka szkoda! — brnął dalej, choć z placyku obok pawilonu nie przyszła żadna odpowiedź.

Odpowiedź należało zresztą z góry wykluczyć, ponieważ w pobliżu zamkniętej na cztery spusty budki nie było żywego ducha. Jednak brodacz nie mógł tego widzieć ze swojego kąta za narożnikiem. — Dobrze, przyjdę jutro — zakończył chłopiec, po czym nie śpiesząc się rozpoczął odwrót. Wakacje u Piotrowiczów, kosmici, a teraz szpiedzy. Stanowczo za dużo naraz.

— Łukaszu!

— Idę, idę! — odkrzyknął weselej. Kątem oka dostrzegł bowiem, że kudłacz schował krótkofalówkę i spokojnie odchodzi w przeciwną stronę.

— Wpadłeś na placki? — spytał życzliwie Paweł, gdy Łukasz, nieco tylko kołując, dołączył do reszty towarzystwa. — Ja cię rozumiem. Po takim obiedzie…

— Placki? Nie. Tato, tam był… Tato…

Nie. Nie można przy wszystkich opowiadać o wykrytych przez siebie szpiegowskich aferach. Trzeba poczekać, aż zostaną z ojcem sami.

— Tato, co teraz będziemy robić? — nie wypadło to może najzręczniej, ale przynajmniej nie wyrwał się z czymś, co w wypadku niedyskrecji słuchaczy, mogłoby się zakończyć bandycką rozprawą z niepożądanym świadkiem.

— To co wszyscy — po raz któryś ubiegł ojca dziadek Klemens. — Pospacerujemy, popatrzymy, podumamy. A nuż doczekamy się komunikatu z nowymi rewelacjami. Na razie przekonajmy się, co proponuje ta oto firma. Zaschło mi w gardle od nadmiaru atrakcji…

Przechodzili akurat koło sprzedawcy napojów. Ale nie tego, który rano, krzątając się przy swoim świeżo przywiezionym kiosku, zapraszał Łukasza i jego przygodnego towarzysza na dzień następny. Tuż obok inny, bardziej obrotny kupiec nie czekał, aż jego budka będzie gotowa na przyjęcie klientów, tylko od razu ustawił wózek z potężnym syfonem i dwiema przeźroczystymi bańkami wypełnionymi musującym płynem.

Z saturatora dobiegało co chwilę głośne „pfsss…”, po czym rozlegał się okrzyk: — „Napój firmowy! Zimny napój firmowy!..”

Przed wózkiem czekało w kolejce kilkanaście osób. Słońce prażyło jeszcze silnej niż przed obiadem. Na niebie w dalszym ciągu darmo byłoby szukać najmniejszej chmurki.

— Nie ma pan wody mineralnej? — spytał dziadek Klemens, gdy stanął wreszcie oko w oko z zaradnym sprzedawcą.

— Napój firmowy — powtórzył z naciskiem mężczyzna w niegdyś białym kitlu, dając do zrozumienia, że jego usługi są przeznaczone dla ludzi o wyższych aspiracjach.

— Ja jutro będę mieć sodową — wtrącił ponuro właściciel sąsiedniej budki, śledzący powodzenie swojego konkurenta z nie ukrywaną złością.

— Jutro — futro! — zawołał w odpowiedzi, całkiem bez sensu, jego szczęśliwy rywal wręczając dziadkowi napełnioną szklankę. Czy to z natury, czy w wyniku długiego obcowania z pluszczącymi aparatami, miał głos dziwnie przypominający bulgotanie. — Ludzie chcą pić już dzisiaj!

— Ludzie! — parsknął tamten. — Tobie tyle chodzi o ludzi, co mnie o dziurawy garnek! Tylko forsa ci w głowie!

— A ja to co, nie człowiek? — zarechotał tryumfalnie Bulgotek. — Szanowna młodzież także po szklaneczce? — zagadnął uprzejmie Mirę i Pawła.

— Jakbyś był człowiekiem, to stanąłbyś choć trochę dalej! Nie mogłeś?

— Mogłem, ale nie musiałem. Służę, służę — zwycięski kupiec żonglował naczyniami z wprawą cyrkowca.

Łukasz był bardzo spragniony jak wszyscy, ale gdyby nie to, że dziadek i pani Helena wypili swoje porcje do dna, oddałby szklankę nie tkniętą. Napój wcale nie był zimny, za to mdły, słodkawy i dokładnie nijaki.

— Paskudztwo — powiedział dobitnie Paweł.

— Trudno zaprzeczyć — potwierdziła jego siostra, sprawiając niewysłowioną przyjemność posiadaczowi nieczynnej budki. Ale Bulgotek zachował się tak, jakby miał niezbitą pewność, że jakiekolwiek niepochlebne uwagi o nim i o towarze pochodzącym z jego firmy mogą być jedynie żartem. Uśmiechnął się szeroko do Miry i Pawła, po czym z tym samym uśmiechem zaczął obsługiwać następnych w kolejce. — Ciekaw jestem, co u nas pijają kosmici? — zainteresował się dziadek Klemens, przystając po chwili pod następnym kioskiem, ozdobionym wizerunkiem dwóch skrzyżowanych karpi i napisem „Smażalnia ryb”. Także i ten kiosk dziś był jeszcze zamknięty. — Żywność mają pewnie w tubkach i pastylkach, ale wodę? Czerpanie jej z naszego jeziora, choć ono tak pięknie wygląda, to śmierć. Nad rzeką, która do niego wpada stoją fabryki… Tymczasem nikt jakoś dotąd nie zdybał Zielonego, kiedy chyłkiem podbiera komuś wodę ze studni.

— Co też dziadek opowiada — rzekł z wyższością Paweł. — Oni sami robią wodę, na przykład ze skał. Poza tym mają specjalne filtry.

— Chciałby ojciec spróbować ich napoju firmowego? — spytała z uśmiechem pani Helena.

— Chciałbym — odpowiedział dziadek Klemens. — A potem, w rewanżu, zaprosiłbym ich tutaj. Jeśli knują względem nas coś złego, to od razu by im się odechciało. Musieliby dojść do przekonania, że istoty, które mogą bez nieodwracalnych następstw łykać takie okropieństwo, są absolutnie niezniszczalne… Oho! — zawołał nagle zmieniając głos. — Żegnajcie spacerki! Koniec przerwy. Albo zawczasu uciekajmy, albo chodźmy szybko z powrotem pod szkołę, żeby zająć dogodny punkt obserwacyjny.

Za chwilę już się tam nie dopchamy. Osobiście głosuję za tym pierwszym.

— Naaapój firmowy! Naaapój!

— Wrrr… Hrrr… Tu — tu — tuuu…

Za późno było i na ucieczkę, i na szukanie dobrego miejsca pod szkołą. Po bezowocnych poszukiwaniach wrócili do Górka zmotoryzowani łowcy kosmitów. No i, naturalnie, okazali się szybsi. Zostawiali auta byle gdzie i byle jak, po czym biegli ku otwartej bramie. Cichy do tej pory placyk rozbrzmiał wrzawą.

— To dopiero początek — rzekł obiecującym tonem pan Klemens. — Wkrótce przybędą piechurzy. Wtedy dopiero zrobi się wesoło…

— Dziadku — odezwała się z namysłem Mira. — Dlaczego powiedziałeś przed chwilą, że oni knują coś złego?…

— Ja mówiłem, że oni…? — zdumiał się dziadek, ale zaraz twarz mu się rozjaśniła. — Aha, wtedy gdy zapraszałem ich na nasze firmowe napoje? Nie bój się, kobieto, żartowałem…

— Ja się nie boję, tylko…

— …trzęsą mi się łydki — podrzucił Paweł. — Ale to dlatego, że jestem żarłok i mam grube nogi…

Łukaszowi już, już znowu coś by się powiedziało. W ostatnim momencie zamknął na powrót usta. W pośpiechu kłapnął zębami, ale tego, na szczęście, nikt nie usłyszał. A Mira, naturalnie i tym razem obeszła się bez obrońcy.

— Mam grube nogi, bo muszą nosić głowę z dużym, ciężkim mózgiem — wyjaśniła nieco piskliwie. — Natomiast mój brat w ogóle nie potrzebuje nóg, ponieważ jego pusta głowa unosi go w powietrzu jak balon. Kretyn! — postawiła kropkę nad,i”.

— Ha, ha! — wymówił dwie suche sylaby Paweł. — Przekąska dla potwora! Zamiast musztardy…

— Baran! Glista! Nadęta purchawa!

— Ha, ha!

— Wracając do kosmitów — podjął jakby nigdy nic dziadek Klemens — żeby ich odstraszyć, nie trzeba nawet żadnych cudownych napojów. Wystarczy, że obejrzą sobie ten widoczek, teraz, tu, pod szkołą.

Czmychną i nie pokażą się więcej w tej części Galaktyki. Zresztą — dodał poważniejąc — moglibyśmy im zaoferować tyle naszych ziemskich dań firmowych…

Paweł przestał udawać, że się śmieje. Mira ochłonęła. Łukaszowi zrobiło się nieswojo. Zapomniał o nikczemnym oszczerstwie rzuconym pod adresem najpiękniejszej pary nóg w całym… no, całym Górku. „Obejrzą sobie ten widoczek…” A jeśli go oglądają? Na pewno mają jakieś fenomenalne instrumenty do obserwacji planet, na których lądują. Jeśli widzą ten tłum pędzący to tu, to tam, kłócących się dziennikarzy, samochody, brodatego szpiega. Kapelusznika, Plujka, spoconych handlarzy? Do tego jeszcze pana Kutynię i… I tę chorą kobietę, której nikt nie może pomóc?

Co sobie o nas pomyślą?

Z zamyślenia wyrwała go nowa fala wrzawy i nowe zamieszanie. Wróciła pierwsza grupa piechurów. Jeszcze nieliczna, ale zza zakrętu słychać już było następne.

Nagle wszystko się urwało.

Powietrzem targnął potężny łomot, przypominający huk odpalonej petardy. Dobiegł skądś od strony przystani. Ludzie znieruchomieli. Zapadła martwa cisza. Tym okropniej zabrzmiał przeciągły zgrzyt, jakby jakiś olbrzym przejechał po szybie ogromnym nożem. Łukasz odruchowo uniósł dłonie do uszu. Przeraźliwy dźwięk umilkł, ale minęła dobra chwila, zanim zdołał wykrztusić: — Co to, tato…?

Zawtórowali mu inni.

— Co to było?

— Dziadku, co to?!..

— Czy to aby…?

Drzwi szkoły otwarły się raptownie. Mignęły mundury, zielone, błękitne i granatowoszare. Przemknęły białe fartuchy. Zaraz potem zaczynając od basowego pomruku wzbiły się ku wyżynom alarmowe gamy syreny. Ryknęły silniki samochodów.

Nastał sądny dzień. Syreny mogły wyć w niebogłosy, co zresztą czyniły, ale łaziki, wóz strażacki, karetka i radiowóz posuwały się w tempie nie tyle żółwim, co żadnym. Plac był przecież szczelnie nabity ludźmi.

Stojący najbliżej próbowali wprawdzie przepuścić auta, jednak nie pozwalali im na to ci, którzy tłoczyli się za ich plecami. Na domiar złego szosą nadciągały wciąż nowe grupki maruderów, powracających z niefortunnej wyprawy na Wzgórze Spodków. Sytuacja pogarszała się z sekundy na sekundę. Nagle na siedzenie unieruchomionego łazika wyskoczył ów major, który tłumaczył reporterowi, co będą robić przybyli do Górka żołnierze. W ręku trzymał tubę. Podniósł ją do ust i zawołał: — Proszę o spokój! Nie stało się nic złego! — zwielokrotniony głos ogarnął morze głów i zapanował nad wrzawą. Zamęt ustał. — Słuchajcie — mówił dalej oficer — dostaliśmy wiadomość, że przed chwilą, koło przystani zauważono światło i dym. Potem ktoś się odezwał i przedstawił jako przybysz z gwiazd. Jedziemy to sprawdzić i na wszelki wypadek zabezpieczyć teren. Strażacy muszą zlikwidować źródło dymu. Przepuśćcie nas!

No i major osiągnął co chciał. Ludzi wymiotło spod szkoły, jakby porwała ich trąba powietrzna. Jakimś cudem nie podeptali się wzajemnie.

Wszystkim i każdemu z osobna w tym samym momencie i w tym samym stopniu zaczęło się naraz bardzo śpieszyć na przystań. Ruszyli równocześnie, jak kto stał, i tak biegli zachowując względny porządek.

Samochody mogły swobodnie opuścić plac, by następnie, jadąc opłotkami, zdążyć na przystań, zanim tam z kolei zrobi się tłoczno.

Tak. Major wiedział co robi, gdy wskazał miejsce, gdzie znowu dali o sobie znać kosmici. Liczył na przemożną siłę ludzkiej ciekawości i nie przeliczył się.

— Oni! — wrzasnął Paweł i dał nura w tłum.

— Mówią! — Łukasz rzucił się za nim.

— Miro, czekaj! — krzyknęła rozpaczliwie pani Helena, usiłując złapać córkę za rękę. Ponieważ jednak upatrzony przez nią przedmiot właśnie usunął sobie z drogi dwóch naraz współzawodników i zniknął za plecami trzeciego, jej wysiłek poszedł na marne. Wobec tego nieszczęsna mama oddała sarni skok i pognała w ślad za umykającą znajomą sukienką. Dziadek Klemens i ojciec Łukasza nie pozostali w tyle.

Łukasz szybko dogonił Pawła. Biegli ramię w ramię, równo wybijając rytm nogami i ciągle zostawiali kogoś za sobą. Nic dziwnego. Ich rywale płacili za swój morderczy maraton na wzgórze i z powrotem.

W głowie Łukasza huczała jedna jedyna myśl. Nareszcie. Nareszcie!

Dziwny był ten dzień. Najpierw zmitrężył całe przedpołudnie, zanim wreszcie ktoś zająknął się o kosmitach. Stale spotykały go głupie przygody. Potem obiad. Tak jakby w obliczu latających spodków człowiek nie miał nic innego do roboty, tylko najspokojniej napychać sobie brzuch.

No i w końcu ten długi spacerek. Niby się spieszyli, ale jakoś bez przekonania. Przyglądali się innym ludziom, komentowali ich zachowanie, słuchali mądrych uwag pana Klemensa. Kosmici co chwilę schodzili na dalszy plan.

Teraz nareszcie jest inaczej. Nikt nie filozofuje. Nikt nie udaje, że w takim dniu ma ochotę kłócić się z siostrą. Teraz nareszcie ich zobaczy.

Mieszkańców gwiazd. Nareszcie. Na własne oczy. A może i usłyszy. Co też będą mieli nam do powiedzenia…?

Biegli szeroką alejką, odchodzącą od głównej drogi prosto ku przystani. Nie było daleko. Ludzie zaczęli się rozpraszać, jakby na piaszczystym stoku ktoś coraz szerzej otwierał żywy, kolorowy wachlarz. Zwolnili. Jeszcze zwolnili. Od czoła szła narastająca cisza. Nagle nastał zupełny spokój. Byli na miejscu.

Strażacy rzeczywiście przyjechali wcześniej. Stali obok kawiarenki zagradzając wejście na pomost. Ani oni, ani milicjanci, ani żołnierze nie wykonywali żadnych ruchów, które mogłyby świadczyć, że przygotowują się do likwidacji jakiegoś zagrożenia.

Tłum opasał przystań wielkim łukiem. Jego skrzydła dotykały brzegu jeziora. Środek nie przekroczył pozycji zajętej przez radiowóz, karetkę, dwa łaziki i wóz strażacki. Zaległo milczenie. Takie specjalne milczenie, pełne oczekiwania, jak w sali koncertowej, kiedy dyrygent podniesie pałeczkę dając znak, że zaraz zabrzmi muzyka.

Łukasz i Paweł znaleźli się w pierwszym szeregu. Z miejsca gdzie stali widać było jak na dłoni pomost z przycumowanymi do niego łodziami, długie odcinki plaży po obu stronach, oraz rozległą połać jeziora. Jego powierzchnia była gładka jak szkło i lśniła jak szkło, na które pada światło.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Raptem rozległ się głośny, pojedynczy plusk. Zaraz za pomostem wyskoczył z wody ciemny przedmiot, podobny do niewielkiej boi. Opadł z powrotem na powierzchnię jeziora i zakołysał się.

— Tu Alauda z Planety Tsieciej — poniosło się w martwej ciszy.

Głos brzmiał obco. Język był swojski, ale wymowa niektórych spółgłosek, akcent i melodia zdań świadczyły, że nie był swojski dla tego, kto przemawiał. Mógł należeć do mężczyzny, obdarzonego przez naturę koloraturowym sopranem. Odzywały się w nim wysokie tony, nieoczekiwanie przechodzące w miękkie pomruki. Dźwięczał obco, lecz nie przykro. — Tu Alauda z Planety Tsieciej — padło ponownie. — Pozdrawiamy was, mieśkańcy Ziemi. Nie psibywamy w złych zamiarach. Nie podejmujcie psieciw nam wrogich kroków. Chcemy was poznać. Dowiedzieć się, ci dla dobra obu nasich cywilizacji moziemy nawiązać z wami bliżsie stosunki.

Niedługo odezwiemy się znowu. Mówi Alauda z Planety Tsieciej. Pozdrawiamy was, mieśkańcy Ziemi…

Ciemny przedmiot zniknął pod powierzchnią wody równie nagle, jak się ukazał. Pozostały drobne, koliste fale. Biegły coraz dalej, coraz wolniej, aż stopiły się z błękitną płaszczyzną.

Загрузка...