Rozdział dwunasty

Gdy pomieszczenie dla FOKT — a było już gotowe, najpierw odebrała je siostra Naydrad, a potem kontrolę powtórzył jeszcze przysłany przez kapitana Fletchera inżynier pokładowy porucznik Chen. Jeśli nie liczyć krótkich spotkań w drodze na posiłki albo na pokładzie rekreacyjnym, była to dla Cha Thrat jedyna okazja, aby zetknąć się z którymś z oficerów.

Nie żeby ktokolwiek takim spotkaniom był niechętny. Nie próbowano też dawać jej do zrozumienia, że jest kimś gorszym niż wysoko wykwalifikowani inżynierowie. To ona odruchowo uznawała załogantów za tak bliskich władcom, że w praktyce nie czyniło to różnicy. Wszyscy przeszli gęste sito weryfikacji zawodowej i bez dwóch zdań byli fachowcami najwyższej klasy, co wręcz słychać było w sposobie, w jaki się wypowiadali. Cha Thrat nie czuła się w ich obecności zbyt pewnie.

O wiele lepiej wyglądały jej kontakty z personelem medycznym, który poza małymi znaczkami na kołnierzach nosił te same stroje co ona. Poza tym trudno było znaleźć się w pobliżu Prilicli, nie ciesząc się równocześnie jego towarzystwem. Cha korzystała zatem ze sposobności, starając się zarazem, na ile tylko było to możliwe przy jej gabarytach, nie rzucać się za bardzo w oczy. Często korciło ją, aby włączyć się do dyskusji na temat misji, ale wtedy upominała się, że nie występuje tu jako lekarz i że obecnie jest technikiem.

Niemniej misja fascynowała ją. Goglesk okazał się najtrudniejszym przypadkiem, z jakim spotkały się dotąd ekipy kontaktowe Korpusu. Próba ustanowienia więzi ze słabo rozwiniętą technologicznie cywilizacją zawsze wiązała się z ryzykiem. Nigdy nie można było być pewnym, czy pojawiające się nagle obce statki dostarczą takiej kulturze motywacji do szybszego rozwoju, czy może raczej wzbudzą poczucie niższości. Jednak Gogleskanie, mimo sporych zaległości technologicznych i fatalnej psychozy utrzymującej cały gatunek w zacofaniu, okazali się osobnikami zrównoważonymi emocjonalnie. Ich świat od tysięcy lat nie znał wojny.

Najłatwiej byłoby się wycofać i zostawić Goglesk swojemu losowi, określając problem jako nierozwiązywalny. Zdecydowano się jednak na kompromis i założono na planecie małą placówkę obserwacyjno — badawczą, która miała podtrzymywać skromny kontakt.

Warunkiem rozwoju cywilizacyjnego każdej inteligentnej istoty jest możliwość nawiązania bliskiej współpracy w obrębie rodziny czy plemienia. Na Goglesk każda taka próba prowadziła do drastycznego obniżenia poziomu jednostkowej inteligencji i pojawienia się odruchowych zachowań stadnych, w większości destruktywnych. W ten sposób Gogleskanie zostali zmuszeni do hołdowania indywidualizmowi, a bliski kontakt fizyczny nawiązywali jedynie w krótkim okresie godowym oraz podczas wychowywania potomstwa.

Problem pochodził z czasów, gdy nie byli jeszcze gatunkiem rozumnym i każdy żyjący w oceanie drapieżnik potrafił ich bez trudu upolować. Stopniowo wytworzyli jednak naturalny mechanizm obronny — żądła z jadem mogącym sparaliżować albo nawet zabić co mniejszych napastników oraz długie wyrostki pozwalające na nawiązanie ograniczonego kontaktu telepatycznego. Zagrożeni atakiem dzikiej bestii łączyli ciała i umysły w jeden wielki organizm, który był w stanie pokonać każdego wroga.

Skamieliny zaświadczały, jak wielka była skala tych zmagań o przetrwanie, które ciągnęły się wiele tysięcy lat. Gogleskanie wygrali je ostatecznie, wyszli na ląd i rozwinęli inteligencję, jednak zapłacili za to straszną cenę.

Dla zażądlenia wielkiego drapieżcy konieczne było połączenie kilku setek osobników. Wiele z nich ginęło w trakcie walki, a każda śmierć była za sprawą telepatycznych łączy odczuwana boleśnie przez całą grupę. W celu osłabienia przykrych doznań kontakt osłabł z czasem, aż została zeń tylko ślepa żądza niszczenia wszystkiego, co znajduje się w pobliżu. Jednak i to nie zaleczyło prehistorycznych ran.

Ilekroć któryś Gogleskanin wydał szczególny odgłos zwiastujący zagrożenie, wyzwalało to proces, któremu nikt w najbliższym otoczeniu nie potrafił się oprzeć. Dochodziło do bezwiednej reakcji obronnej i to, że dawne zagrożenia już nie występują, nie miało najmniejszego znaczenia. Złączeni w jeden organizm Gogleskanie dokonywali wówczas potwornych aktów destrukcji, niszcząc domy, pojazdy, maszyny, książki i dzieła sztuki, które byli zdolni stworzyć, działając w pojedynkę.

Dlatego właśnie współcześni mieszkańcy Goglesk prawie nigdy nie pozwalali, aby ktokolwiek ich dotykał czy nawet podchodził do nich blisko, i zwykli zwracać się do siebie w formie możliwie bezosobowej. Był to jedyny dostępny im sposób walki z dziedzictwem ewolucyjnym. Aż do czasu wizyty Conwaya walki całkiem beznadziejnej.

Cha Thrat widziała, że problem Goglesk i samego Khone’a pochłania ekipę medyczną bez reszty. Rozmawiano o nich bez końca, chociaż nie udawało się oczywiście dojść do niczego nowego. Kilka razy miała ochotę zadać jakieś pytanie albo coś zasugerować, ale ostatecznie nie odzywała się i czekała cierpliwie, aż ktoś inny wpadnie na to samo co ona. Dotąd nigdy się tak nie zachowywała.

Najczęściej jej torem myślenia podążała Naydrad, chociaż wyrażała swoje myśli o wiele bardziej bezpośrednio, niż zrobiłaby to Cha.

— Conway powinien tu być — powiedziała, falując z dezaprobatą futrem. — Obiecał to pacjentowi. Nie rozumiem, dlaczego się wykręcił.

Patolog Murchison poczerwieniała na twarzy, a przezroczyste skrzydła Prilicli aż zadrżały od silnych emocji, ale żadne z nich nie skomentowało słów Kelgianki.

— Jeśli dobrze rozumiem, Conwayowi udało się przełamać uwarunkowanie tylko u jednego Gogleskanina, a i to przypadkiem, podczas ryzykownego i bezprecedensowego połączenia umysłów — powiedział nagle Danalta, wypuszczając nowe oko i kierując je na Kelgiankę. — Niemniej pozostaje jedyną istotą innego gatunku, która ma szansę podejść blisko do pacjenta czy zajmować się nim podczas porodu. Wprawdzie wyruszyliśmy szybciej, niż to było w planach, ale na pewno w Szpitalu jest dość zdolnych lekarzy mogących przejąć na kilka dni obowiązki któregoś z Diagnostyków. Też uważam, że Conway powinien lecieć z nami. Obiecał to Khone’owi, który jest jego przyjacielem.

Murchison rumieniła się coraz bardziej, a sądząc po stanie Prilicli, patolog na pewno nie było przyjemnie.

— Zgadzam się, że nikt, nawet naczelny Diagnostyk chirurgii, nie jest niezastąpiony — powiedziała nagle tonem, który sugerował jednak coś zgoła odmiennego. — Nie staram się go bronić tylko dlatego, że jest akurat moim partnerem. Mógłby poprosić o zastępstwo niejednego starszego lekarza. Ale nie od razu, nie w trakcie operacji. Poza tym wprowadzenie zastępców w historie konkretnych przypadków potrwałaby co najmniej dwie godzinny. Wezwanie z Goglesk oznaczono jako superpriorytetowe i kazano nam wylecieć od razu, bez czekania na kogokolwiek.

Danalta nie odpowiedział, Kelgianka nie miała jednak oporów.

— I to jedyny powód, dla którego Conway złamał obietnicę? Jeśli tak, to dziwnie niewystarczający. Wszyscy mamy pewne doświadczenie w działaniu w sytuacjach awaryjnych i wiemy, jak radzić sobie w potrzebie bez wprowadzeń, odpraw i tak dalej. Ja dostrzegam tutaj brak troski o pacjenta…

— Którego? — spytała ze złością Murchison. — Khone’a czy tego, który był właśnie krojony? Sytuacje awaryjne zdarzają się nagle, gdy coś wymyka się spod kontroli. Nie ma potrzeby rozmyślnie ich prowokować jedynie dlatego, że ktoś może się poczuć zobligowany do obecności gdzie indziej. Tak czy owak, akurat operował i nie miał czasu na dłuższe rozmowy. Powiedział tylko, żebyśmy lecieli bez niego i nie przejmowali się niepotrzebnie.

— Zatem próbujesz go jednak usprawiedliwić… — zaczęła Naydrad, gdy nagle do rozmowy wtrącił się Prilicla.

— Przepraszam, ale nasza przyjaciółka Cha Thrat chce coś powiedzieć.

Jako starszy lekarz i dowódca personelu medycznego Rhabwara mógłby po prostu nakazać zakończenie sprawiającej mu przykrość rozmowy, ale Cha wiedziała świetnie, że mały empata nie zachowa się nigdy aż tak obcesowo. Wzbudzone w podwładnych poczucie winy i zakłopotanie sprawiłyby mu jeszcze większy ból niż sama dyskusja.

Dlatego właśnie, aby chronić siebie, Prilicla wolał wydawać rozkazy w formie, która nie powodowała u innych żadnych przykrych odczuć. Jeśli chciał, by Cha się odezwała, to dlatego zapewne, iż rozpoznał w niej bratnią duszę, której także zależało na poprawie atmosfery.

Wszyscy spojrzeli na nią, a Prilicla przestał się tak trząść. Widocznie ciekawość wytłumiła wcześniejsze niemiłe myśli.

— Też obejrzałam materiały z Goglesk, szczególnie wszystko na temat Khone’a… — zaczęła Cha.

— Ale to z całą pewnością nie twoja sprawa — przerwał jej Danalta. — Jesteś technikiem.

— Bardzo dociekliwym technikiem — mruknęła Naydrad. — Niech mówi.

— Technik powinien być dociekliwy — stwierdziła ze złością Cha. — Szczególnie gdy odpowiada za kabinę przeznaczoną dla pacjenta! — Kątem oka ujrzała, że Prilicla znowu zaczyna się trząść, i przywołała się do porządku. — Wydaje mi się, że ta rozmowa nie ma sensu. Diagnostyk Conway nie wspomniał ani słowem, że targają nim jakieś sprzeczne myśli. Jak dokładnie brzmiało odebrane z Goglesk wezwanie? Czy była w nim mowa o stanie pacjenta?

— Nie — odparła Murchison. — Nie znamy obrazu klinicznego. Mała baza na tej planecie nie ma urządzeń pozwalających na wysłanie dłuższej wiadomości. I tak zużyli mnóstwo energii, aby…

— Dziękuję — przerwała jej uprzejmie Sommaradvanka. — Problemy techniczne związane z łącznością nie są mi obce. Jak więc brzmiała ta wiadomość?

Murchison znowu się zarumieniła.

— Dokładnie tak: „Do Conwaya, Szpital Kosmiczny. Bardzo pilne. Pacjent potrzebuje jak najszybciej statku szpitalnego. Wainright, baza Goglesk”.

Cha zastanawiała się chwilę.

— Zakładam, że uzdrawiacz Khone informował na bieżąco swojego przyjaciela o przebiegu ciąży w dłuższych listach przesyłanych zapewne na pokładach statków kurierskich.

Naydrad najeżyła sierść, jakby chciała jej przerwać, i Cha szybko podjęła wątek.

— Po przestudiowaniu materiałów o Goglesk zakładam też, że Khone jest w pełni świadomy swej sytuacji i nie byłby skłonny fatygować przyjaciela bez potrzeby. Nawet jeśli Conway nie powiedział mu dokładnie, na czym polegają jego obowiązki w Szpitalu, Gogleskanin mógł je poznać dzięki łączącej ich wspólnocie umysłów. Conway zaś wie najpewniej, jak Khone przyjął te informacje. Odpowiedzialność za pacjenta wymagała, aby wiadomość zaadresowano do Conwaya, ale nie było żadnej wzmianki o konieczności przybycia Diagnostyka. Wezwanie dotyczyło statku szpitalnego. Conway zrozumiał tę różnicę, bo wie, jakimi torami biegną myśli Khone’a, zna świetnie jego kondycję i wie sporo o przebiegu ciąży u Gogleskan. Przyjęłabym zatem, że takie właśnie sformułowanie wezwania odebrał jako zwolnienie z przyrzeczenia. Będąc pewnym, że pacjent potrzebuje jedynie jak najszybszego transportu do Szpitala, nie przerwał pracy, a i wam kazał nie przejmować się tą zmianą. Możliwe więc, że krytyka jego pozornie nieetycznego postępowania jest całkiem nie na miejscu.

Naydrad spojrzała na Murchison.

— Cha Thrat ma chyba rację, a ja jestem niemądra — stwierdziła. W jej ustach były to więcej niż przeprosiny.

— Na pewno ma rację — dodał Danalta. — Przepraszam, pani patolog. Gdybym miał teraz ludzką postać, z pewnością bym się zarumienił.

Murchison nie odpowiedziała. Wpatrywała się tylko w Cha. Jej oblicze wyglądało już normalnie i trudno było orzec, co właściwie wyraża. Prilicla przysunął się na tyle blisko Sommaradvanki, że ta poczuła podmuch jego skrzydeł.

— Mam wrażenie, że właśnie zyskałaś przyjaciela, Cha Thrat — powiedział cicho.

Dalszą rozmowę uniemożliwiły dźwięki dobywające się z pokładowych głośników.

— Mostek do starszego lekarza. Ukończyliśmy skok i za trzy godziny i dwie minuty wejdziemy na orbitę manewrową wkoło Goglesk. Ładownik jest już gotowy, można zacząć przenosić wyposażenie medyczne. Mamy też łączność radiową z porucznikiem Wainrightem, który chce rozmawiać z panem o pacjencie.

— Dziękuję, kapitanie — odpowiedział Prilicla. — My też chcemy o nim porozmawiać. Proszę przełączyć porucznika na pokład medyczny, a potem na kabinę lądownika. Będziemy mówić, nie przerywając pracy.

— Oczywiście. Zrobione — oznajmił Fletcher. — Poruczniku, został pan połączony ze starszym lekarzem Priliclą. Proszę mówić.

Mimo autotranslatora Cha wydało się, że wyczuwa w głosie Wainrighta pewien niepokój. Słuchała, pomagając równocześnie Naydrad załadować autonosze wszystkim, co mogło się okazać potrzebne.

— Przepraszam, doktorze, ale planowane przejęcie pacjenta na naszym lądowisku nie dojdzie do skutku — oznajmił porucznik. — Khone nie jest w stanie podróżować, a wysłanie po niego ślizgacza pełnego obcych może być ryzykowne. Nie wiadomo, czy widok dziwnych monstrów porywających brzemiennego po — 3ratymca nie spowoduje u pozostałych połączenia…

— Przyjacielu Wainright — przerwał mu łagodnie Prilicla — jaki jest stan pacjenta?

— Nie wiem, doktorze. Gdy widzieliśmy się trzy dni temu, usłyszałem, że junior przyjdzie niebawem na świat, i zostałem poproszony o wezwanie statku szpitalnego. Khone powiedział też, że zadbał już o zastępstwo przy swoich pacjentach i że zjawi się w bazie na krótko przed wyznaczonym terminem odlotu. Jednak kilka godzin temu przybył posłaniec z ustną wiadomością, że Khone nie może się ruszyć z domu. Tubylec nie był jednak w stanie powiedzieć mi, czy nasz pacjent jest chory albo ranny. Przekazał tylko prośbę o zapasowe ogniwo do skanera, który zostawił tu Conway. Khone regularnie używa go podczas badań, budząc podziw pacjentów dla takiego cudu techniki. Skoro baterie się wyczerpały, nic dziwnego, że nie mógł powiedzieć nam nic o swoim stanie.

— Jestem pewien, że ma pan rację, poruczniku — rzekł Prilicla. — Niemniej nagła utrata zdolności przemieszczania się sugeruje poważny problem. Ma pan jakiś pomysł, jak szybko i bez większego ryzyka dla niego i jego pobratymców przenieść pacjenta do ładownika?

— Szczerze mówiąc, nie. To będzie bardzo ryzykowna operacja, i to od samego początku. Gdyby chodziło o przedstawiciela innego gatunku, załadowałbym go do mojego ślizgacza i w kilka minut byłby tutaj. Ale żaden Gogleskanin, nawet Khone, nie usiądzie tak blisko obcego, nie wydając mimowolnie sygnału alarmowego. Sam pan wie, co się wtedy stanie.

— Owszem — zgodził się Prilicla, wspominając z drżeniem obrazy niszczonego miasta.

— Najlepiej dajcie spokój z lądowaniem przy bazie i postarajcie się przyziemić jak najbliżej domu Khone’a, na wolnym terenie pomiędzy miastem a brzegiem jeziora. Polecę tam wcześniej i podprowadzę was ślizgaczem. Może na miejscu coś wymyślimy. Będziecie potrzebowali zdalnie sterowanych noszy, żeby zabrać pacjenta. Mogę podać wam wymiary jego domu i drzwi…

Podczas gdy Cha ładowała resztę wyposażenia, Wainright przedstawiał jeszcze szczegóły, było już jednak oczywiste, że nie pójdzie łatwo i należy przygotować się na każdą ewentualność.

— Cha Thrat — odezwał się w pewnej chwili Prilicla, przerywając rozmowę z komendantem bazy — ponieważ nie należę do załogi pokładowej, nie mogę ci rozkazywać, ale tam, na dole, przyda się każda para rąk, a w te jesteś akurat obficie wyposażona. Potrafisz też obsługiwać urządzenia służące do transportu pacjentów i mam wrażenie, że chętnie zabrałabyś się z nami.

— Wrażenie jest trafne — powiedziała Cha, wiedząc, że nasilenie targających nią w tej chwili uczuć wystarczy empacie za podziękowanie.

— Jeśli załadujemy do ładownika jeszcze choć trochę wyposażenia, nie będzie już miejsca dla pacjenta — zauważyła Naydrad. — O wielkiej Sommaradvance nie wspominając.

Ostatecznie zmieścili się jednak, a szczególnie wiele miejsca zrobiło się podczas lądowania, gdy wszyscy prócz Prilicli, który nosił degrawitatory, zostali sprasowani przeciążeniem. Porucznik Dodds, astrogator Rhabwara i równocześnie pilot ładownika, miał przedkładać szybkość działania nad wygodę pasażerów i wykonał polecenie z radością. Lądowanie przebiegło tak błyskawicznie, że Cha ujrzała Goglesk dopiero wtedy, gdy maszyna przyziemiła.

Przez kilka chwil miała wrażenie, że jakimś cudem wróciła na Sommaradvę. Stali na łące rozciągającej się nad brzegiem wielkiego jeziora, a nieco dalej widać było skryte częściowo wśród drzew miasto. Tyle że to nie była jej rodzinna planeta. Inne rosły tu kwiaty, odmienne nieco były kolor i kształt liści, nawet powietrze pachniało inaczej. Widoczne w oddali drzewa, chociaż podobne z grubsza do tego, co znała z domu, powstały w wyniku całkiem innego procesu ewolucyjnego.

Szpital Kosmiczny wydał jej się z początku dziwny i obcy, ale czyż mogło być inaczej — był sztucznym, metalowym tworem. Tutaj zaś miała przed sobą całkiem nowy świat!

— Co to za paraliż? — spytała Naydrad. — Jakaś wasza kolejna normalna reakcja? Nie marnuj czasu, tylko łap nosze.

Sprowadziła autonosze po rampie, a tymczasem Wainright wylądował obok i ze ślizgacza wyskoczyła piątka Ziemian, którzy stanowili załogę małej bazy. Czterech ruszyło od razu ku miastu, wypróbowując po drodze połączony z autotranslatorem sprzęt nagłaśniający, porucznik zaś podszedł do ładownika.

— Jeśli którakolwiek z zaplanowanych przez was prac wymaga bliskości dwóch osób, zróbcie to teraz, póki nikt nas nie obserwuje — powiedział. — Potem pilnujcie, żeby utrzymywać między sobą odległość co najmniej pięciu metrów. Jeśli zobaczą, że się zbliżacie, albo co gorsza dotykacie, nie dojdzie wprawdzie od razu do połączenia, ale na pewno będą wstrząśnięci. Powinniście również…

— Dziękujemy, przyjacielu Wainright — przerwał mu Prilicla. — Nie trzeba nam nieustannie przypominać o zachowaniu koniecznej ostrożności.

Porucznik spiekł raka i nie odezwał się aż do chwili, gdy idąc szeroką tyralierą, dotarli do skraju miasta.

— Nie wygląda to najlepiej, ale dla nich każdy dzień jest walką o zachowanie tego, co dotąd osiągnęli. Niestety, mam wrażenie, że przegrywają.

Miasto tworzyło szeroki półksiężyc rozłożony nad jedną z naturalnych zatok jeziora. Widać było wybiegające ku głębokiej wodzie mola i zacumowane przy nich statki z cienkimi, wysokimi kominami oraz kołami łopatkowymi. Obok nich kotwiczyły też żaglowce. Poczerniały wrak, który zatonął, stojąc na cumach, musiał być smutnym świadectwem jednego z minionych połączeń. Nad brzegiem wznosiły się rozrzucone szeroko kilkupiętrowe budynki z drewna, kamienia i suszonej cegły. Wkoło wszystkich ścian biegły rampy zapewniające dostęp do wyższych kondygnacji, przez co gmachy przypominały do pewnego stopnia piramidy.

Według taśmy edukacyjnej były to przetwórnie połowów. Cha pomyślała, że ryby cuchną tu tak samo jak na Sommaradvie. Może właśnie dlatego budynki mieszkalne, które wznoszono nieopodal drzew, skupiły się w znacznej odległości od brzegu.

Gdy dotarli na szczyt niewysokiego wzgórza, Wainright wskazał niską, na poły zadaszoną konstrukcję, pod którą przepływał strumień. Z góry mogli wejrzeć częściowo w labirynt korytarzy i niewielkich pomieszczeń, który tworzył miejski szpital i dom Khone’a zarazem.

Porucznik powiedział coś cicho do skrytego w kołnierzu mikrofonu. Po chwili usłyszeli dobiegające z miasta gromkie ostrzeżenia i wyjaśnienia czterech Kontrolerów z aparaturą nagłaśniającą.

— Nie obawiajcie się — mówili. — Mimo dziwnego i budzącego lęk wyglądu istoty, które za chwilę zobaczycie, nie zrobią wam krzywdy. Proszeni przez uzdrowiciela imieniem Khone przybyliśmy zabrać go na leczenie do naszego szpitala. Podczas przenoszenia uzdrowiciela do pojazdu może się zdarzyć, że będziemy blisko niego, i niewykluczone, że wykrzyczy wówczas wezwanie do połączenia. Nie dopuśćcie do niego. Prosimy wszystkich, by odeszli jak najdalej do lasu albo wzdłuż brzegu, aby ewentualne wezwanie do nich nie dotarło. Dodatkowo rozmieścimy wokół domu uzdrowiciela urządzenia, które będą nieustannie czynić nieprzyjemny dla nas wszystkich hałas. W razie czego zagłuszy on jednak wezwanie albo przynajmniej je zniekształci.

Wainright spojrzał na empatę, a gdy ten skinął z aprobatą głową, znowu włączył mikrofon.

— Nagrajcie to i powtarzajcie, dopóki posłuchają albo każą przerwać.

— Uwierzą? — spytała Naydrad. — Zaufają potworom z kosmosu?

Porucznik odpowiedział dopiero po kilku krokach.

— Ufają Korpusowi Kontroli, bo pomagamy im w różnych sprawach. Khone z oczywistych względów wierzy Conwayowi, a jeśli oni z kolei wierzą swojemu uzdrowicielowi, powinni dać się przekonać, że upiorni goście to przyjaciele Ziemianina i godni są zaufania. Problem w tym, że Gogleskanie to samotnicy i indywidualiści, którzy nie zawsze robią to, co trzeba. Niektórzy znajdą mnóstwo sensownych powodów, aby nie opuszczać domu. Powołają się na chorobę albo inną niemoc czy opiekę nad małymi dziećmi. Albo cokolwiek. Dlatego właśnie wzięliśmy jeszcze zagłuszarki.

Naydrad wydawała się usatysfakcjonowana odpowiedzią. Cha Thrat nadal miała pewne wątpliwości, ale ze względu na drażliwość tematu i Priliclę wolała na razie zmilczeć.

Jak wszyscy w dziale znała te zagłuszarki. Wymyślił je i zaprojektował Ees — Tawn, szef komórki nowych technologii. Były odpowiedzią na prośbę Conwaya i na razie dysponowali tylko kilkoma prototypami. Gdyby okazały się skuteczne, rozpoczęto by masową produkcję pozwalającą zamontować takie urządzenie w każdym gogleskańskim domu, w każdej fabryce i na każdym statku. Nie oczekiwano, że zagłuszarki zapobiegną połączeniom, ale istniała nadzieja, że dzięki automatycznym włącznikom reagującym na pierwsze tony sygnału alarmowego pozwolą ograniczyć zbiegowiska do niewielkich grup. To zmniejszyłoby niszczycielskie skutki połączeń oraz towarzyszący im szok.

W warunkach laboratoryjnych działały idealnie i tłumiły nagrane kiedyś przez Conwaya wezwania, ale nie było jeszcze okazji wypróbować ich na Goglesk.

Gdy zbliżyli się do szpitala, rybi odór przybrał na sile, podobnie zresztą jak nawoływania Kontrolerów. Cha nie dostrzegła żadnego śladu życia.

— Możecie przestać — rzekł porucznik. — Kto dotąd nie posłuchał, już nie zareaguje. Harmon, weź ślizgacz i pokaż mi miasto z góry. Reszta niech rozstawi zagłuszarki dookoła szpitala i czeka. Cha i Naydrad, gotowe jesteście z noszami?

Cha Thrat ustawiła szybko nosze w pobliżu wejścia do domu Khone’a i otworzyła je. Nie chciała ryzykować dotykania pacjenta na oczach jego pobratymców, pozostało więc mieć nadzieję, że uzdrawiacz sam zdoła wsiąść. Gdyby jednak nie wyszedł, Naydrad gotowa była wysłać zdalnie sterowaną sondę, aby sprawdzić, co się dzieje.

Zagłuszarki milczały na razie, jako że emitowany przez nie hałas utrudniałby znacznie rozmowę, a nie działo się nic, co mogłoby wyzwolić fatalny sygnał.

— Przyjacielu Khone — powiedział Prilicla, wysyłając ku uzdrowicielowi fale życzliwości i sympatii. — Przybyliśmy ci pomóc. Wyjdź do nas, proszę.

Znowu odczekali kilka długich chwil. Bez odzewu.

— Naydrad… — zaczął Wainright.

— Już — sapnęła Kelgianka.

Mały pojazd z kamerami, mikrofonami, zespołem biosensorów i imponującym zestawem manipulatorów potoczył się po nierównym terenie w kierunku wejścia. Odsunął kotarę z włókien jakiejś rośliny i wjechał do środka. Obraz z jego kamer był widoczny na ekranie noszy.

Cha pomyślała, że dla kogoś nieobeznanego z techniką już sam widok sondy mógł być ciężkim przeżyciem, ale potem przypomniała sobie, że Khone wie przecież o podobnych sprawach tyle samo co Conway.

Dom okazał się pusty.

— Być może przyjaciel Khone wymagał specjalnej opieki i położył się w szpitalu — rzekł z niepokojem Prilicla. — Nie wyczuwam jednak jego emocjonalnej radiacji, co oznacza, że jest albo nieprzytomny, albo znajduje się gdzieś bardzo daleko. W pierwszym przypadku może pilnie wymagać pomocy, nie marnujmy więc czasu na przeszukiwanie każdego pokoju z osobna za pomocą sondy. Szybciej będzie, jeśli sam się tym zajmę. — Rozwinął skrzydła. — Odsuńcie się, proszę, aby wasze myśli nie zagłuszały słabego sygnału nieprzytomnego pacjenta.

— Czekaj! — odezwał się porucznik. — Jeśli go znajdziesz i obudzisz nagle, ujrzy nad sobą dziwne stworzenie…

— Masz rację, przyjacielu Wainright. Może się wystraszyć i zaalarmować pozostałych. Proszę włączyć zagłuszarki.

Cha odsunęła się szybko razem z resztą zespołu. Wszyscy poprawili słuchawki w hełmach, aby mimo hałasu móc się porozumiewać. Po chwili z głośników runęła kakofonia gwizdów, krzyków i jęków, a Cha zaczęła się zastanawiać, jak głęboka może być utrata przytomności Gogleskanina. Ten hałas obudziłby bowiem umarłego.

W przypadku Khone’a okazał się nie mniej skuteczny.

Загрузка...