Rozdział 7. — Katastrofa

Palce Tau uderzały w przyciski nadajnika. Nagle ten dźwięk został zagłuszony przez tajemniczy i groźnie brzmiący warkot. Tutaj, na skraju wypalonej ziemi, nie było słychać żadnego szumu wiatru czy szelestu liści, niczego, co mogłoby zakłócić odwieczną ciszę kotliny. Niespodziewane wycie nad ich głowami postawiło więc Tau i Dana na nogi. Tau, bardziej doświadczony, rozpoznał je pierwszy.

— Statek!

Dan jeszcze nie znał się na tym, ale przeraźliwy huk rozdzierający niebo nad nimi mówił mu, że jeżeli to rzeczywiście statek, to coś było z nim nie w porządku. Chwycił Tau za ramię.

— Co się dzieje?

Twarz medyka była coraz bledsza. Przygryzł usta. Oczy utkwione w niebo wyrażały przestrach. Kiedy wreszcie odpowiedział, musiał krzyczeć, aby Dan mógł go usłyszeć mimo hałasu:

— Nadlatuje zbyt szybko! Nie wszedł na orbitę hamowania!

Teraz dopiero mogli ujrzeć to, co wcześniej słyszeli — ciemny kształt na tle porannego nieba, kształt przecinający niebo zbyt szybko, zmierzający w stronę ostrych szczytów gór na północy Otchłani, w stronę swego ostatniego lądowiska.

Wszystko ucichło. Tau pokręcił wolno głową.

— Na pewno się rozbił. Niemożliwe, żeby udało mu się wyjść z tej orbity na czas.

— Co to mogło być? — zastanawiał się Dan. Cień pojazdu przemknął nad ich głowami tak szybko, że nie zdążył rozpoznać sylwetki.

Za mały, jak na liniowiec. Na szczęście. Mam przynajmniej taką nadzieję…

Również Dan doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że katastrofa statku pasażerskiego byłaby straszliwą masakrą.

— Może frachtowiec — Tau usiadł i znowu zajął się uderzaniem w przyciski nadajnika. — Musiał stracić kontrolę, kiedy wszedł w atmosferę.

Zaczął przesyłać na Królową wszystkie dane.

Nie czekali długo na odpowiedź. Otrzymali polecenie pozostania na miejscu, dopóki nie nadleci następna grupa zwiadowcza z podręczną torbą medyczną Tau. Ten drugi szperacz skieruje się potem w góry, na północ, na miejsce katastrofy, żeby pomóc tym, którzy być może przeżyli. Pozostali zajmą się poszukiwaniem Kamila.

Po paru minutach pojawiła się kapsuła z Królowej. Kosti i Mura wyskoczyli, zanim jeszcze płozy dotknęły piasku, a ich miejsce zajął Tau. Wkrótce ruszyli w stronę ostrych, górskich szczytów, gdzie zniknął tajemniczy statek.

— Widzieliście go? — zapytał Dan dwóch pozostałych z nim zwiadowców. Mura zaprzeczył.

— Czy widzieliśmy? Nie! Ale za to słyszeliśmy. Stracili kontrolę nad pojazdem!

Twarz Kostiego przybrała zatroskany wyraz.

— Rozbili się przy ogromnej szybkości. Straszna katastrofa. Pewnie nikt nie przeżył. Kiedyś widziałem taką kraksę na Junonie — wszyscy zginęli. Na pewno nie mieli kontroli nad statkiem, nim jeszcze skierowali go w dół. Nawet nie próbowali manewrować tą maszyną, jakby byli skazani na taki koniec…

Mura westchnął głęboko.

— Może zaraza na statku?

Dan zadygotał. Statki dotknięte plagą to przerażające widma ciągle krążące po kosmicznych szlakach. Te błąkające się wraki były grobowcami astronautów, którzy w jakimś nieznanym świecie zarazili się nową, śmiertelną chorobą i być może bez niczyjego nacisku postanowili umrzeć samotnie w przestworzach, nie chcąc przenosić infekcji na zaludnioną planetę. Strażnicy Systemu Słonecznego mieli w związku z tym pracę nie do pozazdroszczenia: nadawali tym wędrującym cmentarzom określony kierunek i wysyłali je w stronę innych systemów słonecznych, gdzie promienie miały właściwości oczyszczające. Czasami musieli decydować się na inne, jeszcze okrutniejsze rozwiązanie. Tutaj jednak, poza granicami wszelkich cywilizacji, wrak mógłby dryfować całymi latami i tylko za sprawą przypadku wszedłby w pole przyciągania jakiejś planety i rozbijając się, przyniósłby jej zagładę.

Ludzie z Królowej doskonale o tym wszystkim wiedzieli i żaden z nich nie zdecydował się pochopnie na przeszukanie wraku, o ile w ogóle uda im się go zlokalizować. Kraksa mogła nastąpić w odległości wielu mil, może nawet poza zasięgiem lotu szperacza. Tau zajął się tą sprawą, a był to ostatni człowiek, który zlekceważyłby niebezpieczeństwo.

— Ali zniknął? — Kosti przypomniał kolegom o najpilniejszej teraz sprawie.

Dan, nie ukrywając swego karygodnego błędu, opowiedział o wszystkim, co zdarzyło się w dolinie. Odczuł ulgę zauważając, że Kosti i Mura pominęli milczeniem jego udział w wydarzeniach i skupili się na Kamilu. Mura zaproponował plan działania:

— Kosti weźmie kapsułę i będzie krążył nad doliną, a ty i ja przeszukamy teren. Może znajdziemy jakiś ślad, którego nie można zobaczyć z góry.

Rozpoczęli pracę. Szperacz poruszał się z niewielką prędkością i nigdy nie odlatywał zbyt daleko. Dan i Mura natomiast szli w kierunku pola bitwy. Od czasu do czasu musieli w gęstszych zaroślach używać maczety. Znaleźli miejsce, w którym ślad pełzacza przechodził ze skały na miękki grunt.

Tutaj Mura odwrócił się i spojrzał na równinę. Nie widzieli stąd jaskrawo pomalowanych ruin, ale obaj byli przekonani, że pojazd nadjechał ze spalonej ziemi i skierował się w góry, gdzie zniknął w ścianie klifu!

— Ludzie Richa? — wyraził swe przypuszczenie Dan.

— Może tak, a może nie — padła enigmatyczna odpowiedź. — Czy Ali rzeczywiście stwierdził, że ta maszyna nie była znormalizowana?

— Nie myślisz chyba, że przetrwali tu Przodkowie! — Dan wykrztusił z siebie ukryte obawy. Mura roześmiał się.

— Mówią, że w Kosmosie wszystko jest możliwe, prawda? Ale nie, nie sądzę, żeby ci pradawni władcy kosmicznych dróg pozostawili tu swoich wnuków. Mogli jednak zostawić coś, co wpadło w niepowołane ręce. Gdybym tak więcej wiedział o tych ruinach!

Może teoria Ripa sprzed paru dni okaże się słuszna? Może rzeczywiście na tej planecie znajdują się urządzenia należące niegdyś do Przodków i wystarczy je tylko odnaleźć? Czy może ktoś już je odnalazł? Ale jeśli tak, to warto pamiętać o tym, przed czym ostrzegał Ali — że dawne instalacje Przodków stanowią zagrożenie dla wszystkich, póki są w posiadaniu nieodpowiedzialnych Ziemian.

Wspomagani przez szperacz powoli przeczesywali wylot doliny. Dan napoczął swoje zapasy i żuł kostkę gąbczastego pokarmu, który podobno zaopatrywał jego młode i wychudzone ciało we wszystkie potrzebne składniki. Było to jednak pożywienie zupełnie pozbawione smaku i w niczym nie przypominało potraw podawanych na Ziemi, czy przygotowywanych na statku przez Murę.

Uderzył maczetą w kępę ciernistych krzewów i, potykając się o długie konary, przedarł przez zarośla. Zobaczył wówczas znajome, miniaturowe pola, otoczone kolczastymi krzewami. Pod stopami miał grubą warstwę gnijących liści, przez którą nie mogło się przedostać nawet pojedyncze źdźbło trawy.

Zatrzymał się nagle. Na burej, błotnistej powierzchni zauważył jakąś nierówność i poczuł fetor unoszący się z miejsca, z którego niedawno usunięto zielonkawo-szary muł.

Przyklęknął i na czworakach okrążył ten skrawek. Nie znał się na śladach, ale wydało mu się, że musiała tu mieć miejsce bójka. Muł nie zdążył jeszcze wyschnąć, a więc wszystko działo się bardzo niedawno. Przyjrzał się zaroślom otaczającym ten niewielki plac. Było to doskonałe miejsce na zasadzkę. Jeżeli przechodził tędy Kamil… O, tam…

Starając się nie zniszczyć śladów, Dan przeszedł na drugą stronę polany. Nie mylił się! Na gałęziach niektórych krzaków widać było ślady maczety. A więc ten, kto tędy szedł wyposażony był w przepisowy sprzęt terenowy… I ktoś czekał tutaj na niego…

A może to wcale nie ktoś, lecz coś? Może to te kuliste stworzenia? Lub właściciele nietypowego pełzacza i mordercy z tamtej doliny?

Co do jednego Dan miał absolutną pewność: znalazł miejsce, w którym Ali został zaskoczony. I nie tylko zaskoczony, ale również pokonany przez nieznaną siłę i uprowadzony. Jeszcze raz przyjrzał się bacznie krzewom. Ale nie znalazł żadnych więcej śladów. Wyglądało na to, że łowca, mając już ofiarę w ręku, po prostu ulotnił się.

Dan drgnął słysząc trzaski w zaroślach. Odwrócił się w stronę, skąd dochodziły i wycelował w to miejsce swój rozpylacz promieni usypiających. Pośród liści ukazała się brązowa, znajoma twarz Mury. Dan przywołał go ręką na polanę. Nie musiał wskazywać miejsca walki — steward już je zauważył.

— Tutaj go złapali — stwierdził Dan.

— Ale kto lub co to jest? — zastanawiał się głośno Mura. Chwilę później dodał jeszcze jedno pytanie, na które nie znali odpowiedzi:

— I jak się stąd wydostali?

— Ślady pełzacza prowadziły prosto w ścianę klifu — przypomniał Dan.

Steward zbadał obrzeże polanki.

— Na pewno nie ma tu żadnych drzwi zapadowych — stwierdził zaniepokojony, jakby rzeczywiście sądził, że znajdzie coś tak prymitywnego. — Pozostaje tylko powietrze — uniósł rękę w górę akurat wtedy, gdy rozległ się warkot szperacza z Kostim na pokładzie.

— Ale przecież coś usłyszelibyśmy, zobaczyli… — oponował Dan, cały czas zastanawiając się, czy rzeczywiście byliby w stanie coś usłyszeć… On był na drugim końcu doliny, gdy do Tau dotarło to wołanie o pomoc. A od miejsca w którym teraz stali do punktu, w którym czekał medyk, było przynajmniej trzy kilometry nierównego terenu.

— Coś mniejszego od naszych kapsuł — Mura ciągle rozważał możliwości.

— Wtedy mogli uciec stąd niezauważeni. Jednego jesteśmy pewni — to oni zabrali Kamila i trzeba się dowiedzieć, kim są ci „oni”. I gdzie są…

Przedarli się przez zarośla na otwartą przestrzeń, skąd dali znak Kostiemu, żeby wylądował.

— Znaleźliście go? — zawołał jeszcze z maszyny pilot.

— Znaleźliśmy miejsce, z którego ktoś go porwał. — Mura podszedł do klawiatury nadajnika.

Dan spojrzał jeszcze raz na złowieszczą dolinę. Nagle jego uwagę przyciągnęło coś, co działo się na wyższych poziomach otaczających ich klifów. Nie zauważył przedtem, że słońce znikło, gdy oni przeszukiwali zarośla. Teraz zbierały się chmury. Ale nie tylko chmury.

Zniknęły nagie, gdzieniegdzie pokryte śniegiem szczyty gór, które tak ostro i wyraziście wbijały się w bezbarwne niebo nad Otchłanią, gdy obserwowali sunący ze śmiertelną szybkością statek. Tam gdzie przedtem widać było skały, teraz kłębiła się mgła. Była tak gęsta, że wymazała połowę horyzontu, zupełnie jakby malarz zamalował pędzlem połowę nieudanego pejzażu. Opadała na nich jakaś zasłona i w ciągu kilku sekund odcięła ich od reszty świata. Zagubić się w czymś takim! — pomyślał lekko zaniepokojony Dan.

— Spójrzcie! — podbiegł do szperacza i szarpnął ramię Mury wskazując na szybko znikające wzgórza. — Spójrzcie na to!

Kosti wyrzucił z siebie jakieś przekleństwo w bełkotliwym języku mieszkańców Wenus. Mura słuchał Dana i patrzył. Na północy znikała właśnie kolejna, ogromna część krajobrazu. Zauważyli jeszcze coś: ze szczytów klifów unosiły się kłęby szaro-żółtych oparów, które przywierały do skał i zakrywały ich kontury. Nie mieli pojęcia, czy to wszystko było tą samą substancją, ale niewątpliwie nie wyglądało to obiecująco. Stopniowo zbliżali się do siebie, trochę z powodu nieuświadomionego strachu, a trochę dlatego że zaczai ich przenikać chłód.

Z odrętwienia wyrwał zwiadowców trzask nadajnika, przez który wzywano ich na statek. Tam również zauważono niepokojące zmiany w górach i obu szperaczom wydano polecenie natychmiastowego powrotu.

W atmosferze nadal wszystko ulegało zmianie — mgły jakby wzmogły prędkość rozprzestrzeniania się.

Kłęby pary nad skałami łączyły się z sobą i tworzyły jednolitą zasłonę, która opadała i dokładnie wypełniała wszystkie zakątki.

Kosti obserwował to z trwogą w oczach.

— Musimy odlecieć jak najdalej od kotlin. Ta substancja porusza się zbyt szybko. Możemy spróbować dotrzeć do bazy na promieniu wodzącym, ale to dla mnie ostateczność…

Zanim zdążyli oderwać się od podłoża, mgła dotknęła już dna doliny i kłębiła się nad nierówną powierzchnią wypalonego lądu. Góry zniknęły, a podnóża wzgórz szybko wchłaniała tajemnicza materia. Cały ten proces wymazywania stałego lądu i zastępowania go brudną, kotłującą się substancją był niesamowity i przerażający jednocześnie. Wpatrywali się w wirujące opary, które w zetknięciu z obcą strukturą — ziemią — zastygały w bezruchu.

Kosti osiągnął maksymalną prędkość, ale nie zdążyli nawet przelecieć dwóch kilometrów, gdy zmuszony był wyhamować. Mgła wylewała się nie tylko z kotlin, ale również z terenów pod nimi. Kłęby oparów tworzyły coraz gęstszą ścianę.

Nie groziło im niebezpieczeństwo zagubienia się. Piskliwy dźwięk w słuchawkach nieomylnie prowadził ich w kierunku bazy. Ten fakt jednak nie wystarczał, by poczuli się lepiej lecąc po omacku przez gęstą jak mleko mgłę.

Otaczająca ich zewsząd substancja tworzyła zawiesiste pęcherzyki na osłonie kapsuły. Jedynie dzięki monotonnemu szumowi radaru nie stracili kontaktu z rzeczywistością.

— Mam nadzieję, że chłopcom udało się dotrzeć, zanim przyszło to najgorsze. — Kosti przerwał pełną napięcia ciszę.

— Jeśli nie, to będą musieli lądować i poczekać, aż to paskudztwo opadnie — rzekł Mura.

Kosti zwolnił jeszcze raz, gdy szum radaru wzmógł się.

— Nie mogę przecież zderzyć się z naszą poczciwą staruszką…

We mgle zanikało zupełnie wyczucie kierunku czy odległości. Może w tej chwili są trzysta metrów nad ziemią, a może tylko dwa metry. Kosti pochylił się nad przyrządami. Jego zazwyczaj dobroduszna twarz wydłużyła się i wyostrzyła od napięcia. Oczy przesuwał z zegarów na mgłę, i znowu na zegary.

Wreszcie ujrzeli statek — jego mroczna sylwetka wynurzała się zza mglistej zasłony. Kosti z mistrzowską precyzją skierował kapsułę w dół i usłyszeli zgrzyt żużlu pod płozami. Pilot nie spieszył się z wychodzeniem. Otarł wierzchem dłoni spoconą twarz. Mura przesunął się do przodu i poklepał wielkiego człowieka po plecach.

— Dobra robota!

Kosti uśmiechnął się szeroko:

— Nie mogło być inaczej!

Wydostali się ze szperacza i zupełnie nieświadomie, chwycili za ręce. Szli w stronę niewyraźnej sylwetki Królowej. Dotyk dłoni stanowił nie tylko wzajemną asekurację, ale dawał poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebował Dan, a być może również jego towarzysze. Groźna mgła otaczała ich coraz ciaśniej. W zetknięciu z haubami krzepła i zamieniała się w tłustą maź, której krople powoli zsuwały im się po twarzach i szyjach.

Wystarczyło dziesięć kroków, by znaleźli się u stóp znajomej rampy i wkrótce byli już przy oświetlonym włazie. Stał tam Jasper Weeks, którego blada twarz pełna była niepokoju.

— A, to wy — usłyszeli niezbyt ciepłe powitanie. Kosti zaśmiał się.

— A kogo oczekiwałeś, mały człowieku? Robota ziejącego ogniem? Pewnie, że to my i cieszymy się, że wreszcie dotarliśmy.

— Coś nie w porządku? — przerwał Mura. Weeks podszedł znów do zewnętrznej pokrywy włazu.

— Drugi szperacz. Nie słyszeliśmy ich od godziny. Kapitan rozkazał im wracać, jak tylko zobaczył nadchodzącą mgłę. Taśmy Inspekcji wykazują, że taka mgła może czasem trwać parę dni — ale o tej porze roku się nie zdarza.

Kosti gwizdnął ze zdziwienia. Mura oparł się o ścianę odpinając haubę.

— Parę dni — powtórzył cicho Dan. Zagubić się w tej zawiesinie na parę dni to byłaby klęska. Trzeba by wtedy po prostu wylądować i zacząć się modlić o wybawienie. Z drugiej jednak strony, awaryjne lądowanie w górach w tych warunkach to samobójstwo! Teraz rozumiał, dlaczego Weeks miotał się przy włazie. Ich własna podróż nad równiną wydawała się w tym kontekście czymś równie prostym, jak przechadzka po parku na Ziemi.

Weszli na górę, żeby zdać raport Kapitanowi. Dowódca właściwie wcale ich nie słuchał, koncentrując się niemal wyłącznie na interkomie, przy którym siedział Tang Ya. Oficer łączności wpatrzony był w główny ekranowizor, jego lewa ręka zawisła wyczekująco nad klawiaturą nadajnika, a prawa nad przyciskiem radaru. Gdzieś tam, w tej tajemniczej substancji okrywającej Otchłań, błąkał się nie tylko Ali, lecz również Rip, Tau i Steen Wilcox — całkiem spora część załogi.

— Znowu jest! — czoło Tanga pokryły zmarszczki. Gwałtownie odsunął od uszu słuchawki i wówczas wszyscy usłyszeli hałas, który tak nim wstrząsnął. Dźwięk ten był nawet podobny do brzęczenia promienia wiodącego, ale osiągał znacznie wyższą częstotliwość i powodował potworny ból uszu.

Trwało to kilka minut, nim Dan zaczął sobie stopniowo zdawać sprawę z obecności jeszcze jednego elementu w tym warkocie — znajomego rytmu. Czuł go wtedy, gdy przyłożył ręce do ściany klifu w tamtej okropnej dolinie. Zakłócenia na falach miały pewnie coś wspólnego z wibracją w skale.

Dźwięk urwał się tak nagle, jak się pojawił. Tang założył słuchawki i znowu wyczekiwał sygnału z nadajnika Aliego.

— Co to jest? — zapytał Mura. Kapitan Jellico wzruszył ramionami.

— Trudno się czegoś domyśleć. Może to jakiś sygnał? Powtarza się regularnie w ciągu całego dnia.

— A więc musimy zgodzić się z tym — powiedział Van Ryck, który właśnie pojawił się w drzwiach — że nie jesteśmy sami na Otchłani. W istocie dzieje się tutaj znacznie więcej niż można było przypuszczać

Dan ośmielił się wyrazić swoje własne podejrzenie:

— Ci archeolodzy — zaczął, lecz Kapitan obrzucił go tak niechętnym spojrzeniem, że natychmiast zamilkł.

— Nie mamy pojęcia, co jest przyczyną tego wszystkiego — powiedział Jellico. — Idźcie coś zjeść i odpocznijcie.

Dan, boleśnie odczuwając tę nieoczekiwaną odprawę, ruszył za Murą i Kostim do mesy. Gdy mijali kajutę Kapitana, usłyszeli dzikie wrzaski Hoobata. Ten stwór wydawał się być w równie kiepskim nastroju, co Dan. I nawet ciepła strawa, w niczym nie przypominająca gumowatych substytutów, które musiał spożyć wcześniej w terenie, nie zdołała wyprowadzić go z przygnębienia.

Posiłek wpłynął natomiast doskonale na samopoczucie Kostiego.

— Ten Rip — oświadczył głośno — jest rozsądny. A Wilcox, on też wie, co robi. Znaleźli gdzieś bezpieczne miejsce i poczekają w zaciszu, aż zniknie to paskudztwo. Nikt przecież nie będzie się w tym poruszał…

Czy rzeczywiście Kosti miał rację? — zastanawiał się Dan. Przypuśćmy, że na planecie jest ktoś, kto zna wszystkie pułapki tutejszego klimatu, kto na tyle dobrze jest obeznany z mgłą, że jest w stanie się w niej i mimo niej przemieszczać… A może nawet użyje jej jako osłony? Ten sygnał, który słyszeli w swoich odbiornikach mógł być wskazówką dla jakiejś grupy przedzierającej się przez tę zawiesinę, dla oddziału zmierzającego w kierunku nieświadomej niebezpieczeństwa Królowej…

Загрузка...