— Poddajcie się! W imieniu Federacji! — zagrzmiał w korytarzach głos człowieka.
— Patrol! — stwierdził Ali.
W porządku — a więc Patrol wylądował, pomyślał Dan. Ale która ze znajdujących się przed nimi grupa reprezentowała prawo i porządek? Ci, którzy czekali na odparcie ataku, czy ci, którzy mieli zaatakować?
Promień światła zbliżał się stopniowo, aż w końcu jeden z ludzi wystrzelił prosto w jego centrum. Odpowiedziały mu strzały i rozległ się przeraźliwy krzyk zranionego człowieka.
Dan stwierdził, że gdyby mieli choć trochę rozumu, to wycofaliby się w głąb labiryntu i bezpiecznie przeczekali walkę. To nie był odpowiedni moment na wtrącanie się w porachunki Patrolu z bandą Richa. Młody Branżowiec nie podzielił się jednak myślami ze stojącym obok Alim. Wycelował natomiast swój miotacz w stronę sklepienia korytarza, w którym się przyczaili. Nacisnął spust.
Napięcie nadal ustawione było na minimalną wielkość, ale i tak płomień wbił się w skałę. Udało mu się dobrze ocenić odległość: w blasku ognia zobaczył ludzi, którzy strzałem zgasili światło Patrolu — teraz nie miał wątpliwości, że był to Patrol. Oświetlone twarze z szeroko otwartymi ustami wpatrywały się w jaśniejącą nad nimi smugę śmierci, jakby nagle wszyscy zostali zahipnotyzowani. Jakiś człowiek zrobił parę kroków w tył, w stronę Branżowców, ale nie udało mu się przemknąć bezpiecznie obok.
Kosti wyskoczył z ukrycia, ledwo widoczny w słabnącym lśnieniu sklepienia. Powinien był od razu zadać uciekającemu cios, ale ten wyśliznął się z rąk Branżowca w sposób niewiarygodny wykręcając swoje ciało. Gdyby nie długie ręce mechanika, które chwyciły pas zbiega, przestępca schroniłby się w zaułkach labiryntu.
Dan strzelił ponownie, dając koledze dość światła do prowadzenia walki. Oczom obserwatorów ukazała się teraz jednak scena odmienna. Postać równie potężna jak mechanik właśnie podniosła się z ziemi, szykując się do kolejnej próby ucieczki, a bezwładny Kosti leżał na podłodze.
Ali wykrzesał z siebie wszystkie nadwątlone siły i położył się w poprzek korytarza. Biegnący człowiek potknął się i, po raz kolejny, upadł. Dan znów strzelił. Tym razem skierował płomień w głąb przejścia zamykając drogę uciekającemu.
— Przestańcie! — zagrzmiało nad nimi. — Przestańcie strzelać, bo inaczej sprowadzimy nukleus i wymieciemy was wszystkich!
Odpowiedzią był skowyt dochodzący z mroków. Tuż przy wielkiej, żarzącej się jeszcze plamie na skale zauważyli skuloną sylwetkę. To nie mógł być człowiek!
Znowu zajaśniał płomień miotacza. Najbliżsi jego źródła byli trzej banici, którzy usiłowali ochronić rękami głowy. Ogień minął ich jednak i oświetlił leżącego Kostiego. Potężny Branżowiec nie poruszał się, z ust spływały krople krwi. W tym oślepiającym blasku widać było biegnącego w stronę kolegi Murę oraz skurczonego i kaszlącego Kamila.
Dan zwrócony był tymczasem w stronę labiryntu cały czas trzymając przygotowany do strzału miotacz. Wpatrywał się czujnie w tę dziwną sylwetkę w oddali. To coś, co poruszało się tuż przy wypalonym przez Dana otworze, miało pomarszczoną na twarzy skórę i ociekające śliną usta. To coś było niegdyś Salzarem, panem tego zapomnianego świata, władcą piekła stworzonego przez ziarno craxu: to coś nie było już człowiekiem.
Salzar odwrócił się, gdy dotarł do niego płomień, jęknął nieludzko i splunął krwią, po czym skoczył nad płonącą skałą w głąb labiryntu. Usłyszeli jeszcze jego przejmujące wywołane bólem, wycie.
— Thorson! Mura!
Dan zadrżał. Powinien pobiec za Salzarem, ale nie potrafił się zmusić do zrobienia jakiegokolwiek ruchu. Nie mógł ścigać tego potwora w ciemnościach. Odczuł ogromną ulgę usłyszawszy wołanie. Spojrzał w tył, w kierunku, z którego dochodziło, ale blask płomienia oślepił go. Mrużąc oczy zdołał jednak rozpoznać srebrno-czarne mundury Patrolu i brązowe tuniki Branżowców. Włożył miotacz do kabury i czekał.
Jakiś czas później siedział przy stole w osobliwym pomieszczeniu, którego wyposażenie w sposób jednoznaczny zdradziło charakter oddziaływania Otchłani: nagromadzono w nim niezliczone ilości przedmiotów zrabowanych z kilkudziesięciu co najmniej statków. Była to tandetnie luksusowa kwatera człowieka, którego znali: Salzara Richa.
Dan w zawrotnym tempie wchłonął prawdziwy posiłek — żadnych substytutów — słuchając jednocześnie, jak Mura streszcza wszystko, co stało się w ciągu ostatnich paru dni. Z trudem walczył ze zmęczeniem i sennością. W pozycji pionowej utrzymywała go zapewne chęć skosztowania wszystkich tych przysmaków, które postawiono na stole. Naturalne produkty to coś, o czym już prawie zdążył zapomnieć.
Czarne mundury przesuwały się przez pokój przynosząc raporty i odbierając rozkazy od Dowódcy Szwadronu, który wraz z Kapitanem Jellico przysłuchiwał się relacji Mury. Zupełnie jak koniec filmu sensacyjnego, pomyślał Dan. Wszystko dobrze się kończy: Patrol zdążył na czas i teraz oni kontrolowali sytuację.
— Najgorsza sprawa, na jaką dotychczas natrafiliśmy — rzekł Komandor.
— Macie wreszcie wyjaśnienie, dlaczego tak wiele statków w tajemniczy sposób znikało z przestrzeni międzyplanetarnej — zauważył Van Ryck.
Odpowiedziało mu westchnienie.
— Będziemy musieli przeczesać te wzgórza, a może nawet rozkopać je, żeby z czystym sumieniem stwierdzić, że zakończyliśmy misję. Oczywiście spis tych wszystkich przedmiotów też się przyda. Wyjaśni to pewnie zagadki w kronikach Kwatery Głównej. Tylko dzięki wam jest to możliwe. — Komandor wstał i zasalutował. — Kapitanie, żegnam się na razie. Jeśli będzie pan mógł, to proszę o spotkanie za jakieś — spojrzał na zegarek — trzy godziny. Zrobimy naradę. Jest kilka problemów, które mieliśmy omówić.
Wyszedł z pokoju. Dan pił jakiś płyn z kubka ozdobionego herbem Inspekcji. Gdy dostrzegł te dwie skrzyżowane komety, wzdrygnął się i odsunął naczynie. Zbyt wyraźne miał przed oczyma wcześniejsze odkrycie. Tak, na pewno jest tu całe mnóstwo osobliwych przedmiotów. Ucieszył się na myśl, że to nie on będzie musiał je posegregować i spisać.
— Ten labirynt — głos Van Ryck nie był spokojny — może zajrzelibyśmy do niego? Jellico parsknął śmiechem.
— Mówisz tak, jakbyś sądził, że Patrol kogokolwiek tam wpuści oprócz specjalistów z Federacji!
Wzmianka o labiryncie wywołała u Dana wspomnienie tego, co niedawno zaszło i po raz pierwszy odezwał się:
— Rich tam uciekł. Proszę pana, czy już go złapali?
— Jeszcze nie — odpowiedział Kapitan. Nie był chyba szczególnie zainteresowany zniknięciem przywódcy banitów. — Craxoman prawda? Przeskoczył przez płomień, kiedy do was dotarliśmy.
— Tak, Kapitanie. W końcu chyba stracił zmysły — dodał Mura.
— Mam nadzieję, że Patrol go nie zlekceważy. Nie chciałbym być na miejscu człowieka, który będzie go musiał dopaść w tym labiryncie. Trzeba zachować wszystkie środki ostrożności.
— Cóż — Jellico wstał — to już nie nasza sprawa. Patrol teraz wszystkim dowodzi, niech oni się martwią. Im wcześniej wystartujemy z tej okropnej planety, tym lepiej dla nas. Jesteśmy Branżowcami, a nie policją.
— Tak — odezwał się Van Ryck ciągle siedząc w fotelu ukradzionym zapewne niegdyś z jakiegoś liniowca. — Musimy myśleć o Branży przede wszystkim, wyłącznie o interesach. — W jego oczach nie było niecierpliwości, którą można było łatwo dostrzec w niemal przezroczystych niebieskich oczach Kapitana. Był zupełnie spokojny, jakby miał rozpocząć swoje zwykłe zajęcia. Danowi przyszło do głowy, że Van Ryck nie zakończył jeszcze interesów na Otchłani i nie obchodziło go zupełnie, co postanowił Patrol.
Mimo swoich deklaracji, Kapitan nie zarządził powrotu na Królową. Przechadzał się natomiast ostrożnie po pokoju przystając czasami przed jakimś eksponatem, który Salzar najwidoczniej upodobał sobie na tyle, by go tu umieścić. Van Ryck spojrzał na Dana i Murę.
— Proponuję — powiedział łagodnie — żebyście skorzystali z sypialni Doktora Richa. Myślę, że łóżko wam się spodoba — jest znacznie wygodniejsze niż koja.
Dan zastanawiał się, dlaczego nie wysłano ich na statek, gdzie już od paru godzin przebywali Kosti i Ali, ale ruszył posłusznie za stewardem w stronę apartamentu Richa. Van Ryck miał rację: łóżko było zupełnie ziemskich rozmiarów, a pokrywał je puszysty koc z automatycznym nagrzewaniem.
Młody Branżowiec zrzucił haubę, gruby, niewygodny pas oraz buty i zanurzył się w wełnianą miękkość. Kątem oka zauważył, że Mura idzie w jego ślady i zajmuje drugi koniec obszernego legowiska. Po paru sekundach spał już głęboko.
Był teraz w sterowni Królowej i miał wprowadzić statek w nadprzestrzeń. Naprzeciw niego stał Salzar Rich z twarzą tak surową jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkali się na Naxos. Zadaniem Dana było ustalić wszystkie współrzędne, a gdyby się pomylił, to Salzar zabije go i jego ciało spadnie do labiryntu, gdzie coś czyha na nie w ciemnościach.
Dan otworzył oczy i wpatrywał się w szarość mroku ponad głową. Trząsł się z zimna. Ręce miał lodowate i mokre od potu. Chciał sprawdzić, czy to już rzeczywistość i ledwo powstrzymał się od dotknięcia dłonią puszystej pościeli. Nie wolno mu było się poruszyć. Wyczuł obecność czegoś straszliwego w tym pokoju, czegoś, co zagrażało jego życiu.
Kontrolował swój oddech — powinien być głęboki i równy. Mura był obok, ale Dan nie mógł odwrócić głowy, żeby sprawdzić. Zaczął zmienić swą pozycję stopniowo, przesuwając się o milimetry. Nie miał pojęcia, co dokładnie mu grozi, ale wystarczyło to niemal namacalne poczucie strachu, żeby zachować maksimum ostrożności.
Dostrzegł wreszcie drzwi. Dochodziły stamtąd głosy. Może Kapitan i Van Ryck nadal tam siedzeli. Dobrze, to są drzwi, a teraz kawałek ściany przy nich. Zobaczył trójwymiarowe malowidło, jaskrawy krajobraz z jakiegoś dziwnego świata, świata martwego, pozbawionego życia, a mimo to w jakiś niesamowity sposób pięknego, zdecydował się przesunąć rękę pod lekkim kocem. Chciał obudzić Murę. Wiedział, że steward nie zdradzi ich, nawet jeśli zostanie wyrwany ze snu.
Ręka przesunięta, głowa też. Jest malowidło, a przy nim pas tkanego materiału z diamentami i szmaragdami. Kamienie lśnią, że aż oczy bolą. A obok — obok jakieś ramiona zasłaniają częściowo to dzieło…
Salzar!
Tylko dzięki silnej woli, o którą Dan nawet się nie podejrzewał, zdołał pozostać w bezruchu. Na szczęście przestępca nie spoglądał w stronę łóżka. Bezszelestnie przesunął się w kierunku drzwi.
Rich najwyraźniej stał się na powrót człowiekiem, ale w jego oczach widać było szaleństwo. W ręku trzymał dziwaczną tubę z jeszcze bardziej dziwną rękojeścią. To na pewno była broń. Nie stał już przy gobelinie — jego głowa zasłaniała częściowo obraz. Jeszcze dwa kroki i będzie przy drzwiach. Ręka, która miała obudzić Murę, napotkała na przyjazną dłoń sprzymierzeńca w samą porę. Steward też nie spał — było więc ich dwóch!
Dan próbował zaplanować następny ruch. Leżał na plecach, przykryty grubym kocem. Niemożliwe, żeby udało mu się zaskoczyć Salzara. A jednak przestępca nie może dojść do tych drzwi, nie można mu pozwolić na strzały.
Mura pchnął lekko dłoń Dana. To był znak. Czy na pewno dobrze zinterpretował ten ruch? Dan napiął wszystkie mięśnie i w momencie, gdy rozległ się przeraźliwy wrzask kolegi, zsunął się błyskawicznie na podłogę.
Płomień rozdarł powietrze i łóżko stanęło w ogniu. Dan gwałtownie szarpnął dywan, na którym stał Salzar, ale ten nie stracił równowagi. Oparł się o ścianę i skierował broń w stronę zaplątanego w koc Branżowca. Nagle spokojne, pewne dłonie zaczęły się zaciskać na gardle przestępcy. To Van Ryck zaskoczył Richa od tyłu i stopniowo zwiększając ucisk zmusił go do poddania się. Mura i Dan powstali z kolan. Łoże, które przed chwilą było dla nich oazą spokoju, zżerał ogień.
Przez jakiś czas trwało ogólne zamieszanie: przybyło mnóstwo ludzi z Patrolu i było trochę strzelaniny. Policjanci odprowadzili gdzieś Salzara. Dan usiadł na ławce: na zawsze chyba pozostanie mu niechęć do łóżek. Marzył tylko o tym, żeby wreszcie wyciągnąć swoje zmęczone ciało na własnej koi. Gdyby tak mógł znowu zasnąć na Królowej!
Van Ryck położył na stole broń odebraną przestępcy.
— Coś nowego — powiedział. — Może kolejna zabawka Przodków, a może to z jakiegoś statku.
Służba Federacji na pewno rozwiąże wiele zagadek. My możemy być przynajmniej spokojni, że nasz drogi doktor jest pod kluczem.
— Wyłącznie dzięki panu, Szefie! — zaznaczył Dan.
Van Ryck uniósł brwi.
— Ja jedynie dokończyłem to, co wy zaczęliście. Gdyby nas nie zaalarmował twój krzyk, Mura — skinął głową w stronę stewarda — może już by nas nie było.
Mura ziewnął zasłaniając twarz dłonią. Miał rozpiętą tunikę i był trochę rozczochrany, ale jak zwykle doskonale kontrolował emocje.
— Zatem było to wspólne przedsięwzięcie, proszę pana — odpowiedział. — Nie wrzasnąłbym tak, gdyby wcześniej nie obudził mnie Thorson. To on również pociągnął ten dywan. Zastanawiam się, dlaczego Salzar nie spalił nas, zanim ruszył do was.
Dan zadrżał. Zapach spalonego łóżka i pościeli był tak silny, że zaczęło go mdlić. Musi natychmiast odetchnąć świeżym powietrzem, musi się nim zachłysnąć. I nie chce myśleć o tym, co by było gdyby…
— To chyba wszystko — Kapitan Jellico w asyście Dowódcy Patrolu wszedł do pokoju. — Macie Richa, ale co z nimi? Mamy tu siedzieć i czekać, aż przeszukacie wszystkie zakamarki i policzycie wszystkie splądrowane statki?
— Nie sądzę, Kapitanie, żebyście musieli zatrzymywać się tu dłużej niż parę godzin — zaczął Komandor, ale przerwał mu Van Ryck.
— Ależ nam się zupełnie nie spieszy. Jest przecież kwestia naszych praw do Otchłani. Jeszcze tego nie omówiliśmy. Nabyliśmy na legalnej aukcji Inspekcji prawa do tej planety na dwanaście miesięcy ziemskich. Powstaje pytanie, w jakim stopniu te prawa odnoszą się do ocalonych przez nas wraków pojazdów kosmicznych oraz tego, co zawierają…
— Wraków, które są dowodem działalności przestępczej — zaczął znowu Komandor, lecz i tym razem Szef Ładowni wszedł mu w słowo.
— Jednakże wraki znajdowały się na planecie jeszcze zanim odkrył ją Salzar. Maszyna włączała się od czasu do czasu już po odejściu Przodków. Z historycznego punktu widzenia te góry kryją ogromne ilości bezcennych zabytków, a ponieważ nie znalazły się one tutaj w wyniku przestępczej działalności, więc nie widzę powodu, żebyśmy nie mieli skorzystać z przysługujących nam praw. Nasi ludzie odkryli bez szczególnych problemów co najmniej dwa statki, które musiały się tu rozbić przed przybyciem Salzara. Tylko dwa, a są może setki — rzekł dobrodusznie.
Słuchający tego wywodu Jellico przestał się już niecierpliwić. Podszedł do Szefa Ładowni i usiadł przy nim, jak gdyby miał zamiar przeprowadzić zaraz zwykłą, handlową rozmowę.
Komandor wybuchnął śmiechem.
— Nie uda się panu, Van Ryck, wciągnąć mnie w żadne targi. Mogę zawiesić wasze prawa i złożyć protest w Kwaterze Głównej, a w międzyczasie wysłać was do naszego obozu na Poldarze — to najbliższa stacja Patrolu. Jeśli będę musiał, dam wam towarzystwo. Nie sądzę, żeby Federacja oddała prawa do Otchłani komukolwiek, przynajmniej przez jakiś czas.
— Jeżeli zechcą unieważnić kontrakt bona fide — zaznaczył Van Ryck — będą musieli za to zapłacić. Ponadto, na Poldarze są ludzie z telewizji, a my nie jesteśmy z Patrolu — nie obowiązuje nas wasz nakaz milczenia. A przecież każdy chętnie usłyszy, co robiliśmy w ciągu ostatnich paru dni. I będzie to niezwykle interesująca informacja. W pewnym sensie bajki stały się rzeczywistością. „Morze Sargassowe Kosmosu” — planeta wypełniona skarbami z zaginionych statków. Ludziom potrzeba romantycznych przygód. — Mówiący przymknął oczy, jak gdyby oczarowały go jego własne słowa. — Przyjadą tu turyści z całej Galaktyki.
— Tak jest — wtrącił Kapitan — i w dodatku przywiozą ze sobą różne sprytne urządzenia do szukania skarbów. Van — zwrócił się do Szefa Ładowni — to będzie naprawdę duża sprawa.
— Masz absolutną rację. Luksusowe hotele, wycieczki z przewodnikiem, działki wystawione na sprzedaż… Prawdziwy majątek!
— Nikt tu nie wyląduje bez oficjalnego zezwolenia! — odparł zdenerwowany nieco Komandor.
— W takim razie nie zazdroszczę ludziom, którzy będą musieli tego pilnować. Ależ ta historia spodoba się chłopcom z telewizji — Van Ryck wrócił do swoich marzeń. — Aha! — Otworzył szeroko oczy i spojrzał na policjanta. — I nie musicie się troszczyć o nas, i tak zaapelujemy do Branży hiperszyfrem, a tego nie możecie zagłuszyć.
Komandor poczuł się dotknięty.
— Czy w w jakikolwiek sposób daliśmy wam do zrozumienia, że mamy zamiar traktować was jak przestępców?
— Nie, ależ wcale nie! Jedynie od czasu do czasu jakieś aluzje. Poddamy się posłusznie kwarantannie, jak przystało na porządnych, przestrzegających prawo obywateli. Ale ponieważ jesteśmy dobrymi obywatelami, więc opowiemy naszą przygodę wszystkim, którzy będą chcieli słuchać. Chyba… chyba, że zawrzemy teraz jakiś inny, korzystny układ.
— Co pan ma na myśli mówiąc o ,,korzystnym układzie”? — przeszedł do sedna sprawy Komandor.
— Odpowiednie odszkodowanie za stratę naszych praw do Otchłani oraz nagrodę.
— Jaką nagrodę?
Van Ryck zaczął wyliczać ich zasługi.
— Po pierwsze, wylądowaliście tutaj bezpiecznie, ponieważ nasi ludzie wyłączyli tę instalację. Ci sami ludzie znaleźli waszego Rimbolda, którego od dawna szukaliście. Poza tym, dostarczyliśmy wam Salzara ślicznie zapakowanego i związanego. Mógłbym wymienić jeszcze kilka powodów, dla których uważam, że należy nam się nagroda.
Komandor znów się roześmiał.
— Co ja robię?! Spieram się z zawodowym handlowcem o jego zyski! Przedstawię wasze roszczenia w Kwaterze Głównej, jeśli przyrzekniecie, że będziecie trzymać wasz zbiorowy język za zębami.
— Przez tydzień — uzupełnił Van Ryck. — Tylko siedem ziemskich dni. Później telewizja pozna historię naszej ostatniej wyprawy. Proszę więc poinformować szefów, żeby się pospieszyli. Wystartujemy dzisiaj w nocy i polecimy prosto na Poldar. Powiadomimy również Branżę, gdzie jesteśmy i jak długo tam będziemy.
— W porządku, niech ci na górze kłócą się z wami. — Dowódca Patrolu poddał się. — Czy mam wasze słowo, że polecicie bezpośrednio na Poldar?
— Nie musi pan posyłać po eskortę — przytaknął Kapitan Jellico. — Pomyślnych poszukiwań, Komandorze.
Dan i Mura opuścili pokój w ślad za oficerami. Asystent Szefa Ładowni nie miał najweselszych myśli. Kwarantanna była zwykłą konsekwencją podróży na nieznaną planetę. Będą ich badać lekarze i wypytywać naukowcy. Świat musi się upewnić, że nie przywieźli jakiejś śmiertelnej choroby. Ale w tym wypadku czeka ich zapewne dłuższy pobyt. Ani Kapitan, ani Van Ryck nie wyglądali jednak na przygnębionych. Wręcz przeciwnie — po raz pierwszy od aukcji na Naxos byli zadowoleni z siebie i z sytuacji.
— Coś ci chodzi po głowie, Van? — głos Jellico przedarł się przez dudnienie pełzacza, który wreszcie wiózł ich na Królową.
— Przyjrzałem się dość dokładnie łupom Salzara. Czy pamięta pan Traxta Cama, Kapitanie?
— Traxt Cam… Chyba pracuje gdzieś w Strefie Końca…
— Pracował — głos Van Rycka nie byłu już taki wesoły.
— Myślisz, że jest jedną z ofiar Salzara?
— Inaczej jego prywatny rejestr nie wpadłby w ręce naszego doktora. Traxt wracał właśnie z bardzo dobrej trasy i tutaj musiał się rozbić. Wiem, że nabył prawa do Sargolu i wiodło mu się doskonale.
— Sargol — powtórzył Kapitan. — Czy to nie tam znaleziono te nowe klejnoty? Chyba nazwano je Koros, prawda?
— Zgadza się. A Traxt miał jeszcze przed sobą półtoraroczny kontrakt. Wspomnimy o tym w Kwaterze Głównej. Może zgodzą się na taki układ: nasze milczenie oraz prawa do Otchłani w zamian za zapas żywności i wykorzystanie do końca praw Traxta. Jak się to panu podoba, Kapitanie?
— Wygląda to na jeden z twoich lepszych interesów, Van. Może rzeczywiście ci na górze pójdą na to. Nie kosztowałoby ich to wiele i mieliby z nami spokój. Kto zechce nas słuchać w Strefie Końca?
— Może na to pójdą? — Van Ryck pokręcił głową. — Trochę więcej zaufania, Kapitanie! Na pewno przyjmą nasze warunki! Czeka na nas Sargol i jego klejnoty.
Jego pewność siebie przywracała słuchającym poczucie bezpieczeństwa. Dan patrzył na spaloną planetę i próbował wyobrazić sobie Sargol: kopalnie klejnotów, a Królowa miałby do nich największe prawo! Być może Otchłań nie była wcale taka pechowa. Może jednak przyniesie im szczęście…