Rozdział 11. — Cmentarzysko

Dan wytężył słuch, próbując usłyszeć w swoich słuchawkach jakiś dźwięk. Rozległ się trzask, który szybko zniknął. Na pewno jednak Wilcox ze swym podwójnym zasilaniem usłyszał znacznie więcej.

Astronawigator odsunął dłoń od mikrofonu i gestem przywołał wszystkich do pojazdu. Na szczęście nie było żadnych zakłóceń i w uszach Dana zabrzmiało nagle słowo: „Zostańcie”. Wilcox spojrzał na nich.

— Mamy na razie nie wracać…

— Co się stało? — głos Mury był nadal zupełnie spokojny.

— Królowa jest otoczona…

— Otoczona? Przez kogo? Co się stało? — padły naglące pytania.

— Ktoś otworzył do nich ogień, kiedy próbowali opuścić statek. I nie mogą wystartować z jakiegoś powodu. Mamy trzymać się z daleka, aż oni zorientują się, o co chodzi.

Mura spojrzał na doliny, które odsłoniła unosząca się w postrzępionych obłokach mgła.

— Gdybyśmy szli przez otwarty teren na przełaj — zaczął mówić powoli — bylibyśmy teraz widoczni z daleka. Ale przypuśćmy, że wrócimy tymi krętymi kotlinami, omijając pustkowie. Moglibyśmy dotrzeć do Królowej od drugiej strony, wspiąć się na wzgórza i zobaczyć stamtąd, co się dzieje.

Wilcox skinął głową.

— Mamy nie kontaktować się z nimi przez interkom. To już nie jest bezpieczne.

Chociaż mgła uniosła się, widoczność nie była dobra. Musiał być już późny wieczór. Astronawigator przyglądał się otoczeniu z dezaprobatą. Było dla wszystkich oczywiste, że nie mogą wędrować w górzystym terenie w ciemnościach. Muszą poczekać do rana. Jednak ich dowódca zwlekał z decyzją.

Mura przerwał ciszę:

— Jest przecież ta bańka… Moglibyśmy tam się rozłożyć. Chyba nie używał jej nikt od czasu, gdy postawiono ją dla odwrócenia uwagi.

Z wdzięcznością przystali na jego propozycję i pełzacz ruszył w stronę opuszczonego obozowiska archeologów. Tam rozsunęli całkowicie wejściową klapę, aby zmieścił się również pojazd. Dan odczuł ulgę, gdy drzwi namiotu zostały powtórnie zasunięte. Dobrze znane ściany z tworzywa pochodzącego z Ziemi odgradzały ich od wrogiego, obcego świata i to stwarzało poczucie bezpieczeństwa. Nie mógł się przez nie przedrzeć również wiatr i mimo braku ogrzewania, było im całkiem wygodnie. Tylko błąkający się wokół pustego pojemnika Kosti uderzył nogą w wystającą skałę.

— Mogli zostawić grzejnik! Przecież jest chyba częścią wyposażenia? Rip roześmiał się.

— Ależ nikt ich nie uprzedził o naszym przyjściu!

Kosti obrzucił go takim spojrzeniem, jakby poczuł

się znieważony, ale za chwilę rozległ się jego chichot.

— Tak, nikt ich nie uprzedził, nie możemy więc narzekać…

Mura zajął się sprawami, które stanowiły część jego codziennych obowiązków: zebrał wszystkie awaryjne racje żywnościowe i rozdał teraz każdemu po jednej z tych bezsmakowych kostek. Pozwolił im też na jeden łyk soku z menażki. Dana zastanowiło dokładne dozowanie żywności przez stewarda. Zachowywał się tak, jakby nie wierzył w szybki powrót do bazy. Może sądził, że te skąpe zapasy mają wystarczyć na bardzo długo.

Po posiłku rozłożyli się na piaszczystym podłożu w zwartej grupce, dla utrzymania ciepła. Z zewnątrz dochodziło złowróżbne wycie wiatru hulającego w szczelinach ruin.

Dan nie mógł zasnąć. Co się działo na Królowej? Jeśli statek był otoczony, to dlaczego po prostu nie wystartowali? Mogliby wylądować gdzieś w bezpiecznym miejscu, po czym albo wysłać po nich samolot, albo przekazać swoje nowe współrzędne. Co trzymało ich na lądzie?

Być może rozmyślania pozostałych członków grupy zwiadowczej były podobne, ale nikt nie zwerbalizował swoich obaw, nikt nie zadawał pytań. Mieli wszak już rozkazy i postanowili je wykonać, toteż jedyne, co mogli teraz zrobić, to próbować odpocząć.

Krótko po świcie Wilcox usiadł i utykając podszedł do pełzacza. W szarym świetle poranku wyglądał znacznie starzej, tym bardziej że usta miał mocno zaciśnięte. Pochylił się nad maszyną i przestawił wszystkie przyrządy na. sterowanie ręczne, bo takie właśnie będzie im odtąd potrzebne.

Prawdopodobnie żaden z nich nie spał, ponieważ pierwsze kroki Wilcoxa zadziałały na wszystkich jak sygnał. W ciągu kilku sekund cała grupa była na nogach. Mrukliwie wymieniali pozdrowienia rozprostowując kości. Posiłek też nie wzbudził entuzjazmu: Mura oszczędnie rozdawał przysługujące im racje. Potem wyszli na rześkie powietrze i z ulgą przywitali słońce, którego od tak dawna nie widzieli. Mgła zniknęła całkowicie. Na północy ostre szczyty gór wyraziście wcinały się w niebo. Tam właśnie Wilcox skierował pełzacz.

Mieli przed sobą wzgórza postrzępione kotlinami, mogli więc czuć się dostatecznie zamaskowani. Może uda im się przemknąć tędy na wschód, do bazy. Najtrudniejsze zadanie czekało astronawigatora: droga była tu bardzo nierówna, toteż zwolnił do minimum, aby nie spaść z platformy.

Po jakimś czasie podzielili się na dwie grupy: dwóch zawsze stanowiło zwiad i wysuwało się do przodu, a pozostali szli obok pełzacza. Brak jakichkolwiek śladów sugerował, że byli zupełnie sami w tym spustoszonym świecie. Tutaj droga nie była znaczona koleinami, nie dochodziły do nich żadne dźwięki, nie zauważyli nawet tych rzadkich i niezwykłych owadów, które najwidoczniej przebywały w bardziej gościnnych częściach kotlin.

Dan z Murą wysunęli się właśnie do przodu, gdy nagle steward chrząknął i podniósł dłoń zasłaniając oczy. Ponad ich głowami promień słońca dotknął jakiejś lśniącej powierzchni i palący snop światła uderzył Ziemian.

— Metal! — zawołał Dan. Czy jest to może trop, który doprowadzi ich do instalacji?

Ruszył w stronę tego punktu, wdrapując się niezdarnie na rumowisko utworzone zapewne przez niedawną kamienną lawinę. Potem wciągnął się na skalny występ i szedł dalej w kierunku źródła światła. Trudno powiedzieć, czego tak naprawdę oczekiwał. Ale to, co znalazł, było niewątpliwie wrakiem kolejnego statku kosmicznego… Jego sylwetka była dziwna, nawet jeśli wziąć pod uwagę zniekształcenia wywołane przez kraksę. Był mniejszy niż kosmolot, który odkryli poprzedniego dnia. Był również bardziej zniszczony: jego kadłub stanowiły teraz kawałki pokrytego rdzą metalu.

Mura dołączył do Dana i spojrzał w dół na zgnieciony pojazd, który niegdyś przemierzał Kosmos.

— Ten jest stary — bardzo, bardzo stary. — Wziął w rękę kawałek jakiegoś pręta. W jego palcach, zamiast metalu, został czerwony pył. — Myślę, że żaden Ziemianin nigdy nie przebywał na jego pokładzie.

— Statek Przodków? — Dan był wstrząśnięty. Gdyby to rzeczywiście była prawda, gdyby udało im się odkryć coś tak cennego, zaroiłoby się tu natychmiast od statków Inspekcji i służb pokrewnych.

— Może nie aż tak stary — już by go nie było… Ale przed nami byli w przestrzeni międzygalaktycznej Rigeliańczycy i wymarła już rasa Angoli Wtórnych. To oni mogli go zbudować…

— Ale dlaczego tutaj przylecieli? — zastanawiał się Dan. — To dziwne, że zarówno kosmolot pionierów, jak i ten tutaj statek, zakończył podróż tak tragicznie. Jest jeszcze ten frachtowiec, który słyszeliśmy, zanim opadła mgła. A Królowa nie miała najmniejszych problemów z lądowaniem. Czegoś tu nie rozumiem: aż trzy katastrofy na jednej planecie?

— Tak, to daje wiele do myślenia — zgodził się Mura. — Może powinniśmy się jeszcze rozejrzeć. Rozwiązanie tej zagadki jest być może w zasięgu naszego wzroku i słuchu, a jednak nie możemy go dostrzec.

Zatrzymali się na skalnym występie, aby dać sygnał grupie przy pełzaczu. Astronawigator dokładnie ustalił współrzędne tego miejsca, na wypadek, gdyby mogli tu przysłać później grupę badawczą. Może wiek tej maszyny i jej tajemnicze pochodzenie zadecydują o wartości znaleziska.

— To wszystko przypomina mi trochę sposób, w jaki Sysyci łowią szkarłatne jaszczurki, których skóry wykorzystują do robienia butów — powiedział Kosti. — Mają taki rodzaj wahadełka, cienki drut przymocowany do silniczka. Kiedy zobaczy to jaszczurka, to właściwie przepadła. Siada i gapi się w ten pręt, po czym przychodzi Sysyt i spokojnie wrzuca ją do worka. Może ktoś zainstalował tutaj coś w tym rodzaju, żeby zwabić statki? To dopiero byłaby zabawa!

Wilcox przyglądał mu się uważnie.

— Kto wie, może masz rację — odparł, przesuwając palce po mikrofonie. Najwyraźniej chciał zawiadomić bazę o kolejnym znalezisku. Miał również propozycję dla zwiadowców: — Rozejrzyjcie się w tych kotlinach, ale nie traćcie na to zbyt dużo czasu. Chciałbym wiedzieć, czy są tu w okolicy jeszcze jakieś wraki.

Odtąd zatem robili krótkie wycieczki w głąb dolin, choć cały czas kierowali się w stronę Królowej. Trzeci statek znaleźli Kosti i Rip.

O ile dwa poprzednie pochodziły z czasów bardzo odległych, ten nie tylko był najzupełniej współczesny, ale nawet udało im się go od razu rozpoznać. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie był on również tak bardzo zniszczony. Maszyna leżała co prawda na boku, ukazując wypaczoną i połamaną blachę, ale nie była zmiażdżona.

— Inspekcja! — krzyknął Rip. Na szczęście nikt nie mógł ich usłyszeć.

Nie mylili się jednak co do znaków na rozbitym dziobie: skrzyżowane warkocze komet były tak dobrze znane na międzygwiezdnych szlakach jak laserowe miecze Patrolu.

Wilcox pokuśtykał do przodu dołączając do reszty. Szli ostrożnie wzdłuż bryły nowego znaleziska.

— Właz jest otwarty — zawołał Rip ze skały, na którą się wspiął, żeby mieć lepszy widok.

Uwagę ich zwrócił jednak nie sam właz, lecz to, co z niego zwisało. Lina zawieszona w ten sposób znaczyła tylko jedno: ktoś ocalał! Czy było to wyjaśnienie wszystkich zagadkowych zdarzeń na Otchłani? Dan usiłował przypomnieć sobie, jak liczną załogę miał statek Inspekcji… Zwykle towarzyszyła im grupa specjalistów. Może więc było ich tylu, co na pokładzie Królowej?

Choć nie istniał w zasadzie powód, dla którego ktokolwiek miałby pozostać w rozbitym statku, jednak grupa Ziemian przygotowała się do zejścia. Rip umocował linę na skale i zawisł dokładnie nad wejściem. Na zewnątrz pozostał tylko Wilcox.

Dan miał bardzo dziwne wrażenie opuszczając się w głąb szybu, który był kiedyś korytarzem. W przedzie migotały przelotne promyki odbijającego się od gładkich powierzchni światła lamp. Zwiadowcy zaglądali do kajut.

— Ten też jest ograbiony! — zabrzmiały w słuchawce słowa Ripa. — Idę do sterowni…

Dan nie wiedział zbyt wiele o rozkładzie pomieszczeń na statku Inspekcji. Mógł jedynie iść za innymi. Zatrzymał się przy pierwszych otwartych drzwiach i skierował latarkę w ciemny otwór. To musiał być magazyn uniformów kosmicznych i narzędzi badawczych, taki jaki mieli na Królowej. Teraz było tu jednak zupełnie pusto — szafki rozpruto najwidoczniej w ogromnym pośpiechu. Czy załodze udało się opuścić pokład przed katastrofą? Nie, to nie wyjaśnia istnienia tego sznura przy włazie.

— O, Bogowie! — W głosie Ripa słychać było takie przerażenie, że Dan stanął jak wryty. Co on tam odkrył?

— Co się stało? — to Wilcox niecierpliwił się na górze.

— Idę do ciebie… — mruknął Kosti. Chwilę później zatrzeszczały im w haubach okrzyki mechanika, równie przerażonego jak Rip.

— O co chodzi?! — wściekł się Wilcox.

Dan szybko opuścił pomieszczenie i ruszył w stronę przejścia łączącego wszystkie sektory statku. Zauważył przed sobą Murę i wkrótce do niego dołączył.

— Znaleźliśmy ich — smutno odpowiedział astronawigatorowi Rip.

— Znaleźliście? Kogo? — nalegał Wilcox.

— Załogę!

Korytarz był zablokowany. Dan mógłby coś zobaczyć ponad Murą, ale Kosti i Rip byli zbyt potężni i zasłaniali całkowicie wejście do sterowni. Rip odezwał się znowu głosem tak zmienionym, że trudno było go zrozumie.

— Musimy… stąd… uciekać…

— Tak! — potwierdził Kosti.

Obaj odwrócili się i Mura oraz Dan wycofali się teraz do włazu ponaglani przez wstrząśniętych kolegów. Wdrapali się na zakrzywioną burtę statku. Rip przeczołgał się do stateczników i bez sił oparł się o nie walcząc z nudnościami.

Twarz Kostiego była zielonkawa, ale utrzymywał równowagę. Nikt z pozostałych trzech nie miał odwagi zapytać w tym momencie, co tam zobaczyli. Wytrzymali w niepewności aż do chwili, gdy drżący jeszcze Rip zsunął się po linie na ziemię. Wilcox stracił cierpliwość:

— No więc, co tam się stało?

— Morderstwo! — usłyszeli krótką i aż nazbyt jasną odpowiedź Ripa. Słowo to, zwielokrotnione echem, brzmiało jeszcze długo w ich uszach.

Dan odwrócił głowę w stronę włazu. Mura bez żadnych wyjaśnień schodził powtórnie na pokład. Zacieniona haubą twarz małego człowieka była spokojna i opanowana.

Wilcox nie zadawał pytań. Po dwóch czy trzech minutach Mura odezwał się z dołu:

— Ten statek również został ograbiony.

Najpierw roztrzaskany kosmolot, a teraz to — niewątpliwie łup był znacznie bogatszy. Ci, którzy przeżyli wcześniejsze katastrofy mogli szukać pożywienia albo materiałów, które uczyniłyby życie na pustkowiu znośniejszym, ale — Rip przerwał ten tok rozmyślań jednym straszliwym zdaniem:

— Ludzie Inspekcji zostali spaleni ogniem miotaczy!

Spaleni! Tak, jak te dwukuliste stworzenia, które znaleźli w dolinie. Bezlitosne, obce cywilizowanym światom okrucieństwo miało Otchłań we władaniu. Kolejny okrzyk Mury sparaliżował wszystkich.

— Sądzę, że to jest zaginiony Rimbold! Statek, którego zniknięcie było pośrednią przyczyną aukcji na Naxos, a więc również ich zjawienia się tutaj! Ale jak on dotarł na te krańce Wszechświata i co spowodowało katastrofę? Statki Inspekcji były całkowicie niezawodne ze względu na rodzaj powierzonych załodze zadań… Chyba tylko dwa razy w ciągu stu lat zdarzyło się, żeby któryś zaginął. A jednak Rimbold nie miał szczęścia, mimo doświadczenia doskonale wyszkolonej załogi oraz istnienia wszystkich tych urządzeń zabezpieczających.

Dan zsunął się po linie na ziemię. Kosti ruszył za nim. Słońce schowało się za chmury, a pojedyncze krople deszczu uderzały o skały. Zaczynało już mżyć, gdy dołączył do nich steward. To, co zobaczył wewnątrz Rimbolda, nie wstrząsnęło nim tak jak Ripem i Kostim. Miał jednak zamyślony, zadziwiony wyraz twarzy.

— Czy Yan nie opowiadał takiej historii? — zapytał nagle. — O czasach, kiedy statki podróżowały tylko po oceanach, a nie w Kosmosie. Podobno było takie miejsce na zachodnim oceanie Ziemi, gdzie nie wiały żadne wiatry i pełno było wodorostów, które chwytały statki w potrzaski… Unosiły się potem na powierzchni takie wysepki śmierci…

Rip zastanawiał się, kiwając głową.

— Tak, tak… Morze Sago… nie! Morze Sargassowe!

— No właśnie. Mamy tu takie Morze Sargassowe Kosmosu, które chwyta w zasadzkę statki i doprowadza do ich katastrofy. Cokolwiek to jest, jego moc jest przeogromna. Statek Inspekcji to nie byle jaki wytwór wczesnych eksperymentatorów, którzy mogli się mylić. To nie kosmolot pionierów obrzeża, którego silnik może w każdej chwili zawieść.

— Ależ — zaprotestował Wilcox — Królowa nie miała przecież żadnych kłopotów z lądowaniem!

— Czy przyszło ci może do głowy — odezwał się Mura spokojnie — że z jakiegoś powodu pozwolono nam spokojnie wylądować?

To wyjaśniałoby wiele, ale pomysł był przerażający. Znaczyłoby to, że Królowa Słońca była pionkiem w jakiejś grze. W grze doktora Richa może? Nie mieli już żadnej kontroli nad swoim i jej losem.

— Ruszajmy! — Wilcox wstał i powłócząc nogą ruszył w stronę pełzacza.

Odtąd nie robili już wypadków w poszukiwaniu wraków. Dan przypuszczał, że mogło ich być tutaj sporo. Zaczął rozmyślać o wyjaśnieniu, które podsunął Mura: o Morzu Sargassowym Kosmosu, przyciągającym wędrowców dróg międzygwiezdnych, którzy przypadkiem znaleźli się w zasięgu zgubnego działania. Dlaczego jednak Królowej udało się normalnie wylądować, podczas gdy inne statki kończyły lot kraksą? Czy może dlatego, że Rich i jego ludzie byli na pokładzie? Kim był w takim razie Rich?

Przeprawili się przez strumyk, którego wody wezbrały po ostatnim deszczu. Wilcox zatrzymał pełzacz i powiedział wskazując na pobliski klif:

— Zbliżamy się do Królowej. Jeśli nie chcemy jej minąć, powinniśmy wspiąć się już na górę.

Postanowili rozbić tymczasowy obóz, z pełzaczem jako bazą. Na zwiad wyruszy jednorazowo tylko dwóch członków grupy, a pozostali dotrzymają towarzystwa Wilcoxowi. Było już późne popołudnie, a gdy nadejdzie noc, będą mogli poruszać się bardziej swobodnie. Muszą jednak znaleźć najlepszy punkt obserwacyjny przed zapadnięciem zmroku.

Rip i Mura poszli pierwsi. Nie mogli już ufać nadajnikom, ponieważ ich sygnały zostałyby na pewno przechwycone, toteż Shannon zjawił się niebawem, aby zameldować, że Królowa znajduje się w zasięgu wzroku, ale jest jeszcze dość daleko.

Wilcox ostrożnie włączył maszynę i wyprowadził ją z doliny, którą dopiero co wybrali na swoją bazę. Przeszli jakieś dwa kilometry wzdłuż skraju równiny, po czym ukryli się za występem skalnym, czekając na kolejny meldunek. Tym razem pojawił się Mura.

— Stamtąd — wskazał szczyt skały — wszystko dobrze widać. Królowa jest zamknięta i kręcą się wokół niej ludzie. Ale nie mogliśmy ich policzyć ani nie widzieliśmy ich broni.

Kosti, którego lęk wysokości powstrzymał od wspinaczki, powrócił właśnie z wędrówki po równinie. Wieści, które przyniósł były tak samo istotne, jak informacje Mury.

— Jest takie miejsce tam na górze, za punktem obserwacyjnym, gdzie można postawić pełzacz i nie będzie go widać z żadnej strony.

Wilcox skierował maszynę w tamte stronę, a mechanik przejął potem ster, żeby ustawić ją w ciasnym załomie. Kosti i Wilcox pozostali tam, podczas gdy Dan wraz z Mura wspięli się na szczyt. Rip siedział oparty o skałę i przez lornetkę obserwował rozciągające się poniżej pustkowie.

Na tle nieba widać było ostry dziób Królowej. Istotnie, włazy były zamknięte, pomost wciągnięty: najwyraźniej przygotowano ją do startu. Dan odpiął swoją lornetkę od pasa, przyłożył do oczu i ustawił ostrość. Tuż przed nim wyrosły nagle skały otaczające statek.

Загрузка...