Rozdział 10. — Wrak

— On próbuje przez to przejść! — zdumiał się Kosti.

Wiłcox otrząsnął się ze zdziwienia i wyłączył silnik. Pełzacz przestał wgryzać się w kamienną ścianę, przez którą jego pamięć nakazywała mu przejść.

— Pewnie celowo wpisali fałszywe współrzędne — zasugerował Rip.

Jednakże Dan, pamiętając to, co zobaczył niedawno w dolinie, minął Shannona i przyłożył dłoń do mokrej, śliskiej powierzchni skały. Miał więc rację!

Wibracja była słabsza niż tam, ale i tak przenikała przez jego ramię i całe ciało. Wydawało mu się również, że się nasila, że dochodzi teraz z ziemi i uderza w podeszwy jego butów. Pozostali też już to odczuwali.

— Co do kroćset! — wyrzucił z siebie Wilcox, znowu usiłując pokonać skałę. — Tam musi coś być! Ta instalacja, o której mówił Tang!

To oczywiste. Urządzenie, które według oficera łączności mogło być tutaj zainstalowane i które dorównywało największemu komputerowi Ziemi, wysyłało nie tylko fale dźwiękowe słyszane na Królowej, ale nadawało sygnały przez skały Otchłani! Ale czemu to wszystko służyło? I jak brzmiało hasło, które uniosłoby skałę stojącą na ich drodze? Dan nie zgadzał się z teorią o sfałszowaniu współrzędnych. Gdyby już ktoś tego dokonał, to na pewno wysłałby ich gdzieś w pustkowie, gdzieś daleko od tętniących skał.

— Musimy się w tym jakoś połapać… — mruczał Wilcox przesuwając swą dłoń po kamiennej powierzchni.

Dan był jednak pewien, że astronawigator nie uruchomi tym sposobem żadnego zamka. Sam miał już okazję przekonać się w innej dolinie o daremności takich poszukiwań.

Kosti oparł się o gąsienice pełzacza.

— Nawet jeśli kiedyś tędy przeszedł, to na pewno nie zrobi tego teraz. Nie wiemy przecież, jak otworzyć właściwe wrota. Przydałby się kawałek torytu…

— Może da się jednak coś zrobić — Rip przykucnął i zaczął przeszukiwać podłoże przy klifie. — Jak duży musiałby to być kawałek?

Wilcox pokręcił głową.

— Nie wystartujesz, póki nie będziesz miał namiaru, prawda? Chwyć tutaj — zwrócił się do Kostiego — połącz swój interkom z moim i spróbujmy zdwojoną mocą wywołać bazę.

Mechanik odczepił swoje źródło zasilania i połączył je z rdzeniem Wilcoxa wiązaniem alarmowym.

— Instalacja zwiększa napięcie — ostrzegł Dan, czując w swoich palcach wzmożone drgania. — Czy myśli pan, że możemy się przedrzeć przez te zakłócenia?

— Nie jest to chyba takie proste. — Wilcox przysunął mikrofon. — Ale nigdy nie nadawali bez przerwy. Możemy poczekać na taki moment.

Rip i Mura podeszli z powrotem do skały. Dudnienie było miarowe i jednostajne. Dan przeszedł na prawą stronę. Odkrył zakręt, który był jedynie przewężeniem ciągnącej się dalej, spowitej mgłą kotliny. Czuł, że w miarę, jak się przesuwa, trzymając cały czas rękę na skale, drżenie staje się coraz silniejsze. Czy nie można by na podstawie dotyku wykryć tego urządzenia? Trzeba o tym pomyśleć. A gdyby tak odczepić liny łączące ich z pełzaczem i utworzyć łańcuch, na którego końcu jeden z nich mógłby wysunąć się na północny-wschód?…

Wrócił po swoich śladach i zameldował Wilcoxowi o wszystkim, dodając przy tym własną sugestię.

— Zobaczymy, co powie Kapitan — odrzekł astronawigator.

Teraz, podczas postoju, dotkliwie odczuwali chłód towarzyszący mgle. Dan zastanawiał się, jak długo Wilcox miał zamiar tu pozostać. Przez cały czas trzymali ręce na skale i zauważyli, że rytm osłabł, że być może lada chwila nastąpi jakaś przerwa. Wilcox przygotowywał mikrofon czekając na moment, w którym to intrygujące urządzenie zamilknie.

I kiedy drżenie ustało niemal całkowicie, wyrzucił z siebie szybko kodem Branżowców informację o odkryciu w ruinach oraz o obecnym impasie.

Nastąpiło pełne niepokoju oczekiwanie. Mogą być poza zasięgiem Królowej, nawet przy użyciu podwójnego zasilania. W końcu jednak, poprzez trzaski spowodowane zakłóceniami atmosferycznymi, dotarła do nich odpowiedź bazy: mogli przeszukać dalszy odcinek kotliny, ale w ciągu godziny powinni zacząć powrót do bazy.

Pomogli Wilcoxowi zejść z pełzacza i odwrócili ciężką maszynę, po czym ustawili wszystkie wskaźniki na współrzędne statku. Sznury powiązali w dwie długie liny, które miały służyć do spuszczenia się w głąb kotliny.

Dan nie czekał na rozkazy: w końcu to był jego pomysł. Zawiązał jedną z lin wokół ciała, pozostawiając tym samym swobodę rękom. Jednocześnie trzeźwo myślący Kosti wziął drugą, wyrywając ją niemal z rąk Ripa i nie zważając na jego protesty.

— Znowu się zaczyna — zameldował oparty o klif Mura.

Dan przyłożył lewą dłoń do skały i ruszył. Kosti kroczył zaraz za nim. Okrążyli zakręt odkryty przez Dana i weszli w kotlinę ciągle wypełnioną kłębami mgły.

Było rzeczą oczywistą, że żaden pełzacz nigdy tutaj nie dotarł. Wąska droga zablokowana była stosami kamieni i musieli sobie wzajemnie pomagać, żeby nie stracić równowagi. W miarę, jak się posuwali, drżenie w skalnych ścianach narastało.

Kosti uderzył pięścią w kamień, gdy zatrzymali się, żeby zaczerpnąć oddechu.

— Oni nie przestają walić w te bębny! Odległe dudnienie rzeczywiście przypominało grę na tych instrumentach.

— W podobnym rytmie tańczą Tancerze Burzy na Gorbie, no, może tylko trochę podobnym. Jest w nim coś demonicznego: wdziera się w ciebie i musisz wstać i podskakiwać tak jak oni. I to jest paskudne i niebezpieczne… A tutaj zaczynasz powoli przypuszczać, że coś takiego czeka na ciebie i w każdej chwili może chwycić cię w swoje szpony! — mechanik spojrzał z lękiem na kłęby mgły.

Szli dalej, wspinając się na coraz wyższe stosy kamieni. Byli zapewne bardzo wysoko nad powierzchnią doliny, w której zostawili pojazd, gdy natrafili na najdziwniejsze z dotychczasowych znalezisk.

Dan stąpał chwiejnie po wzniesieniu trzymając się występów skalnych. W pewnym momencie pośliznął się i upadł, zanim Kosti zdążył go chwycić. Stoczył się w dół, gdzie uderzył w jakiś ciemny przedmiot. Pod palcami nie poczuł jednak żwiru i kamieni, ale jakąś niezwykle gładką powierzchnię. Czy był to może jeden z wielu zniszczonych budynków, tym razem daleko od miasta?

— Czy jesteś ranny? — zawołał z góry Kosti. — Uważaj! Schodzę do ciebie!

Dan odsunął się, a Kosti niemal zjechał w dół, dzwoniąc butami o powierzchnię tego ukrytego w ziemi przedmiotu.

— Co do…! — mechanik przykląkł, studiując widoczny skrawek znaleziska. Zidentyfikował go prawie natychmiast: — Statek!

— Co? — Dan przysunął się bliżej. Teraz sam dostrzegł wygięcie płyty oraz inne drobne, znane szczegóły. Rzeczywiście natknęli się na szczątki rozbitego statku — ofiarę straszliwej katastrofy. Zastanawiające było to, że wcisnął się w tak wąskie gardło kotliny. Gdyby mieli iść dalej, musieliby się po nim wspinać. Dan chwycił mikrofon interkomu i zdał relację trzem pozostałym przy pełzaczu.

— Czy to wrak tego statku, który słyszeliście w czasie zwiadu? — zapytał Wilcox. Dan wiedział jednak wystarczająco dużo, żeby dać mu odpowiedź przeczącą.

— Nie, proszę pana. Ten leży tu od dawna: jest cały pokryty ziemią i zardzewiały. Myślę, że musiało minąć wiele lat, od kiedy wzbił się w przestrzeń.

— Zostańcie na miejscach — już schodzimy!

— Ale tu nie można sprowadzić pojazdu: podłoże jest niebezpieczne.

W końcu jednak przyszli. Na najtrudniejszych odcinkach pomagali Wilcoxowi i cały czas trzymali linę, której koniec przywiązany był do pełzacza. W międzyczasie Kosti przeszukiwał odkryty przez nich skrawek statku, próbując znaleźć właz.

— To jakiś kosmolot pionierów obrzeża — zameldował, gdy tylko Wilcox bezpiecznie usiadł na skale. — Ale jest w nim coś dziwnego. Nie mogę dokładnie określić typu… No i jest tu już uwięziony bardzo długo. Ten właz powinien być gdzieś tutaj… — kopnął stos żwiru, który nagromadził się z jednej strony kadłuba. — Myślę, że moglibyśmy się dokopać.

Rip i Dan wrócili do pełzacza po narzędzia, które stanowiły obowiązkowe wyposażenie każdego pojazdu zwiadowczego. Przynieśli łopatę i lewar, po czym zaczęli usuwać nagromadzony przez lata gruz.

— A co, nie mówiłem? — Kosti nie posiadał się z radości, widząc czarny łuk znaczący wierzchołek otwartego włazu.

Musieli jednak odgarnąć jeszcze znacznie więcej ziemi, zanim ktokolwiek mógł się wczołgać w głąb. Kosmoloty pionierów obrzeża były powszechnie znane jako bardzo solidne, a w dodatku niezwykle szybkie statki. Zaprojektowano je tak, że wytrzymywały wstrząsy, z których liniowce, a nawet kosmoloty pocztowe i frachtowce rzadko wychodziły cało.

Stan tego, na którym stali, dowodził, że jego nieznany budowniczy wykonał pracę zadziwiająco dobrze. Katastrofa nie spowodowała żadnych większych zniszczeń. Jego kadłub nadal tworzył całość, choć niektóre części zostały wgniecione.

Gdy usunęli cały gruz, Kosti oparł się na łopacie.

— Nie mogę go rozszyfrować… — pokręcił bezradnie głową.

— A czy ktokolwiek mógłby? — odezwał się zniecierpliwiony Rip. — To tylko stos złomu.

— Widziałem już bardziej roztrzaskane. — Kosti wydawał się rzeczywiście przejęty. — Coś jest nie w porządku z jego strukturą…

Mura uśmiechnął się.

— Powiedziałbym raczej, Karl, że wręcz przeciwnie: wszystko jest w najlepszym porządku. Nie sądzę, żeby jakikolwiek współczesny statek wyszedł z takiej katastrofy w tak doskonałym stanie.

— Żaden współczesny statek? — powtórzył Wilcox. — Zatem widziałeś już takie, jak ten? Mura nie przestawał się uśmiechać.

— Gdybym widział taki jak ten, musiałbym mieć teraz przynajmniej pięćset, a może osiemset lat. Ten przypomina Kategorię Trzecią statków Pasa Asteroidów. Myślę, że jeden z nich jest wystawiony w Muzeum Branży w Porcie Wschodnim Ziemi. Ale jak on się tu dostał? — zakończył wzruszając ramionami.

Historyczna edukacja Dana nie obejmowała szczegółów dotyczących projektowania kosmolotów, lecz ich znaczenie doceniali zarówno Kosti, jak i Rip oraz Wilcox.

— Jednak pięćset lat temu nie mieli hipernapędu, — zaprotestował astronawigator. — Nie ruszaliśmy się jeszcze wtedy poza nasz system słoneczny!

— Może z wyjątkiem kilku zwariowanych eksperymentatorów… — poprawił go Mura. — Istnieją, jak wiecie, kolonie Ziemian w innych systemach, i mają już ponad tysiąc lat. A szczegóły dotyczące ich lotów są przekazywane z pokolenia na pokolenie w formie swoistych legend. Mówi się przecież o tych, którzy wyruszyli zahibernowani w przestrzeń, aby pokonać przepaść kosmiczną. I o tych, którzy przez cztery, sześć i osiem pokoleń żyli na statkach, aż do czasów, gdy ich potomkowie stanęli na planetach do których trasę wytyczyli przodkowie. Istniały oczywiście wcześniejsze wersje hipernapędu, których realizacja mogła się udać, choć ich konstruktorzy nigdy nie dotarli z powrotem na Ziemię, aby potwierdzić sukces. Nie wiem zupełnie, w jaki sposób kosmolot pionierów z Pasa Asteroidów dostał się na Otchłań, ale jestem najzupełniej pewien, że leży tutaj od bardzo dawna.

Kosti skierował latarkę w otwór, który odkopali.

— Moglibyśmy tam wejść, chociażby po to, żeby się przekonać.

Kosmolot był małym statkiem z bardzo ciasną częścią mieszkalną. W porównaniu z nim Królowa była niemal liniowcem. Kosti musiał nawet zawrócić przy wewnętrznym włazie, jako że nie mógł przecisnąć się przez ciasne przejście. W końcu tylko Mura i Dan dotarli do miejsca, które przed katastrofą spełniało zapewne podwójną rolę: magazynu i kwatery.

W świetle podręcznych lamp dostrzegli nagle ogromny wyłom, przez który dostała się ziemia. Ten sektor został rozdarty z zewnętrznej strony, a powstały otwór z czasem pod warstwami piachu i kamieni. Przyczyną tego stanu nie było jednak zderzenie z planetą: dostrzegli wyraźne ślady użycia lasera. W jakiś czas po katastrofie kosmolot został otwarty płomieniem z powodów zupełnie w tej chwili oczywistych: część, do której dotarli, była splądrowana. Gdzieniegdzie stały jeszcze resztki pojemników towarowych.

— Ograbili ich! — krzyknął Dan kierując światło na podłogę i ściany.

Z prawej strony mieli ten wgnieciony sektor, który był niegdyś zapewne sterownią. Tutaj również dostrzegli ślady lasera na metalu, ale grabieżcy nie mieli już szczęścia: z otworów wystawała skała i wygięty metal, który na nic im się nie przydał. Wszystko poza magazynem było całkowicie stracone.

Mura ostrożnie dotykał rozcięcia na ścianie.

— To stało się jakiś czas temu, może nawet parę lat, ale na pewno długo po katastrofie.

— Dlaczego chcieli się tu dostać?

— Ciekawość, chęć sprawdzenia, co jest w środku. Kosmolot pionierów wyruszających w dalekie trasy mógł mieć na pokładzie interesujące rzeczy. A ten statek wiózł pewnie coś wartościowego. I został ograbiony. A wtedy lekki wrak przewrócił się, może było też jakieś trzęsienie ziemi i w rezultacie całkiem ugrzązł w tym wąwozie. Ale przedtem go splądrowano…

— Nie sądzisz, że ci, którzy przeżyli, mogli tu wrócić? Może przed katastrofą udało im się umknąć kapsułą ratunkową?…

— Nie, nie sądzę. Czas między kraksą a grabieżą wydaje się być bardzo długi. Ten statek został odnaleziony przez kogoś innego i okradziony. Tamtym — Mura wskazał na przednią komorę — chyba nie udało się uciec.

Czy Otchłań zamieszkiwały istoty inteligentne? l czy to tubylcy użyli lasera, aby dostać się do wnętrza statku? Dan jakoś nie mógł uwierzyć, żeby te dziwaczne, kuliste stwory mogły cokolwiek splądrować.

Zanim opuścili wrak, Mura wszedł jak najdalej w głąb przedniego sektora. Kiedy wrócił, powtarzał jakiś numer.

— Xc-4 na 9532600. Kod rejestracyjny, — powiedział. — Jakimś cudem jest jeszcze widoczny. Zapamiętaj to: Xc-4 na 9532600.

Dana zainteresowała jednak inna sprawa.

— To przecież kod ziemski!

— Tak przypuszczałem. Jest z kategorii statków Pasa Asteroidów. Może kosmolot eksperymentalny z jakąś wczesną wersją hipernapędu… Mógł być prywatną własnością, dziełem dwóch lub trzech osób, próbujących swych sił w nowej dziedzinie. Gdyby można było go stąd wyciągnąć, nasi inżynierowie — mogliby się dowiedzieć czegoś o alternatywnej wersji zwykłego silnika. Chociażby tylko z tego powodu warto byłoby się dostać głębiej…

— Ahoj! — wzywano ich z zewnątrz. — Co tam tak długo robicie?

Dan przekazał przez interkom krótką informację o tym, co znaleźli, po czym przeciskając się przez właz, opuścili statek.

— Całkowicie ograbiony! — Kosti był najwyraźniej rozczarowany. — Rozcięli go i okradli! Musieli mieć na pokładzie coś rzeczywiście wartościowego, skoro zadali sobie tyle trudu.

— Wolałbym wiedzieć, kto to zrobił. Nawet, jeśli działo się to całe wieki temu — odezwał się Rip, a Wilcox najwyraźniej się z nim zgadzał.

Astronawigator wstał z trudem i oparł się o ścianę.

— Lepiej wracajmy do bazy.

Dan rozejrzał się. Był przekonany, że mgła rzedła teraz również i tutaj, tak jak przedtem w ruinach. Gdyby naprawdę opadła, mogliby wziąć szperacz i dokładnie przeczesać tę okolicę. Nie znaleźli śladu Aliego, a każdy kolejny krok zamiast zbliżać ich do rozwiązania tajemnicy, podsuwał im coraz więcej zagadek.

Rich i jego ludzie zniknęli — w ścianie skalnej, jeżeli wierzyć pełzaczowi. A teraz ten statek obrabowany wiele lat po katastrofie, której uległ. Na dodatek gdzieś głęboko w sercu Otchłani pracowało nieznane urządzenie, które mogło stanowić dla nich śmiertelne zagrożenie.

Wrócili do pełzacza, ale zanim Wilcox usiadł znów na platformie minęło sporo czasu i widać już było, że mgła coraz szybciej ustępuje. Dostrzegli teraz odrapane ściany budynków i porytą koleinami drogę. Musiała być niegdyś uczęszczaną arterią. Ci, którzy tędy przybywali i odjeżdżali uczynili z niej niemal autostradę jeszcze przed lądowaniem Królowej — niektóre ślady miały na pewno więcej niż kilka dni.

W materiałach Inspekcji nie było jednak żadnych informacji na temat tych ruin, instalacji i rozbitych statków. Dlaczego nie? Czy raport Inspekcji został opublikowany? Ale przecież Otchłań była wystawiona na aukcji legalnie, tak jak i inne planety. Czy znaczyło to, że grupy zwiadowcze w ogóle nie zbadały lądu?

Wystarczył im widok spalonej powierzchni, żeby stwierdzić, iż nie warto lądować…

Zaczęło padać. Deszcz zmoczył im wysokie kołnierze tunik i zewnętrzne obicia butów. Zupełnie nieświadomie przyspieszyli kroku, jak gdyby chcieli jak najszybciej dotrzeć do bazy. Dan żałował, że nie mogli ruszyć na przełaj i skrócić sobie drogi do domu. Przynajmniej nie musieli już przywiązywać się linami do pojazdu.

Znowu znaleźli się w ruinach i tak jak poprzednio uważnie im się przypatrywali. Jaskrawe kolory na budynkach przytłumione były z powodu braku światła słonecznego, lecz mimo to kłóciły się ze sobą i w niezauważalny sposób wstrząsały ludzkimi zmysłami. Istoty, które zbudowały to miasto miały zapewne inny sposób widzenia rzeczywistości. Możliwe też, że reakcja chemiczna wywołana pożarami niekorzystnie wpłynęła na farby, które zmieniły odcień. Tak więc, żaden z Branżowców nie czuł się dobrze, gdy zbyt długo patrzył na freski.

— To nie chodzi wyłącznie o kolory — powiedział głośno Rip. — Kształty tych postaci też są jakieś dziwaczne. Na przykład te anioły: są powykrzywiane i wyglądają przerażająco.

— Wybuch mógł je wypaczyć — podsunął wyjaśnienie Dan. Lecz Mura nie chciał się z nim zgodzić.

— Rip ma rację. Kolory są według naszych kryteriów źle dobrane, a kształty też odbiegają od tego, co nazywamy normą. Widzicie tę wieżę? Pozostały tylko trzy kondygnacje, ale kiedyś była wyższa… Spójrzcie na nią tak, jakby nadal tam stała, nietknięta.

Pięłaby się wysoko w Kosmos. Jednak cała jej sylwetka też jest nieprawidłowa…

Dan rozumiał go doskonale. Można było w wyobraźni podwyższyć wieżę o kilkanaście pięter, ale to powodowało zawroty głowy. Analizując wszystkie spostrzeżenia łatwo było zrozumieć, że Przodkowie byli rasą obcą pod każdym względem, daleką genetycznie od wszelkich ras, na które trafili Ziemianie w swoich między galaktycznych podróżach.

Szybko odwrócił oczy od wieży, skrzywił się przesuwając wzrokiem po nieprawdopodobnie szkarłatnej ścianie i z ulgą spojrzał na bezbarwny i monotonny pełzacz, z plecami Wilcoxa okrytymi szaro-brązową tuniką na szczycie.

Astronawigator nie włączył się do dyskusji współtowarzyszy. Siedział zgarbiony, trzymając obiema rękami mikrofon wzmocnionego interkomu, którego Kosti nie zdążył jeszcze zdemontować. Było coś w jego postawie, co zaniepokoiło idących za nim ludzi.

Загрузка...