Jasność na wschodzie zapowiadała już świt, a promień Królowej nie zmienił zabarwienia. Zresztą, obserwatorzy z klifu przestali na to liczyć. Najwidoczniej z jakiegoś powodu Rip nie dostał się na statek.
Nie mogąc już dłużej wytrwać w bezruchu, Dan wyczołgał się z prowizorycznego schronienia i zaczął iść wzdłuż brzegu skały, na której spędzili noc. Tworzyła ona rodzaj ściany oddzielającej wejścia do dwóch kotlin: tej, w której pozostawili Wilcoxa i Kostiego oraz drugiej, nieznanej.
W tej ostatniej Dan zauważył maleńki strumyk. Z doświadczeń zdobytych na Otchłani wynikało, że obecność wody znaczyła obecność życia. I w tym wypadku jego teoria sprawdziła się, naliczył bowiem dziesięć miniaturowych, pachnących pól.
Tym razem jednak nie były one puste. Pracowały na nich dwa kuliste stworzenia. Cienkimi jak nitka czułkami spulchniały ziemię wokół korzeni, a ich okrągłe plecy na przemian pojawiały się i znikały wśród liści.
Nagle obie istoty wyprostowały się. Ponieważ nie posiadały twarzy czy oczu, trudno było domyślić się, co robią. Wyglądały jednak tak, jakby nasłuchiwały lub czemuś się przypatrywały.
Jeszcze trzy stworzenia bezszelestnie weszły na pole. Dwa z nich trzymały drąg, do którego przywiązane było zwierzę wielkości kota. Dan nie usłyszał nic, co można by uznać za powitanie farmerów i myśliwych, ale utworzyli krąg i odłożyli na bok łup. Przez lornetkę widać było, że trzymali się za nitkowate ręce.
— Pst! — Dan, zaabsorbowany rozgrywającą się w dole sceną, drgnął, lecz na jego ramieniu spoczęła za chwilę dłoń Mury.
— Nadjeżdża pełzacz… — szepnął steward.
Grupka kulistych postaci wyczekiwała. Nagle rozpierzchli się z szybkością, która zaskoczyła Ziemian. W ciągu kilku sekund pole przy strumyku opustoszało.
Coraz wyraźniej było słychać chrzęst gąsienic na kamieniach i żwirze. Dwóch ludzi na skale dostrzegło wreszcie zbliżający się pojazd. Tak jak wywnioskował przed swym zniknięciem Kamil, nie był to typ pełzacza używany przez Federację. Był dłuższy, węższy i zaskakująco elastyczny, jak gdyby składał się z kilku części.
Za sterem siedział jeden człowiek. Hauba badacza zasłaniała mu twarz, a jego mundur składał się z tylu przeróżnych elementów jak ubranie, które nosił Rich i jego ludzie.
Dłoń Mury silniej zacisnęła się na ramieniu Dana, on również domyślał się, że zastawiono tu pułapkę. W zaroślach coś się poruszyło. Branżowcy zauważyli, jak jedno, a potem drugie kuliste stworzenie, przyciska do górnej części ciała duży kamień.
— Kłopoty… — szepnął Mura.
Pełzacz posuwał się równomiernie, skrzypiąc po piasku i rozbryzgując wodę w strumyku. Dotarł teraz do pierwszego pola, a kierowca nie uczynił najmniejszego wysiłku, aby je ominąć. Jechał dalej prosto przygniatając do ziemi płot, a potem pachnące rośliny.
Kuliste stwory, ukryte przed wzrokiem przeciwnika, biegły równoległe z nim ściskając czułkami kamienie. Wszystko wskazywało na to, że człowiek na pełzaczu wpadł w zasadzkę.
Dopiero jednak, gdy maszyna zwaliła płot trzeciego pola, rozwścieczeni właściciele zdecydowali się zaatakować. Deszcz kamieni zasypał kierowcę i jego pojazd. Atakujący szybko osiągnęli swój cel: człowiek wydał z siebie stłumiony okrzyk i bezwładnie opadł na ster. Jedna z gąsienic maszyny wjechała na głaz, po czym zatrzymała się pod niebezpiecznym kątem.
Dan i Mura zeszli w dół. Kierowca zasłużył sobie być może na takie traktowanie, był jednak człowiekiem i nie mogli pozwolić, by stał się ofiarą zemsty obcych stworzeń. Mimo że nie widzieli ich już nigdzie, postanowili dla bezpieczeństwa spryskać pobliskie zarośla promieniami usypiającymi. Mura pozostał na straży, aby w razie potrzeby zaaplikować kolejną dawkę nieszkodliwego promieniowania, a Dan podbiegł do pojazdu chcąc uwolnić kierowcę z potrzasku. Przeniósł go na plecach pod ścianę klifu, gdzie, w razie potrzeby, mógłby odeprzeć atak.
Jednak czy to z powodu promieni usypiających, czy pojawienia się dwóch Ziemian, atak nie powtórzył się. Dolina ponownie wydała się opuszczona.
— Spróbujemy? — Dan wskazał głową skałę za plecami. Mura uśmiechnął się.
— Oczywiście. Jeżeli żujesz crax, to na pewno nam się uda. Jak masz zamiar pokonać tę stromą ścianę z naszym przyjacielem przerzuconym przez twoje szerokie ramiona.
Istotnie, steward miał rację, Dan wcześniej o tym nie pomyślał. Wspinaczka wymagała użycia zarówno rąk jak i nóg, więc nie było mowy o niesieniu bezwładnego ciała.
Nieprzytomny człowiek jęknął i poruszył się. Mura ukląkł i przyjrzał się jego twarzy otoczonej powyginaną od uderzeń kamieni haubą. Odczepił pas z miotaczem i zawiązał go wokół własnych bioder. Następnie zdjął jego hełm i zaczął beznamiętnie klepać nieogolone policzki poturbowanego.
Terapia odniosła skutek. Człowiek zamrugał i spojrzał na nich, po czym usiłował się podnieść. Steward wydatnie mu w tym pomógł chwytając go za kołnierz.
— Czas iść — powiedział. — Tędy proszę…
Popychali kierowcę pełzacza wzdłuż ściany skalnej, okrążając tym samym szczyt, na którym przesiedzieli całą noc. Skierowali się w stronę załomu, w którym Wilcox i Kosti rozłożyli obóz.
Prowadzony przez nich człowiek nie okazywał większego zainteresowania sytuacją. Najwidoczniej skoncentrowany był tylko na jednym: na zachowaniu równowagi. Dłoń Mury spoczywała pewnie na jego nadgarstku i Dan domyślał się, że steward cały czas był przygotowany do wykazania się umiejętnościami z zakresu walk wschodnich. Był rzeczywiście najlepszy w tej dziedzinie.
Dan cały czas obserwował zarośla i skały, oczekując w każdej chwili ataku ze strony właścicieli pól. Ziemianie bowiem mogli zostać uznani za przestępców ze względu na swoje zachowanie w stosunku do kierowcy. Być może tym samym zaprzepaścili szansę na nawiązanie handlowych stosunków z dziwnymi istotami. Jednak żaden z nich nie miałby czystego sumienia, gdyby pozostawili tego człowieka na łasce pozaziemskich stworzeń.
Ich podopieczny splunął krwią i odezwał się do Mury:
— Jesteście z grupy Ombra, prawda? Nie wiedziałem, że też zostali wezwani.
Wyraz twarzy Mury nie zmienił się.
— To zadanie jest chyba dostatecznie ważne. Nie bez powodu wzywają wszystkich…
— Kto tam mnie zaatakował? Te nieznośne straszydła?
— Tak, tubylcy… Rzucali kamieniami. Człowiek warknął.
— Powinniśmy ich wszystkich przysmażyć! Kręcą się tu bez przerwy i za każdym razem, kiedy przechodzimy przez te wzgórza, próbują nam roztrzaskać czaszki. Będziemy znowu musieli użyć miotaczy, oczywiście, jeśli zdołamy ich dogonić. Problem w tym, że poruszają się za szybko.
— Tak, jest z nimi kłopot — odparł uspokajająco Mura. — Teraz tędy… — wskazał drogę w stronę kotliny. Prowadzony przez nich człowiek poczuł, że coś się nie zgadza.
— A po co tutaj?… — zapytał zdziwiony, a jego wyblakłe oczy spoglądały w twarze Ziemian niespokojnie. — Przecież to ślepa dolina…
— Mamy tu swój pełzacz. Chyba lepiej, żebyś nie chodził za dużo w tym stanie, prawda? — przekonywał go Mura.
— Hm? Tak, masz rację. Jestem ranny w głowę, to nie ulega wątpliwości. — Podniósł dłoń i skrzywił się dotykając bolącego miejsca przy prawym uchu.
Dan odetchnął. Mura radził sobie doskonale. Chyba uda im się bez najmniejszego problemu doprowadzić chłopaka tam, gdzie chcieli.
Steward cały czas trzymał więźnia za rękę. Szli teraz wzdłuż ściany utworzonej przez głazy. Za nimi znajdowali się już Kosti i Wilcox z pełzaczem. To właśnie maszyna zdradziła ich.
Jeniec zatrzymał się tak nagle, że Dan wpadł na niego. Poturbowany kierowca przenosił wzrok z pojazdu na ludzi stojących obok niego. Gorączkowo szukał pasa na biodrach, ale stwierdził, że nie jest już uzbrojony.
— Kim jesteście? — zapytał.
— My również chcieliśmy zadać to pytanie — odparł Kosti. — Może to ty powiesz nam, kim jesteś?
Chłopak zrobił krok do tyłu, jakby chciał sprawdzić, czy nie nadciąga pomoc. Silny uchwyt Mury powstrzymał go.
— Rzeczywiście — i dodał łagodnie steward — bardzo chcielibyśmy wiedzieć, z kim mamy do czynienia.
Fakt, że przeciwników było tylko czterech, dodał więźniowi odwagi.
— Jesteście z tego statku — stwierdził zwycięsko.
— Istotnie, jesteśmy ze statku — zaczął Mura — ale na tej planecie jest ich bardzo, bardzo dużo.
Te słowa wywarły na chłopaku piorunujące wrażenie. Dan postanowił dodać coś jeszcze:
— Jest, na przykład, statek Inspekcji…
Więzień zachwiał się, a jego poplamiona krwią twarz stała się jeszcze bledsza. Przygryzł nerwowo wargę, jakby powstrzymując pchający się na usta okrzyk.
Wilcox usadowił się na pełzaczu i spokojnie wyciągnął z kabury miotacz. Położył go na kolanie, kierując lufę w stronę brzucha pojmanego.
— Tak, jest tych statków całkiem sporo — powiedział. Gdyby nie jego wyraz twarzy, można by myśleć, że rozmawiają o pogodzie. — Jak sadzisz, z którego pochodzimy?
Ich jeniec nie stracił rozumu.
— Z tego tam na dole, z Królowej Słońca…
— A dlaczego tak uważasz? Bo na pozostałych nikt nie ocalał? — zapytał cicho Mura. — Powiedz nam lepiej wszystko, co wiesz, przyjacielu.
— Właśnie — Kosti przysunął swoje wielkie cielsko do przygnębionego kierowcy. — Oszczędź nam czasu, a sobie zaoszczędzisz kłopotów. A im więcej czasu stracimy, tym bardziej zaczniemy się niecierpliwić, rozumiesz?
Oczywiście, więzień zrozumiał. Groźba brzmiąca w słowach Mury urealniała się teraz w przewyższającym go o kilkanaście centymetrów Kostim.
— Kim jesteś i co tu robisz? — zaczął przesłuchanie Wilcox.
Rana na głowie spowodowana przez mieszkańców Otchłani niewątpliwie osłabiła kierowcę. Natomiast Mura i Kosti swoimi słowami i postawą przestraszyli go na tyle, że zaczął mówić.
— Jestem Lav Snall — rzekł ponuro. — A jeśli wy jesteście z Królowej Słońca, to zapewne wiecie, co tutaj robię. W ten sposób jednak nic nie zyskacie. Uziemiliśmy wasz statek i będziemy go trzymać, jak długo nam się spodoba.
— To bardzo interesujące — wycedził Wilcox. — Czyli ten statek na równinie będzie tu stał tak długo, jak zechcecie, tak? A gdzie hol, na którym go trzymacie? Może niewidzialny?
Więzień pokazał białe zęby w szyderczym uśmiechu.
— Nie potrzebujemy holu — nie tutaj, na Otchłani. Ta cała planeta to pułapka. My po prostu używamy jej, gdy chcemy.
Wilcox zwrócił się do Mury:
— Czy rana na jego głowie jest bardzo ciężka? Steward skinął głową.
— Zapewne tak, skoro umysł mu zmętniał. Ale trudno cokolwiek powiedzieć — żaden ze mnie medyk. Snall dał się złapać na przynętę.
— Nie jestem kosmicznym pomyleńcem, jeśli o to wam chodzi. Czy wiecie, co my tutaj znaleźliśmy? Instalację Przodków, która ciągle pracuje! Potrafi ściągać statki z Kosmosu, spadają później z wielkim łomotem na ziemię. Kiedy ta maszyna działa. Królowa nie może wystartować. Nawet gdyby była statkiem bojowym Patrolu — nic nie mogłaby zrobić. Ba! Możemy ściągnąć również statek Patrolu, jeśli zechcemy.
— Niezwykle pouczające, doprawdy — skomentował Wilcox. — Macie więc w ręku jakąś maszynę, która ściąga statki z Kosmosu… To coś nowego. Czy opowiedzieli ci o tym może Szeptacze?
Policzki Snalla były ciemnoczerwone.
— Mówiłem już, że nie jestem szaleńcem! Kosti położył swoje wielkie ręce na ramionach więźnia i zmusił go, aby usiadł.
— Tak, wiemy — powiedział drwiąco. — Oczywiście, że jest tu taka wielka maszyna, którą zresztą obsługuje jakiś tysiącletni Przodek! Wyciąga swoje macki — o, tak — i chwyta statki. — Zacisnął potężną pięść tuż przed nosem Snalla.
Jeniec zdążył już jednak odzyskać pewność siebie.
— Nie musicie mi przecież wierzyć — rzekł spokojnie. — Wystarczy poczekać i popatrzeć, co się stanie, jeżeli ten wasz uparty Kapitan spróbuje wystartować. Nie będzie to wcale przyjemny widok. A niedługo i wy zostaniecie złapani…
— Przypuszczam, że macie sposoby, żeby nas wytropić, co? — Wilcox uniósł pytająco brwi. — No cóż, nie nawiązaliście kontaktu z nami do tej pory, a przecież kręcimy się po planecie już od dawna.
Snall przenosił wzrok z jednego Branżowca na drugiego. Był odrobinę zdziwiony.
— Nosicie tuniki Branży — powiedział głośno. — Na pewno jesteście z Królowej.
— Ale nie masz pewności, prawda? — naciskał Mura. — Możemy być ze ślizgacza międzygwiezdnego, który złapaliście w potrzask tym sprytnym urządzeniem… Czy jesteś pewien, że nikt nie ocalał i nie plącze się teraz po tych dolinach?
— Nawet jeśli tak, to niedługo sobie pospaceruje! — odparł krótko Snall.
— Rzeczywiście. Macie przecież swoje sposoby porozumiewania się z takimi ludźmi, prawda? Może używacie głównie tego argumentu? — Wilcox podniósł miotacz na wysokość głowy więźnia.
— Tak rozmawialiście z tymi na Rimboldzie.
— Mnie tam nie było… — wybełkotał Snall. Mimo że ranek był mroźny, krople potu pojawiły się na jego czole.
— Wydaje mi się, że wszyscy jesteście przestępcami — odezwał się Wilcox tonem człowieka prowadzącego zwykłą, grzeczną rozmowę. — Czy na pewno nie wysłano za tobą listu gończego?
Te słowa wywarły natychmiastowy skutek. Snall podskoczył i udało mu się uciec kilka metrów, nim Kosti przywlókł go z powrotem i pchnął na skałę.
— No więc tak, jestem na liście Patrolu! — warknął na Wilcoxa. — I co ze mną zrobicie? Spalicie nieuzbrojonego człowieka? No dalej, do dzieła!
Branżowcy potrafili być bezwzględni, jeśli wymagały tego okoliczności, ale Dan wiedział, że ostatnią rzeczą, którą zrobiłby teraz Wilcox, było użycie miotacza przeciw Snallowi. A mógł to zrobić nie obawiając się jakichkolwiek kłopotów z Patrolem, ponieważ umieszczenie przestępcy na liście ściganych i wyznaczenie nagrody za jego głowę, pozbawiało go wszelkich praw należnych istocie ludzkiej.
— A dlaczego mielibyśmy cię zabić? — zapytał cicho Mura. — Jesteśmy Wolnymi Branżowcami i ty wiesz, co to znaczy. Śmierć od miotacza to bardzo prosta droga w Nadkosmos… Ale w Strefie Końca, na Dziewiczych Planetach, nauczyliśmy się innych sztuczek. Myślisz, że nie wypróbujemy ich na tobie?
Twarz stewarda była jak zwykle dobrotliwa, bez cienia złości czy nienawiści. Ale Snall szybko odwrócił od niej oczy. Z trudem przełknął ślinę.
— Nie odważycie się… — zaczął, już bez przekonania. Uświadomił sobie, że miał przed sobą ludzi znacznie bardziej niebezpiecznych, niż przypuszczał. O Wolnych Branżowcach opowiadano przeróżne historie. Ponoć byli równie brutalni jak Patrol i nie trzymali się przepisów. Wierzył, że Mura nie żartował.
— Co chcecie wiedzieć?
— Mów prawdę — odrzekł Wilcox.
— Przecież cały czas mówię tylko prawdę — zaoponował Snall. — Znaleźliśmy w górach instalację Przodków. Działa na statki w ten sposób, że kiedy trafią na odpowiedni promień lub falę, albo coś w tym rodzaju, ściąga je tutaj, a one spadają z ogromną prędkością. Nie wiem dokładnie, jak to działa. Nikt, oprócz kilku ludzi z łączności, nie widział tego urządzenia.
— To dlaczego nie podziałało na Królową Slońca? — zapytał Kosti. — Wylądowała bez problemu.
— Urządzenie nie było wtedy włączone. Mieliście na pokładzie Salzara, prawda?
— A kim jest Salzar? — indagował Mura.
— Salzar — Gart Salzar — był pierwszym, który zrozumiał, jaki skarb mamy w ręku. Ukrył nas, kiedy kręcili się tu ludzie Inspekcji. Siedzieliśmy cicho, a Salzar musiał coś zrobić, bo wiedział, że jeśli planeta zostanie wystawiona na aukcję, będziemy mieć problemy. Wziął kosmolot, który udało nam się doprowadzić do stanu używalności i wyprzedził Griswolda w drodze na Naxos. Tam skontaktował się z wami i takim to sposobem mamy pusty i nowy frachtowiec gotowy do załadunku…
— Wasz łup, co? A jak wy się tutaj znaleźliście? Też katastrofa?
— Salzar był tu pierwszy. Jakieś dziesięć, dwanaście lat temu rozbił się tutaj jego statek, ale nie mieli wielkich strat. Ci, którzy przeżyli, przeszukali teren i znaleźli tę maszynę Przodków. Siedzieli przy niej tak długo, aż nauczyli się ją obsługiwać. Teraz mogą je włączać i wyłączać, kiedy zechcą. W czasie, gdy kręcili się tu ludzie Inspekcji, była wyłączona, bo Salzar wyleciał gdzieś na inną planetę i baliśmy się, że mógłby się roztrzaskać przy powrocie.
— Szkoda, że się tak nie stało — skomentował Wilcox. — A gdzie jest to urządzenie? Snall pokręcił głową.
— Nie wiem — Kosti zrobił krok naprzód; przerażony kierowca krzyknął: To najprawdziwsza prawda! Tylko ludzie Salzara wiedzą, gdzie jest i jak działa.
— Ilu ich jest? — chciał wiedzieć Kosti.
— Salzar i pięciu, albo czterech innych. Jest w górach, gdzieś tam — wskazał drżącą ręką odległe szczyty.
— Myślę, że może powinieneś przypomnieć sobie coś więcej — zaczął Kosti, gdy nagle odezwał się Dan:
— To dlaczego Snall w ogóle jechał w tę stronę, jeśli nie wiedział, dokąd zdąża?
Mura przymknął oczy zapinając pasek hauby pod brodą.
— Sądzę, że trochę się zaniedbaliśmy. Powinniśmy byli zostawić strażnika na górze. Może zabłąka się tu jakiś przyjaciel Snalla.
Więzień studiował w tym czasie czubki butów. Dan podszedł do klifu i zaproponował:
— Rozejrzę się stamtąd.
Na pierwszy rzut oka sytuacja na równinie nie zmieniła się. Wszystkie włazy na Królowej były nadal zamknięte. Przez lornetkę dostrzegł również obozowiska wrogów, a w niewielkiej odległości od swego stanowiska zobaczył coś, co bardzo go zainteresowało.
Jeden z tych dziwnych pełzaczy oddalał się od reszty. Na platformie było czterech ludzi: kierowca oraz dwaj jego koledzy podtrzymujący kogoś jeszcze. Dan nie miał wątpliwości, że ten czwarty pasażer miał na sobie tunikę Branżowca.
— Rip! — Chociaż nie był w stanie dostrzec twarzy jeńca, wiedział, że pojmany to Shannon. Pełzacz kierował się w tę samą dolinę, w której tubylcy zaatakowali Snalla.
Mieli więc teraz szansę nie tylko uwolnić Ripa, ale również zmniejszyć siły przeciwnika. Dan podczołgał się do brzegu klifu i machając ręką dał znak kolegom na dole. Wilcox i Mura skinęli głowami, a Kosti odprowadził więźnia w ustronne miejsce. Dan znalazł sobie bardziej dogodny punkt i w narastającym napięciu czekał na pojazd wroga.