Rozdział 6. — Niebezpieczna Dolina

Dan ponownie uświadomił sobie skoncentrowaną jakość nocy na Otchłani. Planeta nie miała żadnego satelity, a więc nic nie mogło rozjaśnić ciemności. Gdzieś daleko nad nimi widać było jedynie maleńkie jak główka od szpilki punkciki gwiazd. Nawet ustawiona na dole kamera nie mogła przeniknąć mroku, chociaż wyposażona była w promienie przeszywające o potrójnej mocy.

Tau wyprostował się i przesunął w swoim fotelu mimowolnie trącając łokciem Dana. Chociaż mieli na sobie zimowe tuniki z podwójną podszewką, a temperatura wewnątrz kapsuły była chyba podobna do temperatury na Królowej, przenikał ich dotkliwy chłód.

Po kolei każdy z nich czuwał przy ekranie, a dwóch pozostałych miało w tym czasie odpoczywać. Dan jednak nie mógł zasnąć. Patrzył wytrwale w ciemność, która otaczała ich zewsząd jak czarna, ciężka zasłona. Nie miał pojęcia, która mogła być godzina, gdy zobaczył pierwszy błysk: czerwony snop światła rozdarł niebo na zachodzie. Krzyknął, a wtedy spojrzał w górę czuwający przy ekranie Ali. Tau obudził się.

— Tam! — być może nie byli w stanie zobaczyć jego wskazującego kierunek palca, ale teraz już nie potrzebowali pomocy. Błysk powtórzył się i za chwilę wszystko ucichło. Noc stała się jeszcze bardziej czarna.

Pierwszy odezwał się Ali.

— Ogień miotaczy! — i natychmiast zaczął wystukiwać wiadomość do Królowej.

Dan wpadł w panikę, ale tylko na moment. Uświadomił sobie bowiem, że płomienie były daleko od nich, na zachodzie. Królowa nie mogła więc zostać zaatakowana.

Ali meldował o wydarzeniach sugerujących bitwę. Na statku jednak nikt niczego nie zauważył i nikt nie zdawał sobie sprawy z zajść mających miejsce na planecie. Nie zauważono też żadnego ruchu przy ruinach, gdzie rozbił obóz Rich.

— Czy mamy tu pozostać? — zadał ostatnie pytanie Ali. Odpowiedź nadeszła szybko:

— Tak, chyba że zostaniecie zmuszeni do odwrotu.

Konieczność zapoznania się z formami życia na planecie stała się teraz sprawą naglącą.

Ekran pozostawał jednak czarny. Widzieli ciągle to samo: skałę, artykuły handlowe i nic poza tym.

Postanowili, że od tej pory jeden z nich będzie dyżurował przy ekranie, a drugi powinien obserwować zachodnią stronę planety. Płomienie nie rozdzierały już ciemności nocy. Jeśli nawet kiedyś odbyła się tu jakaś bitwa, to na pewno dawno już się skończyła.

Było to chyba tuż przed świtem, gdy Dan z przyzwyczajenia zerknął na ekran i zauważył zmianę. Ruch był tak minimalny, że uznał to za złudzenie. A jednak zarośla z prawej strony skały najwyraźniej tworzyły ciemne tło dla czegoś tak niesamowitego, że nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na szczęście zdążył we właściwym momencie nacisnąć przycisk kamery.

Ta rzecz była niematerialna i poruszała się bardzo szybko, co sprawiało, że w ogóle nie można było dostrzec jej konturów. Dan był najzupełniej pewien, że „coś” widział, ale nie miał pojęcia, co.

Po chwili wszyscy trzej nachylili się nad ekranem, chcąc dojrzeć każdą, najmniejszą nawet zmianę. Chociaż przez ciemności nocy powoli przedzierał się świt i widoczność stale się polepszała, nie zobaczyli nic prócz poruszanych wiatrem liści. Czymkolwiek było to, co przemknęło obok skały na dole, na pewno nie wykazało zainteresowania towarami handlowymi. Może uda im się odkryć naturę tej przedziwnej istoty, gdy przejrzą w bazie nagrany film.

Słońce Otchłani zaczęło swą codzienną wspinaczkę. Szron, który w nocy pokrył kamienie, teraz powoli topniał. Dolina nadal była pusta: gość, którego Dan wypatrzył przed świtem, nie wrócił.

Nadleciała druga kapsuła ze zmiennikami. Wypoczęty Rip podszedł do ziewających kolegów.

— Widzieliście coś?

— Mamy taśmę, może uda się to rozszyfrować — odpowiedział niezbyt zadowolony z siebie Dan. Ta tajemnicza, ledwo widoczna postać być może wcale nie jest właścicielem poletek. Może to tylko jakieś zwierzę przechodziło tędy przypadkiem.

— Kapitan mówi, żebyście jeszcze zajrzeli na zachód, zanim wrócicie do bazy — zwrócił się Rip do Tau. — Pozostawia wam ocenę sytuacji, ale nie pakujcie się w nic bez potrzeby.

Medyk skinął głową. Ali siedział już za sterem i po chwili wzbili się w górę, pozostawiając na swym niedawnym posterunku kolegów. Pod nimi rozciągały się wąskie, krótkie doliny i w dwóch lub trzech zauważyli kwadraty pól. Chociaż Ali utrzymywał kapsułę tuż nad ziemią, nie dostrzegli nic poza zaroślami i trawą. Odlecieli około ośmiu kilometrów na zachód, gdy wreszcie ujrzeli miejsce nocnej tragedii.

Dym unosił się leniwie z tlących się jeszcze zarośli, a długie, czarne pasy — ślady użycia miotaczy — krzyżowały się wśród zieleni i skał. Wszędzie czuć było woń spalenizny. Ale nie to ich w tej chwili interesowało. W zagłębieniu skalnym leżały trzy, chyba martwe, stworzenia. Wyglądały tak, jakby próbowały stawić czoła broni, której nie pojmowały. Nienaturalnie pokrzywione, straszliwie poparzone ciała miały teraz ledwo rozpoznawalną postać. Jednak Ziemianie wiedzieli, że były to kiedyś żywe istoty.

Ali przeleciał szybko nad całą doliną. Nigdzie nie dostrzegł oznak życia. Wrócił na miejsce niedawnej walki i wylądował tuż przy szczelinie. Gdy opuścili kapsułę i zaczęli przemierzać kamienistą powierzchnię, znaleźli jeszcze czwartą ofiarę.

Ciało tego nieznanego stworzenia było zwęglone, ale śmierć nie nastąpiła od razu. Widocznie silna wola życia zaprowadziła je do tego skalnego wgłębienia i dopiero po jakimś czasie, gdy ustały wszystkie funkcje organizmu, zwłoki stoczyły się bezwładnie po skale.

Tau ukląkł przy leżącej postaci. Dan nie mógł znieść unoszącego się wokół odoru, którego źródłem była zapewne nie tylko pobliska roślinność. Zdołał jedynie kątem oka zerknąć w tamtą stronę i z trudem opanowując mdłości zamknął oczy.

To nie był człowiek! Ta istota nie przypominała żadnej z tych, które kiedykolwiek miał okazję oglądać. To „coś” nie mogło istnieć, nie mogło być prawdziwe! Danowi udało się po chwili odnieść nad sobą małe zwycięstwo: otworzył oczy i spojrzał jeszcze raz.

Nie tylko straszliwe rany, ale również budowa leżącej postaci sprawiły, że trudno było pohamować okrzyk przerażenia. Ciało składało się z dwóch kuł: jedna była dwa razy większa od drugiej i nie widać było niczego w rodzaju głowy. Z większej kuli wyrastały dwie pary bardzo cienkich i zapewne bardzo giętkich, czterostawowych kończyn. Mniejsza kula miała ich tylko jedną parę, lecz za to każda odnoga rozwidlała się w zwinne czułki, które zakończone były pękiem cienkich jak włos wypustek. Kule łączyła talia o smukłości osy. Z tego, co zdołał zobaczyć Dan (a nie potrafił się zmusić do szczegółowych oględzin) wynikało, że istota ta prawdopodobnie nie posiadała brwi, oczu, uszu, czy ust.

Najdziwniejsze były jednak kule tworzące ciało: szaro-białe i półprzeźroczyste. W środku czerwieniła się jakaś struktura, być może kości lub inne organy, ale Dan nie miał ochoty im się przyglądać.

— Wielki Kosmosie! — krzyknął Ali. — Wszystko można przez nie zobaczyć!

Przesadzał, ale nie za bardzo. Mieszkańcy Otchłani — o ile to był mieszkaniec Otchłani — mieli ciało bardziej przezroczyste niż jakakolwiek znana Ziemianom istota. Dan był teraz pewien, że taką właśnie postać ujrzy na filmie nagranym przy skale.

Ali ominął leżącego i zbadał ślady pozostawione przez miotacz. Ostrożnie dotknął czarną plamę na kamieniu i podniósł palce do nosa.

— Tak, to na pewno miotacz.

— Myślisz, że Rich?

Ali spojrzał w głąb doliny. Jak wszystkie inne, które na razie zobaczyli, rozciągała się od podnóża wysokich gór aż do wypalonej równiny. Nie mogli być daleko od ruin, do których udali się archeolodzy.

— Ale dlaczego? — Dan zadał drugie pytanie, zanim jeszcze otrzymał odpowiedź na pierwsze.

Czy te kuliste stwory zaatakowały Richa i jego ludzi? Dan jakoś nie mógł w to uwierzyć. To bezwładne ciało, które studiował właśnie Tau, było jego zdaniem, całkowicie bezbronne. Niemożliwe, aby za życia stanowiło zagrożenie dla kogokolwiek.

— To jest pytanie — powiedział Ali nie przerywając poszukiwań. Skierował się na brzeg strumienia, który, tak jak i w pozostałych dolinach, płynął środkiem.

Widać tu było ślad pozostawiony przez najeźdźcę. Lecz nie był to ślad stóp: szerokie bruzdy głęboko znaczyły miękką ziemię. Dan przystanął.

— Pełzacze! Ależ to nasze…

— Są tam, gdzie być powinny: przy Królowej. Albo w środku, w magazynie — uspokoił go Ali.

— A ponieważ Rich nie mógł przemycić takiego pojazdu w torbie podręcznej, należy przypuszczać, że Otchłań wcale nie jest pustkowiem. — Stał tuż przy strumieniu i ukląkł, przyglądając się bliżej skrawkowi schnącego błota. Ten ślad jest dość dziwny…

Choć nikt go o to nie prosił, Dan dołączył do kolegi. Wyżłobienia miały wyraźny wzór. Dan wiedział, co prawda, jak obsługiwać pełzacze i potrafił nawet wykonać drobne naprawy, ale w żaden sposób nie mógł zidentyfikować pojazdów wyłącznie na podstawie pozostawionych przez nie śladów. I w tym miejscu musiał schylić głowę przed wiedzą i doświadczeniem Kamila.

Kolejny krok kolegi był dla młodego Branżowca całkowicie niepojęty. Zaczął mianowicie mierzyć odległość między dwiema koleinami. Dan odważył się spytać:

— O co tu chodzi?

Przez moment sądził, że nie otrzyma odpowiedzi. Ali jednak wytarł kurz z miernika i spojrzawszy w górę rzekł:

— Norma dla pełzacza jest 4-2-8 — tłumaczył. — Dla ślizgacza: 3-7-8. Podwozie miotacza nuklearnego ma 5-7-12.

Te cyfry niewiele Danowi mówiły, ale wiedział, że są istotne. Wszystkie urządzenia w Federacji zostały całkowicie ujednolicone, żeby ułatwić dokonywanie napraw na różnych planetach. Ali wymienił konfiguracje trzech typów pojazdów naziemnych. Zgodnie z przepisami prawa, miotacz nuklearny był bronią stosowaną wyłącznie przez zmilitaryzowane oddziały Patrolu w czasie działań wojennych. Na nowych, niezbadanych planetach można go było używać w trudno dostępnym terenie lub dżungli.

— I to nie jest żaden z nich — domyślił się Dan.

— Zgadza, się. Ten ma symbol 3-2-4. I jest bardzo ciężki. Albo przeładowany — takich bruzd nie zrobiłby żaden nie obciążony skuter czy pełzacz.

To Kamil jest inżynierem, powinien wiedzieć lepiej, uznał Dan.

— A więc, co to jest? Ali wzruszył ramionami.

— Coś, co odbiega od standardu: niskie i wąskie. Inaczej nie przeszłoby między tymi skałami. W naszych rejestrach na pewno tego nie ma.

Teraz Dan zaczął przypatrywać się pobliskim klifom.

— Są tylko dwie drogi: w górę lub w dół… Ali wstał.

— Ja pójdę w dół — zerknął na siedzącego nieopodal Tau, który nadal zajmował się przerażającymi oględzinami. — Jego zapewne nikt nie odciągnie od pracy, póki nie dowie się wszystkiego, co możliwe. — Wzdrygnął się, być może z. przesada, być może zupełnie szczerze. — Mam przeczucie, że nie powinniśmy pozostawać tu zbyt długo. Każdy zwiad musi działać szybko.

Dan spojrzał w górę strumyka.

— W takim razie ja pójdę tam — stwierdził stanowczo. Ali był mu równy rangą, więc nikt nikomu nie mógł wydawać rozkazów. Ruszył ścieżką między koleinami, nie oglądając się za siebie.

Był tak skoncentrowany na tym, by pokazać wszystkim, jak doskonale sobie radzi, że popełnił niewybaczalny dla Branżowca błąd: zapomniał włączyć interkom w haubic. Szedł więc na oślep w nieznane i nie miał żadnego kontaktu z pozostałymi.

W te] chwili nie zdawał sobie oczywiście z tego sprawy. Ślady prowadziły stopniowo w górę zwężającej się doliny, w stronę skalistego zbocza. Słońce oświetlało drogę, a jego promienie odbijały się od klifów, tworząc zatoczki purpurowych cieni.

Koleiny pozostawione przez pełzacz biegły na tyle prosto, na ile pozwalało na to ukształtowanie terenu. Dwa owady o koronkowych skrzydłach, takie, jakie widzieli w poprzedniej dolinie, musnęły powierzchnię strumienia, po czym odleciały w górę, w stronę zimniejszych warstw powietrza.

Roślinność była teraz rzadsza. Już od jakiegoś czasu Dan nie minął żadnego pola. Dolina zmieniła się w łagodny stok, a ściany skał tworzyły liczne zakręty i zagłębienia. Dan posuwał się naprzód ostrożnie, nie zamierzając stanąć twarzą w twarz z użytkownikiem miotacza.

W głębi duszy był przekonany, że doktor Rich miał z tym wszystkim coś wspólnego. Ale skąd wziął się tutaj ten pełzacz? Może doktor był już kiedyś na Otchłani? Czy włamał się także do jakiegoś tajnego magazynu Inspekcji? Jednakże Ali był przekonany, że pojazd nie spełniał wymogów Federacji.

Ślad urwał się tak nagle, że Dan stanął jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Koleiny wiodły prosto w masywną skałę i ginęły tuż pod nią, jakby maszyna zwyczajnie przez nią przeniknęła!

Zawsze istnieje jakieś wyjaśnienie zjawisk niemożliwych — przypomniał sobie starą prawdę Dan. I na pewno nie chodzi tu o sztuczki z filmów propagandowych… Jeżeli ślady prowadziły w głąb skały, to było to złudzenie, lub też istniało jakieś wejście. To on miał w tej chwili zdecydować, która z tych możliwości wchodziła w grę.

Gdy ostrożnie zbliżał się do nieoczekiwanej przeszkody, pod jego stopami skrzypiał żużel i piasek. Nagle zdał sobie sprawę z obecności czegoś nieokreślonego, jakiejś wibracji, pulsowania. W tym wąskim zakątku utworzonym przez skały było bardzo cicho — nie wiał wiatr, nie zaszeleścił żaden liść. A jednak w powietrzu zawisł niepokój, jakieś ledwo wyczuwalne poruszenie.

Odruchowo przyłożył dłonie do skały i natychmiast poczuł, jak wszechogarniające drganie przenika go na wskroś. Stał się odbiornikiem pulsowania emitowanego przez substancję Otchłani, przez jej wnętrze. Przesunął palcami po nierównej powierzchni kamienia i przestudiował każdy jej centymetr — nie znalazł żadnego wyłomu, żadnego śladu wejścia, żadnego powodu, dla którego ze środka mógł się wydobywać ten drażniący jego nerwy, regularny rytm. Gwałtownie oderwał ręce. Przyszła mu nagle do głowy irracjonalna myśl, że może tutaj już tak pozostać, na zawsze zespolony ze skałą. Teraz był pewien, że Otchłań nie była tym, czym wydawała się na początku: zapewne nie tak wyglądał opuszczony przez istoty żywe, wymarły świat.

Po raz pierwszy przypomniał sobie, że powinien był cały czas utrzymywać kontakt z pozostałymi i pośpiesznie włączył interkom. Natychmiast zabrzmiał mu w uszach głos Tau:

— Ali, Thorson, odezwijcie się!

W głosie medyka słychać było zniecierpliwienie, toteż Dan natychmiast odszedł od skały i wrócił na ścieżkę prowadzącą w dół doliny.

— Tu Thorson. Jestem na krańcu doliny. Chcę zameldować…

Tau przerwał mu:

— Wracajcie do kapsuły! Ali, Thorson, wracajcie natychmiast do kapsuły!

— Thorson wraca! Dan ruszył najszybciej, jak mógł, ale ciągle potykał się i ślizgał na żużlu i kamykach. Głos Tau cały czas brzmiał w interkomie — wzywał Aliego, lecz ten nie odpowiadał.

Dysząc ciężko, Dan dotarł do miejsca, gdzie zostawili medyka. Tau przywołał go do szperacza.

— Gdzie jest Ali?

— Gdzie Kamil? — zapytali niemal równocześnie, wpatrując się w siebie z przerażeniem. Dan odezwał się pierwszy.

— Powiedział, że idzie w dół strumienia, śladem tych kolein, które znaleźliśmy. Ja poszedłem w górę.

— W takim razie to musi być on… — Tau zmarszczył brwi. Odwrócił się i zaczął przyglądać dolinie. Obecność wody spowodowała tu bujny rozwój zarośli, które tworzyły rodzaj muru, z rzadka tylko poprzecinanego wdzierającym się weń strumieniem.

— Ale co się stało? — chciał wiedzieć Dan.

— Usłyszałem wezwanie w interkomie, ale dźwięk został natychmiast urwany.

— To na pewno nie ja, nie byłem podłączony — powiedział Dan, zanim zdążył pomyśleć, co mówi. Dopiero po chwili dotarły do niego jego własne słowa.

Nikt nie wychodzi na zwiad bez włączenia łączności. Była to zasada, którą każdy w Syndykacie, nawet najzwyklejszy junior, znał. A on pozwolił sobie o niej zapomnieć podczas pierwszej pracy w terenie! Czuł, jak zalewa go fala ciepła. Nie próbował jednak niczego wyjaśnić, czy usprawiedliwić. Wina była oczywista i będzie musiał ponieść konsekwencje swego błędu.

— Ali ma kłopoty — to był jedyny komentarz Tau, który siadał właśnie za sterami kapsuły. Milczący i zawstydzony Dan usadowił się za nim.

Wznieśli się w górę nierówno, skokami, zupełnie inaczej niż z Alim. Tau skierował dziób szperacza w dół i zwolnił maksymalnie, zachowując jedynie prędkość konieczną do utrzymania się w powietrzu. Obserwowali teren w dole. Nie widzieli jednak nic, oprócz wypalonych miotaczem pasów ziemi oraz niezmąconej niczym zieleni, wśród której pojawiały się tu i ówdzie skały i połacie żużlu.

Zobaczyli również ślady pełzacza i teraz Dan zrelacjonował to, co udało im się z Alim ustalić. Twarz Tau była kamienna.

— Jeśli nie znajdziemy Aliego, musimy wrócić do Królowej.

Była to jedyna rozsądna decyzja, jaką mogli w tej chwili podjąć. Dan jednak obawiał się momentu, w którym będzie musiał przyznać się do swego zaniedbania. Być może ten błąd nie był jedynym, który popełnił. Może bardziej istotny był fakt, że rozdzielili się z Alim, że nie pozostali razem.

— Dzieje się tu coś paskudnego — mówił Tau. — Ten, kto użył tych miotaczy, na pewno nie działał w zgodzie z prawem.

Dan wiedział doskonale, że prawo Federacji dotyczące zasad walki było surowe. Obrona przed atakiem obcych jest dozwolona, ale w żadnym przypadku, oprócz ratowania własnego życia, nie wolno użyć miotacza lub innej broni przeciwko istotom pozaziemskim. Nawet promienie usypiające traktowane były jako broń, choć w praktyce stanowiły wyposażenie większości frachtowców wyruszających na nieznane obszary zaludnione przez prymitywne plemiona.

Załoga Królowej wylądowała na Otchłani nieuzbrojona i dopóki nie zaistniało bezpośrednie zagrożenie życia Branżowców, nie wolno im było użyć broni. W tej dolinie jednak użyto miotacza, dając upust czyjejś bezsensownej nienawiści do mieszkańców planety.

— One nie mogły nikogo napaść, prawda? Te kuliste stworzenia?

Ciemna twarz Tau miała zacięty wyraz, kiedy zaprzeczył:

— Nie mieli żadnej broni. Powiedziałbym nawet, na podstawie tego, co widziałem, że zaatakowano je bez ostrzeżenia. Może ktoś zmiótł je z powierzchni ziemi jedynie dla przyjemności zabijania…

Te słowa przywołały koszmarny obraz z pola bitwy i Tau, który przywykł do życia zgodnego z prawem moralnym, zatrzymał się nagle, wstrząśnięty.

Pod nimi dolina zaczynała się rozszerzać i w formie wachlarza przechodziła w równinę. Nigdzie nie było widać śladów Aliego. Zniknął, jak gdyby zapadł się pod ziemię. A może wsiąkł w skałę? Dan przypomniał sobie koniec koleiny wyrytej przez pełzacz i przycisnął twarz do osłony kapsuły, przeszukując wzrokiem okoliczne wzgórza. Do żadnego z nich jednak nie wiodły ślady pojazdu.

Szperacz tracił wysokość. Tau schodził do lądowania.

— Musimy zameldować się w bazie — rzekł, gdy dotknęli ziemi. Nie opuszczając swego miejsca, sięgnął po mikrofon łączności dalekiego zasięgu.

Загрузка...