Po miesiącu ulicami stolicy Kontestarii jechał weselny orszak. Główna aleja już tydzień przed świętem była wyścielona plecionymi kilimami ze złotej słomy; mieszkańcy okolicznych budynków postawili na paradnych parapetach kwiaty w wazonach — wszystkie, jakie tylko zdołali zdobyć i ulica teraz przypominała stragan kwiaciarki. Na wysoko rozciągniętych sznurkach porozwieszane były flagi — Kontestarii z brązową modliszką i Werchniej Konty z kocią mordką. Gdzieniegdzie, co prawda, kołysały się na wietrze prześcieradła i koszule — przecież zazwyczaj sznurki służyły do suszenia bielizny…
O zbliżającym się orszaku obwieściły niesamowite krzyki chłopców, którzy porozsiadali się na dachach.
Orszak otwierały dwadzieścia trzy tresowane białe myszki w paradnych uprzężach, uroczyście ciągnęły zabawkowy powozik, na którym według tradycji mieściła się róża z odłamanymi kolcami, słoik miodu i garść nasion — w ten sposób młodym przepowiadano miłość bez waśni, słodkie życie i mnóstwo dzieci.
— Sława! Sława! — Krzyczeli ludzie powychylani z okien, siedzący na dachach i uwieszeni gronami na latarnianych słupach. — Sława! Zgoda i miłość!
Dalej, uroczystym marszem szła grupa kataryniarzy — ich katarynki, rzetelnie nastrojone i wyczyszczone, grały jedną i tę samą melodię — marsz weselny. Szczęśliwi i dumni ze swojej misji kataryniarze rozglądali się na wszystkie strony — czy widzą ich przyjaciele i znajomi?
Za kataryniarzami toczyła się dwukółka, na której młodzieniec, przebrany za brązową modliszkę i dziewczyna przebrana za kotkę, tańczyli taniec bratania się królestw. Oboje już bardzo zadyszani — wszakże tańczyli całą długą drogę! Ale okazana im cześć była tak wielka, że — zapominając o zmęczeniu — pląsali jeszcze bardziej zawzięcie.
W ślad za nimi, srogo podnosząc podbródki, miarowo kroczyli gwardziści — kontestarscy w jaskrawozielonych, werchniokontyjscy w czerwono-białych mundurach. Pobłyskiwały w słońcu oswobodzone z pochew szable — zakrzywione kontestarskie i wąskie kontyjskie. Na szczytach dziwacznych galowych hełmów paliły się kadzidełka i zdawało się, że armia unosi się w szaroniebieskim aromatycznym obłoku.
I w tymże obłoku nie jechała, a wręcz płynęła nad ziemią odkryta kareta nowożeńców.
Książę i księżniczka siedzieli na aksamitnych poduszkach; Ostin był nadzwyczaj przystojny w wojskowym mundurze — przecież, według tradycji, z urodzenia był pułkownikiem gwardii. W prawej ręce miał długą kopię z nasadzoną na nią maleńką głową smoka — z papier-mâché.
— Pogromca potwora! Pogromca dragona! — Krzyczeli ludzie. — Sława! Sława!
Księżniczki Juty takiej jeszcze nie widzieli.
Była nadzwyczaj ożywiona; oczy jej jaśniały i nie wydawały się już takie maleńkie, a z twarzy znikł pochmurny, zgryźliwy wyraz, do jakiego przywykli wszyscy, którzy ją znali. Księżniczka uśmiechała się, śmiała, chichotała; ślubna suknia, którą dwanaście najlepszych krawcowych szyło cały miesiąc, ukrywała wady figury, a szczęście, które rozpierało Jutę od środka, wygładziło i zmiękczyło rysy na jej nieładnym obliczu.
Na dachach szeptano: patrzcie no!… W niewoli u smok… Ot, poszczęściło się… W pazurach uprowadził… Jakie to straszne… Patrzcie no, patrzcie!
Ręka księcia Ostina leżała na Jutynej, obleczonej koronkową rękawiczką, dłoni. Dopiero co połączono ich węzłem małżeńskim.
— Sława! Sława! Zgoda i miłość!
Dalej toczył się cały sznur królewskich powozów. Pod państwowymi herbami, zapłakana ze szczęścia matka Juty, obejmowała dwie młodsze córki — wesołą Maj i zamyśloną Wertranę; Ojciec panny młodej ostrożnie podtrzymywał za łokieć starego Kontestara — miał szczęście dożyć tego dnia. Hałaśliwi dworzanie i wielmożni państwo łatwo mogli przewrócić przepełnione karety. Z Akmalii był tylko oficjalny poseł — król i księżniczka Oliwia przebywali w górach na wypoczynku. Na końcu procesji sunęli mieszczanie, podrzucając i gubiąc w zamęcie kapelusze i chustki. Jakiś chłopiec spadł ze skraju dachu i zawisł, zaczepiwszy spodniami o żelazny sworzeń.
Procesja kierowała się do królewskiego pałacu. Brama była otwarta na oścież, strażnicy zastygli, podnosząc pasiaste piki. Już na przestronnym podwórzu myszy wyprzęgnięto i zabrano do przestronnej skrzynki — tam czekał na nie smakowity cukier trzcinowy. Tańcząca para, na dobre już wykończona, zeskoczyła wreszcie z bryczki; kataryniarze i gwardziści utworzyli żywy szpaler i tym szpalerem Ostin i Juta ruszyli ku pokrytym kilimem schodom.
Opierając się na ramieniu księcia, Juta nie szła — stąpała. Czterech paziów niosło jej długi tren; dumnie unosząc głowę, księżniczka wchodziła do domu swojego męża — wchodziła, odprowadzana tysiącem spojrzeń.
Jeszcze jeden świadek tej sceny obserwował Jutę, skamieniały przed magicznym zwierciadłem.
Widział, jak przygotowywali weselną ceremonię i nakrywali stoły, jak szykowali pana młodego i pannę młodą, jak w obecności mieszczan i wielmożnego państwa ogłosili ich mężem i żoną, jak potoczył się ulicami weselny orszak, jak Juta wchodziła po schodach pałacu… Cały tłum lokajów rozprowadzał gości po świątecznie przystrojonych salach, rozsadzał za stołami i wśród migotania koronek i kokardek Arman stracił Jutę z oczu.
Zwierciadło zamigało, pokryło się jakby siecią zmarszczek… Zgasło. Rozbłysło znowu i Arman zobaczył, jak Ostin pomaga Jucie usadowić się w królewskim fotelu, a ona, ni to z wdzięczności, ni to po prostu w roztargnieniu gładzi rękaw jego munduru…
Armanowe ręce zacisnęły się na drewnianych podłokietnikach, ostro wystające kostki palców pobielały.
Od rana starał się pić, ale wino nie przechodziło mu przez gardło, jak wczoraj, jak tydzień temu, jak już prawie miesiąc. Wlany do gardła na siłę, szlachetny napój nie przynosił ani spokoju, ani zapomnienia — tylko mdłości i nic więcej.
Całymi tygodniami starał się zająć myśli rozszyfrowaniem klinopisu, ostrym nożem wyrył na ciemnym blacie stołu znaki, kiedyś przerysowane przez Jutę na ścianie koło kamienia; mylił się i zaczynał znowu, ale zajęcie to, ciężkie i nudne, nie przynosiło ulgi. Zmęczył się i otępiał, mylił znak „morze” ze znakiem „śmierć”.
Zaczął wylatywać z zamku daleko i na długo; któregoś razu upolowawszy na obiad dziką kozę, wyobraził sobie nagle, że niesie dziewczynę. Koza pozostała żywa.
Raz czy dwa latał do gniazda kalidonów. Ale pierwsze jesienne deszcze już nasączyły puch wilgocią, ten pociemniał, zjeżył się i zamiast do białej pierzyny, był podobny do brudnej ścierki…
Przez cały czas głównie przesiadywał długimi godzinami przed zwierciadłem, mając nadzieję, że zobaczy Jutę.
Pokazała mu się wszystkiego dwa razy, błyskawicznie — raz z matką i raz — sama, wyobcowana, ale bez wątpienia szczęśliwa. I on cieszył się jej szczęściem — ale radość wychodziła mu jakoś marnie, była jakaś taka wymuszona, fałszywa.
Za to w dzień wesela zwierciadło stało się szczodre, jak nigdy.
Ze zmęczeniem kołysząc się w tył i w przód, Arman patrzył, jak młodym przynoszą tradycyjne potrawy — skrzydła mewy i pieróg z językiem susła. Jak, zamiast króla Kontestara, któremu trudno było mówić, święto zaczyna mer — ten sam mer, przemówienie którego nie tak dawno zostało przerwane nagłym wejściem samego Armana… Jak trębacze wznoszą miedziane trąby — jak od ich dźwięku wzdrygają się języczki świeczek, jak w tłumie, który zebrał się przy wejściu, sypią się kwiaty i złote monety… Jak Ostin delikatnie kładzie rękę na dłonie Juty, z których już ściągnięto rękawiczki… Jak Juta…
Ostin nakrył dłonią ręce księżniczki. Juta spłonęła jak pochodnia; fala gorąca pomknęła do policzków i uszu i bez tego czerwonych od wypitego wina.
Zbliżała się pierwsza noc poślubna.
Miniony miesiąc zdawał się Jucie bajkowym, cudownym mirażem. Ona, dawno już przyzwyczajona chować się w cieniu, okazała się nagle bohaterką, ocaloną ofiarą w centrum uwagi. Sam dzień oswobodzenia zacierał się jej w pamięci; jakieś urywki, fragmenty. Jak spotkała Ostina, jak Ostin spotkał ją, co stało się do momentu, kiedy piechotą szli do najbliższej od smoczego zamku wsi, co stało się potem — wszystko to zasnute było gęstą mgłą. Migotały w pamięci twarze rodziców i sióstr, pamiętała gwałtowne do bólu objęcia; Ostin był obok, Ostin cały czas był obok, mogła go dotknąć, sprawdzając — czy to nie sen?
Potem przywitało ją rodzinne królestwo i ludzie płakali z rozczulenia, a przed Ostinem kłaniali się jak przed ożywionym bożyszczem… Nikt już nie zauważał, że Juta nie jest ładna — patrząc na nią, widzieli nie kanciaste ramiona i długi nos, a smocze więzienie, nieszczęsną uwięzioną dziewczynę i rycerza, ścierającego jaszczura na proch.
Bliscy, oczywiście, raz po raz rozpytywali ukradkiem — a co ze smokiem? Ale coś niby pieczęć skuwało język Juty i sam król przerywał te wypytywania: nacierpiała się, widocznie, biedaczka.
Tymczasem wspomnienia o dniach spędzonych w zamku smoka, ustąpiły pod naciskiem gwałtownych wydarzeń: z Kontestarii przybyła delegacja, aby według starożytnej, niezłomnej tradycji, prosić o rękę Juty dla księcia Ostina. Król nie ukrywał nawet, jak bardzo się cieszy — zgodził się radośnie i pospiesznie i nikomu nawet nie przyszło do głowy go osądzać. Juta stała się narzeczoną i następne dni zlały się w długi, barwny potok przygotowań.
Oliwia nie znalazła w sobie siły, żeby pogratulować Jucie, chociażby oficjalnie. Tym gorzej — na dworze zaczęto szeptać, że księżniczka Akmalii jest zarozumiałą zazdrośnicą.
Cały ten miesiąc stał się dla Juty długim, nieprzerwanym świętem. Księżniczka była pijana bez wina; niekiedy, budząc się we wspaniałej sypialni ojcowskiego pałacu, nie mogła pojąć, gdzie się znajduje, innym razem zaczynała szczypać i kłuć się do krwi, nie wierząc, że to naprawdę się dzieje? To nie przywidzenie, to nie senna mara, to nie miraże odurzonego umysłu.
Przez jakiś czas czuła się jeszcze jak w obcej skórze, ale do dobrego łatwiej przywyknąć niż do złego i wkrótce Juta zdziwiłaby się, przypomniawszy sobie, że kiedyś żyła i bez ogólnego uwielbienia, i bez weselnych przygotowań. Królowa, promieniejąc, powtarzała frejlinom: jak się zmieniła! Jaka wesoła i zgodna!
Słudzy szeptali: a księżniczka to… Niczego sobie! Wyładniała nawet, choć niewiele…
Maj tańczyła ze szczęścia. Nawet Wertrana się radowała — po swojemu, z rezerwą.
I oto ten dzień nastał…
Czując rękę Ostina na swojej dłoni, Juta zadrżała jak motyl w siatce. Przemowy i życzenia docierały do niej odległym, bezładnym szumem, twarze za stołami zlały się w pstrokatą masę i kiedy na krótko przymykała oczy, jawiły się jej czarne plamy wirujące w czerwonej ciemności… Ostin mamrotał coś zachęcająco i czyjeś ręce w nakrochmalonych mankietach nalewały do kielicha wino i kładły na złoty talerz wyszukane potrawy, jednak Juta nie zjadła ani kawałeczka.
Wreszcie Ostin wstał — i Juta także się podniosła. Goście będą weselić się do rana, a młodym tymczasem pora pójść na górę, gdzie czekają oślepiająco białe, skropione aromatycznymi olejkami prześcieradła, gdzie ciężko kołysze się brokatowy baldachim nad łóżkiem, gdzie już żarzy się ogień w kaganku…
Ostin i Juta ostatni raz pokłonili się gościom. Ci, osłabieni, osowiali, łaskawie uśmiechali się i znacząco mrugali. Juta, na szczęście, była zanadto skupiona na swoich wewnętrznych odczuciach, żeby zauważyć te oznaki uwagi — opierając się na ręce Ostina, powoli, jak lunatyczka ruszyła do królewskiej sypialni.
To, co zaszło potem, Juta pamiętała niejasno i mgliście.
Ręce pokojówek uwolniły ją od ślubnej sukni, od trenu i gorsetu, szeleściły jakieś tkaniny, ktoś mówił coś przygłuszonym głosem, jakby wydając rozporządzenia; księżniczkę postawiono w balii i wprawne, białozębne służące, oblewały ją gorącą wodą, rozcierały szorstkimi rękawicami i znowu oblewały — wywarami z aromatycznych traw. Potem na ramiona narzuciły miękkie prześcieradło — Juta ucieszyła się, ponieważ strasznie wstydziła się swojej nagości. Wytarły ją i wysuszyły; w pamięci zostało blade wspomnienie o jakiejś dusznej komnatce, gdzie spędziła minutę lub dwie czekając nie wiadomo, na co; potem — sypialnia, ciemność, cichnący szept, przed oczami — brokat baldachimu, ciężkie złote frędzle, ktoś gorący, jak piecyk, pojawiający się w mroku…
Czy marzyła kiedykolwiek? Czy myślała? Ostin głośno dyszał jej do ucha, zamknęła oczy i nie widziała już ani brokatowych fałdek, ani ognika świecy obok łoża, ani pochylającego się nad nią oblicza…
Księżniczka Juta westchnęła z rozkoszy i zatraciła się we mgle niepamięci.
Arman, na szczęście, także już niczego nie widział. Wlawszy w siebie dwie butelki wina, twardo zasnął, opuściwszy głowę na piersi.
Miodowy miesiąc postanowili spędzić w stolicy — ponieważ król Kontestar gasł, a sprawy państwowe wymagały obecności Ostina. Zresztą, zaraz po weselu, urządzono wielkie polowanie i dwa dni młodzi spędzili w lesie.
Juta ochoczo przyłączyła się do zabaw. Nałożywszy kapelusz z piórem, wierzchem na spokojnym, dobrze odżywionym koniku czuła się poskromicielką porywczego konia, wspaniałą dżokejką i urodzonym myśliwym. Trąbiły rogi, z prawa i z lewa mijali ogromne, wiekowe pnie starego królewskiego lasu, konik nie odstawał od innych, nader szybkonogich koni — i przez jakąś chwilę Juta poczuła się tak, jakby coś podobnego już było. Ona także siedziała wierzchem, ale otaczały ją obłoki, niebo, a lasy w dole były takiej wysokości, jak trawa pod kopytami konia… Wspomnienie uderzyło ją niczym grom. Mechanicznie ściągnęła cugle. Nagle w gęstwinie dał się słyszeć trzask łamanych gałęzi i na drogę przed kawalkadę wyleciał szczuty psami szlachetny jeleń…
Na szczęście Juta nie widziała jak zabili jelenia. Konik jej spóźnił się, prowadzony ręką zamyślonej amazonki, tak że gdy dotarła na polankę ze zmiętą zakrwawioną trawą, piękne zwierzę już leżało bez życia, z niezgrabnie odrzuconą rogatą głową.
Nocowali w domku myśliwskim; w przestronnej, zbitej z bali sali, nakryty był długi stół, a cała tusza smażyła się na rożnie, podczas gdy dziarscy myśliwi chwalili się, jak należy, pili wino i śpiewali pieśni. Plamiastą jelenią skórę przyniesiono w prezencie Jucie, ale ona przestraszyła się widoku krwi i nie wzięła. Odwiódłszy ją na stronę, Ostin powiedział cicho i z wyrzutem:
— Po co obrażać odmową ludzi?
Juta speszyła się i nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— Zważ — pokiwał głową książę — teraz wszyscy się tobie przyglądają, kim jesteś, jaka jesteś… Chcę, żeby oni kochali moją żonę, jak kochają mnie. Przecież wkrótce będziesz ich królową!
Juta gorąco przytaknęła słowom męża.
Cały wieczór i całą noc starała się ze wszystkich sił — choćby nie wiem jak chciało jej się spać, nie wstała ze swojego miejsca, które było u szczytu stołu obok Ostina. Zdawało jej się, że Ostin spogląda na nią z aprobatą.
Następnego dnia po południu wracali do miasta. Do siodła Ostina przytroczona była martwa głowa jelenia; koń księcia, o którego bok zaczepiały rozgałęzione rogi, wzdrygał się i niepokoił. Jucie też było jakoś nieprzyjemnie, chociaż starała się nie patrzyć na martwą głowę zwierzęcia.
Święto trwało jeszcze cały tydzień — mieszczanie wytaczali prosto na ulice pękate beczki wina, wędrowni aktorzy odgrywali scenę starcia ze smokiem, nocami w niebo wzbijały się fajerwerki… Potem wszystko powoli się uspokoiło, życie wróciło na normalne tory i Juta uświadomiła sobie, że teraz już nie mieszka w domu.
Pałac królów Kontestarii w niczym nie ustępował kontijskiemu, ale parku nie było — zamiast niego była równa łąka, otoczona żywopłotem. Rozmieszczenie komnat i sal było niezwyczajne — Juta długo gubiła się w labiryncie korytarzy i komnat. Ale przede wszystkim — księżniczka nie miała tutaj nikogo znajomego.
Nieznajome pokojówki uśmiechały się do niej miło i z szacunkiem, nieznajomi paziowie gotowi byli wypełnić każde jej polecenie. Juta starała się nawiązać z nimi przyjacielskie stosunki, ale okazało się, że inna sprawa — dorastać ze wszystkimi, a zupełnie inna — pojawić się w cudzym domu jako księżniczka, przyszła królowa, znaczna i niezrozumiała osobistość…
Juta powiadomiła Ostina, że chce sprowadzić z domu kilkoro służby. Ten podniósł brwi:
— Po co? Za mało masz tutaj poddanych?
Księżniczka znowu się speszyła — bardzo nie chciała, żeby Ostin doszedł do wniosku, że jest rozpieszczona.
Samego księcia widywała teraz rzadko — nagromadziły się sprawy państwowe. Ostin całe dnie spędzał w swoim gabinecie i w sali rady królewskiej, pojawiając się w małżeńskiej sypialni zmęczony i zamyślony. Juta spróbowała dotrzeć do istoty tych pytań, które męczyły księcia — jednak to zostało jej nader niedwuznacznie odmówione:
— Gdzie ty widziałaś, Juto, żeby księżniczka, czy nawet królowa, zajmowała się takimi sprawami? Ot, twoja matka, na przykład?
To była prawda — matka Juty błyszczała na przyjęciach i wyszywała na tamborkach i nikt nigdy nie widział jej za biurkiem.
— Dekrety, prawa, podatki… — Uśmiechnął się książę. — Po co ci to?
— Masz rację — powiedziała Juta, czerwieniąc się i łajając: że też przychodzi jej do głowy taka głupota…
Dzień w pałacu był podporządkowany najsurowszemu rozkładowi. Każdego ranka pokojówki układały włosy Juty w jedną i tę samą fryzurę; śniadanie podawano w ogromnej sali, a książę z księżniczką siedzieli na przeciwległych krańcach długiego jak noc zimowa stołu. Po śniadaniu Ostin udawał się do gabinetu, a Juta szła do swojej komnaty — Ostin proponował jej zająć się rękodziełem.
Księżniczka nie umiała ani pleść, ani wyszywać; jednak postanowiła zadziwić księcia pomysłowością, straciła kilka tygodni na przygotowanie dziwnego, roztrzepanego bukietu — wszystkie kwiaty były z drutu i szorstkiego płótna, a w główce każdego zamontowany był odłamek zwierciadła. W słoneczne dni bukiet odbijał na ścianie i suficie kaskady błysków.
Kiedy Juta pokazała swój wytwór Ostinowi, był niestety pochmurny, deszczowy wieczór. Możliwe, że właśnie dlatego książę odniósł się do niego chłodno:
— Kto ciebie uczył… Czegoś takiego?
— Nikt — Juta speszyła się i zdenerwowała jego niemal pełnym obrzydzenia tonem.
— Czy księżniczka może wykonywać ręcznie takie dzieła… Jeśli to można nazwać rękodziełem… Nosić się z grubym płótnem workowym. W workach chowa się cukier i warzywa, kwiaty wyszywa się na jedwabiu i aksamicie! Chcesz, sprowadzę nauczycielkę wyszywania?
Juta przecząco pokręciła głową, ale bukiet został wyrzucony bez żalu.
— Dlaczego nie mielibyśmy gdzieś pojechać? — Nieśmiało zapytała Juta po kilku dniach. — Razem…
Ostin ciężko westchnął i nie odpowiedział, ale Juta nie poddała się:
— Czy chociażby pospacerować wieczorem… Może znajdziesz wolne pół godziny? Moglibyśmy porozmawiać o…
— Nie należę do siebie, Juto — ze zmęczeniem wyjaśnił książę i Juta spuściła oczy.
Z tej rozmowy książę wysnuł wniosek, że księżniczka się nudzi. W krótkim czasie Jucie przydzielono dwórkę, powiernicę.
Była to maleńka, o różowych policzkach, tłuścioszka, kuleczka na nóżkach, energiczna i gadatliwa. Nawet na chwilę nie zostawiała księżniczki samej — dreptała w ślad za nią i siadała obok, plotła, opowiadając zabawne wydarzenia i rozpytując Jutę o jej sny:
— Kapelusz śni się na migrenę, a rękawiczka — na wiadomość… Życzę wam, wasza wysokość, zobaczyć we śnie białego jednorożca…
Całą noc Jucie śniły się pluskwy.
— Zabierz ją ode mnie! — Błagała Ostina po tygodniu.
Książę wzruszył ramionami. Zdawało się, że jest trochę niezadowolony: i tak źle i tak niedobrze…
— Księżniczki, szczególnie zamężne, powinny mieć powiernice — zauważył.
— Tak, ale ta!
Ostin westchnął:
— Wiesz, Juto… Czasami trudno zrozumieć, czego ty chcesz.
Odszedł, zostawiając księżniczkę zmieszaną i zagubioną. Zresztą, niezadowolenie księcia można było łatwo wyjaśnić, ponieważ Juta rzeczywiście miała wszystko, czego tylko może sobie zażyczyć królewska osoba, a nawet wiele ponadto. Armia pełnej szacunku służby, wyszukane ozdoby wykonane przez starożytnych mistrzów, spokój i dostatek — to wszystko powinno pomóc księżniczce przeżyć niejaki brak rozrywek. Któregoś wieczoru, kładąc się pod brokatowy baldachim, Juta opowiedziała księciu kiedyś usłyszaną anegdotę:
— Hercog prosi grafa: „Najjaśniejszy panie, pomóżcie mi dotaszczyć do zamku tego zdechłego gryfona”. Graf nie mógł mu odmówić i z ogromnym trudem zataszczyli gryfona do zamku hercoga i wrzucili do umywalni. Graf otarł pot i pyta hercoga: „Najjaśniejszy panie, a po co wam w umywalni zdechły gryfona?” „Aaa! — Odpowiada hercog — oto, wyobraźcie sobie, przyjdą do mnie goście, zechcą się umyć — i wybiegną z krzykiem: tam jest zdechły gryfon! A ja uśmiechnę się i powiem niedbale: no i co?”
Juta zamilkła oczekująco:
— No i co? — Zapytał Ostin.
— No… Zabawnie — objaśniła Juta speszona.
Ostin westchnął:
— Dziwna i głupia historia… Jaki hercog? Jaki graf? Dlaczego nie przywołali służby, żeby taszczyć tego gryfona?
Juta nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Tymczasem przeszła jesień i pewnej nocy spadł śnieg.
Wyszedłszy rankiem na pałacowy taras, Juta długo mrużyła oczy, patrząc na połyskującą, jakby wykrochmaloną łąkę, potem rozejrzała się wokół i spostrzegła, że nie jest sama.
Niedaleko na tarasie stał fotel na kółkach; w fotelu, okutany pledem, siedział niedołężny starzec. Juta nie od razu poznała króla Kontestara.
Nie widzieli się od czasu ślubu; starzec cały czas leżał, a do jego komnaty lekarze dopuszczali tylko księcia Ostina. Teraz król, nie odrywając oczu patrzył na zdrętwiałą Jutę.
Na białą łąkę siadło stado wron, niewidoczny z tarasu stróż rzucił we wrony kamieniem — ptaki kracząc wzbiły się w powietrze.
Wargi starca poruszyły się i Juta bardziej zobaczyła niż usłyszała: Juto…
Przełamując zakłopotanie i mimowolny strach, Juta zbliżyła się.
— No, witaj — powiedział król. Żeby rozróżnić jego słowa księżniczka musiała nachylić ucho do jego warg. — Witaj, Juto.
Kontestar patrzył na wprost i Juta zobaczyła z podziwem, że ma on jeszcze zupełnie jasne, żywe, rozumne oczy, i że skierowane na nią spojrzenie jest przyjazne i ciepłe.
— Witajcie, wasza wysokość — powiedziała Juta.
Zamilkli.
— Ostin cię kocha? — Znienacka zapytał Kontestar.
— Tak, oczywiście — odpowiedziała szybko, wręcz pospiesznie.
— To dobrze — król spróbował się uśmiechnąć.
Juta czuła się bardzo nieswojo — nie wiedziała, o czym rozmawiać z umierającym człowiekiem.
— Pamiętam ciebie — ledwie dosłyszalnie powiedział król.
— Któregoś razu na dziecięcym festiwalu… Schowałaś do dzbanka… Węża… Pamiętasz?
Juta spłonęła rumieńcem.
Oczywiście, że pamiętała tę dawną historię z dzieciństwa. Mali paziowie pomagali jej i wszystko wyszło jak najlepiej. Dzban postawili na stół… Ogłupiały ze strachu wąż znalazł w końcu sposób, żeby wyjść i rzucił się do ucieczki, przewracając po drodze świeczniki i kielichy… Księżniczka została ukarana, wydarzenie to zapamiętała do końca życia, ale król Kontestar — a był on na festiwalu z małym Ostinem — zapamiętał także!
— Ty zawsze byłaś… Urwisem — powiedział umierający król.
— Z pewnością, nie na darmo… Porwał cię… Smok.
Juta stała przed fotelem, trzymając w poczerwieniałych od zimna palcach ciepłą futrzaną mufkę.
— Jesteś dobrą dziewczyną, Juto — wyszeptał król. — Mam nadzieję, że Ostin… To… Zrozumie.
— Wasza wysokość… — Westchnęła księżniczka.
— Tobie jest… Ciężko. Opowiedz mi… Jak wy… żyjecie.
I Juta, pokonując skrępowanie, zaczęła opowiadać — zanadto żywo. Nie o sobie, oczywiście — o Ostinie, swoim życzliwym i delikatnym mężu. I im dłużej opowiadała — z tym większym zapałem, z natchnieniem nawet.
— Dziękuję — powiedział wreszcie Kontestar. — Dziękuję, Juto… Przyjdź tutaj jutro… Rano… Teraz mi… Lepiej i wywiozą mnie… Na spacer.
Cały następny ranek Juta spędziła na tarasie — sama. Nikt nie wywiózł na powietrze króla; księżniczka stała i patrzyła, jak skracają się długie cienie… Potem w pałacu podniósł się rwetes, trzaskały drzwi, rozlegał się tupot dziesiątek nóg…
Po trzech dniach króla Kontestara pochowano z wielkimi honorami, a smutek narodu był szczery i głęboki. Zresztą już po dwóch tygodniach zmienił się w szczerą i głęboką radość — książę Ostin został koronowany, tytułowano go teraz „wasza wysokość”.
Przed Ostinem złożyli przysięgę rycerze i gwardziści, ambasadorowie innych królestw przedstawili mu listy uwierzytelniające, rada królewska wiwatowała, a delegaci miast i wiosek przynieśli pisma z wyrazami oddania.
Winszowali i Jucie — została przecież królową, ale nie ucieszyła się z tego ani trochę. Gdyby to od niej zależało — opłakiwałaby starego króla o wiele dłużej — ale względy państwowe zmusiły Ostina do skrócenia żałoby do jednego miesiąca zamiast zwyczajowych pięciu.
Kiedy termin żałoby minął, królewska para udała się z wizytami do sąsiednich państw.
Z monarchami Werchniej Konty Ostin był obecnie spokrewniony; młodego króla i królową przywitali tam jak własne dzieci. Przez tydzień Juta rozkoszowała się, żyjąc w rodzicielskim domu i radośnie wysłuchując nowości o starych znajomych; jednak siostry ją zasmuciły. Jakby nagle się oddaliły, zostały daleko w dole, nie mogły przełamać skrępowania, obcując z Jutą. Nawet Maj! Jakby korona, wieńcząca głowę Juty, zabrała coś bardzo ważnego…
Pożegnanie było niewesołe — także dlatego, że czekała ich wizyta w Akmalii.
W akmalijskiej stolicy Ostina i Jutę przywitano chłodno i całkowicie oficjalnie. Król, ojciec Oliwii, grzecznie przepraszał za to, że jego córka nie może uczestniczyć w przyjęciu na cześć nowego kontestarskiego monarchy — zachorowała, odpoczywa na łonie natury.
Juta była temu szczerze rada. Z jakiegoś powodu bała się spotkania z Oliwią.
Usiedli do stołu; w sali było niezwykle cicho i jakoś nieprzytulnie. Pod talerzykiem Juty leżał maleńki, złożony na dwoje arkusik; zadrżała i rozwinęła go.
„Długonosa suczka sprytnie omotała biednego księcia”.
Na Jutę jakby się niebo zawaliło.
Ktoś wygłaszał przemowy, obok uważnie słuchał Ostin — a Juta ponad wszystko bała się, że on zauważy arkusik w jej rękach i spyta: „Co to?”
Obserwują ją. Tylko czekają, żeby się zaczerwieniła lub zapłakała. Trzeba się trzymać.
Gdzie podziać przeklętą notatkę? Zmiąć i wyrzucić, żeby słudzy przeczytali?
Przybrała promienny wyraz twarzy i uśmiechała się do wszystkich, ale napięte policzki aż paliły z bólu, a ręce pod stołem rwały papierek, pomagając Jucie znieść tę grę.
Minęła cała wieczność, zanim niekończące się przyjęcie dobiegło kresu; Juta nie dotknęła ani wina, ani potraw. Ostin patrzył na nią z wyrzutem, wyszeptał nawet:
— Królowo, jak wy się zachowujecie?
Królowa zdławiła w gardle spazm.
Zaplanowany był także spacer po zimowym sadzie Ostina i Juty z królewską radą Akmalii, ale Juta wsiadła do karety i powiedziała, że chce niezwłocznie jechać do domu. Ostin był ciemniejszy od chmury:
— Co się dzieje! Co to za histerie!
Juta drżała jak osikowy liść; była w takim stanie, że gdyby Ostin zapytał teraz: „Co się stało, miła?” — Nie wytrzymałaby i wszystko mu opowiedziała.
Ale on nie zapytał.
Wizyta została przerwana z powodu niespodziewanej choroby królowej Juty. Ostin nie życzył sobie jechać z nią w karecie — przyprowadzili mu wierzchowca.
Trzęsąc się w dusznym aksamitnym półmroku, młoda królowa połykała łzy i myślała: to nieprawda. Ostin ożenił się z nią z miłości… Ona jeszcze dowiedzie, że jest godna być jego żoną!
Odsunęła zasłonkę z okna i zobaczyła gwiazdy. Wysoko, wysoko, w zenicie, jaśniała Korona Prajaszczura.
W swoim ciemnym i zatartym we wspomnieniach dzieciństwie, słyszał od kogoś — czy to od ojca, czy od dziada — starodawne powiedzenie: „Smok zawsze znajdzie drogę za morze”
Za morze wyruszały najsilniejsze i najbardziej zawzięte.
Albo najbardziej fanatyczne — bo za szczęście ujrzenia ziemi Prajaszczura czasem przychodziło płacić i życiem. Dwieście pierwszy potomek Arm-An nigdy nie myślał o pielgrzymce.
Zawisł w zenicie, nad zamkiem, i po raz pierwszy się nad tym zastanowił. „Zębate skały — grzebień Prajaszczura, oślepiające słońce — gardło Prajaszczura…” Arm-An uświadomił sobie, że zostawić wszystko, tak jak jest — znaczy skazać się na długą śmierć z tęsknoty.
„Smok zawsze znajdzie drogę za morze”.
Zszedł do podziemi i pożegnał się z przodkami — niektórzy z nich oddali głowę, szukając świątyni rodu. Gdziekolwiek by się teraz znajdowali, powinien sprawić im radość szlachetny poryw młodszego, niefrasobliwego pędu.
Potem wrócił do sali z kominkiem i długo siedział, spoglądając w popiół. Teraz Juta jest spokojna i szczęśliwa. Żył bez niej dwieście z hakiem lat, a z nią nie przeżył nawet roku. Próżnia, dziura, która po niej pozostała z czasem zarośnie; będą mijały dni, zestarzeje się i może czasami pozwoli sobie na wspomnienia… Czasami. I dzień, kiedy wspomni Jutę, nagle wyróżni się z ciągu długich i jednakowych dni. Ale to będzie potem, kiedy ucichnie to… Ten… Zapewne ból straty. Tak, ludzie nazywają to dokładnie tak. Minie pewien czas i każda drobnostka przestanie mu przypominać Jutę. Ale do tego trzeba przeczekać, przecierpieć.
Rozwidniło się.
Wtedy Arman wstał i nie oglądając się za siebie, porzucił zamek. Szlak jego prowadził do wygiętej linii horyzontu.
Świszczało powietrze przecinane jego mocnymi skrzydłami. W dole miotały się w panice szare grzbiety mew. Zmniejszył szybkość — kto wie, ile przyjdzie mu lecieć bez odpoczynku?
Potem mewy znikły — Arman oddalał się coraz dalej i dalej od stałego lądu. Niebo nad jego głową pozostawało czyste, ale z prawa i z lewa ciągnęły się szerokie pola obłoków. Wznosząc się wyżej, widział ich różowo-białe grzbiety, podobne do stosów kalidonowego puchu. Obłoki gromadziły się zwałami, zmieniały kształt i kolor — niekończące się pasma, uchodzące tam, gdzie niebo styka się z ziemią… Opuszczając się odrobinę niżej, widział ich spody — błękitne, szare, płaskie jak podeszwa.
Świat był bezgranicznie wielki i tylko słońce, niespiesznie przedzierając się przez obłoki, mogło zobaczyć go od razu w całości… Jednak niekończące się spacery po niebie dawno już obrzydły złotemu dyskowi. Słońce patrzyło na ogromny świat obojętnie. No tak, dragon leci za morze. Niech sobie leci…
Zew instynktu, który wiódł jego przodków prosto do celu, brzmiał w Armanie niewyraźnie i głucho. Wiedział tylko, że musi kierować się prosto na wschód.
Minął dzień, nadeszła noc i stracił z oczu horyzont. Skrzydła jego dźwigały się wolniej i ciężej, i męcząca była myśl o tym, że na miliony machnięć wokół rozpościerała się tylko woda i woda, śliska, zdradliwa powierzchnia.
Zaświtał ranek i Arman ze zdziwieniem zobaczył, że nieomal zboczył z kursu. Wypukły horyzont rozjaśnił się na wschodzie malinową barwą i wypuścił w niebo ciężkie różowe słońce. Chmury rozciągnęły się aż po sam skraj nieba, jak ślepcy prowadzeni przez przewodnika.
Wcześniej Arman nigdy nie musiał kilka dób pod rząd utrzymywać się w powietrzu. Chciało mu się pić; zmęczony, ucieszył się, widząc z góry maleńką, łagodną wysepkę.
Zatoczył koło i przekonawszy się, że wysepka jest pusta, z ulgą zaczął zniżać lot. Im niżej się opuszczał, tym gęstsze stawały się fale smrodu, które znienacka dosięgły jego nozdrzy.
Wyspa była rozdętym brzuchem gigantycznej zdechłej ryby; drobni morscy mieszkańcy spienili wodę wokół, zbierając się popróbować takich szczodrych rozmiarów padliny. Nieważne jak ciężko by było Armanowi, odpoczynek na martwej, cuchnącej rybie, odstręczał go zupełnie — z wysiłkiem znowu nabrał wysokości i z uporem szaleńca ruszył w kierunku, wskazywanym mu przez głuchy, ledwie tlący się instynkt.
Następna noc była koszmarem — w locie zapadał w półsen. Morze pod nim słabo świeciło, nad fosforyzującymi falami wznosiły się czyjeś głowy i jakieś istoty wynurzały z wody żelopodobne cielska, żeby znowu pogrążyć się w głębinie. W jednej chwili Armanowi zdawało się, że w ciemności widzi morze na wskroś — pobłyskujące i ciężko kołyszące się, rojące się od macek i białych, wytrzeszczonych oczu. Wszystkie patrzyły na przybywającego, kto wie skąd smoka, śledząc tor jego wędrówki… Chciał zionąć ogniem, żeby przegnać koszmar, ale z wyschłego gardła wyrwała się tylko samotna iskra, a i ona od razu zgasła, jakby zlizana przez noc.
Rankiem ocknął się na twardej ziemi. Jak dotarł do maleńkiego archipelagu — pamięć odmówiła odpowiedzi. Nie inaczej, tylko Prajaszczur się ulitował.
Rozpostarta na piasku pazurzasta łapa drgnęła. Przebiegł po niej skurcz i w tym momencie w piasek wbiły się ludzkie palce. Uderzył o ziemię i znikł potężny, pokryty łuską ogon. Na miejscu zmęczonego jaszczura, na brzegu leżał zmęczony człowiek; skorpion, który widział tę metamorfozę z piaszczystego pagórka, z zaskoczenia zadarł ogon i o mało nie ukąsił się w grzbiet.
Pierwsza wysepka była okrągła i naga jak pięta; druga zdawała się nieprzerwaną szczeliną między dwiema szorstkimi skałami, gęsto wystającymi ze słonych fal; na trzeciej, kamienistej, lecz o łagodnym ukształtowaniu terenu, była woda — deszczowa woda, zbierająca się w kamiennym zagłębieniu.
Arman pił długo i zachłannie. Wszystko, co w nim ludzkie, błagało o odpoczynek, a smocze, władczo domagało się jedzenia — koniecznie trzeba było coś upolować i zjeść. Arman bezradnie się rozejrzał.
Ptaki nie dolatywały do malusieńkiego, zagubionego na morzu archipelagu. Ani jedno, nawet najdrobniejsze lądowe zwierzę, nie znalazłoby pokarmu na suchych kamieniach i rozpalonym piasku. Czujnie zerkając na Armana, boczkiem odpełzały w morze niewielkie szare kraby.
Wtedy wpadł na pomysł, że złowi rybę. Sama myśl o wodzie była mu niemiła, więc polować przyszło mu w ludzkiej postaci. Wszedł w morze po kolana, z nadzieją wypatrywał w przezroczystej topieli jakiegokolwiek jadalnego grzbietu. W którymś momencie znalazł się w gąszczu srebrzystej ławicy ryb, ale szczęście mu nie dopisało — nie dała złapać się żadna śliska, zręczna rybka.
Głodny i bardzo osłabiony, rozłożył się na piasku. Niemiłosiernie paliło słońce; cień wyspy — opisawszy półokrąg, padł Armanowi na twarz.
W tej samej chwili od podnóża bliźniaczych skał ciężko odeszła fala; obie kamienne połówki zadrżały i odrobinę się rozchyliły, jak płatki wstydliwego kwiatu. Z tej powiększonej szczeliny między nimi, podniosła się trójgraniasta głowa na długiej pierścieniowatej szyi.
Sekundę albo dwie Arman i mieszkaniec skał patrzyli na siebie. Potem mieszkaniec, mocno zadziwiony obecnością człowieka na wyspach, chaotycznymi podrywami pociągnął swoje niekończące się ciało skądś z głębin.
Zapewne i jego trapiły podobne problemy — trudno było zdobywać jedzenie w ubogim świecie piasku i kamieni. W radosnym pośpiechu głodny maszkaron, z ciągnącymi się długimi nitkami śliny, forsował wąziutki przepływ między wyspami. Bryzgi leciały spod pasiastego, żmijopodobnego brzucha; w panice rozbiegały się kraby.
Arman patrzył, jak poczwara się zbliża. Głowa już dosięgała piaszczystego brzegu, a ogon jeszcze ciągnął się ze szczeliny.
Mieszkaniec skał ostatni raz szarpnął swoim długim ciałem i rozdziawił maleńkie szczęki, z których wysunął się kolczasty czarny język. Znał widocznie w swoim czasie smak ludzkiego mięsa; tym dziwniejsze i bardziej krzywdzące było dla niego nagłe stwierdzenie, że to miękkie i bezbronne stworzenie, ni z tego, ni z owego przeistoczyło się w opancerzonego skrzydlatego jaszczura.
Mieszkaniec zatrzymał się, jakby wpadł na niewidoczną przeszkodę. Długie głębokie bruzdy zostały w piasku; przez chwilę obaj trwali w bezruchu. Arman zmierzył nowego znajomego wzrokiem — miarkując, czy można go zjeść — ten wyczytał to w srogich oczach pod kościanymi wyrostkami. Wątpliwe, czy Armanowi udałoby się przezwyciężyć swoją odrazę na tyle, żeby spróbować zjeść mieszkańca skał — jednak ten, spłoszony i rozczarowany, pospiesznie wrócił do swojej kryjówki. Skrzydła kamieni zamknęły się z irytującym łoskotem zatrzaskujących się drzwi.
Po tym spotkaniu Arman od razu porzucił wyspę.
Po powrocie do stolicy, Juta jak najgoręcej poprosiła męża o przebaczenie. To, oczywiście, był zwyczajny nerwowy napad, choroba. To się nigdy więcej nie powtórzy, jest o tym głęboko przekonana.
Ostin kiwnął głową, ale stosunki między małżonkami przez jakiś czas były napięte.
Pragnąc dogodzić mężowi, Juta z całych sił starała się odpowiadać jego wyobrażeniom o idealnej królowej. Zapragnęła nauczyć się wyszywać. Specjalnie w tym celu do pałacu sprowadzono siwiuteńką staruszkę — mistrzynię haftu. Staruszka przywiozła ze sobą groźnych rozmiarów tamborek, skrzynkę z igłami i nitkami i cały stos wzorów do wyszywania.
Całymi dniami Juta wyszywała, spoglądając na wyszukane wzory. Trzeba je było odtwarzać bardzo dokładnie, gdy tylko nieuwaga lub niedorzeczna fantazja skłoniły Jutę do jakichś zmian — staruszka zaciskała wargi i ze zmartwieniem kręciła głową.
Pod wieczór Jutę bolały oczy i palce, rwały ścierpłe ramiona — musiała bardzo się starać, żeby odpowiadać na pieszczoty Ostina, które zawsze były jednakowe. Król męczył się jeszcze bardziej, przecież on także pracował cały dzień. Nie dziwne, że skończywszy z pospieszną miłością, od razu zapadał w głęboki sen…
W krótkim czasie królowa wręczyła ukochanemu mężowi własnoręcznie wyszytą chustę. Król Ostin przyjął podarunek z chłodną wdzięcznością, stosunki między małżonkami trochę się ociepliły.
Nadeszło Główne Święto Zimy. Juta miała nadzieję, że — jak kiedyś w rodzinnym domu — zostanie zbudowany lodowy pałac i urządzona śnieżna bitwa, że wyleją lodowisko, ulepią bałwany i wetkną im w ręce pochodnie — ale Ostin ogłosił, że znowu będzie wielkie polowanie. I Juta, choć do tej pory bez drżenia nie mogła wspomnieć szklanego wzroku martwego jelenia — udała, że jest rada.
Kiedy kawalkada myśliwych wyjechała w pole, spadł śnieg.
Walił i walił, płatki nie krążyły, jak zazwyczaj krążą w locie pierwsze śnieżynki — kiedy ziemia jest jeszcze goła i każdy płatek upada na uprzednio wybrane miejsce. Nie, to był śnieg środka zimy, kiedy wszystkie miejsca są już zajęte i płatki ciężko opadają, tworząc coraz większe zaspy…
I oto kiedy pierwsze płatki spadły Jucie na ramiona i na rzęsy, przypomniała sobie kalidoni puch.
Puch też leżał na ramionach, na włosach, na rzęsach, ale był ciepły i nie tajał… Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak na opuszczone i zniszczone przez jesień gniazdo kalidonów pada śnieg.
Konik jej zwolnił galop, a potem całkowicie przeszedł w stęp. Juta opuściła lejce, zachciało jej się zsiąść z konia i zapaść się w ten śnieg, trącić najbliższą gałąź, popatrzyć na migotliwe drobne śnieżynki. Ale wszyscy myśliwi pognali daleko do przodu. Bojąc się zostać w tyle i rozgniewać Ostina, Juta klepnęła konika po zadzie.
Zastrzelili ze dwa dziesiątki wielkich zajęcy.
W ogromnej sali z bali paliło się w czterech kominkach, podchmieleni myśliwi głośno klepali się po ramionach, wydzierali się i rechotali. Juta siedziała w milczeniu; Ostin dużo i z zadowoleniem pił — po raz pierwszy od wielu dni miał możliwość rozluźnić się i odpocząć.
Jakiś kniaź zaczął opowiadać, jak przyszło mu zetknąć się sam na sam ze wściekłym wieprzem. Energicznie gestykulując, odgrywał scenę walki i za siebie, i za dzika, przy czym za dzika umiejętniej. Juta spuściła oczy. Ostin wolno przeżuwał mięsiwo, uśmiechając się.
— Wieprz! — Głośno i przenikliwie krzyknęli z odległego kąta. — Kto ma ochotę słuchać o jakiejś tam świni, fujary, kiedy nasz władca walczył ze smokiem!
Rozmowy od razu ucichły. Jakiegoś pijanicę, cały czas ciągnącego swoje, pospiesznie przywołano do porządku; wszyscy myśliwi, jak jeden mąż, wyczekująco wpatrzyli się w króla. Niepewnie zerkali także na królową.
Wzdrygnąwszy się, Juta zahaczyła łokciem kielich z miodem i ten przewrócił się z głuchym dźwiękiem.
— Wasza wysokość — z uszanowaniem zwrócił się ktoś — uczyńcie nam łaskę, opowiadając o tej wielkiej bitwie.
Ostin chrząknął i ciężko, jakby od niechcenia, podniósł się.
Był wysoki, miał szerokie ramiona; pasma jasnych włosów, mokre od potu przylgnęły do czoła i skrętami opadły na skronie. Nawet podchmielony był piękny — osobliwą męską urodą.
— Wszyscy jesteśmy wojami — rzucił Ostin niedbale. — Wszyscy wiemy, co to takiego krwawy bój… Bo spotkać smoka, panowie — to już nie polowanie. To — wojna, panowie, i nie na życie, a…
Zachwiał się — i Juta dopiero teraz zobaczyła, jak bardzo jest pijany.
A Ostin nagle rozłożył ręce, boleśnie przy tym zaczepiwszy o ramię Juty. Ni to pokazując rozmach skrzydeł, pokazywał przerażające rozmiary swojego strasznego przeciwnika. W sali zahuczało.
— Smok! — Wykrzyknął Ostin. — Jaszczur! Skórą jego można wyścielić plac… Rzucił się znienacka, z nieba, dysząc ogniem… Wtedy ja ostro odchyliłem się w prawo, a z lewej strony — o tak — nastawiłem kopię… Drzewce opaliło się, jak węgiel, ale grot pozostał… Dobry grot mi wykuli! Smok znowu wzleciał i znowu się rzucił, ale ja…
Jucie nagle ścisnęło się serce. Przypomniała sobie potyczkę u podnóża Armanowego zamku.
Nie wspominała jej dawno — mówiąc prawdę, nie pamiętała jej wcześniej, wydarzenia tego niebywałego dnia zaciągnęły się w jej świadomości jakby dymem… Ale teraz, wysłuchując pijackie samochwalstwo Ostina, wyraźnie przypomniała sobie i zamek, i drogę, i Armana, i księcia na koniu…
Ze skały, na której postawił ją Arman, wszystko było widoczne jak na dłoni. Była tam cały czas i bardzo dobrze widziała, że smok uniósł się w powietrze tylko na sekundę — i zupełnie nie dyszał ogniem!
Ten dawno zagubiony w zakamarkach pamięci szczegół, nagle poraził ją jak niespodziewane odkrycie. Utkwiwszy oczy w zalanym winem obrusie, słuchała Ostina i gorączkowo starała się zrozumieć; dlaczego przypomniała sobie o tym dopiero teraz? Dlaczego to nie uderzyło jej od razu?
— Moja siekiera rozleciała się od jednego uderzenia w pancerz potwora… Łuski u niego mocniejsze od najmocniejszej stali i już myślałem, że będzie ze mną krucho… Na moje szczęście, to jedyne uderzenie wyszło mi na dobre, potwór stracił równowagę i gruchnął na ziemię! Schwyciłem maczugę…
Juta zakryła oczy.
Wcale nie, to Ostin klapnął na ziemię. Arman zaczepił go pazurami i zdjął z siodła, jak gospodarz zdejmuje z krzaka dojrzały pomidor… A ona, głupia, zamknęła oczy i zatkała uszy! Przestraszyła się, że smok zabije Ostina, po tym, jak on już ze dwadzieścia razy mógł go zabić… Wystarczyłby jeden oddech, przecież już nie raz widziała, jak Arman dyszy ogniem…
A Ostin rzeczywiście schwycił maczugę i kiedy wreszcie zdecydowała się spojrzeć, książę opuszczał tę kolczastą stal na głowę… Ale na pokornie podstawioną głowę…
Gargulce, jakże ona wcześniej… Ostin, powrót, wesele i Arman przepadł gdzieś daleko, daleko, został legendą, prawie baśnią…
— Ostatnimi siłami schwyciłem maczugę, panowie! — Ostin rozochocił się zupełnie, jego oczy gorączkowo błyszczały — i uniosłem ją nad głową… Nad głową jaszczura, oczywiście! Ale on miotał się i turlał po piasku, sycząc i plując jadowitą śliną…
— Nie tak było — niespodziewanie dla siebie powiedziała Juta. I sama się wystraszyła — taki efekt przyniosły jej słowa.
Ostin chrapnął i zamilkł. Ci w sali, którzy siedzieli bliżej i słyszeli jej słowa, oniemieli z otwartymi ustami; ci, którzy siedzieli dalej, głośno dopytywali się jeden od drugiego, co takiego powiedziała królowa i dlaczego nagle król zamilkł.
Powoli, bardzo powoli, król Ostin odwrócił głowę i popatrzył na żonę. Pod tym wzrokiem Juta, konwulsyjnie przyciskając ręce do piersi, wstała i bez słowa, na nikogo nie patrząc, poszła na górę.
Mijał piąty dzień lotu nad morzem. Skrzydła Armana machały konwulsyjnie i nierówno, leciał już prawie nad samą powierzchnią wody — i opuszczał się coraz niżej. Nie widząc ani nieba, ani horyzontu, patrzył w dół i w topieli wód jawiły mu się obrazy, w których on sam nie mógł odróżnić mar od jawy.
Widziały mu się okręty — dumne, morskie piękności z rzędami wysokich i mocnych masztów; rozłożywszy żagle, mknęły gdzieś strzałą, ale dziwne było to, że nie powierzchnia wody je niosła — płynęły pod powierzchnią, pogrążone, wessane przez morze. Morze ukazało przed oczami zmęczonego smoka paradę swoich ofiar-niewolników. Arman widział ludzkie postacie na czystych pokładach — najczęściej byli to mężczyźni — marynarze i rybacy, ale na jednym statku, największym, było też wiele kobiet i dzieci. Świątecznie, bogato ubrani, wszyscy stali na wysokim pokładzie, po bokach którego łopotały obszarpane skrawki jaskrawych tentów[13]. Wszyscy jak jeden mąż podnieśli w stronę Armana blade oblicza, patrzyli prosto na niego, patrzyli martwo i obojętnie, i gdyby rozpaczliwym wysiłkiem nie szarpnął się w bok — te spojrzenia doprowadziłyby go do szaleństwa i ściągnęły w odmęt.
Potem przywidziały mu się w głębokiej topieli błoniaste skrzydła i kościany grzebień wzdłuż grzbietu — ale smok, jeśli to był smok, od razu zapadł się w głębinę. Armanowe serce boleśnie się ścisnęło — ileż jeszcze smoczych kości leży na ciemnym dnie?
Wiele razy nachodziła go myśl, żeby złożyć skrzydła i rzucić się w morze, żeby od razu dołączyć do dwustu pokoleń przodków. Jednak wciąż leciał i leciał.
W końcu z trudem odrywając wzrok od wody, Arman znalazł w sobie siłę, żeby spojrzeć przed siebie.
Prosto przed nim nie było już horyzontu — zastąpiła go ciemna pionowa ściana. Arman nigdy nie przypuszczał, że takie skały istnieją na świecie.
Zamachał skrzydłami mocniej, ale ściana przybliżała się powoli, tak powoli, jakby specjalnie chciała porazić swoim rozmiarem i ogromem. Jej górna krawędź zakryła pół nieba i Arman pojął nagle, że nie przeleci — po prostu nie będzie w stanie unieść się tak wysoko.
Zakaszlał suchym dymem, wyrywającym się z gardła i ostatkiem sił wyrwał się do góry. Skała, pionowa i niemal gładka, obojętnie patrzyła na jego wysiłki ciemnymi, okrągłymi dziurami — ni to gniazdami, ni to norami.
Morze odsunęło się niżej i przybój, rozbijający się o podnóża skały, zdawał się otoczką serwetki — tą, którą ze śmiechem wydziergała Juta.
Juta… Przeciął gęste powietrze, w którym grzęzły omdlewające skrzydła. Ale szczyt skały był niedosiężnie daleko i, poddawszy się, Arman ześliznął się w dół.
Kiedy do chciwych fal niewiele już zostało, w skale — spostrzegł to kątem oka — nagle otworzyła się pieczara. Arman odwrócił głowę — z ciemnej głębi patrzono na niego, czuł to spojrzenie każdą łuską.
— Młody smoku… — Ni to powiedział, ni to westchnął głuchy głos z kamiennej masy. — Szukasz śmierci, młody smoku…
Absolutnie nie, chciał powiedzieć Arman, ale smocza paszcza nie umiała mówić. Na skraju pieczary wystawał ze skały odłamek kamienia — i Arman ze wszystkich sił podciągnął się do niego pazurami.
— Wszyscy wy… Jesteście podobni — rzekł Ten, który patrzy ze skały.
Armanowi udało się uczepić pazurami — i w tej sekundzie, przeobrażając się w człowieka, szarpnięciem zarzucił ciężkie, zesztywniałe ciało do pieczary. Cokolwiek mówić, był to jednak stały grunt — miejsce, gdzie można było żyć, nie machając skrzydłami.
— Szukasz śmierci, młody smoku — pewnie powtórzył Ten, który patrzy, chociaż jego nieproszony gość był już w ludzkiej postaci.
— Już dawno nie jestem młody — schrypniętym głosem odezwał się Arman. — I nie śmierci szukam, a ojczyzny Prajaszczura, mojego przodka.
— Tego chłopca — głos stał się cieplejszy — tego śmiesznego skrzydlatego chłopięcia… Zawsze zapominam, że minęło już wiele czasu, odkąd on nauczył się latać…
— Prajaszczur?!
— Tak, tak… Rósł na moich oczach, zawsze byłem przeciwny jego szaleńczej idei — polecieć za morze… Ale ojczyzna jego nie tutaj.
Arman nieruchomo leżał na ostrych kamieniach. Słowa Tego, który patrzy wywołały w nim strach; spojrzenie, źródło którego było gdzieś w ciemnej głębinie, dławiło, skuwało niczym pęta. Arman ani razu nie zdecydował się popatrzeć w tym kierunku, ale wbijając wzrok w podłoże, czuł je — badawcze, nieustanne.
— Ojczyzna jego nie tutaj — kontynuował Ten, który patrzy — on jest podrzutkiem… Kto wie, skąd go podrzucono — możliwe, że z gwiazd…
— Prajaszczur nie może być podrzutkiem — głucho powiedział Arman.
— Możliwe, możliwe — lekko zgodził się głos. — Chociaż, kto poręczy, że wszystkich nas nie podrzucono na ten dziwny świat?
— Kim jesteś? — Zapytał Arman tak samo głucho.
— Czy można odpowiedzieć na to pytanie? — Zdziwił się Ten, który patrzy. — A kim ty jesteś?
— Moje imię Arm-Ann.
— Czy to o imię chodzi? Co mówi o tobie twoje imię?
— Jestem dwieście pierwszym potomkiem wielkiego rodu.
— Arman wstrzymał oddech, spojrzenie z ciemnej pustki było coraz trudniejsze do zniesienia.
Zdawało się, że głos się uśmiechnął:
— Ten chłopiec napłodził mnóstwo potomków… Jesteś do niego podobny, młody smok.
— Możliwe — powoli odezwał się Arman. — On był pierwszym w rodzie, a ja jestem ostatni.
— Koło — powiedział Ten, który patrzy.
— Co, proszę? — Nie zrozumiał Arman.
— Koło. Pierwszy — i ostatnim jest. Krąg się zamknął.
Jakiś czas Arman leżał, przetrawiając jego słowa. Potem wycedził przez zęby:
— Hej, filozofie… Nie mógłbyś się na chwilę odwrócić? Ciężko mi, kiedy patrzysz.
— Jakże ja mogę nie patrzeć? — Zdziwił się Ten, który patrzy.
Zamilkli.
— Chcę odejść — powiedział Arman.
— Zupełnie odejść? Odejść z tego życia?
Armanowi coś nagle jęknęło w piersiach — sam nie wiedział czy strach, czy radość.
Skała drżała ledwie zauważalnie, wstrząsana przybojem. Ale w miarowy dźwięk fal nie wplatały się zwyczajne krzyki mew — cicho. Ni zwierza, ni ptaka.
— Nnnie… — Przemówił z trudem. — Ja jeszcze… Nie zdecydowałem.
Spojrzenie stało się jeszcze bardziej przenikliwe — Arman tracił dech od siły świdrującego wzroku. — Decyduj, młody smoku. Temu chłopcu też było trudno.
— Odwróć się — wydyszał Arman, zakrywając twarz rękami.
Nastąpił dźwięk, podobny do krótkiego, suchego śmiechu.
— Tobie jeszcze przyjdzie decydować. Na ciebie czeka… Nie. Najpierw wybierz.
I znowu — krótki śmieszek. Spojrzenie zniknęło. Arman podniósł głowę — z głębi skały donosiły się ciężkie kroki odchodzącego.
Po wydarzeniu w domku myśliwskim, kiedy to samochwalstwo Ostina przerwane zostało cichym wtrąceniem Juty, w stosunkach małżonków nastąpiła nagła i ostra niezgoda. Król coraz częściej nie przychodził do małżeńskiej sypialni. Niezgoda w koronowanej rodzinie nie mogła pozostać niezauważona.
Szeptały pokojówki; ich szept dolatywał do uszu Juty i pokrywał je czerwienią wstydu. Niekiedy miała ochotę zatkać wszystkie gadatliwe gęby — ale jeszcze się powstrzymywała, udając, że nic nie słyszy.
Któregoś wieczoru podjęła próbę porozumienia.
— Ostinie — niedbale powiedziała podczas kolacji, która jak wszystkie pałacowe rytuały pozostała niezmienna — chciałabym z tobą porozmawiać.
Popatrzył na nią bez żadnego wyrazu — tak przynajmniej jej się wydawało — i powoli kiwnął głową.
Starała się go namówić na spacer po zaśnieżonej łące, ale król nalegał, żeby rozmowa odbyła się w jego gabinecie. Atmosfera gabinetu była duszna, krępująca. Jucie wydawało się, że ściany tutaj mają wyjątkowo dobre uszy.
Ostin usiadł za biurkiem — apatyczny, obojętny, zmęczony. Podparł głowę ręką i wpatrzył się w okno.
— Ostinie — Juta oparła się o ścianę — Ostinie… Jeśli jestem winna, wybacz mi. Wiesz, niekiedy błahostki potrafią skłócić ludzi… Ale ja nie chciałam…
Król podniósł głowę:
— Błahostki?! Jak ty śmiałaś stanąć między mną a moimi… żołnierzami! Moim narodem!
Król podniósł się, strącając na podłogę jakieś zapomniane papiery. Papiery rozsypały się w wachlarz. Juta skuliła się.
— Zachowujesz się, jak… Prostaczka! Z ciebie już się śmieją… A jeśli oni zaczną się ze mnie śmiać?! — Wyobraziwszy sobie prawdopodobieństwo takiego koszmaru, Ostin zbladł jak ściana.
Juta widziała, jak drżą jego wargi, jak iskrzą oburzone oczy i w którymś momencie wydało jej się, że między nią a królem obrasta kamienną korą gruba, zimna ściana. Uczucie nagłej obcości było tak silne i wyraźne, że Juta aż się zachwiała. Gargulce, oni są sobie obcy. Dzieciństwo, młodość, sny…
Z irytacją krocząc po komnacie, Ostin nadepnął na białą kartkę papieru — jakby ciężką pieczęć przystawiono w rożku czystego arkusza.
— Ta histeria w Akmalii… I teraz ten wyskok… — Ostin podnosił dłoń i ciął nią powietrze. — Czy naprawdę tak trudno żyć wedle praw krainy, która cię przygarnęła?
— Przygarnęła? — Cicho zapytała Juta, nie odrywając wzroku od ciemnego śladu królewskiego obcasa. — Jak przytułek dla sierot? Ja myślałam, że ty mnie kochasz…
Ostin westchnął krótko, zatrzymał się, po czym podszedł do okna. Postał, odrobinę uchylił aksamitną portierę. Odwrócił się:
— Tak… Oczywiście… A teraz idź do siebie, mam dużo pracy.
Dwa dni później król musiał pojechać z wizytą do Akmalii. Nie wiedzieć czemu, ale Jucie nie po myśli była ta podróż. Nie dlatego, że żal było rozstawać się z Ostinem — obcość rozpostarła się teraz między nimi, jak ciężki leżący zwierz. Jednak myśl o Akmalii była jej od pewnego czasu wstrętna.
Ostin, możliwe, kierował się inną myślą. Czekała już wyszykowana królewska drużyna, jej mąż, bezwzględnie dotrzymując pałacowej etykiety, musnął wargami dłoń Juty. Ręka wzdrygnęła się i wyswobodziła.
Ciągnęły się długie dni bez Ostina — i królowa ze zdziwieniem pojęła, że prawie nie różnią się od tych, spędzanych razem z nim. Ten sam szereg rytualnych obiadów i kolacji, wiecznie ta sama fryzura, tamborek z dokładnie odwzorowanymi haftami… Nie tęskniła, co ją bardzo zdziwiło, do wciąż tych samych miłosnych pieszczot.
Ze szczególną starannością poruszała igiełką, przenosząc na delikatne, cienkie płótno, wymyślone przez kogoś wzory; w dusznej, gęstej ciszy na głucho zamkniętej komnaty nachodziły ją dziwne myśli i widzenia.
Widziała Ostina — uśmiechniętego chłopca, powściągliwego młodzieńca, jak idzie aleją parku, przylegającego do jej rodzinnego zamku… Mimo woli napływało to dawne, zapomniane uczucie, kiedy od napływu krwi płoną uszy i żadną siłą nie zetrzesz z twarzy głupiego uśmiechu, a wokół przecież ludzie; i co, jeśli zauważą… I Juta uśmiechała się, pochylona nad tamborkami, ale w odpowiedzi od razu pojawiało się inne wspomnienie — zakrwawiona głowa jelenia, przytroczona do siodła, obojętne oblicze męża — puste, obce… Juta zagryzała wargi. I oto już umierający król Kontestar, próbujący się uśmiechnąć: „Jesteś dobrą dziewczyną… Mam nadzieję, że Ostin to zrozumie”. I od razu — smok pokornie podstawiający głowę pod uderzenie stalowej pałki z kolcami…
Arman! Juta ukłuła się igłą i pomazała haft krwią.
Ostin wrócił po dwóch tygodniach. Pałac od razu napełnił się szumem wielu głosów i chichotem; król wstąpił przywitać się z żoną i zastał ją przy wyszywaniu.
— Witaj, moja piękna! — Wykrzyknął wesoło i wręcz serdecznie klepnął Jutę po ramieniu.
Juta spięła się. Poczuła w tych słowach drwinę; Ostin nigdy wcześniej jej tak nie nazywał, nikt jej tak nie nazywał, po co…
Ostin odszedł, a jej odechciało się wyszywać.
Fale rozbijały się o pionową ścianę. Potężne, garbate, w białych strzępach piany, zdawały się twarde i śliskie w dotyku, słońce prześwitywało na wskroś przez ich ciężkie ciała.
Górny brzeg skały był zakryty chmurami. Chmury wzdymały się i puchły, żeby od razu ścienieć i rozpłynąć się bez śladu, przetoczyć się w sąsiednią kłębiącą się bryłę, przekręcić się na opak, pochłonąć i być pochłoniętym… Arman przez wieczność mógł patrzeć na ich burzliwą, straszną grę.
Przyłapał się na tym, że myśli, jak oceniłaby to widowisko Juta. Nie mógł uwolnić się od męczącego przyzwyczajenia — wyobrażania sobie, że Juta patrzy na świat razem z nim, jego oczami… Zapewne teraz starał się patrzeć jej oczami, przeżywać za nią i zachwyt, i zdziwienie, i strach…
Wiedział, że skała, cała gładka i pionowa, rozdziera pasmo chmur i ciągnie się wyżej, jeszcze wyżej, żeby oprzeć się o niebo. Tutaj nie latały ani ptaki, ani smoki.
Świat skały przypominał świat zamku — wielość ciemnych przejść, bardziej podobnych do nor, niż do korytarzy. Ten, który patrzy ze skały, więcej się nie pojawił.
Mroczny instynkt, który wiódł smoczych przodków prosto do celu, budził się teraz w Armanie silniej i bardziej władczo. Ulegając mu, Arman wszedł w ciemność.
Nie musiał myśleć i decydować — ciągnęła go bezimienna siła. W skale gnieździło się jeszcze wielu Patrzących — ale ich spojrzenia były słabsze, mniej przeszywające niż spojrzenie Tego, którego Arman spotkał na początku. Czuł ich z prawej i lewej strony, wpatrywali się w jego plecy — ale w oczy z jakiegoś powodu nie chcieli, albo nie odważali się patrzeć.
Brnął dalej, starając się nie myśleć o tym, że w miejscu nieba ma nad głową tysiącletnią masę kamieni, cmentarzysko wiatru i chmur. Czas zwolnił — robiąc krok, zdążył przemyśleć setki myśli, nie doprowadzając zresztą ani jednej z nich do końca…
Tak szedł w całkowitej ciemności, odprowadzany spojrzeniami i minęło, zdaje się, stulecie, zanim nagle pojął, że nad głową nie ma już sklepienia. Czerń nie ustąpiła, a nawet stała się jeszcze gęściejsza, ale Arman wiedział instynktownie, że to nie na długo. Usiadł tam, gdzie stał, podciągnął do siebie skrzyżowane nogi i zaczął cierpliwie czekać.
I oczekiwanie jego zostało sowicie wynagrodzone.
Na początku zobaczył bladą, krzywą linię wysoko nad sobą. Potem wszystko, co znajdowało się nad linią, zaczęło szybko zalewać się światłem, a to, co było niżej, zostawało aksamitnoczarne. Rozłam w niebiosach coraz bardziej jaśniał i Arman doszedł do wniosku, że tutaj, na skraju świata, niebo roztrzaskało się jak stare magiczne zwierciadło…
Ale światła przybywało coraz więcej, linia się rozpadała, i Arman, wstrzymując oddech, wyszeptał, sam sobie tego nie uświadamiając: „Patrz, Juto!” Przed nim napełniała się słońcem okrągła czasza doliny, otoczonej niewiarygodnej wysokości górami.
W rozłamach pełzały czarne cienie — Arman na początku wziął je za żywe istoty, ale to wszystko były cienie, chociaż dość potworne. Słońce gnało je głębiej w szczeliny, a wyżej, wtłoczone w zlewający się błękitny szereg, oślepiająco płonęły lodowe szczyty.
Arman patrzył wstrząśnięty. Przez jedną chwilę wydało mu się, że widzi ogromną czeluść, z półkolem błyskających zębów — skamieniałych, drapieżnych. Odkrywający się przed nim obraz był straszny i wspaniały równocześnie — góry stały jak pomnik kogoś wiecznego, jak drwina z czasu, jak wyzwanie wszystkim siłom świata.
Szkoda, że Juta nigdy tego nie zobaczy…
Pomimo że miał za sobą ponad dwa stulecia życia, Arman także nie widział niczego podobnego. Skały były jego ojczyzną, trafiało mu się polować i w górach; możliwe, że dla jaszczurek, grzejących się tam na słońcu, te góry były takim właśnie wstrząsem… Teraz sam Arman czuł się jak jaszczurka — maleńkie, z jakiegoś powodu skrzydlate zwierzątko.
Może to góry Prajaszczura?
Zapominając o głodzie i pragnieniu, przybrał postać smoka i wzbił się w wąskie, zamknięte szczytami niebo.
Teraz poznał, co to takiego zimno.
Przeciskał się między szczytami gór zakutych w lodowy pancerz, omijał półprzezroczyste mętne bryły, wznosił się coraz dalej, wiedziony tylko instynktem i przeczuciem. Powietrze stało się rzadkie — żeby utrzymać się, jeszcze częściej musiał machać skrzydłami. Dyszał teraz tak strasznie, że zmroził gardło i nie starał się już zionąć ogniem; połyskujące korony każdej grani odbijały słońce i pozostając chłodnymi, oślepiały i paliły. Armanowi zdawało się, że zwęgla się w locie, tak że nawet nie zdążył się zagrzać.
Za górami wstawały wciąż nowe i nowe góry, niekończąca się górzysta kraina. Arman raz po raz opuszczał się na twardy śnieg, odpoczywał, ześlizgiwał się… Czteroboczna lodowa bryła nie była pierwsza na jego szlaku.
Ominął ją, nie mając siły wznieść się wyżej i przelecieć nad jej szczytem. W szarobłękitnej głębinie przywidziała mu się ciemna sylwetka. Przeczucie kazało mu zawrócić; zbliżył smoczy pysk do ściany lodu, długo wpatrywał się, podtrzymując się zwiniętymi skrzydłami. Dojrzał długą szyję i mocny grzbiet, wzdłuż którego ciągnął się masywny grzebień. Przestępując łuskowatymi łapami — pazury wbiły się w śliską lodową skorupę — ostrożnie ruszył na obchód.
Bryła wysuwała się pod ostrym kątem i minąwszy go, spotkał się spojrzeniem z jednym, szeroko otwartym, ślepo spoglądającym spod wyrostka łuku brwiowego, okiem. Arman stanął.
Zamarznięty w bryle smok, wydawało się, starał się wyrwać ze skamieniałego lodu. Paszcza zastygła na kilka kroków od brzegu, i jej połowa, odwrócona do Armana, była widoczna do ostatniej łuseczki. Kontur ciała zacierał się w głębi lodu.
Kto to był? Czyż nie Char-Ann, czterdziesty trzeci z rodu? Od ilu wieków stoi tutaj, pojmany, zniewolony, pozbawiony ognia i zgubiony, straszną dla smoka śmiercią?
Arm-Ann zebrał wszystkie siły i, przezwyciężając ból w odmrożonym gardle, zionął płomieniem na lodową bryłę. Płomień wyrwał się dwoma mizernymi językami, ledwie liznął i od razu się wyczerpał. Powierzchnia bryły w okolicach martwej paszczy Char-Anna pokryła się zastygłymi potokami, jak zalane deszczem szkło.
W ciągu tygodnia Ostin znowu wyjechał i znowu wrócił, i pojechał znów. Wrócił, jak poprzednio, wesoły; gwardziści i dworzanie, stanowiący jego świtę i ochronę, hałasowali, chichotali i jakoś szczególnie nisko kłaniali się Jucie i nie podobały się jej uśmieszki skrywane w wąsach. Ganiła się za głupie przypuszczenia i niegodne podejrzenia, które zostały zasiane w jej umyśle od momentu, kiedy jakiś baron chrząknął za jej plecami i mrugnął do podporucznika gwardii — Juta zobaczyła jego grymas, odbijający się w stojącym na stole srebrnym kielichu i długo potem męczyło ją haniebne pytanie: Dlaczego mrugnął? Dlaczego za plecami?
Wtedy przypomniała sobie — królewska świta wjeżdżała w pałacową bramę, a Juta patrzyła z okna, jak Ostin, pięknie prostując się w siodle, macha ręką dworzanom, którzy zbiegli się go przywitać. Potem przybył do żony, sztywny jak reguła z podręcznika dworskiej etykiety, wyuczonym ruchem sięgnął po jej rękę i beznamiętnym głosem wymówił stosowną formułkę:
— Wasza wysokość, moja żono, jakże marzyłem znowu was zobaczyć.
Przybyli razem z nim pokłonili się, Juta skinęła i odeszła do okna.
Ostin również skinął i wyszedł, a świta pospieszyła za nim, tłocząc się w drzwiach… Właśnie wtedy Juta zobaczyła uśmieszek barona, który zresztą mógł się odnosić do wszystkiego, niekoniecznie do niej i do tych chłodnych i właściwych, całkowicie oficjalnych słów Ostina. Któż zabroni się dworzanom śmiać!
Jednak trucizna wsączyła się w jej myśli i Juta, która całe życie całkowicie lekceważyła plotki i znaczące mrugania, otruła się niezauważalnie dla siebie samej.
W każdej pokojówce widziała prześmiewczynię; wszyscy, nawet paziowie, nawet staruszka hafciarka, wszyscy wiedzieli o czymś, co zmuszało ich do dwuznacznego krzywienia ust, co przydawało uprzejmym, pełnym szacunku głosom ukryte znaczenie szyderstwa… Juta znowu, tylko znacznie wyraźniej niż w młodości, uświadomiła sobie swoją brzydotę.
Z Ostinem już dawno nie rozmawiali jak małżonkowie — tylko gładkie, beznamiętne, wyznaczone przez rytuał frazy. Król żył swoim, całkowicie obcym dla Juty i widocznie bezproblemowym życiem — odprawiał i przyjmował gońców, przeważnie z herbem Akmalii na rękawach, coraz częściej wyjeżdżał na polowanie, zaniedbując państwowe sprawy, przepadał gdzieś na kilka dni…
W napadzie rozdrażnienia, Juta wyrzuciła tamborki i wystawiła za drzwi starą hafciarkę z całym stosem rekomendowanych wzorów. W zamian nakazała podać sobie papier i przybory do pisania.
Usiadła do napisania listu do sióstr i matki, ale nie znajdowała potrzebnych słów, a pióro to drapało, to skapywało kleksami. Na papier lały się bezładne skargi. Juta irytowała się i przekreślała, przekreślała i wzdychała w rozdrażnieniu, dopóki, na chwilę zamyśliwszy się, nie uświadomiła sobie, że nie stara się już pisać i bezmyślnie wodzi piórem po papierze.
Na białym polu pojawiły się linie, kręgi, żmijowate zawijasy i łuki… Juta nie umiała rysować, ale spod pióra nagle wynurzyły się kontury koślawego ptaka. Zagryzając wargi, Juta dorysowała obok jeszcze jednego takiego ptaka i trzy maleńkie — ptaszęta. Pomyślała chwilę i dodała kosz-gniazdo.
Wtedy, pamięta, zapytała: „Według ciebie kalidony nie wrócą, Armanie?” A on odpowiedział: „W tym życiu nic tak po prostu nie wraca”.
Miał rację. Nic teraz nie wróci.
Królowa znowu zamoczyła pióro w atramencie. Ręka wypisała pośród gryzmołów: „Rodzi się księżyc… Perłowy pazur pierwszego w świecie… Smoka…”
I znowu kleks — tłusty, jak syta pluskwa, ześliznął się z pióra i zabił ostatnie słowo.
Któregoś razu do uszu królowej doszły przypadkowo rzucone przez kogoś słowa: „…Czy on winien? Ożenił się nie z własnej woli…”
Czy to mało, o kim mogli mówić w pałacu. Setki ludzi żenią się i wychodzą za mąż, dlaczego Juta nie zmrużyła oczu tej nocy?
Sama wśród szerokiej, chłodnej pościeli, pod brokatowym baldachimem, z migotającym koło łóżka kagankiem, otoczona wygodami i luksusem, królowa przygryzała róg poduszki.
Nie z własnej woli. Jego przymusili. Ożeniony z obowiązku. Wszyscy to rozumieli i rozumieją, i tylko ona…
Przekręcając się i zwijając prześcieradła w kłębek, przeklinała Armana. Wspominając pojedynek z księciem, bez końca odtwarzając go przed swoimi oczami, wyciągając z pamięci najmniejsze detale, pojęła z jasnością słonecznego dnia, że Arman podarował ją księciu.
Podarował… Nie wycierała łez złości, które obficie zraszały poduszkę. Po co?
Bezmyślnie wpatrując się w baldachim, przypominała sobie dawno zasłyszaną historię, jakoby w przeddzień bitwy Ostina ze smokiem na posiedzeniu sądowym pojawił się człowiek… Co on mówił, powtórzyć nikt nie chciał, jednak na drugi dzień ówczesny książę wsiadł na konia i…
Armanie, jesteś prowokatorem. Tego, co zrobiłeś, Armanie, nie można usprawiedliwić. Aktor, jarmarczny aktor, błazen grochowy…
Jutę zalała fala gorąca. Spazmatycznie się przeciągnąwszy, wczepiła się w prześcieradło obiema rękami.
Prawie że umarła z radości, widząc Ostina w magicznym zwierciadle. Była nieprzyzwoicie szczęśliwa. Bała się o księcia i biegła mu na spotkanie, skacząc po kamieniach jak dzika koza… I jak dzika koza rzuciła się wyzwolicielowi na szyję i czekała na ślub, raz po raz omdlewając od słodkiej rozkoszy zauroczenia… A może to wszystko było tylko egzaminem, próbą, i Arman chciał, żeby Juta ją przeszła?
Nie mając siły dłużej szamotać się w nienawistnej pościeli, Juta gwałtownie wyskoczyła i w nocnej koszuli wybiegła na środek komnaty.
Zdradziła Armana i zapłaciła za to.
Nad ranem udało jej się zasnąć.
Sen był pełen obłoków i kalidoniego puchu.
Biało-różowe, jak dziwaczny wytwór cukiernika, przyoblekły ją i niosły nad ziemią i ostre, niezrównane uczucie swobody i lotu setką igiełek wbiło się w skórę Juty, tak że czuła dreszcze ze szczęścia… We śnie była skrzydlatą istotą, może kalidonem i ten, kto jej to wszystko podarował, był obok. Ten, kto podarował jej możliwość latania, szybował w odległości wyciągniętego skrzydła.
Juta wbijała się w trzepoczące boki obłoków i były one podobne do białych języków płomieni — tak wiły się, przenikając jeden drugiego, liżąc niebo… I strasznie i wesoło było tonąć w tym milczącym niebiańskim pożarze, w chłodnym kominku niebios…
Ten, kto podarował jej lot, wyciągał rękę przez masę kalidoniego puchu i czuła chłód jego dłoni.
„Armanie… Ja przez pomyłkę urodziłam się wśród ludzi… Ja powinnam się urodzić wśród smoków…”
Obudziła się i długo leżała, spoglądając suchymi oczami prosto przed siebie.
Arman chciał jej szczęścia. On dał jej szczęście… Jak mógł. Przez stratę… Tylko że człowiek, który latał na smoku, nie może żyć zgodnie z pałacowymi rytuałami.
Umrze z tęsknoty.
Zdarzyło się tak, że potomek legendarnego Char-Anna przedarł się przez góry i pozostał żywy.
Chłód minął; skrzydła już nie niosły Armana-smoka i dlatego po prostu wlókł się, zapomniawszy przeistoczyć się w człowieka.
Z początku jego pazury zostawiały na kamieniach długie, głębokie zadrapania, potem, nie zauważył nawet jak, ale łuskowate łapy z każdym krokiem zaczęły coraz bardziej więznąć w drobnym kamiennym kruszywie i ledwie przestawiał nogi, kiedy podgórze zostało za plecami, a przed Armanem rozpostarła się żółta równina.
To także było morze, ale morze niekończącego się piasku. Na jego powierzchni tworzyły się zmarszczki; wielkie fale wzdymały się i opadały, ścierały się z rozpędem z innymi i zamieniały miejscami, a co działo się w głębinie, na samym dnie, w złotej topieli — tego Armanowi nie sądzone było się dowiedzieć. Po prostu stał i patrzył, a piasek przeciekał między pokrytymi łuską pazurzastymi palcami.
Słońce wznosiło się coraz wyżej, piasek ze złotego stał się biały; Arman poczuł, jak ożywa płomień w dawno już zimnym gardle. I zionął ogniem, a piasek u jego nóg przetopił się na szklany placek.
Wtedy, odnowiony, machnął skrzydłami. Wszystko się powtarzało — znowu leciał nad nieskończoną falującą taflą, ale nie była to zdradliwa, wroga tafla morza. Z każdym machnięciem zbliżał się do czegoś, co — teraz na pewno to wiedział — niewątpliwie nań czekało.
Jego cień, podobny do maleńkiego czarnego ptaszka, ślizgał się po spiętrzeniach piasku — w górę i w dół, ścieląc się, wyginając jak odbicie w niespokojnej wodzie. Powietrze nad pustynią drżało i płynęło; silne, wschodzące potoki ciepłego powietrza chwytały Armana pod skrzydła i szybował rozpłaszczając się, oddając się nowemu dziwnemu odczuciu…
Tak minął dzień, a wieczorem niebo od horyzontu do horyzontu napełniło się ciężkim, czerwonym światłem. Nastała noc, zimna jak górska przełęcz, ale Arman leciał i nie opuszczał się na stygnący piasek.
Minął jeszcze jeden dzień i jeszcze jedna noc. Słońce wlewało w zmęczonego smoka nowe siły, a i pustynia była dla niego łaskawa — oko spoczywało na miękkich, ruchomych liniach wydm. Arman z przyjemnością obserwował gry piasku, jak kiedyś ogień w kominku… Pojawiło się w nim niejasne uczucie, że wrócił do domu.
Później pojawiły się przed nim ni to pagórki, ni to zasypane piaskiem ruiny. Zadrżał. Wyrwał do przodu tak szybko, jak tylko mógł. Instynkt dwustu pokoleń przodków rysował w jego umyśle coraz wyraźniejsze kształty — to było słowo „kres”.
Kres! Arman opuścił się na piasek i wokół niego wzburzyła się gorąca chmura. Wiatr od razu zniósł ją na bok.
Wiatr. Arman skądś wiedział, że tutaj wiatr nigdy nie zmienia ani siły, ani kierunku. Dlatego też i zmarszczki na piasku były zleżałe, nienagannie regularne jak okienna krata.
Arman… Nie — Arm-Ann stał nieruchomo, a wiatr delikatnie gwizdał na podniesionych łuskach.
Stał przed ciemnym odłamkiem skały. Był to nie odłamek nawet, a stopiony, skrzepły, niewysoki, boleśnie skrzywiony, jakby zgarbiony, stożek. Tam zaś, gdzie powinien znajdować się zsunięty na bok wierzchołek, ział ciemny, ślepy otwór.
Starodawny wulkan, kiedyś wyrzucający ze straszliwej czeluści kaskady płomieni, dawno ucichł i zastygł; siła, która przewyższała jego własną siłę ognia, powykręcała starcze ciało i ostatni wulkan stał przed smokiem jak wystygła ruina.
Arm-Ann zaryczał.
Tak ryczeli tysiąclecia temu jego przodkowie; usłyszawszy ten okropny krzyk, straciłby zmysły każdy śmiałek narodzony wśród ludzi. Daleko za piaszczystymi grzbietami podniosła się nad żółtą powierzchnią potworna głowa na długiej szyi. Podniosła się — i skryła z powrotem.
Arman ruszył przed siebie. Odrobina wysiłku — i ślepa czeluść znalazła się na równi z jego oczami. Z nozdrzy skały ostro pachniało smokiem — Arman poznał nieodrodny smoczy, własny zapach, podobny do zapachu spalenizny.
„O, Prajaszczurze, Stojący na Początku. Ty, wobec którego jestem winien, Ty, w którym pokładam ostatnią nadzieję. Usłysz mnie, gdziekolwiek jesteś, stoję na twojej ziemi, ja, Arm-Ann, przyszedłem i drżę, i oczekuję. Objaw mi swoją obecność, Pierwszy Przodku”.
Zamknął oczy i długim oddechem tchnął płomienie w wygasłą czeluść — jakby chciał tchnąć życie w usta umierającego.
Ziemia drgnęła; wiatr zmienił nagle kierunek i chmury piasku, chmury, dawno uspokojonego piasku, wzleciały w niebo.
Arman tchnął jeszcze raz. Jego gardło pełne było płomieni i gotów był oddać wszystkie, do ostatka.
Drgnął skrzywiony stożek. Czeluść, jak poprzednio, pozostawała ciemna, ale tam, w głębinie, coś rwało się, trzaskało, Armanowi wydało się, że odczuwa drobne drgania ziemi.
I w tym momencie spłynęło na niego olśnienie.
Nie tracąc przytomności, zapadł w odrętwienie; widział pustynię na wskroś. Była pełna życia, jak morze i jak w morzu, na dnie jej czaiły się okropne i bezlitosne istoty… A potem widział morze, z którego kiedyś podniosła się ta pustynia i góry, które zeszły pod wodę i stały się morskim dnem… Koło, koło zamykało się — wysychały morskie muszle, wypalone słońcem jak glina w garncarskim piecu… Obce zwierzęta zasiedlały obce góry, a potem nastąpiła przemiana, góry przewalały się, dając miejsce morzu, gdzie żyły zupełnie inne zwierzęta, żyły, żeby umrzeć i dać miejsce następnym…
Widział Śpiącego, zamurowanego w skałach pod fundamentami zamku i straszliwego Jukkę w podwodnych labiryntach…
Widział gwieździste niebo, nie takim, jak było zawsze — w jego pamięci i w pamięci przodków. Korona Prajaszczura na tym niebie była jaśniejsza i barwniejsza, i były aż dwa gwiazdozbiory Ognistego Tchnienia. Zakręcały, pożerając się nawzajem, czarne spirale pustki, a obok rodziły się nowe gwiazdy, uwieńczone biało-żółtymi, wijącymi się łunami…
Arm-Ann wdmuchiwał i wdmuchiwał płomień w zimną gardziel martwego wulkanu. Zadawał pytania, lecz ciągle zmieniające się widziadła trudno było uznać za odpowiedzi. Wiele z tego, co widział było dla niego niezrozumiałe, ale niewątpliwie wlewało w udręczony umysł smoka mądrość, pewność i spokój.
I Arm-Ann uspokoił się — pierwszy raz od wielu dni. Wygasły wulkan nie był martwy i wygasający ród nie był stracony. Dwieście pierwszy potomek wrócił do domu, do kołyski przodków i nie istniała siła, która przeszkodziłaby mu zostać tutaj na zawsze.
Nie zauważył, kiedy przybrał postać człowieka; wyciągnąwszy się na gorącym piasku, słyszał niebo i słyszał pustynię i nie odczuwał już tęsknoty za ojcem, ponieważ był pewien, że jeszcze kiedyś się z nim spotka.
Ukojony, zasnął na piasku pod gwiazdami, słuchając pustyni.
Niewiarygodne zdarzenie przygnało strach i do królewskiego pałacu, i do najnędzniejszej chałupy; morski potwór, już dawno nie nawiedzający brzegów, miał pojawić się znowu.
Wszystkie wróżki przepowiadały zmartwienia i nieszczęścia; kompasy okrętów, które wyszły w morze, kręciły się jak dziecięce bączki.
Rybackie łodzie wracały bez połowu, ogarnięte paniką. Ktoś coś widział, ktoś słyszał dźwięki, dochodzące wprost z głębin morskich, ktoś po prostu przepadł bez wieści.
Przygotowana do bojowej obrony straż przybrzeżna topniała w oczach. Po kraju włóczyły się tłumy dezerterów, rozpuszczających takie plotki, że nawet najbardziej racjonalni i najzamożniejsi panowie gotowi byli rzucić wszystko i uciekać, gdzie oczy poniosą.
Ostin raz po raz występował z przemową, jedną i tą samą: król i radcy nie dopuszczą do tego, żeby jakiś potwór terroryzował spokojnych obywateli… Raz czy dwa przychodziły powiadomienia, że jakiś rybak złowił potwora w sieć i niebawem przywiezie na ogólne oględziny, ale nikt nie spieszył wierzyć takim plotkom. Przeciwnie — wystarczyło, że ktokolwiek przeraźliwie wrzasnął, że „podwodne okropieństwo” wczoraj zżarło dwie wioski z mieszkańcami i domową zwierzyną — jego słuchano, z wytrzeszczonymi oczyma i szczękając zębami… Nastały złe, niespokojne czasy.
— Pokonałeś już smoka — dlaczego nie miałbyś pokonać i morskiego potwora? — Głośno zapytała królowa swojego męża.
Stało się to przy śniadaniu, długi stół rozdzielał małżonków i rozmawiać można było tylko prawie krzycząc.
Ostin wzdrygnął się. Sługa mało nie wylał na obrus białego winnego sosu, a obecni w jadalni kamerdyner, paź i kucharczyk, odwrócili głowy tak zgodnie, jakby ich ktoś szarpnął za sznurki.
— Jesteś śmiałkiem! — Beznamiętnie zauważyła królowa.
Oblicze króla pokryło się czerwonymi plamami, ale nic nie odpowiedział i nachylił się nad talerzem.
Po śniadaniu Juta oddaliła się do swoich pokoi i tam też wtargnął Ostin. Jednym srogim spojrzeniem obrzucił żonę, siedzącą za biurkiem, kałamarz ze sterczącym piórem, stos popisanego i pokreślonego papieru. Pstryknął palcami, odsyłając milczącą frejlinę. Wycedził przez zęby:
— Jeśli jeszcze chociaż raz śmiesz bez pozwolenia otworzyć usta…
Tak, król był w tej chwili naprawdę wściekły. Lekcje etykiety złaziły z niego, jak skóra ze starzejącej się żmii.
— Jeśli jeszcze raz śmiesz wydać choćby dźwięk…
Juta wstała i jak przedtem beznamiętnie, nawet trochę szyderczo, powiedziała:
— To co? Znowu oddasz mnie smokowi?
Ostin żachnął się:
— Znaczy, że to prawda… To, co o tobie mówią…
Juta podniosła głowę:
— Co takiego?
Za portierą cicho kotłowali się dwaj podsłuchujący paziowie.
— Wyswatana przez smoka — ot co! Za mąż wydał ciebie żmij, ohydny smok, śliski stwór…
Juta postąpiła do przodu, pogardliwie zacisnąwszy wargi, bezlitosna jak szermierz przed pojedynkiem:
— On jest po stokroć szlachetniejszy od ciebie!
— Tak?! Twój smok, jak sobie przypominam, śmierdzi jak obszczana koza!
Juta zamarła, jakby natknęła się na niewidoczną przeszkodę. Ze świstem wciągnęła powietrze. Rzuciła Ostinowi jak kamieniem w twarz:
— Głupiec… Widziałam całą waszą walkę. Widziałam, jak stchórzyłeś.
Za portierą upadło coś ciężkiego, dał się słyszeć tupot uciekających nóg. Ostin patrzył na królową białymi z nienawiści oczami.
Wychodząc potknął się i uderzył twarzą w klamkę od drzwi. Wieczorem słudzy, podśmiechując się, podawali z ust do ust: królowa wygrzmociła króla, o, jaki siniak zostawiła!
W ten oto sposób Ostin dożył najstraszniejszego: śmiano się z niego.
Głos pustyni był głosem starożytnego muzycznego potwora, instrumentu, który zagracał Salę Organową.
Pustynia przyjęła Armana jak własnego syna.
Z każdym dniem stawał się silniejszy i widziadła, jawiące mu się pod czeluścią wygasłego wulkanu, napełniały się nowymi barwami i nowym znaczeniem. Przodkowie rozmawiali z nim — milcząco, ale wyraźnie i nikt nie robił mu wymówek, że zostawił zamek na pastwę losu, że nie dokonał Rytuału…
Zamek. Rytuał.
Rozwalone wieże, czarna paszcza Smoczych Wrót, zamknięte komnaty, puste sale… Martwa budowla i ta, której śmiech ożywiał zamek, daleko, och, jak daleko…
Kiedy przyłapywał się na podobnej myśli, zgrzytał zębami i odsuwał Jutę od siebie, odganiał, zapominał. Ale mijały dni i znowu odnaleziony spokój tajał jak lód na rozgrzanej dłoni.
Pewnej nocy obudził się zlany potem. Dźwięk, długi, piękny dźwięk, wyłaniał się ze stygnącej pustyni — a pustynia bogata była w dźwięki… Ale we śnie Armana głos pustyni był głosem starożytnego muzycznego potwora, instrumentu, który zagracał Salę Organową. Instrument śpiewał, a przed nim stała, uparcie podnosząc głowę, dziwna, nieładna, przez przypadek porwana, księżniczka…
W południe siedział pod palącymi promieniami słońca i przesypywał piasek z garści na dłoń. Złoty strumień urzekał jak ogień, jak morze, jak gra obłoków… Arman znowu czerpał i znowu przesypywał garść piasku, aż w jego głowie nie pojawił się wers; próbowałem pragnienie piaskiem zaspokoić…
Poruszył suchymi wargami. Wyszeptał niepewnie:
— I morze starałem się spalić… Pragnąłem…
Ziarna piasku ześlizgiwały się z jego dłoni.
— Pragnąłem o tobie zapomnieć…
— Znowu ty, młody smoku, powiedział Ten, który patrzy ze skały.
Arman wstrzymał oddech i ciężko opuścił się na kamienie.
— Wróciłeś stamtąd? Zazwyczaj stamtąd nie przychodzą.
— Wiesz, gdzie byłem? — Zapytał Arman obojętnie.
Głos wydał krótki, suchy śmieszek, ale nie odpowiedział.
Pieczara okazała się okrągła, zamknięta i Arman nie widział wyjścia, które było tu poprzednio.
— Wrócisz tam, za morze, młody smoku? Szalona podróż. Co mam powiedzieć twojemu potomkowi, jeśli pojawi się tutaj za parę tysięcy lat?
— Nie będę miał potomków.
— Szkoda. W takim razie, po co ci lecieć za morze?
I wtedy Arman zebrał siły i podniósł głowę na spotkanie spojrzenia Tego, który patrzy.
— Posłuchaj… Nie wiem, kim jesteś, ale możliwe, że możesz mi odpowiedzieć…
Zawahał się. Spojrzenie jego współrozmówcy ogłuszało jak uderzenie w twarz.
— Nie wiem, jak zapytać… No i skąd możesz wiedzieć… Ale możliwe…
— O tej ludzkiej córce? — Zapytał głos prosto, nawet zwyczajnie. — Ja wiem… Ty — nie, ty nie wiesz. Nie leć za morze, młody smoku. Tam błąka się śmierć, jej i twoja… Blisko…
Spojrzenie zgasło i w głębinie nor huknęło, jakby gigantyczny korek wystrzelił z szyjki butelki. Pieczara rozwarła się jak paszcza i w powstałej szczelinie Arman zobaczył morze.