Rozdział siódmy

Туда, где солнце, никто не летает при свете дня.

Крылья устали.

Внизу ожидают

Меня.[10]

Арм-Анн


W Rytualnej Sali przybrał postać człowieka i niesienie księżniczki Juty nie było już tak łatwe.

Juta wyrywała się. Drapała i gryzła, wykręcała się spazmatycznie i krzyczała rwącym się głosem:

— Nienawidzę cię! Śmierdzący jaszczur! Ohydny potwór! Puść mnie, ludożerco!

A on wlókł ją i przerzucał przez wysokie progi, i przeciągał po stopniach nieskończonych schodów, i nie starał się zrozumieć — po co? Gdzie, właściwie, on ją przywiódł z powrotem? I co teraz z nią ma zrobić?

Żeby nie zastanawiać się nad tym pytaniem, ciągnął ją coraz szybciej i brutalniej. Juta sprzeciwiała się coraz słabiej — zachowywała siły.

Kiedy w końcu dotarł do komnaty z kominkiem i oderwał ścierpłe palce od jej kołnierza, księżniczka w mgnieniu oka znalazła się w najdalszym kącie. Pokrzykiwała stamtąd, przy czym głos jej już ochrypł i stał się podobny do głosu samego Armana:

— Ty potworze, krwiożercza żmijo! Lepiej umrzeć niż przyjąć pomoc z twoich rąk… Z twoich brudnych pazurów! Ty… — Nie wymyśliła, jaką by jeszcze obelgę dodać.

Poczuł śmiertelne zmęczenie. Nie wiadomo po co, wsunął rękę w głęboką kieszeń, wyciągnął stamtąd kawałek zardzewiałej sprzączki. Upuścił na podłogę:

— Słyszysz?

Księżniczka umilkła zdziwiona. Arman podniósł stalowy kawałek i znowu wypuścił. Żelazo głucho uderzyło w kamienną posadzkę.

— Słyszysz, księżniczko Juto?… Dzyń… Moje słowa znaczą dla ciebie tyleż, ile ten dźwięk.

Juta milczała. Arman znowu podniósł żelazny kawałek i nagle z całej siły cisnął nim o podłogę. Fragment sprzączki odprysnął i z cichym świstem wbił się w ścianę.

Arman nie powiedział ani słowa. Juta skuliła się. Przez jakiś czas po prostu patrzyli na siebie — Arman chłodno, przenikliwie, Juta — z niepokojem.

— Opowiem ci bajkę — zaproponował cicho Arman. — Chcesz?

I nie czekając na zgodę księżniczki, usadowił się naprzeciwko niej na stole. Bezwiednie wytarł ręce o odzież.

— Żyła sobie księżniczka — zaczął powoli i głucho. — Dawno, już prawie sto pięćdziesiąt lat temu. Wysmukła jak topola i wesoła jak skowronek… Zresztą, pamięć może mnie zawodzić. Możliwe, że była pochmurną grubaską… Rzecz nie w tym. W tym zaś, że pewnego ranka… Albo może popołudnia… Porwał ją smok.

Juta spazmatycznie westchnęła.

— To był młody smok — kontynuował przez zęby Arman.

— Można powiedzieć, młodzieniec. Właśnie tego dnia osiągnął pełnoletność. Czy ty mnie słuchasz, Juto?

Księżniczka siedziała w swoim kącie, z kolanami podciągniętymi pod brodę — zdrętwiała, pokryta gęsią skórką.

— On był sam — Arman powoli, jakby leniwie, zszedł ze stołu i zaczął bez celu krążyć po komnacie. — Pozostał jako ostatni w zamku, ale starsi na progu śmierci wyrażali swoją wiarę w jego przyszłe bohaterstwo… I on, przepełniony myślami o tym bohaterstwie, wykradł z sąsiedniego państwa królewską córkę, też młodą…

Stanąwszy przed kratą kominka, Arman w zamyśleniu kilka razy wetknął w nią nogę. Kominek milczał — ciemny, pusty i zimny.

— Ona stała tu blisko, jak ty. — Arman odwrócił się i oskarżycielsko wycelował w twarz Juty długi palec. — Ona była…

Nachyliwszy się do przodu, Juta nagle pojęła, że klęczy i błagalnie wyciąga ręce:

— Nie opowiadaj… Nie trzeba żadnych okropności… Proszę ciebie… Armanie, proszę… Nie opowiadaj, ja oszaleję, błagam…

Arman słuchał jej nieskładnych próśb, mechanicznie nakręcając na palec wyrwany włosek. Potem bezmyślnie wyciągnął rękę i wziął z kamiennej półki pogrzebacz. Juta zamilkła w pół słowa.

— Smok — to smok — powiedział Arman nudnym mentorskim tonem. — Księżniczki należy jeść, pożerać… Postawił ją zatem pośrodku rytualnego stołu, plecami do żelaznego kolca… Miała błękitne oczy i rudawe włosy. Jedna brew rzadka, widocznie wyskubywała nieumiejętnie… Na podbródku — znamię i jeszcze jedno na szyi. On…

(…): — Ty potworze, krwiożercza żmijo!

Arman nagle zamachnął się silnie i uderzył pogrzebaczem w ścianę. Z kominka posypały się iskry, a stalowy pręt zgiął się w łuk. Juta porażona dźwiękiem zatkała uszy. Arman spojrzał z przykrością na zniszczony pogrzebacz, na wyrwę w kominku; zawahał się i uderzył raz jeszcze. Pogrzebacz złamał się z ostrym zgrzytem, jakby łupnęła oś od wozu. Obejrzał się i Juta z przerażeniem zobaczyła w jego oczach histerię.

— Ja nie pamiętam, co tam się działo — powiedział Arman spokojnie. — Ale zęby moje nigdy nie zaznały ludzkiego mięsa. Nigdy. — Upuścił odłamek pogrzebacza i nagle uderzył pięścią w ścianę.

Juta krzyknęła. Arman stał w milczeniu, na ścianie ciemniała krwawa plama, a on przyglądał się swojej nowej, jakby obcej, dziwnie wielkiej i ociężałej ręce.

— Od tamtej pory — zwrócił się do rozbitej do krwi pięści — od tamtej pory…

Smok wzdrygnął się.

I znowu ten sen.

Nad górną wargą dziewczyny pojawiły się kropelki potu. Stoi, przywierając plecami do potwornego stalowego kolca, białoskóra i dlatego bladość przydaje jej twarzy sinego odcie­nia. Oblana potem, sinoblada twarz otoczona przylegający­mi do niej rudymi lokami. Oczy otwarte tak szeroko, że jasne rzęsy wbijają się w skórę zagiętymi końcówkami. Wargi, napuchnięte, pogryzione, na wpół otwarte. Oddech ofiary do­sięga nozdrzy Armana, jego ogromnych smoczych nozdrzy… I zapach ostry, kwiatowy, jakby cała pogrzebowa procesja rzu­cała bukiety na świeżą mogiłę. On musi wypełnić rytuał, to nieuniknione, jak zbliżająca się noc, jak nadejście zimy…

I wtedy, wpadając w imperatyw odbycia rytuału i całkowi­tej niemożliwości jego spełnienia, świadomość Armana boleśnie odmawiała posłuszeństwa, zostawały tylko emocje i zniekształcone obrazy bez żadnego wzajemnego związku.

Strach. Mdłości. Śliskie grudki, które toczą się po wilgotnym zboczu.


Księżniczka w mgnieniu oka znalazła się w najdalszym kącie. Pokrzykiwała stamtąd.

Przewracał się w gorączce przez trzy dni. Juta siedziała przy nim jak bezsenny stróż. Jego rozbita ręka leżała na płaszczu, służącym za przykrycie i Juta raz po raz ostrożnie nią poruszała, zręcznie układając ją wygodnie w grubych fałdach ciemnej materii.

Arman majaczył. Dniem i nocą jawiła mu się ta fatalna poprzedniczka Juty, ruda księżniczka sprzed półtora wieku, spotkanie z którą przywiodło go do ostatecznego uświadomienia sobie swojej marności.

— Odejdź… — Szeptał Arman, nie otwierając oczu. — Ja nic tobie nie… Ani włoska twojego rudego… Nie będę… Nie chcę…

Juta wzdychała i ocierała jego rozpaloną twarz wilgotną ściereczką.

Czwartego dnia przyszedł do siebie. Ocknąwszy się z krótkiego, czujnego półsnu, Juta zobaczyła jego jeszcze rozgorączkowane, ale już w pełni świadome oczy.

— Wybacz, proszę — powiedziała, gdy tylko spotkały się ich spojrzenia. — Strasznie cię uraziłam moim posądzeniem, masz same nieprzyjemności przeze mnie i cały czas płacę ci złem za dobro.

Arman uśmiechnął się samymi kącikami ust. Wymamrotał bardziej do siebie:

— Tak… Rzeczywiście. Czy może być coś lepszego od… Uprowadzenia z domu.

Następnego dnia Juta pobiegła na szczyt baszty, gdzie na bryle ziemi, którą przyniósł jej kiedyś Arman-smok, kwitł „ogród”. Księżniczka bez żalu wyrwała wszystkie osiem jeszcze ocalałych kwiatów i, sporządziwszy z nich zalotny bukiet, zabrała go na dół, z zamiarem przystrojenia nim komnaty Armana.

Siedział na swojej skrzyni i melancholijnie oglądał rozbitą o ścianę rękę. Uśmiechnął się widząc Jutę, lecz po chwili stał się niespokojny i spochmurniał z jakiegoś powodu. Odwrócił się.

Księżniczka zmieszała się. Czym znowu go uraziła?

Arman zagryzł boleśnie wargi i Juta doszła do wniosku, że znowu źle się poczuł. Ze wszystkich leków znana była jej tylko woda, dlatego niezwłocznie podała Armanowi czerpak, ze wszystkich sił pragnąc, żeby lekarstwo pomogło.

Ale kilka wypitych łyków nie przyniosło widocznego polepszenia. Arman zakrztusił się i woda się wylała:

— Zapach… Przekleństwo… Juto, odejdź.

Nienawistny kwiatowy zapach, gęsty jak syrop, wciskał się w jego nozdrza. Bardzo nie chciał, żeby stała się świadkiem jego mdłości.

Księżniczka niezdecydowanie przestępowała z nogi na nogę, trzymając w rękach niedorzeczny bukiet.

Arman zrobił kilka głębokich wdechów i zrobiło mu się trochę lepiej. Juta popatrzyła na swoje ręce — i spostrzegła, że miętosi w palcach już tylko trzy cienkie łodyżki, a pięć kwiatków — byłych rumianków — poniewiera się na podłodze wśród płatków z nich oberwanych. Dwa z trzech jeszcze oca­lonych kwiatków, dzwoneczki — zostały doszczętnie wymię­te. Trzeci zaś okazał się niepozornym, bladym, liliowym pię­ciornikiem.

Olśniona nagłą myślą, Juta podniosła go do nosa.

O tak! Miejski perfumiarz, który tak często spełniał za­chcianki i frejlin, i księżniczek, i nawet samej królowej, wiel­ce zachwalał perfumy o szumnej nazwie „Zauroczenie”, które to pachnidła osobiście przygotowywał z płatków…

— Zaurocznik — powiedziała Juta głośno. — Ten kwiat na­zywany jest zaurocznikiem. Uważa się, że zapach jego powo­duje słodką niemoc, dlatego wiejskie dziewczęta noszą go za pazuchą, a szlachetnie urodzone damy zamawiają u perfumiarzy perfumy…

Arman zerknął na nią z kwaśną miną i powiedział przez nos zaciśnięty palcami:

— Cso ty mhufisz? Skąd fiesz?

Juta trzymała kwiatek pięciornika za koniec łodyżki — dwoma palcami, główką w dół, jak martwego ptaszka.

— Ta twoja ofiara miała perfumy z zaurocznika. Tobie się nie wydaje Armanie. Nie bredzisz, ty naprawdę czujesz zapach…

— Niszeho nie tszuje!

Chciał szybko zeskoczyć, ale zamiast tego tylko ciężko się zsunął, zaczepiając zranioną ręką o żebrowanie skrzyni i zasyczał z bólu.

— Wiesz — powiedziała Juta szeptem — mojej siostrze Maj, w dzieciństwie często śnił się wilk. Wiesz, taki straszny wilk z dziecięcych bajek. Rzucała się po nocach, krzyczała… Miałam wtedy około dwunastu lat, byłam urwisem, moja proca była duża jak berło marszałka… Powiedziałam do Maj: nie uciekaj od tego wilka. Dawaj, razem się z nim zmierzymy — twarzą w twarz! To jest twarzą w pysk… To było wieczorem, Maj zasnęła, a ja usiadłam obok z przygotowaną procą… I oto, kiedy Maj poruszyła się niespokojnie i zajęczała…

Arman słuchał jej, stojąc pośrodku komnaty i, jak przedtem, zaciskając nos palcami. Kiedy Juta naciągnęła wyobrażoną procę, mimo woli osłabił uścisk i zakaszlał.

— Krzyknęłam: „Maj, celuj między oczy!… I jak strzelę orzechem, świecznik — na podłogę… Niańka się obudziła… A Maj — nic. Spała. Rano tylko przyszła do mnie szczęśliwa, zdechł, mówi, ten wilk… Rozumiesz?

Arman przenosił spojrzenie z poważnej twarzy Juty na zwiotczały kwiatek w jej ręce.

— Chto ciebie czehoś takiecho nauczył?

— Jakiego? A, w nieprawdziwego wilka strzelać z procy? Nikt. Samo tak wyszło.

— Spal kfiatek — zażądał Arman.

— Nie — powiedziała Juta cicho, ale twardo. — Ty masz swojego wilka, ale nie jesteś małą dziewczynką. Cały czas powtarzasz tej starożytnej księżniczce: odejdź, ja ciebie nie dotykałem… Nie goń jej, przypomnij sobie wszystko, co tam się stało, i wtedy…

Arman dwoma skokami opuścił komnatę. Zatrzymał się na schodach, gdzie nie dochodził już duszny zapach zaurocznika, krzyknął w jej kierunku:

— Przestań rozmawiać ze mną, jak z dzieckiem! Twój pradziadek jeszcze brudził spodenki, kiedy ja ją porwałem! Po prostu moim obowiązkiem było ją pożreć, ale nie potrafiłem. Mam dwieście trzydzieści dwa lata, mogę w godzinę do cna spalić pięć dużych wsi… Mogę opustoszyć stolice trzech królestw, no i co z tego?

— Kamienie — cicho powiedziała Juta. Za drzwiami zrobiło się cicho.

— Co — kamienie?

— Które się toczą.

— Skąd…

— Majaczyłeś trzy dni.

— A ty podsłuchiwałaś?

— A kto by cię wodą poił?

— Wodą?

Słychać było, jak Arman prychnął. Kontynuacji pogadanki nie było — po pięciu minutach nad ruinami wież ciężko wzniósł się nierównym lotem smok, przechylając się na jedno skrzydło.

Było cicho i ciemno, powoli spływała przylepiona do kandelabra świeczka. Światła od niej było tyle, co od próchna w drzemiącym lesie.

— Śpij — kolejny raz powiedziała Juta. Na jej kolanach leżała butelka z zakorkowanym w niej kwiatkiem pięciornika zaurocznika.

Arman widział w ciemności tylko jej sylwetkę — sylwetkę dziewczyny z rozpuszczonymi, opadającymi na ramiona włosami. Włosy ma piękne — tak miękko spływające, tak wspaniale opadają… A twarzy nie widać. Nie, twarz jej bywa nawet sympatyczna, wesoła i zamyślona… Ale teraz jej nie widać. Tylko oczy pobłyskują i zęby.

— Śpij, Armanie. I przypomnij sobie ten dzień.

Ten dzień… Czy to łatwo — całe życie odganiać od siebie wspomnienia, żeby teraz próbować je przywołać… — Co robiłeś rano?

Ranek był szary, deszczowy. Postanowił, że nie będzie czekał na rycerza oswobodziciela. To będzie jego pierwsza księżniczka i pożre ją od razu. Oto dlaczego rankiem z takim drżeniem oczekiwał wieczoru.

Jeszcze nie przywykł być sam. Ojciec jego spoczywał od dawna na dnie morza, a i dziad także wybrał ten koniec — przeczuwając zbliżającą się śmierć, starzec zdążył odlecieć tak daleko od brzegu, jak tylko mógł… Arman zszedł do podziemi i znowu z drżeniem przeczytał pouczenie rodu: rozkwitaj w rzemiośle.

— Jak ją porwałeś, pamiętasz?

Prosto, szybko i całkiem zwyczajnie. Spacerowała po ogrodzie w towarzystwie służącej; najpierw schwycił służącą, ale w porę zobaczył maleńką dekoracyjną koronę, wieńczącą fryzurę jej towarzyszki. Wypuszczona na trawę służąca, szybko schowała się pod krzakiem i stamtąd krzyczała: „To jest księżniczka! Nie ja, nie ja! Oto jej wysokość!”

Księżniczka się nie sprzeciwiała. Wisiała w pazurach, jak gałgankowa lalka, ale on i tak się denerwował — bał się ją upuścić czy przycisnąć zbyt silnie.

Korona jej zagubiła się w przestworzach, rude włosy potargał wiatr; postawił ją na rytualnym stole, jak kiedyś uczył go dziad.

— Śpisz, Armanie?

— Nie — odparł głucho. — Dawaj… Kwiatek.

— Teraz?

— Tak.

Juta zaczęła mocować się pośpiesznie, starając się wyciągnąć korek z butelki; korek nie poddawał się i Juta wczepiła się w niego zębami. W końcu rozległo się ciche klaśnięcie i strumień zapachu, zapachu kwiatu zwanego zaurocznikiem, kreśląc prawie niewidzialne meandry wypłynął z wąskiej szyjki.

Armanowi w półśnie wydawało się, że widzi tę strużkę w ciemności. I już dosięgła jego twarzy; na moment wstrzymał oddech, żeby w następnej sekundzie wziąć głęboki wdech.

Mdłości nie wystąpiły. Obrazy w jego pamięci ożyły, stały się wyraźne; nabrały barw, dźwięków i realnych kształtów.

Widział swoje uzbrojone w pazury łapy blisko jej twarzy. Twarz była zupełnie biała, pozbawiona życia, ale wargi poruszały się i mógł nawet odróżnić pojedyncze słowa…

Dobrze wiedział, co należy robić dalej. Jego wygięte pazury — jak idealnej formy noże. Jego przednie zęby ostre, jak kościane igły.

Pachniało od niej zaurocznikiem. Perfumy „Zauroczenie”, chociaż możliwe, że wtedy nazywały się inaczej. I jeszcze — była ciepła. Czuł to, nawet nie dotykając jej skóry.

Dziewczyna chlipnęła — krótko, urwanie. Jedna pazurzasta łapa wyciągnęła się ku jej piersi…

„Młoda istota… Panna… Dziewicza zdobycz… Niech wzmocni cię życiem swoim, i radością, i młodością…”

…Arman odepchnął rękę Juty, w której trzymała wyciągnięty z butelki kwiatek. Trzęsło nim całym, opuściwszy oczy ze zdziwieniem oglądał w półmroku swoje nogi, podskakujące w konwulsyjnym dygocie, jak pokrywka na kipiącym kotle. Pięty wybijały na skrzyni nieskładny rytm i nie mógł z tym nic zrobić.

— Armanie? — Zapytała Juta przestraszona.

Chciał odpowiedzieć, ale prawie ugryzł się w język rozpaczliwie szczękającymi zębami.

— Przypomniałeś sobie? — Juta starała się nie okazywać swojego strachu. Kiwnął głową w ciemności.

Mokry jak mysz, od głowy do stóp zlany zimnym potem, słyszał jak jego serce, przemieściwszy się z jakiegoś powodu w kierunku gardła, wystukuje bezładny rytm.

— Co mam zrobić? — Juta prawie płakała. — Źle się czujesz? No, przypomnij sobie, postaraj się!

Mocno wziął ją za nadgarstek, podniósł do swojej twarzy, wciągnął zapach kwiatka i zmusił się do zamknięcia oczu.

Czarno. Czarno. Czerwone plamy. Ciemność.

… I pazury jego zamknęły się! Zamknęły, ścisnęły ofiarę i powlokły precz…

Niósł ją — o hańbo! — Niósł daleko od zamku, a ona wyrywała się, z jakiegoś powodu właśnie teraz postanowiła się sprzeciwić. Przyniósł ją do porzuconego jakiegoś piaszczystego wyrobiska na skraju nieznanej wioski i opuścił w rozmytą deszczem glinę. A po zboczu rudej jamy, lepkim, mokrym zboczu, toczyły się bezkształtne grudki. Grudki gliny, tylko to…

— … Armanie!

Juta ściskała świeczkę w dłoni, nie zauważając strużek gorącego wosku na palcach.

— Przestraszyłam się… Miałeś taką twarz…

Opadł na podłogę zwiędły niepozorny kwiatek.

Armanowi było lekko, tak lekko, jak w dzieciństwie, jak w odurzającym szczęśliwym śnie. Wszystko dobrze, wszystko jeszcze może się ułożyć… Koszmar odejdzie w niepamięć. Grudki gliny? Stoczyły się, upadły na dno, zrównały się z ziemią… W świadomości więcej nie tkwi drzazga i wielki ciężar, przynoszący mimowolnie strach przed Rytualną Salą, spadł mu z ramion.

Arman roześmiał się głupkowato, wziął Jutę w ramiona i po bratersku pocałował ją w policzek w sam kącik ust.

Księżniczka patrzyła na niego okrągłymi z zachwytu oczami, ale w ciemności smok widział tylko dwie jasne iskierki.


* * *

Juta doznała olśnienia.

Jej trudy w Sali Klinopisów; dni i noce przy świetle dymiącej pochodni, zaczerwienione oczy i zziębnięte nogi, radość odkryć i rozpacz niepowodzeń, i nawet ten tłusty szczur, który wyskoczył pewnego razu z jakiejś nieznanej nory, przerażając księżniczkę na śmierć — wszystko to przerodziło się w zrozumienie. Spoglądając na tekst Proroctwa, Juta z nabożnym strachem uświadomiła sobie nagle, że obce symbole są dla niej zrozumiałe i może je odczytać.

Zdenerwowała się tak, że prawie upuściła pochodnię. Potem, przerażona odkryciem, rzuciła się do ucieczki — daleko od Sali Klinopisów, na powierzchnię.

Arman nie uwierzył.

Przywykł już do jej fantazji i nie chciał niczego słuchać. Przeczytała? Rozszyfrowała? Wytrzyj najpierw sadzę spod nosa, ubrudziłaś się, jak mysz w kominie…

Juta ledwo powstrzymała wybuch wściekłości, kiedy smok wstał wreszcie z wygodnego fotela i rzucił z uśmieszkiem:

— Cóż, pokazuj…

Zabrawszy pochodnie, razem ruszyli na dół. Po drodze Juta stawała się coraz spokojniejsza i pewniejsza siebie, za to Arman odwrotnie, nie wiedzieć czemu, stawał się coraz bardziej niespokojny i ganiąc siebie za wyschnięte gardło i mokre ręce denerwował się coraz bardziej i bardziej.

Dotarli na miejsce.

Płaski, pionowo postawiony kamień z wyrytą na nim Przepowiednią, rzucał podwójny cień — od pochodni Juty i od pochodni Armana. Uwiecznione na nim znaki zlały się w piękną, ale nieczytelną gmatwaninę kresek — tak przynajmniej mogło się zdawać niedoświadczonemu oku.

Arman tak właśnie to widział. Spojrzał na księżniczkę drwiąco i podejrzliwie.

— Tutaj nie ma o wszystkich — powiedziała szeptem Juta. — Na początku — „sława walecznemu Sam-Arowi”.

— To zrozumiałe — powiedział Arman obojętnie, starając się, aby głos jego nie drżał. — To i ja mogę „rozszyfrować”.

— A potem — Juta wstrzymała oddech — potem — po numerach… Czterdziesty trzeci potomek Char-Ann.

Przypadek, pomyślał Arman. Żart. Niechaj nawet Char-Ann był i czterdziestym trzecim potomkiem — co z tego?

— Tutaj — Juta przygryzała wargi — jakby przepowiednia… Ostrzeżenie… Wiesz, co się stało z tym… Char-Annem?

— Wiem. Ale ci nie powiem. Przeczytaj proroctwo.

— Teraz… Podnieś pochodnię bliżej… Więc tak… Powodzenie… I jeszcze, zdaje się, bohaterstwo. Starość, życie… A dożyje do starości, jeśli…

Juta zacięła się. Arman milczał. Trzaskały pochodnie.

— I to wszystko, przepowiadaczko? — Uśmiechnął się na koniec. Juta odwróciła się, a smok zobaczył dwie zmarszczki między jej brwiami, nadające księżniczce nadzwyczaj poważny wygląd.

— Tutaj… Czytam, ale nie mogę pojąć. „Przodek smoków”. Char-Ann dożyje starości, jeśli nie zapragnie odwiedzić tego… Przodka.

Zamilkła zatroskana i z pewnym poczuciem winy. Arman patrzył na nią, na kamień za jej plecami, na pląsające cienie — i odczuwał coraz większy lęk.

Czyżby?

— Przodek smoków — usłyszał własny schrypnięty głos — to legendarny Prajaszczur. Odwiedzić Prajaszczura — oznacza, odbyć podróż za morze, do krainy, skąd według przekazów przybyli praojcowie. Char-Ann, czterdziesty trzeci w rodzie, nie wrócił z takiej wyprawy i w ogóle mało kto wrócił z niej… — Wstrzymał oddech. — A teraz powiedz, skąd to wiesz? Opowiadałem o tym, czy gdzieś przeczytałaś?

— Przeczytałam — powiedziała Juta cicho. — Tutaj.

Arman ogarnął pokryty napisami kamień długim, niedowierzającym spojrzeniem. Zażądał krótko:

— Czytaj dalej.

Juta zakaszlała. Pochyliła się ku kolumnie poruszając niemo ustami. W końcu powiedziała z trudem i cicho:

— Więc, Char-Ann dożyje starości, jeśli nie… Nie wybierze się w podróż. Dalej — czterdziesty dziewiąty potomek, Lir-Ir. Temu… Sądzone nieszczęście.

Zrobiło się cicho.

— To wszystko? — Zapytał Arman po krótkiej przerwie.

— Wszystko — przytaknęła Juta. — Co się z nim stało?

— Zginął w młodości, ledwie zdążył pokonać w walce swojego młodszego brata. Rozbił się o skały. Dzielny był i zabijaka.

— Jasne… Armanie, a ty wiesz wszystko o każdym z dwustu twoich przodków?

Stał, opuściwszy pochodnię, a oczy jego patrzyły obok Juty, przez jej ramię, na dziwacznie ozdobiony kamień.

Czyli to prawda. Uświadomił to sobie w jasnym błysku myśli, ale całe jego jestestwo ze wzburzeniem sprzeciwiało się takiemu obrotowi rzeczy, jednak Przepowiednia — oto ona. Oto dziewczynka z radośnie pobłyskującymi oczami; a on się z niej śmiał, kiedy na ścianę obok kamiennej kolumny węglem nanosiła znaki „niebo”, „nieszczęście”, „radość”, „śmierć”…

— Ty naprawdę to przeczytałaś? — Zapytał szeptem.

— A co ja ci powtarzam? — Wykrzyknęła z niecierpliwością, najwyraźniej nie pojmując niewiarygodności swojego odkrycia. — Popatrzmy dalej: Pięćdziesiąty ósmy potomek… San-Ir. Tutaj znak śmierci… Wcześnie… A, zapewne wcześnie umrze, jeśli… Nie będzie szanował ojca ojcowego ojca… Pradziada, czyż nie?

Pytająco wpatrywała się w Armana, oczekując opowieści o losie San-Ira, ale Arman milczał, wodząc ręką po napisach i powtarzając palcem ich zarysy. Wreszcie Juta usłyszała przygłuszone:

— Nie wierzę. Pokaż, jak ty to robisz.

Potrząsnęła głową — trochę rozdrażniona. Wskazała na szereg skomplikowanych znaków energicznym ruchem nauczycielki:

— Pałeczki — to cyfry. Nauczyłam się rozróżniać cyfry od razu. Tam w głębi sali jest kolumna, gdzie liczby są napisane i po naszemu i wiesz, po starożytnemu… Tutaj — pięćdziesiąty piąty potomek… Imiona pisze się podobnie, przyjrzysz się i sam rozszyfrujesz: Zar-Ar… Potrójny ptaszek — „będzie”. Te pętelki — „śmierć”.

Oblicze Armana niczym nie zdradzało zainteresowania jej wywodem, ale księżniczka, która zdążyła go już poznać dostatecznie dobrze, bez trudu odgadła, że za tą maską obojętności kryje się burza uczuć.

— Interesujące, prawda? — Zapytała niedbale. Za wszystkie docinki i kpiny został teraz wzięty błyskotliwy odwet i Juta upajała się zwycięstwem, kiedy Arman podchwycił raptem:

— Śmierć? Zar-Arowi — śmierć? Przecież on prawnuki przeżył i umarł w dostatku w późnym wieku!

Juta parsknęła, nachyliła się bliżej do kamienia; szybko poruszając wargami, odwróciła się.

Jej wielkie oczy świeciły zachwytem wywołanym nowym niesamowitym odkryciem.

— Tutaj jest warunek! Zar-Ar umrze, jeśli… Widzisz, kreseczka na górze — to „jeśli”. Jeśli… Na skrzydło jego siądzie… Ptak… Biały… Ja tego znaku nie znam, mewa może? Biała mewa… A mewa widać nie siadła, to i dożył do późnej starości!

— Czytaj dalej! — Znowu zażądał Arman. Juta zamrugała oczami, bliżej podniosła pochodnię, przesunęła po kamieniu dłonią, jakby ścierała niewidoczny kurz… I nagle zamarła. Smok zobaczył, jak nagle smętnie opuściły się jej wąskie ramiona.

— Arman — powiedziała, nie odwracając się, a w jej głosie nie było już ani radości, ani zawadiackiej nuty. — To można czytać wiele dni pod rząd. Ale ostatnie wersy…

Zamilkła niezdecydowana. Zrozumiał.

— O dwieście pierwszym potomku? — W ustach mu wyschło.

Potaknęła, jak poprzednio, nie patrząc na niego.

— Chcesz teraz przeczytać? — Zapytał szeptem.

Juta odwróciła się powoli. Nie, nie chciała — w przeciwnym razie skąd u niej byłaby ta trupia bladość na twarzy, zauważalna nawet w całkowitych ciemnościach?

— Zdecyduj sam… To twój zamek, twoje podziemia… Twoi przodkowie… Los, między innymi, też twój…

— Wcześniej mówiłaś, że tam i o tobie musi być powiedziane.

Księżniczka oblizała wyschnięte wargi. Kiwnęła głową:

— Jeśli tutaj jest nawet o mewie… Żyć będzie smok, czy umrze — zależy od głupiego ptaka, który albo usiądzie mu na skrzydło, albo nie. A ja nie mewa. Ja — człowiek.

— Człowiek — odezwał się smok głucho, jak echo.

Nagle Juta powiedziała stanowczo:

— Wiesz co, wyjdźmy z tego wilgotnego podziemia na powierzchnię… Zjedzmy kolację… Jestem głodna… No i zdecydujemy… Musimy to przeczytać, czy nie? Możemy wrócić jutro, możemy wcale nie przyjść… Tysiąclecia ten kamień czekał na nas — poczeka jeszcze. Ha?

Arman przytaknął w milczeniu.

Odwróciwszy się do płaskiej bryły plecami, ruszyli. Ciężkie, pokryte tekstami kolumny wyłaniały się z ciemności, niby jakieś skamieniałe potwory, żeby za chwilę znowu pogrążyć się w mroku. Cienie ich, czarne, pląsające, chowały się za ich ciężkimi kamiennymi ciałami, jak — wedle przekazów — leśne duchy chowają się za pniami drzew.

Oboje milczeli. Z niewidocznego korytarza powiał przeciąg, poprzednio ledwie odczuwalny.

Arman niezdecydowany zatrzymał się w pół kroku:

— Na co potrzebne są proroctwa, Juto?

— Skąd mam wiedzieć? — Odezwała się ona głucho. — Wiemy tak niewiele… Ale wśród ludzi, wiem, że proroków nie lubią.

Nad ich głowami prześliznął się nietoperz.

— Rozumiesz — powiedziała Juta cicho — proroctwa też są różne… Jedno przekazuje: to i to oraz to i to stanie się nieodzownie, choćbyś ze skóry wyszedł… Inne… Inne mówią: stanie się, jeśli… I wtedy od ciebie też coś zależy. Rozumiesz?

— Czego tu nie rozumieć — Arman machnął pochodnią, zatańczyły gwałtownie cienie.

Juta zamilkła. Uśmiechnęła się nagle:

— A toż u nas po królestwie wałęsał się jeden taki… Niby wędrowiec, jakiś pustelnik z nory… Wszystko przewidywał: pomór, pożar i trzęsienie ziemi, królewski pałac w piątek zapadnie się pod ziemię… I NIC! Urodzaj, słoneczko i piękna pogoda.

Krążył nad morzem cały dzień i wieczorem Juta, zaniepokoiwszy się, weszła na wieżę z pochodnią… Rankiem powiedział do niej, uśmiechając się lekko:

— To zostało przesądzone, kiedy przyniosłem na zamek wieszczkę.

Zamilkli.

— Wszystko? — Zapytała Juta.

— Wszystko — Arman westchnął. — Smokowi nie przystoi chować głowy pod skrzydło, niczym kogut…

— Kurka.

— Kurka. Tym bardziej. Smokowi nie przystoi. Smokowi i… Mężczyźnie. Pójdziemy. Popatrzymy, co tam wyryto.

Trącając jedno drugiego łokciami, ale starając się nie spotkać spojrzeniem, zeszli do podziemi — tam, gdzie wznosił się płaski kamień pokryty napisami.

Tekst Proroctwa kończył się ledwo na grubość palca od kamiennej podłogi — Jucie przyszło zatem klęczeć, prawie leżeć. Arman trzymał nad jej głową obie pochodnie.

— Twój dziad… — Zaczęła Juta przygaszonym głosem — Ard-Ir… Sława w młodości, potem doświadczenia… Próby… Jego potomstwo… Podobno przyniesie jemu zmartwienie. Umrze w późnej starości, ale będzie nieszczęśliwy.

— Wszystko prawda — szeptem potwierdził Arman.

Juta przesunęła się na kamiennej podłodze i Arman zobaczył, że zakrywa ostatnie wersy dłonią, chowa je przed sobą, starając się patrzeć w bok:

— Dalej twój ojciec, Akr-Ann… Zły los… Zmartwienie w życiu… Śmierć od niebiańskiego ognia.

— Wszystko się zgadza — głos Armana podobny był do drewnianego stukotu. — Czytaj dalej.

Juta westchnęła, gwałtownie odjęła rękę od kamienia.

— Dwieście pierwszy potomek, Arm-Ann… — Mówiła nawet bardziej zdecydowanie, niż sama by się spodziewała po sobie. — Dwieście pierwszy… — I zamilkła. Bardzo nisko schyliła się nad podłogą, zamiatając chłodne płyty gęstymi włosami i prawie dotykając proroctwa koniuszkiem nosa.

— No? — Zapytał Arman schrypniętym głosem.

Podniosła na niego całkowicie okrągłe, oszalałe ze szczęścia oczy:

— Radość i szczęście! Łajdaku ty smoczy, głupia głowo, żmijo skrzydlata! Długie lata życia… We wczesnej młodości — zamieszanie i trwoga, no nie tylko we wczesnej! Ale potem — miłość… Wiesz, ja nawet ten znak nie od razu odczytałam, przestraszyłam się, tutaj tak rzadko tę miłość się spotyka… Miłość, powodzenie, spokój, radość, dobrobyt… Umrzesz jako bardzo, bardzo stary smok, jeśli… — Nabrała więcej powietrza i Arman, który zdążył już ochłonąć, wstawił w tę pauzę:

— Jeśli?!

Juta lekceważąco machnęła ręką:

— Niezbędny jest warunek… Tutaj wszędzie są warunki…

Mewa siądzie — nie siądzie…

— No?!

— Warunek — nie spotykać się z narodzonymi w morzu. Czekaj, zaraz powiem dokładnie… — Znowu się pochyliła, odszyfrowując tekst. — Nie wiązać się. Nie żenić. Nie kłócić się. Niczego nie dzielić… Narodzeni przez morze — to kto?

Arman śmiał się. Śmiał się tak szczerze, jak nigdy w życiu, nawet w dzieciństwie, a kamienna sala śmiała się do niego w odpowiedzi zdziwionym echem.

— Ależ to… Juto, głupiutka… Ależ to przykazanie dla wszystkich smoków… Strzeżcie się potomków Jukki… Też mi warunek…

Zanosił się i zataczał od śmiechu i księżniczka pierwszy raz widziała, jak on się śmieje. Patrzyła na niego z dołu, z chłodnej podłogi, a on, oświetlony dwiema pochodniami, nagle zdał się jej takim wiecznym i niepokonanym, jak morze czy słońce. Cóż ludzie? Rodzą się — umierają, a co za istota niesie swój los przez tysiąclecia, i czyje narodzenie poprzedza nieskończony szereg przodków, tak samo mocnych i potężnych? Czym dla świata jest ona — Juta, a kim — Arm-Ann… Z nim nie może się równać żaden król i żaden czarownik, a on przynosi z polowania dzikie kozy i pisze wiersze, i oto teraz…

Myśli jej zostały przerwane niespodziewanie. Arman bowiem odrzucił jedną pochodnię i swobodną ręką podniósł ją z podłogi i ująwszy w pół zarzucił na ramię:

— No tak… Jestem twoim dłużnikiem, księżniczko. Spełnię życzenie. Czego chcesz?

Już niósł ją do wyjścia, ogień na głowni pochodni kreślił w powietrzu zygzaki w rytm smoczych kroków, a Juta podskakiwała na jego ramieniu, czepiała się odzieży, tłukła piąstką w twarde, umięśnione plecy:

— Puść!

— To twoje życzenie?

— Nie!

— Spełnię tylko jedno! Myśl!

Przysadziste kolumny migotały z prawej i z lewej strony, Arman kroczył lekko, jakby nie człowieka niósł, a wiewiórkę lub kotka. Juta powoli ucichła, umościła się wygodniej, przytulając policzek do Armanowej szyi…

Kiedy wyszli na powierzchnię, wyszeptała mu w samo ucho:

— Ponoś mnie na plecach. Proszę, Arman! Obiecałeś.


* * *

Waga jej była nieodczuwalna, jednak kościany grzebień wzdłuż grzbietu, sztywny i prawie pozbawiony czucia, wzdrygał się od niecodziennego dotyku. Księżniczka siedziała smokowi na grzbiecie, przywiązana trzema mocnymi sznurami.

Arman wznosił się niespiesznie, spokojnie kołując; dzień był cichy, bezwietrzny, ale na wysokościach mimo to było chłodno — zmusił Jutę, żeby założyła na siebie wszystkie szmatki, jakie tylko znalazły się w zamku. Teraz, szybując, był cały czas spięty — czy zbyt ostro nie macha błoniastymi skrzydłami, czy nie zrani księżniczki zrogowaciała łuska, czy nie kręci jej się w głowie? Podświadomie w każdej sekundzie był gotów rzucić się w dół, w ślad za spadającą amazonką.

Księżniczka na początku przycichła, możliwe, że nieprzyjemne było dla niej wspomnienie o podróży w smoczych pazurach. Jakkolwiek Arman by się wsłuchiwał, pokonując szum wiatru w uszach — ani jeden dźwięk nie dochodził do niego. Zaniepokojony, raz za razem odwracał zębatą głowę na długiej szyi — ale księżniczkę udawało mu się zobaczyć tylko kątem oka. Znieruchomiała, przylgnąwszy do zrogowaciałych płyt na jego skórze.

Potem poczuł na plecach jakąś szarpaninę, poruszenie i na koniec przez ryk wiatru przebił się pełen zachwytu długi krzyk.

Co do tego, że krzyk był rzeczywiście pełen zachwytu, wątpliwości być nie mogło. Armanowi spadł kamień z serca, zatem już nie tak bardzo dbając o ostrożność, kołując zaczął nabierać wysokości.

Brzeg oddalał się połamaną, zębatą linią; przybój wydawał się zalotną koronkową otoczką na brzegu morza, a samo morze, łukiem wygięte na horyzoncie, podobne było do spokojnego, leniwie zażywającego sjesty zwierza; daleko, daleko bielił się żagiel.

Arman zawrócił — i przed ich oczami pojawił się długi sierp skalistego półwyspu z ruinami zamku na samym jego skraju. Jeszcze jeden zwrot — zamek ukazał się z innej strony, rozpaczliwie wyciągały się w niebo ocalałe baszty, czerniała dziura — Smocze Wrota. Znowu brzeg, a dalej, wśród ostrych kamieni, resztki rozbitego okrętu — obnażone maszty sterczą jak igły martwego jeża.

Ziemia zakołysała się. Arman odwrócił się od brzegu i skierował w morze, na spotkanie niskiemu wieczornemu słońcu, prosto po iskrzącej się dróżce światła na niewidocznych z góry falach. Okrzyki zachwytu stały się głośniejsze.

Nigdy się nie zastanawiał, co może odczuwać ktoś, kto wzniósł się w przestworza po raz pierwszy. Właśnie pierwszy, bo chyba nie warto brać pod uwagę tej szalonej podróży w konwulsyjnie ściśniętych pazurach… On sam nie pamiętał swoich pierwszych lotów — smoki przyjmowały to, jak coś rozumiejące się samo przez się, wręcz uciążliwe. A teraz, poddając się nagłemu natchnieniu, niespodziewanie zobaczył niebo i ziemię oczami księżniczki Juty. Zobaczył i radosne wzruszenie ledwie nie wywołało z jego gardzieli snopów płomieni.

Do nieba — świecą. Jutę wcisnęło w pancerz, wiatr uderzył mocną i zimną ścianą, tak że aż zaparło jej dech. Palce z całych sił czepiały się smoczego grzebienia, trzy sznury naciągnęły się, utrzymując księżniczkę w kościanym siodle… Morze przekręciło się jak płaski dysk i runęło w dół; w głowie, przeplatane dzwonieniem, zakręciły się kiedyś usłyszane wersy: „Niczym przypadkiem strącony kielich… Ziemia wymyka się…”

Na sekundę wszystko przepadło, oblekło się mgłą, Juta zakaszlała, ale w następnej chwili mgła została pod nimi — chmurka, maleńki owalny obłoczek. Z góry wyglądał jak grudka mocno zbitej piany w miseczce fryzjera. Nawrót — i smok znowu runął w niego, jak w watę, przeszył z góry do dołu i Juta zdążyła się zdziwić; czemu chmura nie jest miękka i ciepła w dotyku…

Jaszczur rozpłaszczył się, rozpostarł skrzydła. Zamarł, zaczął ślizgiem obniżać lot i Juta znowu zobaczyła najpierw ziemię, tym razem — brązową, kamienistą, gdzieniegdzie porosłą szaroburymi krzakami. Wśród kamieni i krzaków widać było białe grzbiety panicznie miotających się dzikich kóz.

Smok szybował, a skrzydła jego ledwie drgały, łowiąc potoki ciepłego powietrza; Juta poczuła nagle, jak ciało jej traci wagę, jak nieważkie włosy wzlatują nad głową i oto już nie księżniczka — a nowa skrzydlata istota szybuje na grzbiecie smoka…

Arman opuszczał się coraz niżej, krzaki i rzadkie drzewka przygięły się od wiatru, porównywalnego chyba z dzikim huraganem, wznosiły się w powietrze całe grudy ziemi, leciały oberwane liście, kozy rozbiegały się po równinie, niczym papierowe kulki gnane przeciągiem. Jutę otaczały fale ostrego smoczego zapachu — zapachu potężnego, rozpalonego jaszczura. Niemal dotknąwszy skrzydłami trawy, Arman znowu wzleciał w niebo.

Słońce chyliło się ku zachodowi; w miejscu, gdzie miało rozpłynąć się na linii horyzontu, ścisnęły się w oczekiwaniu delikatne, przezroczyste wieczorne chmury. Opuszczając się, stygnący dysk zakutał się w różową tkaninę; niebo, złote nad zachodnim horyzontem, pozostało chłodnym, fioletowym na wschodzie — za plecami Juty. Ze zmianą oświetlenia, zmienił się świat.

Słońce zniknęło, zza zębatego grzebienia skał uderzył nagle ostatni promień — napięty i zielony, jak źdźbło wiosennej trawki. „Oto i wieczór” — pomyślała Juta melancholijnie.

Nie pamiętała, ile minęło czasu. Nieomal zapomniała, jak ma na imię. Myśl o tym, że można żyć, nie wznosząc się w niebo, była dzika i bluźniercza, a ona sama — dziewczynka wyrosła w pałacu, dziewczyna uprowadzona przez smoka, Juta do momentu podniebnej podróży — wydawała się teraz, Jucie podniebnej amazonce, innym, niemal nieznanym człowiekiem.

Arman dokądś leciał — księżniczka nie rozumiała, dokąd. Niebo gasło i gasło morze, a nad dalekim łukiem horyzontu wschodził księżyc w kolorze pomarańczy. Od blasku księżyca po wodzie ciągnęła się migotliwa dróżka — jak od słońca, ale bardziej miękka, bardziej tajemnicza.

Smok zatoczył koło nad czymś doskonale dla niego zauważalnym i znowu zataczając kręgi zaczął się zniżać.

Juta zobaczyła, że pod nimi nie ma zamku — zamek bowiem rysował się w oddali, maleńki, ale całkiem wyraźny. Arman opuszczał się na skały, ale księżniczce nie starczało sił żeby się dziwić — nagle poczuła się całkowicie pusta wewnętrznie. Wstrząs — pazurzaste łapy zazgrzytały na kamieniach. Dragon opuścił się w zagłębienie, umościł się solidnie, przycisnął do boków błoniaste skrzydła i pytająco zerknął na Jutę, zastygłą na jego grzbiecie.

Siedziała blada, wstrząśnięta, nie rozluźniając palców i nie zamykając ust — przyszło mu leciutko się wzdrygnąć, żeby wyjaśnić księżniczce swoje życzenie oswobodzenia się od amazonki.

Okazało się to nie takie znowu proste; palce jej zesztywniały, a ona tego nawet nie zauważyła. Teraz, chcąc je rozgrzać, chuchała na nie. Zginała z trudem i rozginała z jękiem, plącząc się w trzech sznurach i starając się rozluźnić zasupłane węzły. Przy tym zaczęła odczuwać, jak niemiłosiernie pali ją owiana wiatrem twarz.

Arman pokornie czekał, póki księżniczka oswobodzi się i zejdzie. Na koniec, szukając oparcia na smoczym boku, namacała wystający kraj łuski, na której noga jej się pośliznęła — i Juta zjechała na brzuchu prosto pod smocze łapy.

Ostrożnie Przestępując nad nią, odszedł na bok i zmienił się w człowieka — księżniczka nawet nie zdążyła westchnąć.

— Spodobało się? — Zapytał, gospodarsko zwijając sznurki. Nie wydawał się zmęczony czy zasapany, a głos miał schrypnięty nie bardziej niż zwykle.

Księżniczka odpowiedziała długim, rozmarzonym westchnieniem. Wstając, zaplątała się — i znowu usiadła wśród kamieni. Nie znajdując słów, rozłożyła drżące ręce:

— Arma… Jak ty… Jaki ty…

Możliwe, że chciała powiedzieć, że tak naprawdę pojawiła się na świecie dopiero dzisiaj. Może chciała się dowiedzieć, po co skrzydlate istoty w ogóle wracają na ziemię. A może próbowała oznajmić to, że stała się zupełnie innym człowiekiem — Armanowi pozostało tylko zgadywać, dlatego że zamiast tego wszystkiego, z ust księżniczki wylatywały niezrozumiałe, pełne zachwytu dźwięki, a ręce nieświadomie obejmowały powietrze, przypominając rybaka, który chwali się połowem.

Wyraziwszy w końcu swoje uczucia i trochę się uspokoiwszy, księżniczka rozglądnęła się, przesunęła wzrokiem po zębatym brzegu skał, otaczającym zagłębienie:

— A gdzie… Jesteśmy? Po co?

Bez słowa podał jej rękę. Przyzwyczajona ufać mu — a może po prostu bardzo zmęczona — wstrzymała się od pytań aż do momentu, kiedy oboje wdrapali się na niewielką skałę i znowu zobaczyli zamek, morze i wschodzący księżyc.

— Patrz… — Arman pokazywał gdzieś w bok. Przypatrzywszy się, zobaczyła niewyobrażalnych rozmiarów koszyk, pełen czegoś białego, dobrze widocznego w nadchodzącym zmroku.

— Gniazdo kalidonów — uśmiechnął się Arman. — One wyleciały. Z góry zobaczyłem, gniazdo jest teraz puste… Do wiosny…

Juta stała, nie będąc już w stanie nawet się zdziwić. Było jej zimno, wzdrygała się, obejmując ramiona i starając się powstrzymać dreszcz.

Gniazdo było rozmiarów małego placu, okrągłe, z wysokimi brzegami, złożonymi z wykarczowanych krzaków. Dno gniazda było niewidoczne pod białym przykryciem. Białe stosy, niczym ogromne zaspy, tu i tam rozsypane były wśród kamieni.

Juta rozlepiła wyschłe wargi i słabo zapytała:

— Co to? Miot?

Arman prychnął z oburzeniem.

Juta ledwie za nim nadążała, przeskakując z kamienia na kamień. Podsadził ją na skraj gniazda; suche gałązki zatrzeszczały, jednak wytrzymały. Wątpliwe czy pisklę kalidona mogło ważyć więcej niż księżniczka Juta.

Jeszcze krok — i po kolana pogrążyła się w czymś miękkim, ciepłym, oślepiająco białym.

Kalidoni puch.

Juta zrobiła jeszcze krok — i upadła. Puch objął ją, oblókł, błyskawicznie ogrzał, odwróciła się na plecy — i zobaczyła, jak na ciemniejącym niebie krążą puszki, uniesione w powietrze jej upadkiem.

— Cackają się z tymi pisklakami — powiedział gdzieś obok niewidoczny Arman. — Te, co prawda, wykluwają się zupełnie słabe, golutkie… Jesienne gniazdo kalidonów — co może być lepszego? Potem przyjdą deszcze, puch namoknie, zbije się…

Juta wspomniała niańkę księżniczki Maj. Ta zawsze twierdziła, że posłuszne dziewczynki po śmierci będą spacerować w obłokach…

— Może ja umarłam, Armanie? — Zapytała z zakłopotaniem.

Ten, wyraźnie zbity z tropu, odpowiedział pytaniem, po pauzie:

— Co proszę?

— Prawda, nie bardzo jestem posłuszna… — Wymamrotała Juta, zamykając oczy.

Księżyc wzeszedł — Juta już mogła go zobaczyć, leżąc na plecach. Wysypały się gwiazdy; długim obłokiem srebrzył się Miodowy Szlak. Puch w powietrzu cały czas się trzymał, nie opadał, i księżycowy blask sprawiał, że każdy puszek podobny był do gwiazdy.

Juta przestała odróżniać sen od jawy. Biały puch tłumił dźwięki, każdy ruch powoływał do życia gwiezdną zamieć… Juta uniosła się na łokciach, potem wstała.

Księżyc świecił jasno, gniazdo mieściło się na szczycie skalistego grzebienia i wszystkie szczeliny wokół były zalane matowym białym światłem. Tym ciemniejsze wydawały się załamane cienie i daleki, jakby wycięty z kartonu, zamek, tym głębsze — czarne niebo…

Juta odwróciła głowę. Kilka kroków dalej stał Arman. On był częścią tego fantastycznego nocnego świata, jego sylwetka była podobna do sylwetki zamku w oddali. Stał całkowicie nieruchomo, uniósłszy twarz, jakby zaglądając niebu w oczy.

Juta zrobiła krok — wznosząc w niebo nieważkie płatki. Wystraszyła się i zatrzymała.

— Widzisz hen, te trzy gwiazdeczki? — Zapytał Arman w niebo. — Ten gwiazdozbiór nazywa się Korona Prajaszczura… Popatrz, Juto, dzisiaj jest szczególnie jasno…

I podniósł rękę w górę — wskazał długim, cienkim palcem.

Juta patrzyła na gwiazdy — ale widziała tylko jego rękę. Żeby ukryć zmieszanie, chrypiąco odpowiedziała bez ładu:

— A u nas nie ma… Takich gwiazdozbiorów… U nas po prostu — Ślimak… Pszczoła… Czubek Dudka… Biała Kotka…

Arman zdziwił się. Odwrócił się do Juty — i zobaczyła, jak w jego oczach miękko odbija się księżyc. Zapytał z niedowierzaniem:

— Ślimak? Pszczoła?

— Jeszcze Kacze Łapki… Sowa…

Błysnęły białe zęby — Arman uśmiechnął się:

— Zabawnie… — I znowu odwrócił się ku niebu, podniósł ręce, jakby przyzywając świadków:

— Popatrz… Oto Pojedynek Smoków… Oto Pałający Grzebień… A tam, nad samym morzem, wznosi się Zwycięzca Jukki… Tylko jego jeszcze nie w pełni widać. Pięć gwiazdek wzeszło, a trzy, póki co, są za horyzontem…

— Ty będziesz żył długo i szczęśliwie — powiedziała Juta, ni z tego, ni z owego.

Arman westchnął. Oderwał się od nieba. Bez uśmiechu zajrzał Jucie w twarz:

— Ty także.

Ona próbowała żartować.

— Ale o mnie przecież niczego nie powiedziano… W proroctwie…

On, jak poprzednio, popatrzył zupełnie poważnie:

— Powiedziano.

Puch, powoli opadając, osiadał im na ramiona. Na tle szerokiego, księżycowego dysku mignęła czarna sylwetka nietoperza. Machnął skrzydłami. Przepadł.

— Jesteśmy w obłoku — powiedziała Juta. — Bez pytania zakradliśmy się do wnętrza chmury, chociaż nie, w chmurze jest zimno i zupełnie nie tak przytulnie… Myślisz, że kalidony nie wrócą?

— W tym życiu — odezwał się Arman troszeczkę drwiąco — nic tak po prostu nie wraca.

Nogi Jucie osłabły i ponownie zanurzyła się w białą pierzynę. Na księżyc napłynęła chmurka, gwiazdy zajaśniały mocniej. Oczy Juty nie widziały Armana, ale coś innego, nie wzrok, dokładnie wiedziało, że stoi dwa kroki dalej i patrzy na morze.

— Armanie… Teraz rozumiem… Ja przez pomyłkę urodziłam się wśród ludzi… Powinnam była… Urodzić się wśród smoków…

Uśmiechnął się — kpiąco i jednocześnie smutno, Juta nie widziała jego uśmiechu, ale wiedziała, że się uśmiecha.

— Pośród smoków — powiedział powoli — już dawno nikt się nie rodzi.

Księżyc nie spieszył się wyłonić zza chmurki. Podłużny Miodowy Szlak wydawał się drugim gniazdem kalidona — na niebie.

— U nas ta mgławica nazywa się Miodowy Szlak — wyszeptała Juta. — A u was?

— U nas… — Po krótkiej chwili milczenia odezwał się Arman — nazywa się Ogniste Tchnienie.

Wszedł w pianę puchu — Juta nie widziała go, ale dokładnie wiedziała. Podniósł się bowiem prawie niewidoczny bez księżycowego światła obłoczek.

Nie wiedząc po co, Juta zanurzyła w puchu swoje ręce do ramion. Lewa ręka, przedzierając się przez ciepłe i miękkie puszki, nagle spotkała się z chłodnymi i twardymi palcami.

Księżniczka zamarła. Od tego dotyku, oczekiwanego i niespodziewanego zarazem, przebiegły jej po plecach szeregi mrówek, a serce, i bez tego niespokojne, raptem zerwało się z łańcucha i zakołatało tak, że nowe puszki wzniosły się w powietrze bez widocznej przyczyny. Jucie zdało się czemuś, że ten dotyk ważniejszy jest niż przejażdżka na plecach smoka, ważniejszy od wszystkich kalidonich gniazd i wszystkich gwiazdozbiorów świata, ale ręka jej ścierpła i przestała słuchać.

Niespiesznie wyszedł zza chmurki okrągły księżyc.

Bezmyślnie patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, Juta czuła, jak palce Armana ostrożnie ściskają jej dłoń.

Ledwo, ledwo. Bardzo ostrożnie. Bardzo delikatnie.

A potem puszczają.

Juty ręka miota się w masie puchu, zagubiona jak zabłąkane dziecię. I kiedy traci nadzieję — chłodne palce spotykają ją znowu. I dziewczyna zamiera, czując, jaka wilgotna i gorąca staje się nagle jej dłoń…

Juta chciałaby, żeby ta gra trwała wiecznie. Ale ręka Armana ścisnąwszy jej palce silniej niż dotąd, jakby na pożegnanie, nagle odsunęła się gwałtownie. On sam, bezdźwięcznie wynurzywszy się obok, przykrył jej ramiona ciepłym naręczem puchu:

— Śpij… Wkrótce ranek…

Jakby strącając zaplątane we włosach puszki, przesunął ręką po jej głowie. Przez mgnienie dotknął policzka…

Odsunął rękę.

I zasypiając w trwodze i nadziei, widziała jego cień, zamarły na skalistym szczycie. Arman patrzył na gwiazdy, jakby prosząc je o radę.


* * *

Rano dragon przyniósł księżniczkę do zamku. Musiał nieść ją w pazurach — inaczej jakby udało się wysadzić ją na szczycie wieży? Ostrożnie postawił ją na okrążonym zębami placyku. Juta przysiadła, wciskając głowę w ramiona — taki huragan wywołały jego skrzydła.

Wzniósł się wyżej — księżniczka wyprostowała się i stała nieruchomo, nieobecna, jakaś zagubiona. Podniosła głowę i patrzyła z dołu na latającego jaszczura. Jej oczu Arman nie widział.

Rzucił się do Smoczych Wrót, a czarny korytarz, wiodący do zamku, zdawał mu się długi jak nigdy. Przybrawszy ludzki wygląd, pospieszył na górę, ale z każdym krokiem szedł coraz wolniej i wolniej, aż w końcu się zatrzymał.

W jego uszach cały czas jeszcze ryczał wiatr przestworzy, a przed oczami jaśniała niebiańska Korona Prajaszczura, palce nie zapomniały ani gorącej dłoni w stosie ptasiego puchu, ani gęstych, roztrzepanych włosów, przykrywających ciepłe ucho, ani policzka — gładkiego, jak wypłukany morską wodą kamyczek. Jeszcze żył wspomnieniem minionej nocy, ale już czuł ucisk w skroniach i głęboko w piersi rodziło się ciężkie i chłodne, niczym kamień z Sali Klinopisów, przeczucie.

Zmusił się do kontynuowania drogi. W sali z kominkiem spotkała go Juta.

Do jej czarnego luźnego bałachonu przyczepił się puch, sprawiając, że księżniczka stała się podobna do obrazu wieczornego nieba. Całkowicie jeszcze nieobecna, zagubiona, ruszyła mu na spotkanie — i zatrzymała się, nie mogąc zdecydować się podejść.

Możliwe, że oczekiwała od niego jakichś słów. A może przyjemnie jej było po prostu milczeć, wyplątując z włosów białe puszki i raz za razem opuszczając rzęsy.

On stał i milcząco patrzył, starając się pojąć — co się zmieniło? A przemiana zaszła, i teraz, na jego oczach, jeszcze zachodziła — w miejsce zakłopotania pojawiło się coś nowego, a on, zaniepokojony, jeszcze nie rozumiał, co takiego…

Głośno westchnął. Spróbował się uśmiechnąć.

— Ty… Nie zimno ci?

Przecząco pokręciła głową. Arman nie wiedział, co mówić dalej.

Księżniczka odgarnęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się. Takiego uśmiechu u niej Arman jeszcze nie widział — uczynił twarz Juty niezwykle pociągającą i miłą.

Nagle odkrył, jaka przemiana zaszła w Jucie na jego oczach. Po prostu księżniczka spokojnie przyjęła wszystko, co się wydarzyło — jako coś oczywistego, nieuniknionego, naturalnego, jako jedyny możliwy rozwój wydarzeń.

— Zapewne chcesz odpocząć? — Zapytała serdecznie. — Przygotuję śniadanie, a ty odpocznij… Zawołam cię. Dobrze?

Jak prosto, pomyślał Arman. Jak naturalnie ta dziewczyna znajduje wyjście z trudnej sytuacji. Szczerze i mądrze, jak… Kobieta.

— Dobrze — powiedział schrypniętym głosem. — Zawołaj.

Uśmiechała się w ślad za nim.

Brnął korytarzami, a w uszach raz za razem odtwarzało się spokojne, życzliwe: „Przygotuję śniadanie… A ty odpocznij”.

Będą żyć długo — do samej starości Juty. Proroctwo w Sali Klinopisów pozwoliło mu na szczęście, nawet nakazało, umieściwszy obok jego imienia słowo „miłość”, słowo, które tak rzadko trafia się w starożytnych tekstach… Będzie nosił ją nad morzem… Nastanie i odejdzie zima, i znowu nastanie i, być może — z czego to gargulce nie żartują — będą mieli… Strach pomyśleć, ale przecież mimo wszystko jest to możliwe?… Będą mieli dziecko…

Arman zawrócił, ale nowy korytarz niespodziewanie okazał się ślepym zaułkiem. Patrzcie no, gdzie go zaniosło, to Północna Wieża, ruina, a wejście do niej zamurowano…

Stał twarzą w twarz z wilgotną ścianą, wymurowaną z wielkich, grubo ociosanych głazów. Ten kamień, który osiedlił się wcześniej w jego duszy, był do nich podobny — tak samo ciężki i zimny.

Zawsze tak jest. Myśli i marzenia, cały szereg planów — póki nie natkniesz się nosem na głuchą kamienną ścianę.

Zamknął oczy, żeby nie widzieć wypolerowanych brył. Nie ma takiego prawa, które by pozwoliło ludzkiej córce wstąpić w związek ze smokiem, chociażby nawet mogącym przybierać ludzką postać. Dwieście pokoleń jego przodków, z którymi pojednały go słowa Proroctwa, dwieście pokoleń zawziętych, nieprzejednanych jaszczurów podniesie się z dna morza, żeby przeszkodzić takiemu związkowi. Trzy królestwa zjednoczą swoje armie przeciwko takiemu związkowi. Przekleństwo przygniecie zamek i pogrzebie pod sobą odstępców, nieposłusznych, wyrodków…

Wyrodków? Wzdrygnął się.

Dobrze, załóżmy, że dwieście przeszłych pokoleń już nie ma władzy nad buntującym się ostatnim potomkiem… Potężne korzenie dawno uschły, ostatni liść zerwał się z drzewa i leci według woli wiatru, którą upodobał sobie uważać za własną… Niechaj trzy królestwa nigdy niczego się nie dowiedzą, niechaj Juta dobrowolnie i na zawsze wyprze się swojej rodziny… Niechaj tak będzie, ale żeby całe życie, całe ludzkie życie spędzić w chłodnym, nieprzytulnym zamku? Nie zobaczyć ani jednej twarzy, oprócz dawno i do znudzenia znanego oblicza Armana? Spędzać niekończące się godziny przed zamglonym magicznym zwierciadłem i po odrobinie wypraszając u niego to, co wszyscy ludzie mają w nadmiarze i nawet tego nie zauważają? I, na koniec, starzeć się obok ziejącego ogniem smoka, który nawet i za sto lat czy tak bardzo się zmieni?… Nie będą mieli dziecka, to oszukiwanie samego siebie… Juta nikogo nie będzie kołysać i uczyć chodzić… Ona uświadomi sobie swoją samotność…

Odwrócił się i jak ślepiec pobiegł z powrotem.

On, smok i mężczyzna. Musi podjąć decyzję. Zdecydować teraz, albo życie stanie się nieznośne…

— Arma-a-nie!

Juta starannie się uczesała i przewiązała włosy sznurkiem, opasała własnej roboty fartuchem — gospodyni jak się patrzy:

— A ja ciebie wszędzie szukam…

Odwrócił się, żeby nie widzieć jej jaśniejących oczu. Zdecydować — teraz. Jeśli pociągnie to dalej może nie starczyć mu sił.

Powiedział do ściany:

— Wybacz. Muszę lecieć. Zapewne na długo.

Загрузка...