Rozdział ósmy

Я силился жажду песком утолить,

И море пыталсяподжечь.

Мечтал я тебя позабыть.[11]

Арм-Анн


Król Kontestar Trzydziesty Dziewiąty, wysoki, ale przedwcześnie przygarbiony dolegliwościami starzec, znalazł w sobie siłę, aby przybyć na posiedzenie sądowe. Ciężko opierając się na ramieniu księcia Ostina — swojego jedynego syna i następcy — powolnym krokiem przeszedł po wyścielonym dywanami pomoście i z trudem zasiadł w głębokim fotelu.

W dawnych czasach król Kontestar pojawiał się tutaj jako sędzia; od czasu do czasu przychodziło mu publicznie rozpatrywać pozwy i ogłaszać wyroki. Jednak dla nikogo nie było sekretem, że Kontestar Trzydziesty Dziewiąty nie ma już siły radzić sobie z tym obowiązkiem i chce przekazać go synowi.

Tygodnie życia króla na ziemi były już policzone. Choroba gryzła go od środka, mając zamiar porzucić ciało tylko razem z życiem; umysł został, na szczęście, tak samo jasny, jak wcześniej i twarz zniekształcona cierpieniem wciąż miała szlachetne rysy. Król odchylił się na oparcie fotela i otoczył wzrokiem przycichły plac.

Narodu zebrało się co niemiara — nie tyle z powodu wyznaczonej rozprawy sądowej, ile w nadziei zobaczenia starego króla — możliwe, że po raz ostatni. Ojcowie podnosili dzieci wysoko, żeby te mogły opowiadać swoim dzieciom: „Widziałem króla Kontestara niedługo przed jego śmiercią!”

Ostin, wysoki, szczupły, zmężniały przez te kilka miesięcy, uklęknął przed fotelem na jedno kolano. Król wyciągnął drżącą rękę i położył na ramieniu syna wstęgę suchej żmijowej skóry — symbol sprawiedliwości. Tym gestem wyznaczył Ostina na prowadzącego dzisiejsze posiedzenie sądu.

Ostin podniósł się. Żmijowa skóra opadała na jego pierś dwiema szmaragdowymi smugami. Obdarowany władzą sądzenia, stanął za oparciem fotela i w tym momencie plac rozbrzmiał powitalnymi okrzykami. Ludzie cieszyli się, że miejsce starego, mądrego Kontestara zajmie dostojny zmiennik — młody, silny i odważny. Mieszczanki, i młode, i dojrzałe, zalewały się dodatkowo zalotnym rumieńcem — bo do tego jeszcze taki piękny!

Strażnicy zadźwięczeli halabardami — rozpoczęła się rozprawa sądowa. Z pierwszą sprawą przybyło sześciu, poważnych z wyglądu chłopów. Tłum zdziwił się — co mogli nawyczyniać tacy dostojni starcy? Okazało się wkrótce, że starcy przyszli z pisemną prośbą, w której prosili o zniesienie ogromnych podatków ściąganych z wiejskich wspólnot. Niczego dziwnego w tym wniosku nie było — bez próśb o obniżenie podatków nie obyło się zazwyczaj ani jedno sądowe posiedzenie, chociaż bardzo niewielu proszących osiągało sukces. Straż, czekająca na komendę, przygotowała się odsunąć rolników na bok — ale zanim do tego doszło odezwał się książę Ostin.

Mówił, nie podnosząc głosu, jednak cały plac doskonale słyszał każde jego słowo. Przypominał, że nie tak dawno leśne drogi były praktycznie nieprzejezdne — tylu rozbójników pojawiło się w okręgu. Wyliczył po nazwach wszystkie statki handlowe, które stały się łupem piratów w minionym roku. Pytał — dlaczego leśne drogi są teraz bezpieczne? Dlaczego piraci odeszli daleko od kontestarskich brzegów? Czy nie dlatego, że uzbrojone patrole dniem i nocą strzegą spokojnego snu obywateli? Czy nie dlatego, że straż przybrzeżna ujęła i powiesiła trzech najstraszliwszych pirackich hersztów?

Książę mówił prosto i przekonująco. Skąd wziąć pieniądze na utrzymanie patroli i straży przybrzeżnej? Czyż pieniądze poważnych rolników nie idą na to, żeby to właśnie im, chłopom, zapewnić bezpieczeństwo? Może oni wolą oddawać podatek jako haracz zbójnikom — tylko o wiele większy i często razem z życiem? A gdzieś w górach jeszcze żyją smoki, a w morzu prawdopodobnie nie wyginęły jeszcze morskie potwory… I z nimi przecież także trzeba jakoś sobie radzić!

I z każdym słowem księcia poważni rolnicy kulili się coraz bardziej. Wreszcie, ostatecznie uświadomiwszy sobie, że są samolubami i skąpcami, uznali, że najlepiej będzie zmieszać się z tłumem. Tłum zagrzmiał radosnymi okrzykami — książę dobrze mówił.

Ostin dotknął żmijowej skóry, która wstążką zwisała mu na pierś i mimowolnie się uśmiechnął.

Następna była sprawa cywilna. Sądziło się dwóch drobnych baronów, którzy nijak nie potrafili ustalić granicy między swoimi posiadłościami — każdy pragnął urwać kawałek od sąsiada.

Dyskutanci Przytaszczyli na posiedzenie starą mapę, wyszytą gładko na ogromnym płacie jedwabiu. Pożółkła ze starości mapa na zgięciach była wręcz przetarta do dziur. Można się było jeszcze dopatrzyć na niej zdobnej ramki, różowego gołąbka w prawym górnym rogu, a także dwóch majątków, wzgórza, rzeczki i lasku. Granica między ziemiami dwóch gospodarzy na mapie nie była zaznaczona — w tym miejscu znajdowały się tylko postrzępione, pourywane nitki.

— Śmiem zwrócić uwagę waszej wysokości na następujący fakt… — W rękach dyskutantów zamigotały pożółkłe zwoje papierów, listów i dokumentów. — Bratanek mojego dziada poświadczył swoje prawo…

— Jednak dużo wcześniejszy dokument, wasza wysokość… Zamilcz, ty indorze…

— Ja indor?!

Baronowie nadwerężali gardła, tykali palcami w misterny haft na mapie, na wszelkie sposoby lżąc jeden drugiego i od czasu do czasu wzywając sprawiedliwości króla.

Ostin, zdawało się, był poruszony. Każdy z baronów miał swoją rację. Wychwyciwszy jego wahanie, dyskutanci podwoili wysiłki w zdzieraniu gardeł. Z mapy poleciały nitki. Tłum zaczął gwizdać.

Stary król boleśnie zmarszczył czoło i ledwie zauważalnie kiwnął głową. Ostin nachylił się do jego oblicza i wargi Kontestara poruszyły się. On coś powoli i wyraźnie mówił synowi, i na czas, dopóki książę Ostin nie odsunął ucha od jego warg, na placu zapanowała cisza — nawet baronowie umilkli.

Ostin wyprostował się. Ogarnął dyskutantów długim, poważnym spojrzeniem. Głośno nakazał przynieść atrament.

Atrament znalazł się szybko — chwycili go spod nosa zdziwionego pisarza. Ostin kiwnął — sługa postawił kałamarz na skraju pomostu, prosto przed baronami.

— Zanurzcie palec w atramencie — nakazał Ostin pierwszemu z kłócących się.

Ten zdziwił się, spojrzał na swoją rękę, na atrament — i ostrożnie przecisnął przez wąską szyjkę wypielęgnowany, różowy, najmniejszy palec.

— Tak — powiedział Ostin. — Teraz narysujcie na mapie granicę posiadłości waszego sąsiada.

Mściwy uśmiech rozciągnął baronowe wargi. Szybko poruszając nozdrzami, ruszył do mapy, którą czterech służących dzierżyło rozpostartą jak obrus. Baron machnął upaćkanym w atramencie małym palcem — i na mapie pojawiła się granica zwężająca posiadłość przeciwnika trzykrotnie.

— Bardzo dobrze — cierpliwie powiedział Ostin. I skinął na drugiego barona — Teraz wy.

Ten, uradowany, podskoczył do kałamarza i niemal go przewrócił, wsunął do atramentu wskazujący palec. Biegiem pospieszył do mapy i odpłacił pierwszemu baronowi, narysował taką granicę, która nie zostawiała przeciwnikowi prawie niczego.

— Bardzo dobrze — znowu powiedział Ostin. — Słuchajcie decyzji sądu. Zdanie obu stron wzięto pod uwagę, spór został rozstrzygnięty. — Ostin objął wzorkiem plac, adwersarze ciężko dyszeli. — Granice będą przechodzić tam, gdzie je teraz umieściliście, a każdy z was będzie władał takim terytorium, jakie przydzielił mu przeciwnik. Przestrzeń, która została między granicami, przypada państwu. Decyzję przyjęto, i spróbujcie się jej przeciwstawić!

Tłum zawył z zachwytu, a zawstydzeni baronowie, ze zdziwieniem wpatrywali się jeden w drugiego, przy czym jeden z nich mechanicznie pocierał nos upaćkanym w atramencie palcem…

Trzecią i najbardziej nieprzyjemną sprawą, był wyrok dla złodzieja, którego złapał w swoim domu jeden śmiały mieszczanin. Grabieżcę należało osądzić i uroczyście utopić w kanale ściekowym, i ludzie niewątpliwie przyjęliby taki wyrok. Ale Ostin zwlekał, gładząc żmijową skórę.

Podsądny był chudziutkim, mizernym z wyglądu człowieczkiem z rzadką ryżą brodą, która z jakiegoś powodu z jednej strony rosła gęściej niż z drugiej. Zakuty w kajdany, trząsł się cały i przykucał, tak że żelazo aż dźwięczało w uszach. Z tłumu spoglądano na niego z pogardą i ciekawością. Ostin zerknął na ojca — starzec milczał. Księciu najwidoczniej przyszło podjąć decyzję samodzielnie. Plac przycichł.

— Zesłać na katorżnicze roboty — westchnął książę.

Tłum wybuchnął radosnymi okrzykami — książę okazał miłosierdzie. Zresztą, czy radość mieszczan byłaby mniejsza, gdyby książę okazał, powiedzmy, surowość i zdecydowanie. Ostin, bez wątpienia, był lubiany i popularny.

Nareszcie rozprawa sądowa była zakończona i na podwyższenie wyszedł miejski mer. Sądząc z na wskroś uroczystego wyrazu jego pulchnego oblicza i papierowego zwoju w ręce, ojciec miasta zbierał się do wygłoszenia dziękczynnej przemowy.

Stary król nie lubił przemów, a szczególnie dziękczynnych. Wątpliwe, czy mer ośmieliłby się stać przed zebranymi ze swoim zwojem, gdyby za plecami Kontestara nie stał Ostin — a który ojciec odmówi wysłuchania słowa podzięki dla swojego syna. Szczególnie, kiedy ojciec jest monarchą u progu śmierci, a syn — młodym spadkobiercą, gotowym wstąpić na tron. Zapewne tak przemyśliwała głowa miasta, kłaniając się królowi i oddzielnie — księciu, rozwijając swój zwój i przybierając pasującą do tej okazji pozę.

— Wasza wysokość! — Zaczął mer śpiewnym głosem. — Wasza wysokość! Szlachetni dobrodzieje! Zacni mieszczanie! Właśnie na waszych oczach odbył się sprawiedliwy sąd. Wygłoszono tutaj mądre przemowy, uchwalono mądre decyzje, tutaj zło poniosło zasłużoną karę, a cnota… Hmm… Zwyciężyła. Pozwólcie mi, w imieniu nas wszystkich złożyć podziękowanie… — Mer napotkał wzrok starego króla i ledwie zauważalnie się nachmurzył — podziękowania jego sprawiedliwej wysokości… — Zmarszczki na obliczu króla stały się gęstsze — i najdostojniejszemu, najmądrzejszemu, a także najszlachetniejszemu z książąt — jego wysokości Ostinowi!

Tłum, który znudzony zaczął się już rozchodzić, znowu zawył z zachwytu. Oblicze starego króla pojaśniało, z trudem odwrócił się, żeby nacieszyć oczy widokiem swojego spąsowiałego i speszonego syna.

Mer znowu zatopił się w swoim zwoju i dlatego nie widział, jak straż u podnóża pomostu nagle dźwięcząc orężem zafalowała i kogoś starała się odsunąć, jak zakręcił się ludzki wir — i nagle z samego środka wszedł na podwyższenie smagły nieznajomy o wąskiej twarzy.

— W imieniu mieszczan — powiedział schrypniętym, jednak bardzo silnym głosem. — Jeszcze jedna dziękczynna przemowa w imieniu mieszczan. Pozwólcie powiedzieć, wasza wysokość.

Mer, który jeszcze nie skończył, w osłupieniu na widok takiej bezczelności i samozwaństwa tylko otwierał i zamykał usta, jak akwariowa rybka. Tłum przeciwnie, bardzo się ucieszył z takiego obrotu sprawy, z tylnych rzędów niosło się zachęcające:

— Niechaj mówi!

— Złaź, merze, chyżo!

— Mów, panie!

Nieznajomy odepchnął ręce strażników, spotkał się wzrokiem ze starym królem. Kontestar sposępniał, spojrzał na mera, na plac, na Ostina — i przychylnie kiwnął głową. Strażnicy niechętnie odeszli, mer stał jak słup z niepotrzebnym zwojem w rękach, a nieznajomy, przecisnąwszy się obok niego, podszedł do skraju pomostu.

— Wasza wielmożność! Wasza wysokość! Dobrodzieje i mieszczanie! — Zaczął niegłośno, ale jak wcześniej księcia Ostina, teraz jego słyszał cały plac. — W imieniu wielu z was przyniosłem tutaj swoje podziękowanie… Przede wszystkim jego wysokości, szlachetnemu księciu… Mówią, co prawda, że w trzech królestwach dawno nie ma już szlachetnych książąt. A wiecie dlaczego? Szlachetność, niby, dawno popchnęłaby ich na spotkanie niebezpieczeństwu, do bitwy o wolność i życie nieszczęsnej, pół roku temu porwanej przez smoka księżniczki…

Tłum poruszył się ni to w zmieszaniu, ni to w gniewie. Ostin skamieniał za fotelem ojca, a Kontestar od samego początku przemowy siedział z opuszczoną głową i jego twarzy nikt nie widział. Strażnicy obstąpili mówcę kołem i raz po raz spoglądali na króla, czekając na rozkaz — pojmać, zakuć, wyprowadzić. Rozkazu nie było.

— Tak mówią! — Podniósł głos nieznajomy. — Ale kto z nas będzie słuchał takich bredni! W dawnych czasach, rzeczywiście, przyjęte było wyzwalać księżniczki, a nie zostawiać je potworom dla zabawy. Jednak w dawnych czasach i rycerze byli — ho, ho! Wyrywali księżniczki z łap jaszczurów, a i smocze głowy na kopiach przynosili… Tak to bywało dawno temu! A kto ośmieli się dzisiaj osądzić księcia, który nie chce przystąpić do walki ze smokiem? Nikt, drodzy dobrodzieje, dlatego że starcie ze smokiem jest naprawdę straszne.

W tłumie zagwizdali i zahukali, ale i świst i huki szybko ucichły pochłonięte wszechobecnym grobowym milczeniem.

— Czy to możliwe, że ktoś z was, dobrodzieje, nie wie, że księżniczka Juta z Werchniej Konty została porwana pół roku temu? Rozumiem, dzisiaj każdemu wystarczy jego zmartwień, a nieszczęsna dziewczyna może już nie czeka na wyzwoliciela — zginęła zamęczona, umarła z goryczy i wstydu… Tak że teraz, dobrodzieje, tym bardziej nie należy winić księcia — niekoniecznie naszego, po prostu księcia w ogóle — że on, mówiąc wprost, stchórzył… To nie tchórzostwo, a rozumna ostrożność. A czyż jego wysokość nie dowiódł swojej bezprzykładnej mądrości w ważkich sprawach państwowych?

— Poszedł won, samozwańcze! — Krzyknęła histerycznie jakaś kobieta z tłumu. — Poszedł won! Zamknij się! Milcz!

Syknęli na nią.

Ostin stał jak wryty. Twarz jego, nieruchoma jak maska, pokryła się czerwonymi plamami, które objęły zaraz całą szyję. Palcami nerwowo skubał skraj narzutki na królewskim fotelu.

Nieznajomy z żalem rozłożył ręce:

— No, dobrodzieje moi, wasza wielmożność i wasza wysokość, prosiłem o głos, żeby dziękować… Podziękować i tyle! Podziękujmy księciu Ostinowi za to, że jest żywy, cały i z nami, a jakaś tam młoda księżniczka… Niewielka strata w końcu. A jeszcze do tego z sąsiedniej krainy.

Ludzie na placu spuszczali oczy. Niektórzy, przeważnie dzieci i podlotki, nie mogli wprost pojąć i głośno pytali sąsiadów, co takiego plecie ten prostak? Co poniektórzy po cichutku wymykali się z tłumu i pospiesznie oddalali. Tłum rzedniał, straż obok pomostu pochmurnie spoglądała na mówcę. Ostin słyszał szept i szemranie; krzywy uśmiech, który mignął w tłumie, uderzył go jak wymierzony policzek, w każdym zwróconym na niego spojrzeniu widział szyderstwo. Ludzie, którzy jeszcze chwilę temu ubóstwiali go, teraz, wydawało się, milcząco pytali jeden drugiego — a nie jest tchórzem jednak, ten nasz książę?

Plamy na twarzy Ostina mieniły się coraz ciemniejszą barwą gniewu i wstydu. Miał ochotę zabić mówcę. Właśnie teraz, podejść i zabić.

— Współobywatele! — Nieznajomy przekrzyczał bezładny harmider zakłopotanego tłumu. — Nasz król ma godnego zastępcę! Skończmy wreszcie ze starym, głupim zwyczajem, kiedy to każdy książę, przygotowujący się do wstąpienia na tron, dokonywał tak zwanego bohaterskiego czynu… Nie trzeba wyczynów, nasz książę i tak jest dobry! Dostojny, szlachetny książę!…

Na placu ktoś zarechotał pogardliwie — Ostina jakby trąciło rozgrzane żelazo. Tam, skąd doniósł się śmiech, zrobiło się zamieszanie i wynikła bójka. Książę ogarnął tłum zatrwożonym wzrokiem — ktoś patrzył ze współczuciem, ktoś — kpiąco, ale większość oczu milcząco pytała — no, co ty na to?

Król podniósł głowę. Ostin z przerażeniem zobaczył, jak ojciec postarzał się w ciągu tych kilku minut. Plac też to zauważył i ucichł.

— Mój syn… — Z trudem przemówił Kontestar. To były jego pierwsze słowa w ciągu całego ranka. — Mój syn… — I znowu opuścił głowę.

W głosie ojca Ostina brzmiały gorycz i wstyd. Nie czekając, aż naród na placu ostatecznie się rozejdzie, książę ruszył do rantu pomostu. Krew wreszcie odpłynęła mu z twarzy i stała się biała jak flaga nad kapitulującą fortecą.

Z jakąś lubieżną rozkoszą Ostin schwycił nieznajomego za troczki płaszcza, zawiązane pod gardłem. Schwycił, z trzaskiem urwał, odczuwając, jak uchodzi z jego piersi zalegająca tam słabość, jak na jej miejscu pojawia się zwykła pewność i zapał. Potrząsnął gadułą. I jeszcze raz. Tłum zaklaskał. Pchnął nieznajomego w pierś — ten odleciał na kilka kroków i ledwie utrzymał się na skraju pomostu.

— Twoje czarne usta niech zostaną przy tobie, błaźnie — Ostin wziął się pod boki. — Swoje bujdy rozpowiadaj żebrakom na bazarze. A ja już jutro wyruszam na bój ze smokiem, wyzwolę księżniczkę i wystawię na rynku głowę przeklętego jaszczura, nasadzoną na kopię. A ciebie, gaduło, zmuszę, żebyś zjadł jego język.

Tłum radośnie zaryczał. Ludzie obejmowali się, każdy powtarzał sąsiadowi: a widzisz! Ostin stał nad wzburzonym ludzkim morzem jak zwycięzca — jakby smoczy łeb już ozdabiał jego kopię.

Stary król przygaszony, osłabiony, siedział w swoim fotelu, na nikogo nie patrząc.

Nieznajomy, ośmieszony, po cichutku zszedł z pomostu i poszedł sobie precz. Ludzie odsuwali się od niego, obrzucając pogardliwym spojrzeniem; jakaś młódka plunęła na jego rękaw. Z roztargnieniem wycierając jej plwocinę, przedostał się w pusty kwartał ulic i ciężko wzniósł się w ciemniejące niebo.


* * *

Jej oczy były suche i czerwone. Całą długą noc spędziła na wieży, spalając pochodnię za pochodnią i wpatrując się w jesienną ciemność.

— Nie było ciebie dwa dni… Ja… Ja już myślałam…

Unikał jej spojrzenia. Zlękniona, zagubiona, niepewnie trzymała go za rękaw:

— Co się stało? Może to znowu twoje przywidzenia?

— Nie… — Wydusił z siebie.

— W takim razie — co? Może znowu zrobiłam coś nie tak?

— Nie…

Niczego nie może jej wyjaśniać. Postępuje właściwie; może teraz jest ciężko — za to potem wszystko będzie dobrze. Juta będzie szczęśliwa.

— Wszystko będzie dobrze, Juto… — Powiedział schrypniętym głosem.

— A teraz — zapytała ona z lękiem — teraz wszystko jest źle,tak?

Odwrócił się.

— Posłuchaj, zmęczyłem się… Zjadłbym coś i odetchnął…

A potem, jeśli chcesz, porozmawiamy.

— Porozmawiamy… — Odezwała się Juta jak echo. I przycisnęła dłonie do policzków.

Leżał na skrzyni, założył ręce za głowę i patrzył w sufit.

Zostało kilka godzin. Możliwe, że wcześnie rano…

Jakiż piękny był kapelusz z łódeczką. Szkoda, że zerwał go wiatr… Dawno temu. Księżniczka w pazurach, jak oszalały kociak…

Powoli gasło światło dnia w zakratowanym oknie. Komnata pogrążała się w ciemności, lecz Arman leżąc z otwartymi oczyma widział wciąż niekończący się ciąg gniazd kalidonów, unoszący się w świetle księżyca puch, oczy, palce, włosy… Wstał i podszedł do magicznego zwierciadła pokrytego pajęczyną.

Pająk nie zdążył uciec i został zmieciony dłonią razem z fragmentami swojej sieci. Zwierciadło niechętnie zaświeciło z wnętrza, pokazało pastucha, który zasnął obok dogasającego ogniska, potem bezwstydnie parę, baraszkującą w stogu siana.

Arman uśmiechnął się krzywo.

Noc zastała go nad morzem.

Ciężko machały błoniaste skrzydła. Od czasu do czasu z szerokiego gardła bił słup płomieni i wtedy rozświetlał niskie chmury i wzdrygały się ze strachu morskie stworzenia. W grzebieniastym łbie tłukły się, nie wiadomo z czego zrodzone słowa:

„Próbowałem pragnienie piaskiem ugasić… I morze starałem się spalić… I morze… Spalić…”

Smok ryknął i statku handlowego, przepływającego nieopodal, ledwie nie zniosło na skały — tak okropnie przeraził się marynarz czuwający na wachcie.

Wchodząc o świcie do swojej komnaty, zastał tam Jutę. Księżniczka drzemała przed świecącym zwierciadłem, opuściwszy głowę na piersi. Bezgłośnie stąpając, podszedł i usiadł obok — na podłodze.

Powierzchnia zwierciadła pstrzyła się kolorowymi plamami, kładąc dziwne cienie na twarz Juty.

Arman wyciągnął rękę — i cofnął, nie mając odwagi dotknąć jej włosów. Ale ona, czując we śnie jego ruch, przeciągnęła się i otworzyła oczy.

Przez jakiś czas milczeli, patrząc na siebie. Wreszcie księżniczka zapytała:

— Czy… Odpocząłeś?

— Co?

— No, powiedziałeś, że porozmawiamy, jak odpoczniesz…

Słowa księżniczki docierały do niego jakby z opóźnieniem. Jeśli książę wyjechał, jak planował, wczoraj o świcie…

— A o czym chciałabyś porozmawiać?

Zdawało się, że te słowa ją obraziły, jednak przemogła obrazę. Zamilkła. Po chwili jednak zaczęła cicho:

— Zeszłej nocy, kiedy ciebie nie było… Wyobraziłam sobie, że nie wrócisz.

Książę zapewne wziął ze sobą cały stos śmiercionośnego żelaza, jego koniowi ciężko… Ale jeśli wyjechał wcześnie…

— Wyobraziłaś sobie… że ja nie wrócę? — Powtórzył tępo.

Juta cierpliwie kontynuowała:

— Miałam mnóstwo czasu na przemyślenia, Armanie… Wydawało mi się, że wszystkie noce na świecie zlepiły się w jedną… Zapaliłam dla ciebie latarnię na wieży, ale byłeś daleko i nie widziałeś.

— Nie widziałem… — Echem powtórzył Arman.

— Postanowiłam, że kiedy wrócisz… że jeśli wrócisz, to ja obowiązkowo powiem ci…

Juta urwała. Arman patrzył w podłogę i nie zobaczył tego, co ona widziała. Magiczne zwierciadło nagle pojaśniało i rycerski koń, przykryty kolczugą, wypełnił jego ramy. Głucho zastukały kopyta po zapuszczonej drodze, koń przesunął się w głąb obrazu i stał się widoczny jeździec — wojak w hełmie i żelaznych naramiennikach, w rękach trzymał długą kopię, przy boku ogromna, ciężka siekiera i drzewce jakiegoś jeszcze oręża wystawały zza ramienia. Rycerz jechał po krętej drodze i zwierciadło ukazało tę drogę w całości — taką znajomą, do najmniejszej grudki poznaną przez Jutę w czasie, gdy wpatrywała się w nią stojąc na zachodniej baszcie.

Na jakiś czas księżniczce odebrało mowę. Do zamku mknął wyzwoliciel, a obrazek w zwierciadle był, o dziwo, tak wyraźny, że można było rozróżnić drobne kamyczki lecące spod kopyt, drogą uzdę i wzorzysty, misternie wykonany hełm, który zakrywał oblicze wojaka.

— Armanie… — Wyszeptała Juta.

Z niechęcią podniósł głowę. W tym momencie rycerz wstrzymał konia i, mając zamiar się rozejrzeć, podniósł przyłbicę.

Oblicze jego było młode i surowe. Do czoła przylgnęło pasmo jasnych włosów. Oczy zwęziły się w dwie niebieskie szczelinki. Ten człowiek jechał bić się, bić się do ostatniego tchnienia.

— Ostin… — Wyrzuciła z siebie księżniczka. — Ostin! Armanie, to Ostin!

Wszystko działo się jak w dawnym śnie. Dokładnie, jak w Jutynych marzeniach, książę Ostin opuścił przyłbicę i zdecydowanie ruszył naprzód.

On był bohaterem jej dzieciństwa. Był marzeniem jej młodości. Ileż to razy modliła się do losu, żeby za świątecznym stołem posadzili ich razem! Ileż to razy zamierała, muskając jego rękaw! Ileż razy wyobrażała sobie — oto sztorm wyrzucił ich na bezludną wyspę… Oto razem zabłądzili w lesie… Ileż razy, zapominając się, wypisywała atramentem i rysikiem, kredą i kijkiem na piasku — Ostin… Ostin…

I oto marzenie się spełniło, a ona nie mogła jeszcze w to uwierzyć. On jedzie tutaj? Chce uwolnić ją i pojąć za żonę?

Jutę zalała fala gorąca, w mgnieniu oka zapłonęły policzki i uszy. Pojąć za żonę? Ją?

Arman stał obok. Nie umknęły mu ani popłoch, ani zakłopotanie, ani radość Juty. Pokonawszy pierwszą falę goryczy, odczuł nawet nieznaczną ulgę — wszystko właściwie osądził.

— To Ostin… — Kolejny raz z nabożeństwem wyszeptała Juta. Rycerski koń tymczasem dotarł do wywyższenia i wyraźna figura jeźdźca przyciągała wzrok na tle porannego nieba.

Arman z trudem otrząsnął się z odrętwienia. Wziął Jutę za ramiona i zdało mu się, że księżniczka, której ciepłą skórę czuł pod grubą tkaniną bałachonu, teraz odsunęła się od niego za góry i morza, za sto lasów i sto jezior…

— Chodźmy, księżniczko. Trzeba iść.

— Iść? — Patrzyła na niego nierozumiejąco i nagle jej szczęśliwe oczy napełniły się strachem. Śmiertelnie bała się o Ostina, wyobraziła sobie, że Arman chce zabić księcia!

I znowu Arman zmusił się, by pokonać falę ostrego bólu. Powiedział jak mógł najłagodniej:

— Wszystko będzie dobrze… Mówiłem ci, Juto… Wszystko będzie… No, chodźmy, proszę.

Ruszyła za nim, cały czas jeszcze spięta, czujna. Przywiódł ją do schodów wiodących na wieżę. Leciutko popchnął:

— No, wchodź… Niczego się nie bój…

Potykając się poszła na górę, a on pospieszył do smoczego tunelu, przeistoczył się w jaszczura i wyleciał z zamku.

Książę na swoim koniku był już całkiem blisko; rycerski koń przysiadł, kiedy Arman pojawił się na niebie. Na wieży zastygła Juta, wiatr pięknie rozwiewał poły jej bałachonu. Dobrze by było gdyby trzymała coś białego, mimochodem pomyślał Arman. Chustę, czy szarfę… Białe, żeby się rozwiewało — tak bardziej malowniczo…

Rycerz na drodze zmagał się z koniem, który widział smoka, niech nawet na niebie i dosyć daleko, pierwszy raz w życiu. Żeby tylko nie uciekł, pomyślał Arman. Najpierw trzeba go strącić z siodła…

Juta podniosła na spotkanie Armana białą twarz. Pokrążył nad basztą, wyciągając łapy w dół, starając się wyjaśnić księżniczce, czego chce. Potem opuścił się i zwyczajnie schwycił księżniczkę w pazury.

Nie spoglądając na księcia, niósł ją na skały, odczuwając jej miły ciężar i delikatność, i ciepło jej ciała. Dotykał jej ostatni raz w życiu i, jak na ironię, nie rękami, a strasznymi, pokrytymi łuską łapami.

Na błękitnym niebie wisiał blednący poranny księżyc.

Postawił ją na szczycie niewysokiej skały. Stąd ona wszystko zobaczy, potem bez trudu będzie umiała zejść… A książę może jej pomóc.

Ostatni raz popatrzył na nią z góry i strasznie pożałował, że nie objął jej na pożegnanie.

Niedaleko przeszywająco zarżał rycerski koń. Arman z trudem oderwał oczy od Juty i odwrócił się do Ostina.

Księciu udało się przywołać konia do porządku i bojowe zwierzę, drżąc jak osikowy liść, ale słuchając jeźdźca, wlekło się na spotkanie ze smokiem.

Arman pospieszył w kierunku miejsca, gdzie droga się rozszerzała i gdzie jego przodkowie kruszyli grzbiety poprzednikom Ostina. Pośrodku równego placyku leżały zwalone na stos kości i czaszki — Arman chuchnął, straszne resztki rozniosły się na boki i nie zostało po nich śladu. Nie warto straszyć księcia przed czasem.

Potem usiadł na ogonie i czekał.

Bardzo powoli, potykając się i zatrzymując, rycerski koń wyszedł zza skał — i stanął, nie będąc w stanie przezwyciężyć strachu.

Arman siedział nieruchomo, złożywszy skrzydła, starając się wyglądać jak najbardziej pokojowo i spokojnie. Tym niemniej kopia w ręku księcia drżała widocznie — nawet przyłbica jego hełmu zdawała się blada jak kreda.

Siekiera Ostina miała zresztą skrajnie odstraszający wygląd, a to, co wisiało za plecami księcia, okazało się teraz ogromną kolczastą maczugą. Do siodła była jeszcze przytroczona kusza; dobrze, pomyślał Arman, że książę nie zabrał ze sobą setki łuczników i armaty na lawecie. Jednak przestrzega reguł gry.

Wreszcie Ostin zdecydował się na coś w rodzaju ataku.

— Hej, ty — dał się słyszeć spod hełmu niespodziewanie wysoki, niemal dziecięcy głos — ohydny potworze… Chcesz spróbować rozpalonego bułata?

Pięknie mówi — pomyślał Arman, ale nie podniósł się z miejsca.

— Teraz dostaniesz — obwieścił Ostin i wymierzył kopią w oko smoka.

Arman nie poruszył się.

Książę jęknął coś żałośnie bohaterskiego i rzucił kopią — wszyscy uważali go za świetnego miotacza. Arman uchylił się i złapał kopię opancerzonym ramieniem. Ze smutnym dźwiękiem odpadł grot.

Książę cofnął się. Arman pożałował, że nie może zajrzeć mu pod przyłbicę.

— Ty! — Krzyknął Ostin z rozdrażnieniem. — Ty! Ropucho z ogonem! Teraz skosztujesz!

Koń spłoszył się, lecz księciu udało się ponownie nad nim zapanować.

— Teraz zobaczysz… Zaraz kiszki z ciebie wypruję! Zaraz łeb twój ohydny słomą wypcham! Ja twoją skórą…

Fantazja zawiodła księcia i zamilkł w pół słowa.

Juta się denerwuje, mimochodem pomyślał Arman. Pora kończyć.

Rozłożył skrzydła — koń dziko zarżał, więcej, zakrzyczał nie swoim głosem i stanął dęba, grożąc zrzuceniem niezgrabnego w swoim żelastwie jeźdźca.

Arman lekko wzniósł się nad głową przestraszonego księcia i, ledwie zaczepiwszy go pazurami, strącił z siodła. Poczuwszy swobodę, odważny rycerski koń rzucił się do ucieczki co sił w nogach. Uciekał grzechocząc kolczugą, w którą był przybrany, coraz bardziej wystraszony — zdawało mu się, że skrzydlaty potwór go prześladuje.

Książę podskoczył, ściskając w rękach ogromną siekierę. Możliwe, że otrzymawszy ją z rąk płatnerza, naprawdę uwierzył, że przyniesie do domu odrąbaną smoczą głowę. Jednak teraz szerokie, błyszczące ostrze wydawało mu się tak samo groźne, jak scyzoryk w rękach uczniaka, i żeby ratować swoją ginącą śmiałość, znowu wykrzyknął:

— Jaszczur, śmierdzący jaszczur! Podejdź tu!

Arman przychylił się do jego prośby i trochę się przysunął. Siekiera ze świstem przecięła powietrze… I do połowy wbiła się w kamienne kruszywo zalegające plac. Książę stracił równowagę, ale utrzymał się na nogach. Wyciągnął zza pleców bojową maczugę, kolczastą jak łodyga róży.

Jest śmiały, pomyślał Arman, niemal z żalem. On naprawdę jest śmiały i waleczny. Dziewięciu z dziesięciu rycerzy już dawno by uciekło, nie oglądając się za siebie.

Ostin tymczasem zmagał się z hełmem — przy uderzeniu bowiem zjechał mu na bok i widocznie księciu było jeszcze bardziej niewygodnie. Przyłbica odwróciła się do ucha, a na miejscu twarzy pojawiła się jednolita żelazna ścianka — ani odetchnąć, ani spojrzeć na przeciwnika. Książę podobny był teraz do chłopczyka, który dla żartu nałożył na głowę garnek, nie umiał go zdjąć i strasznie się przestraszył.

Arman cierpliwie czekał.

Wreszcie Ostin przerzucił maczugę do lewej ręki, a prawą odpiął rzemień. Ściągnął hełm z głowy, odetchnął z ulgą i rzucił go między kamienie.

Jasne włosy, mokre od potu, pasmami oblepiły głowę. Wściekłe błękitne oczy. Mimo to był piękny — nawet piękniejszy, niż wtedy na placu, przed zachwyconym tłumem.

Bądź szczęśliwa, Juto.

Arman opuścił głowę i ruszył do przodu. Ostin gwałtownie się zamachnął i uderzył smoka prosto w głowę — aż z jego oczu posypały się iskry.

Arman zachwiał się i runął na ziemię. Ostin zamachnął się jeszcze raz i znowu uderzył w kościany grzebień. Smok żałośnie jęknął i przeturlał się na bok, tylko kamienie chrzęściły pod łuską. Ostin pospieszył za nim, ale jaszczur uchylił się, podniósł się ciężko, znowu zajęczał — już w powietrzu. Przez chwilę sprawiał wrażenie, że pada — i w ostatniej chwili podniósł się do lotu. Nierówno, zygzakami, odleciał w dal.

Ostin wykrzykiwał w ślad za nim jeszcze coś obelżywego, bojowego; podskakiwał w miejscu i wymachiwał maczugą, nie mogąc jeszcze uwierzyć, że pokonał potwora. Przywoływał Armana do powrotu, głośno żałując, że nie zdążył odrąbać ohydnej głowy potwora… A przez kamienie i szczeliny ku wyzwolicielowi biegła Juta.

Cały pojedynek spędziła na szczycie skały. Widziała, jak Arman strącił Ostina z siodła i pogryzła palce prawie do krwi, bojąc się o życie księcia. W chwilę później siedziała już przykucnięta, zaciskając oczy i zakrywając dłońmi uszy, a kiedy w końcu zdecydowała się spojrzeć, zobaczyła księcia opuszczającego kolczastą maczugę na głowę rozłożonego smoka… I wtedy podrapała policzki ze strachu o Armana.

Kiedy Arman wzleciał, Jucie zrobiło się lżej na sercu, jednak od razu zaczęła bać się o księcia. Arman kamieniem runął w dół — księżniczka, myśląc że się rozbije, krzyknęła ze strachu. Dragon utrzymał się w powietrzu — i Juta odetchnęła z ulgą.

Teraz Arman odlatywał. Juta nie do końca rozumiała, co zaszło, ale Ostin żył, machając swoim orężem i wiatr donosił jego bojowe okrzyki… I smok żył, lata. Kto kogo pokonał?

Skakała przez kamienie, co i raz tracąc Ostina z oczu, a w oddali machał skrzydłami Arman…

Wielkim wysiłkiem woli Arman powstrzymał się i nie obniżył lotu, żeby ostatni raz spojrzeć na nią. Zrobił swoje, teraz trzeba szybko zniknąć, odlecieć, schować się… Tym dwojgu nie można przeszkadzać, nie można ich podglądać, nie można…

Oni jeszcze muszą dostać się do ludzkich osiedli, a koń uciekł, i Juta zapewne jest głodna. Ona jest przecież bosa, a tam ostre kamienie. I żeby nie wpadli w kamienne trzęsawisko, z którego ją kiedyś wyratował… Ale oni już się spotkali i ani pomóc, ani zaszkodzić nie jest już w stanie.

Rozwinąwszy skrzydła na tle bladego księżyca, marniejącego na błękitnym niebie, poleciał w dal.

Загрузка...