Rozdział drugi

Скалится призрак моих неудач.

Сам себе лекарь.

И сам — палач.[3]

Арм-Анн


W przestworzach lodowaty wiatr smagał twarz Juty, wdzierał się w gardło i zapierał dech; falbaniaste spódnice sukni trzaskały niczym osłabłe żagle i uderzały po nogach, którymi dziewczyna rozpaczliwie machała w powietrzu. Zgubiła na początku jeden trzewiczek, potem drugi. Smocze pazury ściskały ją mocno, niby stalowe obręcze, boleśnie cisnęły w żebra i nie pozwalały na najmniejszy ruch.

Stanęło dęba oślepiająco błękitne niebo, błysnęło i zgasło słońce. Powoli, jakby niechętnie, ukazała się w dole ziemia. Znowu niebo. Juta lamentowała rwącym się głosem i z całej siły starała się wyrwać z łap potwora.

Pola układały się mozaiką — żółty kwadracik do czarnego. „Patchwork” — przemknęło gdzieś w zakątku świadomości Juty. Modrą żmijką wiła się rzeczka, a tam, dalej, błękitnym łukiem połyskiwało morze.

Wiatr znosił w dal ostry smoczy zapach; odwracając z wysiłkiem głowę, widziała tuż nad sobą brązową łuskę i rytmicznie machające błoniaste skrzydła.

Znowu niebo, biała beztroska chmurka, horyzont i znowu niebo… Juta szarpnęła się, obcierając boki o mocne szpony, wygięła się i z całej siły uderzyła nogami w twardą muskularną łapę. Smok nie zwrócił na to żadnej uwagi.

Juta zacisnęła zęby, głęboko odetchnęła i postarała się rozluźnić. Udało się!

Zamknęła oczy i licząc w myślach: piętnaście, szesnaście… Bezwolnie obwisła w potwornych pazurach.

Pazury drgnęły.

Jaszczur widocznie doszedł do wniosku, że ofiara udusiła się i rozluźnił chwyt.

Ledwo, ledwo.

Tego „ledwo, ledwo” Jucie wystarczyło. Szarpnąwszy się z całej siły, desperacko odepchnęła się łokciami i kolanami i wypadła w puste niebo.

Zdawało się jej, że ogłuchła — wokół utworzyła się ściana ryczącego wiatru, spódnice nakryły Jutę aż po głowę, i kiedy znowu zobaczyła ziemię — kto wie, w górze, czy w dole — ziemia była już o wiele bliżej.

Juta rozpostarła ręce i zamarła jak zimowa żaba w masie jeziornego lodu, zapominając z przerażenia nawet zamknąć oczy. Leciała, opadała, zapadała się w powietrzną jamę. W ciągu następnych kilku sekund ziemia gwałtownie straciła podobieństwo do patchworkowej kołdry i rzuciła się jej do twarzy.

Na jakiś czas dziewczyna straciła świadomość. Poczuła wstrząs, gwałtowny ból i doszła do wniosku, że oto już rozbiła się na śmierć i leży zakrwawiona gdzieś w polu; jednak po chwili zorientowała się, że wiatr tak samo trzepocze jej ubraniami i targa jej włosy — otworzyła oczy i zobaczyła, jak ziemia oddala się od niej.

W ostatniej chwili smok pochwycił utraconą ofiarę i teraz jego pazury ściskały Jutę jeszcze mocniej, jeszcze boleśniej wpijały się w żebra i nie dawały odetchnąć.

Zresztą księżniczka nie miała już siły walczyć — opierała się tylko coraz słabiej, daremnie starając się rozewrzeć potworne pazury. To bardziej jeszcze szkodziło jej samej niż smokowi, jednak nie poddawała się, machała nogami i wygiąwszy się starała się ugryźć pokrytą drobną łuską łapę.

Poprzez mgłę, jaka zaczęła zasnuwać jej oczy, widziała, jak pola w dole zmieniły się w gęste lasy, gdzie nie było ani dróg, ani przesiek. Kilka razy zemdlała, a tymczasem lasy zastąpiła kamienista równina z szarymi skałami, które pokrywały zielone żyłkowania. O skały rozbijał się przybój — smok zaniósł księżniczkę nad morski brzeg.

Juta widziała wgryzający się w morze wąską mierzeją skalisty grzebień, który kończył się wielką górą o dziwnej formie; jaszczur ostro skręcił i dziewczyna z przerażeniem uświadomiła sobie, że tak naprawdę jest to zamek — na wpół zrujnowany zamek, jaki zagnieździł się wśród skał. Nierówne wieże sterczały jak zgniłe zęby; jaszczur kołując zniżył lot, jakby dając Jucie możliwość obejrzenia wykrzywionego zwodzonego mostu, ślepych otworów strzelniczych i okrągłej czarnej dziury — wejścia do tunelu, wrót dla smoka.

Kiedy Juta zobaczyła tunel, jej siły od razu się zwielokrotniły — zaczęła się wyrywać i szamotać jak dzika kotka; smok zasyczał i runął w czarną dziurę.

Usta i nos Juty w jednej chwili wypełniły się sadzą, pozbawiwszy ją możliwości wydobycia głosu. Gdyby smok chociaż na chwilkę zatrzymał się w tunelu, na pewno by się udusiła, jednak jaszczur, błyskawicznie przeleciał czarny jak noc korytarz i wdarł się w jaskrawo oświetlone pomieszczenie.

Tutaj straszne pazury nareszcie się rozluźniły i Juta poczuła bosymi stopami chłód kamiennych płyt.

Nie mogąc ustać na nogach, osunęła się na podłogę i objęła wszystko na wpółprzytomnym spojrzeniem. Okrągła sala rozmiarem i zdobieniami idealnie pasowała do jej wyobrażeń o siedzibie smoka; przez otwór w suficie o nieregularnym kształcie padał szeroki snop słonecznego światła.

W centrum sali przywidziała się Jucie masywna budowla — prostopadłościan, podobny równocześnie i do ołtarza i do stołu ofiarnego. Z jego środka sterczał zaostrzony żelazny kolec, a u podnóża — Jutę zmroziło — leżała góra niespotykanych ohydnych narzędzi, które wywoływały w przyćmionej świadomości branki obraz, ni to sklepu rzeźnika, ni to sali tortur. Zamglone spojrzenie Juty nie mogło rozróżnić, co tam jeszcze wrzucono na stos w oddalonym ciemnym końcu sali. Za jej plecami z zadowoleniem zasyczał jaszczur.

Koniec księżniczki Juty okazał się straszniejszy niż w najstraszniejszej bajce.

Z krótkim zdławionym krzykiem ofiara smoka zemdlała.


* * *

Przed jej oczami tańczyły żółte ogniki. Księżniczka na wpół leżała na czymś miękkim, otaczały ją ciepło i cisza.

Gargulce, jaki ohydny sen!

Przeciągnęła się nie otwierając oczu.

Gdzie jest? Nie wydaje się, że w swoim łóżku. Może znowu zasnęła nad książką w ulubionym maminym fotelu?

Mama wyszywała jedwabiem fabułę starodawnej legendy o dziewczynie, którą porwał…

Smok?!

Otworzyła oczy i usiadła.

W przestrzennej sali było wystarczająco dużo światła; dogorywały drwa w kominku i Juta rzeczywiście siedziała w fotelu — ale w zupełnie nieznanym, dobrze wytartym i takim wielkim, że mogłoby zmieścić się w nim jeszcze z pół dziesiątka księżniczek. Wprost przed sobą zobaczyła stół, cały zastawiony matowymi butelkami wina, a z boku stołu — gargulce! — W takim samym fotelu rozsiadł się absolutnie nieznajomy mężczyzna — ciemnowłosy, szczupły, z cierpiętniczą zmarszczką między ściągniętymi brwiami. Schyliwszy głowę na ramię, mężczyzna drzemał, albo o czymś głęboko rozmyślał.

Całkowicie zbita z tropu Juta jakiś czas siedziała cicho, starając się odgadnąć, co się stało, jak tutaj trafiła i, przede wszystkim, kim jest ten nieznajomy, który ma czelność przebywać sam na sam ze śpiącą księżniczką?

Może zaniemogła i ten mężczyzna jest lekarzem?

Myśli jej plątały się, nie mogła zbudować żadnego ich logicznego ciągu. W końcu, w poczuciu niemocy, odważyła się cichutko zawołać:

— Hej…

Nieznajomy podniósł głowę.

Z jego, jak zdało się Jucie, ciemnozielonych oczu wyzierał tragizm i ogromne zmęczenie. Kiedy spostrzegł, że księżniczka się obudziła, nie okazał ani radości, ani chociażby zainteresowania.

Przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem — nieznajomy posępnie, Juta z coraz większym niepokojem.

W końcu nieznajomy, westchnąwszy, pochylił się i postawił na stół pustą szklankę, którą przez cały ten czas trzymał w ręce.

— Jesteście lekarzem? — Zapytała szeptem Juta.

Nieznajomy uśmiechnął się krzywo i Juta zrozumiała — nie, on nie jest lekarzem. Rozzłoszczona własnym tchórzostwem, zapytała głośniej i bardziej stanowczo:

— To kimże, gargulce, jesteście i co tu robicie?

Nieznajomy popatrzył na nią zdezorientowany, po czym wyciągnął rękę do najbliższej brzuchatej butelki i napełnił szklankę. Siorbnął, zmarszczył czoło, znowu zmęczonym wzrokiem spojrzał na Jutę. Uniósł brwi:

— Dobre pytanie… A wy, co, księżniczko, już niczego nie pamiętacie?

Głos miał lekko schrypnięty — Juta mogłaby przysiąc, że nigdy wcześniej go nie słyszała.

Nieznajomy wstał z widocznym wysiłkiem — zapewne już niemało wypił.

— Pozwólcie, że wam przypomnę, księżniczko — dziwnie się uśmiechnął — że porwał was smok.

Juta zdrętwiała.

— Nie — wyszeptała drżącym głosem. — Tylko mi się przyśniło, że porwał mnie smok.

Nieznajomy podniósł oczy do sufitu:

— Dobrze. A do tego, przyśniło się wam, że byliście na karnawale… W błękitnym kapelusiku z łódeczką, tak? — I wbił w Jutę zimne spojrzenie.

Po plecach Juty przebiegł dreszcz zimna, a jej dłonie stały się niczym kostki lodu. Przypomniała sobie ostry smoczy zapach, pstrokatą ziemię, jak przepływała daleko w dole, lodowate podmuchy wiatru, zamek na skalistej ostrodze, wyciągniętej w morze… To zdarzyło się, czy jej się przywidziało?

Badawcze, wręcz szydercze spojrzenie nieznajomego zdeprymowało księżniczkę, która poczuła bolące żebra i uświadomiła sobie, że siedzi bosa, a ręce pokryte ma siniakami od uderzeń w twardą łuskę smoka.

— Gargulce… — Wymamrotała zdumiona.

Nieznajomy prychnął.

Zaraz, zaraz, pomyślała Juta, a straszna sala z ohydnymi narzędziami, sala, do której przywlókł ją jaszczur — też istniała? Czy to już się jej zwidziało?

Ale jeśli smok naprawdę przyniósł ją do zamku, żeby zjeść i jeśli jej nie pożarł, a ona siedzi żywa, czy nie oznacza to…

Już zupełnie innymi oczami spojrzała na nieznajomego, który stał przed nią, chwiejąc się i dla pewności wspierając ręką na oparciu fotela.

Aż strach pomyśleć, jaki niebezpieczny dla człowieka może być pojedynek ze smokiem. Nic dziwnego, że rycerz, który pokonał jaszczura tyle pije.

— Ja nie zapomnę — powiedziała Juta drżącym głosem. — Zobaczycie, że ja potrafię się odwdzięczyć. Już wiecie, że jestem księżniczką… Zapewne widzieliście mnie na karnawale w tym nieszczęsnym kapeluszu… Tak, oczywiście, byliście tam i widzieliście, jak ohydny jaszczur… Śmierdzący smok, jak on mnie porwał…

Nieznajomy patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

— Jesteście najszlachetniejszym i najwaleczniejszym rycerzem — Juta mówiła coraz bardziej płomiennie. — Odwdzięczę się wam po królewsku… Mój ojciec, król Werchniej Konty, spełni każde życzenie człowieka, który uratował jego córkę z łap… Z brzydkich łap… — Gotowa była wręcz zacząć płakać.

— O czym wy…? — Zapytał nieznajomy głucho.

— No przecież to wy mnie uratowaliście? — Juta uśmiechnęła się szeroko, zapominając, że przy jej wielkich ustach nie powinna tego robić. Nieznajomy odwrócił się. — No przecież wy?… — Powtórzyła Juta zmieszana i trochę obrażona.

Nieznajomy spojrzał na nią spode łba i w jego spojrzeniu księżniczka wyczytała narastającą irytację.

— Ja — uratowałem?

Juta kiwnęła głową:

— Z łap potwora… Darujcie, jeśli powiedziałam coś nie tak, ale ktoś mnie przecież wyzwolił!

Nieznajomy ostrożnie postawił na stole opróżnioną szklankę.

W tej samej chwili ciężki fotel, w którym niedawno siedział, odleciał w bok jak piórko, a on gwałtownie wyrósł aż do sklepienia komnaty, wygiął się w łuk, podniósł ręce, z których od razu wystrzeliły ogromne, błoniaste skrzydła. Zamiast ludzkiej głowy, z jego karku wyrósł, obdarzony zębatą paszczą i zwieńczony kościanym grzebieniem łeb. W wyłożoną płytami podłogę walił pokryty łuską ogon, który nie wiadomo skąd się wziął. Jednakże, zanim dawny znajomy Juty — smok, zakończył swoją metamorfozę, nieszczęsna księżniczka omdlała i na długo pogrążyła się w zapomnieniu.


* * *

Przywykł nazywać siebie Armanem, chociaż imię jego było Arm-Ann, i w brzmieniu tego imienia odbijało się echem dwieście pokoleń jego przodków — potężnych smoków odszczepieńców, których imion strzegł kamienny latopis w podziemnej sali. Samotność jego, trwająca dwa stulecia, przepełniona była ich obecnością — za każdym razem, schodząc z pochodnią do zamkowych podziemi, odczuwał na sobie spojrzenia niezliczonych pałających oczu.

Czy ostatni listek na drzewie nie jest posłańcem korzenia?

Bezgranicznie wolni na niebie i na ziemi, niepowstrzymani i prawie niepokonani — wszyscy jego przodkowie byli niewolnikami Prawa i nieśli swoje niewolnictwo z radością, i uważali je za przywilej.

Przez tysiąclecia dumnie wykonywali rytuał, który dawał im prawo śmiałego spoglądania w oczy współplemieńców. Żyli i umierali w zgodzie ze sobą, w pokoju ze swoimi krewnymi, szanowani przez potomków.

Nieraz, mrużąc oczy od dymu pochodni, prowadząc ręką po kamiennym piśmie, Arman, z trudem rozróżniając znaki i słowa, czytał:

„Młode stworzenie, panna… Dziewicza zdobycz… Ozdoba twojego rzemiosła… Niech wzmocni cię życiem swoim i radością, i młodością… Rozkwitaj w rzemiośle i wykonaj Rytuał, i wznieś się do gwiazd, a żar gardła twego zrówna się ze słonecznym płomieniem…”

Przez tysiąclecia smoki porywały młode branki z ludzkich osiedli — księżniczki, córki wojewodów, wodzów, wielkich i małych włodarzy.

W Rytualnej Sali — okrągłym pomieszczeniu z otworem w suficie — ziejące ogniem jaszczury uroczyście spożywały zdobycz.

Niezliczoną ilość razy Arman zabierał się za czytanie opisu tego posiłku, jednakże ani razu nie doszedł do końca. Ściana pokryła się taką gęstą warstwą sadzy, że było wręcz niemożliwością rozróżnić znaki.

Któregoś razu, jak donosi latopis, branka została uratowana — wyzwolił ją bohater czarownik, który stanął do walki ze smokiem i go pokonał.

Po tym wydarzeniu rytuał został zmieniony — dotknięte do żywego dragony już nie rozprawiały się z brankami natychmiast, a więziły je w wieży, jakby rzucając wyzwanie potencjalnym wyzwolicielom. Dowiedziawszy się o porwaniu księżniczki, okoliczni rycerze wyruszali z odsieczą; niezliczone ich rzesze ginęły tragicznie, jednak historia zachowała imiona kilku szczęśliwców, którym udało się osiągnąć cel. Prawdopodobnie im trafiały się całkiem już stare, albo chore, albo bezsilne smoki. Czyżby?

Wiele lat Armana męczyło to pytanie. Czyżby ta dziwność, ta wada, której w sobie nienawidził i strzegł, chował, zapędzając w potajemne zakątki świadomości — czyżby ta skaza objawiała się kiedyś, u któregoś z jego sławnych przodków?

Uskrzydlony nadzieją i ogarnięty wątpliwościami, wciąż na nowo zapuszczał się z pochodnią do podziemnej Sali i wczytywał się w kamienny latopis; wciąż na nowo otrzymywał odpowiedź: nie. Tym szalonym śmiałkom, którym udało się odbić uwięzioną w zamku księżniczkę, po prostu się poszczęściło — żaden smok nie oddał branki dobrowolnie. Porywał ją, żeby pożreć: „Rozkwitaj w rzemiośle i wykonaj Rytuał…”

Nieposkromieni i potężni, czynili według woli Prawa. Byli szczęśliwi, jeśli mogli stanąć do pojedynku i żałowali, jeśli przeciwnika wystarczało tylko na jeden języczek ognia. Spełniwszy rytuał, smoki, natchnione, urządzały zabawy, które często kończyły się zabójstwem współbiesiadników, bo czyż nie wyryto na starożytnym kamieniu: „…Przodków szanuj, a ciepły wiatr podniesie skrzydła twoje i potomkowie twoi szanować ciebie będą… Ale brat twój, którego młodość przypada na twoją — nieszczęściem dla ciebie… Walcz, dopóki nie wyschnie ogień w paszczy jego…”

Teraz wysechł i sam ród. Ostatni potomek szybuje nad zamkiem, ostatni potomek włóczy się z pochodnią po podziemnych korytarzach.

„Rzemiosło twoje — cześć i sława twoja. Rozkwitaj w rzemiośle, a nie zgaśnie twój błogosławiony płomień”.

Arm-Ann, który zwykł nazywać siebie Armanem, nie rozkwitał w rzemiośle.

Bywały dni, kiedy w ogóle o tym wszystkim nie myślał — niebo i morze w takie dni miały swój zwyczajny kolor. Gdyby takich dni było więcej, mógłby spokojnie dożyć starości.

Jednakże w inne dni — szare, suche, otulone mglistą powłoką wspomnień, kiedy przychodziło zadawnione poczucie winy i beznadziejności, a wraz z nimi melancholia i skrucha — w takie dni Arman odczuwał swoją niedoskonałość tak wyraźnie, że nie chciało mu się żyć.

Był wyrodkiem, samotnym potworem, odszczepieńcem — i był ostatnim listkiem na drzewie, cherlawym posłańcem potężnego korzenia.

Dwieście pokoleń jego przodków patrzyło na niego z pokrytych klinami ścian. Niekiedy zdawało mu się, że wpada w obłęd.

Bądź co bądź musiał wykonać wymóg starożytnego Prawa, jednak sama myśl o Rytualnej Sali była mu straszna i ohydna.

Dwieście pierwszy potomek był nawiedzany przez nocne koszmary. Budząc się zlany zimnym potem, mógł tylko przypomnieć sobie kwiatowy zapach, od jakiego uginały się pod nim kolana i pojawiały się mdłości. Zacisnąwszy zęby starał się wzbudzić wspomnienia — i docierał w nich do ciemnej ściany niepamięci. Przypominało mu się zawsze jedno i to samo; krągłe grudki gliny, które staczały się po śliskim zboczu, drewniane guziki, które zsuwały się po pochyłej desce, i głosy — być może ojca, którego słabo pamiętał, czy matki, której nie pamiętał zupełnie.

Za każdym razem, gdy wylatywał z zamku w smoczej postaci i wracał, wstrząsał nim dreszcz, kiedy trafiał do Rytualnej Sali — a ominąć ją było niemożliwe, bo właśnie tam zaczynał się Smoczy Tunel.

Zmęczony narastającą wewnętrzną walką, Arman tysiąc razy postanawiał podjąć ostateczną decyzję i przy tysiąc pierwszym razie zrozumiał, że wycofać się donikąd nie może.

Tego dnia nieskończenie długo krążył nad morzem, a morze było takie spokojne i przejrzyste, że — ślizgając się ponad słonecznymi odblaskami, jakie migotały na powierzchni wody — widział dalekie dno. Potem, wzleciawszy świecą ku słońcu, znienacka poczuł w sobie bezmierną lekkość i tak samo bezmierną pustkę. Zdecydował się.

Plan był prosty, za jego pomocą sprytny Arman zamierzał pojednać się z rodem, unikając przy tym Rytuału.

Porwana księżniczka powinna jakiś czas pomęczyć się w wieży, kombinował Arman. Wystarczy, żeby chociaż jeden rycerz zechciał odbić księżniczkę w uczciwym boju; Arman już zadba, żeby temu śmiałkowi się powiodło.

Obecne pokolenie rycerzy było, co prawda, bojaźliwe i drobne w porównaniu z dawnym, ale za to miało dość słabe wyobrażenie o smokach i mogło nie wiedzieć, że tak naprawdę nawet wybitny wojak jest stracony, stając do walki ze zdrowym i silnym jaszczurem. Arman postanowił wykorzystać tę niewiedzę. Jeden rycerz, jeden wystarczy! Jeden durny, naiwny, śmiały, rozważny, waleczny, chytry — aby tylko przybył i podniósł lancę, wyzywając smoka na pojedynek.

Tu ukryty był jeszcze jeden sekret, na jaki Arman liczył najbardziej. Rzecz w tym, że według niepisanego, a jednak święcie przestrzeganego ludzkiego prawa, wyzwoliciel musiał ożenić się z oswobodzoną księżniczką.

Przynęta, rozmyślał Arman, nieomal dotykając wody błoniastym skrzydłem. Któż nie chce ożenić się z piękną księżniczką? A potrzebny wszystkiego jeden śmiałek i porwanie zakończy się nie w Rytualnej Sali, a na weselnym przyjęciu…

Na myśl, że ciężkie poczucie własnej winy i niedoskonałości odejdzie niebawem w zapomnienie, Arman niemalże poczuł lęk.

Przynęta. Porwana powinna być pożądana przez większość rycerzy i to nie tylko dzięki królewskiemu pochodzeniu. Musi być wyjątkowo urocza. To bardzo ważne — nie można się pomylić. Uwięziona w wieży ma jawić się rycerzom w marzeniach, ma spędzać im sen z powiek…

Z magicznego dziedzictwa przodków Armanowi dostała się tylko para zaklęć i zwierciadło — dość mętne po tylu wiekach, pokryte siatką pęknięć. Władało ono umiejętnością pokazywania w swojej ciemnej ramie wydarzeń, które działy się daleko za ścianami zamku. Stosunki zwierciadła i jego właściciela były skomplikowane — winne po części było paskudne usposobienie samego zwierciadła, często odmawiało służby i Arman wiele razy z trudem powstrzymywał się, żeby nie rozbić go ostatecznie.

Jednak w dzień karnawału kapeluszy magiczne zwierciadło było dostatecznie uprzejme; z pstrokatego przedświątecznego zamieszania wzrok Armana bezbłędnie wyłapał młodą księżniczkę Maj.

Czarujące, wesołe, wdzięczne stworzenie, narodzone żeby rozpalać serca. Przepiękna księżniczka. Ta, dla której rycerz może poważyć się na śmiertelny bój. Kosztowna nagroda w niebezpiecznej grze.

Arman dobrze zapamiętał kapelusik z czółnem — takiego kapelusza nie sposób przeoczyć czy pomylić z innymi. Wysoka fala powinna posłużyć mu za znak widoczny z powietrza, być drogowskazem i latarnią. Wielkie skupienie narodu, karnawał, zamieszanie i hałas były jak najbardziej na miejscu — im szybciej rozniesie się wieść o porwaniu, tym niespokojniej zabiją serca rycerzy, wojów i innych szlachetnie urodzonych młodzieńców, którzy zapragną zdobyć bohaterską sławę i przepiękną księżniczkę za żonę.

Arman zrobił wszystko, tak jak postanowił.

Świąteczny plac zdawał się z wysoka strojnym mrowiskiem. Widział, jak z początku zdrętwiali, ludzie rzucili się bezładnie do ucieczki i wystraszył się, że nie znajdzie w wirze barwnych kapeluszy tego jednego — jedynego; w chwilę potem opuściwszy się niżej, zobaczył go jednak na królewskim pomoście, zupełnie nieruchomy — księżniczkę prawdopodobnie sparaliżował strach.

Już rozpostarł szponiaste łapy, ale księżniczka oprzytomniała i zaczęła uciekać. Mknął nad nią, przymierzając się, aby schwytać księżniczkę tak ostrożnie, jak tylko się da. W ostatniej chwili nieomal mu uciekła, jednak ostro ruszył do przodu i poczuł w łapach drogocenną zdobycz.

Niósł ją bardzo ostrożnie. Zamiast owieczką, w jego pazurach okazała się dziką kotką, zaciekle walczącą i podstępną — nawet ją już upuścił i potem ledwie złowił. Uczciwie mówiąc, to nie oczekiwał takiego wściekłego oporu od młodego, delikatnego stworzenia.

Zaciągnął ją do zamku przez Smocze Wrota. W nienawistnej Rytualnej Sali słupem światła stał słoneczny promień.

Arman postawił ją delikatnie na podłogę. Możliwe, że zemdleje — to jest przecież właściwe księżniczkom.

Potem spojrzał na nią — i sam ledwie nie padł bez czucia.


* * *

— Skąd macie ten kapelusz?

Juta milczała, odsunąwszy się od niego w kąt koło kominka.

— Skąd macie ten kapelusz? Kim jesteście?

Juta głośno wciągnęła powietrze. Wypuściła powietrze ze ściśniętych płuc i z całą dumą, na jaką ją było w tej chwili stać, powiedziała:

— Jestem księżniczką!

Arman prychnął. Kiedy prychał w smoczej postaci z nozdrzy jego wydobywały się snopy iskier. Teraz był w ludzkiej postaci, ale Juta i tak nie mogła na niego patrzeć, nie Wzdrygając się przy tym.

Arman, patrząc na nią, wzdrygał się nie mniej.

Tak, rycerz musiałby być ślepy jak kret, żeby pragnąć tę dziewkę za żonę! A co dopiero mówić o pojedynku ze smokiem…

Przed oczami Armana znowu pojawiły się nieforemne grudki, turlające się po śliskiej powierzchni. Siłą woli odegnał przywidzenie.

— Jestem księżniczką — powiedziała Juta cicho, ale twardo.

To nic, pomyślał Arman. To nic… Możliwe, że jeszcze nie wszystko stracone i, powiedzmy, jutro uda się coś wymyślić. Czy pojutrze… Ale nie teraz, nie w tej chwili.

I wygnawszy z głowy wszystkie niedorzeczne myśli, przybrał surowe, właściwe w tym przypadku, oblicze i powiedział:

— Powiadamiam was, księżniczko, że od tej chwili jesteście moją branką. Zaraz osadzę was w wieży, gdzie będziecie uwięziona dopóki… — Przełknął stojącą mu w gardle gulę — dopóki nie znajdzie się śmiałek, który odważy się was wyzwolić… Jeśli w ogóle się znajdzie — dodał ciszej.

Juta spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Chlipnęła. Zaszeptała z rozpaczą:

— Ty… Ty… Ohydny, podły potworze…

Arman znowu prychnął.

W zachodniej wieży, najmniej zrujnowanej latami, tryskało spod kamienia źródło. Gliniana misa wypełniona była suchymi plackami, a obok słomianego materaca osierocone stały wielkie drewniane chodaki.

— Tutaj? — Zapytała Juta łamiącym się głosem.

Armanowi przez chwilę zrobiło się jej żal, jednak żałość od razu ustąpiła miejsca rozdrażnieniu — znowu sobie przypomniał, w jaką historię wdepnął.

Pchnąwszy księżniczkę, która odsunęła się z obrzydzeniem — trzasnął za nią kutymi drzwiami. Postał w nagłej ciszy i głośno wymówił zaklęcie strażnicze, zamykające lepiej niż tysiąc kłódek:

— Horra-harr!

Juta, stojąc z drugiej strony drzwi, usłyszała jego oddalające się kroki.

Zacisnęła ręce, aż pobielały jej kostki palców. Dreptając w miejscu, prawie nie odczuwała zimna kamiennej podłogi zdrętwiałymi bosymi stopami. Cała okropność położenia docierała do niej stopniowo, falami, i za każdym razem boleśniej zagryzała palce, spodziewając się nareszcie obudzić i powiedzieć z ulgą: jaki dziwaczny sen!

Melodyjnie szemrała woda w ciemności, spływając po omszałym kamieniu.

Juta trafiła do ciemnicy — głuchej ciemnicy smoka.

Загрузка...