Rozdział piąty

Рождается месяц — изогнутый коготь

Первого в мире дракона.

Ночь ненасытна. Небо бездонно.[8]

Арм-Анн


Nadchodził sztorm.

Cały dzień morze uderzało wściekle o skały, a pod wieczór zrobiło się cicho i duszno i nawet na szczycie wieży nie odczuwało się najmniejszego powiewu. Cisza była groźna, wręcz wymowna.

Arman szalał.

Blady, prawie siny, zmizerniały, przepełniony zjadliwą ironią, siedział w fotelu przed kominkiem, położywszy nogi w trzewikach na zawalony butelkami stół, sączył wino i głośno rozmawiał sam ze sobą. Jucie, która przyczaiła się za drzwiami, robiło się raz gorąco a raz zimno.

— I zjawił się na świecie dwieście pierwszy potomek! — Rzekł Arman, wstrzymując dziki śmiech. — I pozostał wśród żywych… I nie zachłysnął się winem, otóż to… — Podniósł butelkę do ust i pociągnął wielki łyk — i nie wpadł do morza… I nie zginął przypadkiem, jak to bywa z wy… Wyrodkami… I rozkwitał… Rozkwitał w rzemiośle, i to jeszcze w jakim! Ogarnęło go… Wypełnił się… Umiłował… Błękitny kapelusik. Kapelusik, tak! Zamierzał sam siebie przechytrzyć… Przybędzie, niby, dureń… Głupek, tak… I wyzwoli potomka od… Od… O przekle-eństwo!

Wykrzywiwszy twarz, Arman zatłukł pięściami po stole. Juta, podglądając przez szczelinę w drzwiach, drżała, już od godziny nie odważyła się odejść. Wszystko już dawno stało się dla niej zrozumiałe. Historia porwania Juty, odarta z niedomówień i przyozdobień, okazała się idiotyczną pomyłką.

— On przechytrzył siebie! — Wrzeszczał Arman ze złością. — Ale losu… Nie oszukasz, ty… Dwieście pierwszy potomku!

Rozpacz Armana przerażała Jutę, coś w środku ściskało ją boleśnie, jakby przeczuwając zło. Księżniczka dosyć szybko domyśliła się, że nieszczęście Armana powiązane jest z niejakim „rzemiosłem”, ale co to oznacza, przecież smoki nie zajmują się rzemiosłem?

Juta przypomniała sobie to straszne spojrzenie, co tak ją przelękło przed tym, jak Armanowi przytrafił się ten dziwny atak. Z jakiegoś powodu zaczęło jej się zdawać, że „rzemiosło” i to spojrzenie w tajemniczy sposób są ze sobą powiązane, i po jej plecach przebiegały wstrętne mrówki.

Słowo „rzemiosło” trafiało się w klinowych tekstach, które ozdabiały podziemia. Co ono oznaczało? Jak jest powiązane z jej, Juty, losem?

— Potomku Sam-Ara! — Wykrzykiwał Arman, zachłystując się winem. — Czemu nie zdechłeś będąc niemowlęciem? Czemu dożyłeś do tego dnia i do tego kapelusika, i do tej księżniczki?

Juta gryzła palce.

— Myślałeś… — Armanowy głos osłabł — myślałeś schować się za plecami durnego wyzwoliciela z mieczem… Uciec od obowiązku… Od czci… Od sławy… Myślałeś wykpić się, wyrzutku…

Na chwilę ucichł, zakrywszy twarz dłońmi. Juta ostrożnie przestąpiła z nogi na nogę. Jakby wyczuwając jej obecność, Arman odwrócił się w stronę drzwi. W żółtawym świetle nadchodzącej burzy, Juta zobaczyła jego oblicze.

To było oblicze człowieka naznaczonego głębokim cierpieniem.

Juta rozczuliła się. A rozczuliwszy się, straciła czujność, zanadto naparła na drzwi — te skrzypnęły i otworzyły się. Księżniczka nie zdążyła odskoczyć.

— A-a — burknął Arman, ani trochę się nie dziwiąc. — Oto ona, ofiara.

Spróbował wstać. Cofając się, wyciągnęła przed siebie ręce, jakby broniąc się i wymamrotała:

— Arm-Ann…

Wyszczerzył się:

— Jak, jak? Co powiedziałaś, księżniczko?

I zanim Juta zdążyła odpowiedzieć, dmuchnął na nią. Nawet nie dmuchnął — chuchnął, tak smoki zioną ogniem.

Arman zapomniał, że przebywa w ludzkiej postaci. A może, od wina i przeżyć, obydwie jego postacie całkiem zlały się w jego świadomości.

Jakkolwiek by było, ale Arman chuchnął. Do granic wystraszona Juta rzuciła się do ucieczki. Smok, plącząc się, potykając i trzymając ścian, ruszył w dal.

Był pijany, jak nigdy.

Za trzecim razem przeistoczył się w smoka i poczłapał przez tunel. I ledwie dostawszy się do wyjścia, podniósł się na skrzydłach.

Wieczór był płonący, krwawoczerwony, absolutnie bezwietrzny. Morze głucho szumiało; Armana zarzuciło w bok, musnął skrzydłem wodę i ledwo nie wpadł w falę, jednak w ostatniej chwili wyrównał lot, chociaż z niemałym wysiłkiem.

Szybko zmierzchało. Drętwiały mu skrzydła, w głowie szumiało od wypitego wina, nijak nie mógł podnieść się wyżej — ciągnął go w dół ociężały brzuch. Morze, któremu wypadało być w dole, rwało się to stać dęba, to przetaczać się na bok. Zamek raz po raz lazł mu przed oczy, chociaż Arman wciąż odwracał się do niego ogonem.

Jestem trzeźwy — ciężko przetaczało się w jego zamroczonej głowie. Jestem całkowicie zdolny… Przekleństwo!

Znowu zaczerpnął wody na skrzydło i rozzłościł się, i ta złość pomogła mu się opanować. Znieważając siebie i cały świat, rzucił się daleko od brzegu i od zamku, gnany nienawiścią i rozpaczą.

Bezwietrznie. Niebo jednak zaciągnęło się; od horyzontu pełzły ciemne, bardziej podobne do zwałów czarnoziemu, bezkształtne gromady napęczniałych wodą burzowych chmur. Armana mdliło. Chaotycznie machając naraz osłabionymi skrzydłami, leciał i leciał, jakby starając się uciec od siebie.

Stojące nad morzem powietrze zadrżało. Potem zadrżało jeszcze i od razu, bez uprzedzenia, nadleciał lodowaty wicher. Zapadła ciemność, tylko kraj nieba raptem jaskrawo rozbłysnął, aby w tej samej chwili zgasnąć.

Burza.

Armanowi zrobiło się wesoło. Cóż, niech tam. To zabawne. To przygoda. Byle dalej od zamku, od księżniczki, od Rytualnej Sali, od Sali Klinopisów, od takiego życia. Daleko.

Horyzont rozbłysnął znowu i znowu, i znowu, i raptem czujne ucho Armana wyłowiło w rytmicznym huku morza dalekie echo: uhu-hu…

Arman chciał się uśmiechnąć, jednak zębata paszcza nie była przystosowana do tego typu min. Rozjuszony wicher znienacka porwał go za skrzydła, zakręcił, obsypał słonymi bryzgami; w tym momencie po łusce zabębniły rzęsiście wielkie krople. Arman czuł, jak ściekają na podbrzusze, omijając łuski, skapują ze ściśniętych pazurów.

Trzeba wracać, pomyślał Arman. Był jeszcze całkiem wesoły, ale już zmęczony.

I wtenczas wszystko się zaczęło.

Burza nadeszła raptownie z całą swoją złośliwością i bezwzględnością.

Arman miotał się między błyskawicami; niebo nad jego głową, co chwilę pokrywało się siecią błękitnych żył. Niebo udręczone, ryczało, szaleńczo krzyczało od horyzontu do horyzontu, i w tym zamęcie fal i chmur nie było już ani góry, ani dołu, ani jakiegoś pewnego kierunku.

Smok zdaje się otrzeźwiał, ale to już nie miało znaczenia. Nawet palące pragnienie powrotu nie mogło pomóc w mętnym mroku i ostatecznie zabłądził. Chmury oblepiły go czarną watą, prawe skrzydło złapał skurcz i odmówiło posłuszeństwa. Kilka długich sekund po prostu spadał, jak postrzelona łyska, potem skrzydło nagle załopotało z szaloną siłą i Arman wyśliznął się spod olbrzymiej fali, która już gotowa była go zlizać, jak żaba zlizuje nisko lecącą nieostrożną muszkę.

Jednak błyskawica — błyskawica nie miała ochoty wypuścić zdobyczy. Ktoś bezmiernie starszy niż przodkowie jaszczura, ktoś uzbrojony w iskrzący wyraźny oszczep, niemiłosiernie celował w ciemny grzbiet z kościanym grzebieniem. Zamachnął się raz i drugi, a trzeci raz ledwie nie stał się dla Armana ostatnim, i niechybnej zguby udało się uniknąć tylko porywczym, karkołomnym manewrem.

Ojciec. Jego ojciec krążył nad morzem i strąciła go błyskawica. W pewnym momencie Armanowi zdawało się, że widmo ojca, widmo czarnego, zabitego przez piorun smoka szczerzy się tuż obok, potem, że przez chmury spoglądają jego czerwone oczy.

Arman pojął, że to śmierć. Dziwne, nie przeląkł się i nie poczuł ulgi, tylko naszła go, jakby z zewnątrz, uroczysta myśl: tak oto skończył sławny ród…

Błyskawica rozciągnęła się na całą długość nieba — jakby ktoś nakreślił olbrzymie genealogiczne drzewo.

Juta spoglądała na burzę przez kraty okna, kuliła się od porywów wiatru i wzdrygała od uderzeń gromu.

Nie bała się burzy. Kiedyś pyszniła się swoją odwagą przed innymi dzieciakami; teraz, raz po raz przypominała sobie słowa siwej niańki — wychowawczyni maleńkiej księżniczki Maj.

— Błyskawica — mówiła babuleńka podczas burzy — błyskawica smoków szuka… Nie lubi ich, nie, ogniem wypala. Jak zobaczycie błyskawicę — wiedzcie, to po smoczą duszę…

Juta wzdrygała się, kuliła od wiatru i nie wiedziała, radować się, martwić, czy bać.

Arman poleciał pijany, zupełnie zamroczony; pół godziny później rozpętała się burza i już tyle czasu minęło, a smoka ciągle nie ma i nie ma…

Czy on jeszcze żyje?

Jeśli nie, to Juta jest wolna. Póki co nie wiadomo, jak wydostać się z zamku i znaleźć drogę do domu, ale strażnik zginął, więc Jucie nie zagraża mroczne niebezpieczeństwo, powiązane ze słowem „rzemiosło”.

A jeśli Arman żyje? Czy będzie potrafił wrócić, znaleźć zamek w całkowitych ciemnościach?

Jeśli nie będzie potrafił, to jakikolwiek rycerz, jeśli się zjawi, będzie całkowicie bezpieczny. Koniec ze strasznymi snami i uciążliwymi myślami. I zamek, i skarby — przecież w zamku przechowuje się skarby — wszystko to należy się jej, Jucie i temu, kto przyjdzie ją ratować.

Tak czy siak — wychodzi Jucie na dobre ta cała burza. Smok ginie w morzu — jaki szczęśliwy przypadek!

Uderzyło w oczy białe światło błyskawicy.

Arman opowiadał jej o swoich przodkach. Dał jej swoją chlamidę. Pojmał dla niej kozę.

Może zjeść ją, Jutę. On i wyzwoliciela zje.

Błyskawice rozdzierały niebo nieprzerwanie — zrobiło się jasno jak w dzień.

On jest samotny i nieszczęśliwy.

Zamek trząsł się od uderzeń straszliwych fal oszalałego morza.

Na wieży szalał wicher. Uczepiwszy się kamiennego zęba, Juta spróbowała krzyczeć — ale wiatr, zadrwiwszy z tego głupiego wybryku, zamknął jej usta. Dziewczyna przycichła, wcisnąwszy się w kamień, słuchając ryku morza i uderzeń błyskawic. Co może zrobić jedna księżniczka przeciwko wzburzonemu żywiołowi?

On nie znajdzie drogi do domu. Osłabnie. Błyskawica go zabije. Zagrzmiał grom, jakby spiesząc potwierdzić jej myśli. Wtedy Juta wysunęła się zza zęba i pokazała niebu język.

Pamiętała gdzie przechowywane są pochodnie. Za jednym razem udawało się przynieść wszystkiego dziesięć, dwanaście; Juta bała się, że nie zdąży.

Pochodnie, zwalone w stos na szczycie wieży, natychmiast przemokły. Nie wiedziała, czy uda jej się rozpalić ognisko, czy nie.

Upadłszy w ciemnościach, obtarła kolana, połamała wszystkie paznokcie na palcach prawej ręki i boleśnie podrapała policzki.

Krzesiwo znalazło się na kominku; ręce nie słuchały się jej, iskra się nie pojawiała, pochodnia nie chciała się zająć.

Nareszcie, zataczając się, doniosła ogień do wieży. Wiatr, rechocząc, od razu go zgasił.

Powtórzyła całą drogę od początku i, całym ciałem chroniąc ogień od wiatru, wetknęła pochodnię w kopiec takich samych, ale przemokniętych pochodni.

Ogień zadymił i, jak się jej zdawało, zgasł. Zbierało się jej na płacz, gdy w końcu spod góry pochodni ułożonych na wieży, wypełzł niepewny dymek.

Juta cofnęła się. Ognisko raptem zapłonęło, trochę opalając jej włosy. Pochodnie miał Arman nad podziw dobre i Jucie przyszło odstąpić otoczony kamiennymi zębami placyk burzliwemu ogniowi.

Wiatr bezsilnie się złościł, ale przez to jeszcze bardziej rozdmuchiwał płomień na wierzchołku wieży. Chłostał deszcz, palił się stos osmolonych pałek. Juta stała na dole, na ciemnych schodach i zaciskała dłonie.

Zobaczy? Czy już jest martwy? Zobaczy?

Arman zobaczył, ale nie od razu pojął, że to nie miraż.

Ognik zdawał się daleki, słaby i maleńki. Ale to była jedyna latarnia w tej mieszaninie z nieba, wody i śmierci.

I poleciał w kierunku ognika, rzucając się na bok za każdym razem, kiedy słyszał nad głową cichy trzask, który zapowiadał kolejne uderzenie pioruna.

Morze rozdziawiało setki zachłannych paszczy, otoczonych wargami z piany. Morze chciało pożreć smoka.

Ale ognik zbliżał się i rósł, i przeobrażał się w ognisko, i powstawał z ciemności zarys zamku, i ostatkiem sił wywinąwszy się błyskawicy, rzucił się zmęczonym smoczym ciałem w kierunku Wrót.


* * *

Rankiem niebo przejaśniało. Placyk na wierzchołku zachodniej wieży zachował ślady ogniska — czarne węgle, czarne kopcie na kamieniu, białawy popiół.

Arman przeszedł po popiele, który osiadł na jego stopach aż po kostki, idąc zostawiał po sobie nierówne bezkształtne ślady — kulał.

Ręce jego, a szczególnie prawa, bolały od ramion, aż po końcówki palców. Wargi popękały, oczy zaogniły się i ledwie wyzierały spod opuchniętych powiek. Gardło straciło umiejętność wydawania wyraźnych dźwięków, dlatego mówić musiał szeptem.

— Widziałem ojca — szeptem powiedział Jucie.

Ta, opanowana na zewnątrz, ale w środku przepełniona świadomością własnego heroizmu, zdziwiła się:

— Ojca?

— Zdawało mi się… Ojciec zginął od uderzenia piorunem i runął w morze. Ja wtedy nie pokryłem się jeszcze łuską.

Zamilkli. Arman ostrożnie poruszał prawym ramieniem, słuchając, jak skrzypią stawy.

— Ojciec niekiedy przychodzi do mnie we śnie… Wiesz, miałem bardzo surowego dziadka. Wychowywał mnie, kiedy zostałem osierocony. Jednak on mnie znieważał. On i ojca znieważał za to, że nie miał więcej synów, moich braci, zdolnych zabić mnie w pojedynku…

Arman chrypiał, ciężko mu było mówić.

— A matka? — Zapytała Juta, też szeptem.

— Nie pamiętam… Ojciec wcześnie… Utracił moją matkę.

Morze, żółte po sztormie, zawalone strzępkami wodorostów i porwanymi meduzami, niezgrabnie przetaczało się u podnóża wieży. Juta nagle wyobraziła sobie milczącą, smutną smoczycę w postaci człowieka, która stoi na wieży i wyczekuje — męża? Synów?

— A… Jakie one są, kobiety-smoki?

Arman milczał długo, i Juta zrozumiała, że on i tak nie odpowie.

— A wy chcielibyście… Mieć braci? — Zapytała wtedy.

Arman patrzył na morze.

— Ja mam dwie siostry — powiedziała księżniczka, jakby zastanawiając się nad czymś. — Wertrana ma, co prawda, kiepski charakter, ale też mnie kocha na swój sposób. I ja ją. A Maj jest dobra i wesoła, byłabym bardzo samotna, gdybym nie miała sióstr… I tak jestem samotna.

Nagle uśmiechnęła się do swoich myśli:

— A wiecie, kiedy miałam dziesięć lat, umiałam zestrzelić z rogatki muchę…

— Tak? — Zdziwił się Arman. — A co to takiego rogatka?

Błogo zmrużywszy oczy, Juta spoglądała w dal:

— Rogatka… Paziowie, kuchciki i wszystkie dzieciaki z pałacu chodziły za mną tabunem i nie zauważały, jaka jestem brzydka, im było wszystko jedno…

— E, tam — przerwał Arman niezdecydowanie — nie taka znowu…

Księżniczka uśmiechnęła się:

— A wam, po co ta delikatność? Przez moją brzydotę wiele łez się przelało. I moich, i cudzych… Wiecie, jak to bywa, kiedy dzieciaki, podrósłszy, nagle widzą we wczorajszej przewodniczce pośmiewisko?

— Nie wiem — powiedział Arman, wzdychając.

— I nie musicie — zgodziła się Juta. I od razu, bez uprzedzenia, zapytała: — A co to takiego rzemiosło?

Arman patrzył, jak rodzą się nad horyzontem chmury, jasne, z okrągłymi miękkimi bokami i płaską podstawą na dole.

— Co to takiego rzemiosło? — Głos Juty zadrżał.

— To — powoli odpowiedział Arman — właśnie to, czym tak zasłynęli moi przodkowie i w czym ja ani trochę nie rozkwitam. To starożytny obrzęd, powiązany… Jesteś pewna, że rzeczywiście chcesz o tym usłyszeć?

— Jestem pewna — ledwo słyszalnie wymamrotała Juta.

Arman rozgrzewał dłoń prawej ręki palcami lewej.

— …Powiązany z wykradaniem i pożeraniem księżniczek.

Juta nie zbladła, nie krzyknęła i nie zamknęła oczu.

— No cóż — powiedziała po krótkiej pauzie — czegoś takiego po tym rodzie można się było spodziewać.

— Naprawdę? — Zdziwił się Arman.

Ślicznotki — kalidony majestatycznie krążyły nad gniazdem, raz po raz ospale pokrzykując.

— To znaczy, że… — Zapytała Juta cicho — …że i waleczny Sam-Ar, i synowie jego, Lir-Ir, i Nur-Ar, i Dir-Ar, i syn jego Akk-Ar…

— Jak ty to zapamiętałaś? — Zdziwił się Arman.

— … Wszyscy oni byli ludożercami? — Wyszeptała Juta, nie zwracając na niego uwagi.

Arman rozgrzał dłoń prawej ręki i przeszedł do łokcia.

— Ludożercy… Jakie… Niefortunne słowo.

Juta go nie słyszała. Jej twarz zastygła w wyrazie, nawet nie strachu, a odrazy.

— Rozszyfrowywałam ich pismo… Czytałam latopis ich życia… Oni… Myślałam, że byli potężni i sławni… A oni jedli ludzi, a do tego jeszcze kobiety!

— Nie kobiety, a cnotliwe dziewczęta — burknął Arman. — Księżniczki.

Juta obróciła się do niego, a oczy jej były pełne goryczy i gniewu:

— I ten, kto napisał na kamieniu te wersy: „Ja wznoszę się do niebios, a mój cień leży na skałach, maleńki, jak źrenica myszki”… To napisał ludożerca?

— Nie — szybko powiedział Arman. — To ja napisałem.

Juta wytrzeszczyła na niego oczy, zapominając zamknąć usta.

— A ja nie jestem ludożercą, Juto — ścisnął sobie łokieć, aż zachrzęściło. — Przecież ci powiedziałem, że nie rozkwitałem w rzemiośle… Dlatego jestem wyrodkiem, dlatego nikczemnikiem, dlatego sobą pogardzam.

— Pogardzasz? — Ze zdziwienia Juta przeszła na „ty”.

— Posłuchaj, we wszystkich rodach są jakieś prawa… Twoi krewni gardzą tobą, bo nie jesteś piękna. To uważają za wadę. A moja wada — w czym innym… Ja… No, kiedy byłem młodzieńcem, to… Dziad mógł przetrącić mi grzebień jednym uderzeniem ogona… On… Bałem się go bardziej niż śmierci, ale to… Posłuchaj, czemu ty się tak we mnie wpatrujesz? Sam nie wiem… Po co to tobie… To nieciekawe.

Chcąc załagodzić bolesną prawdę swoich bezsensownych, kłopotliwych słów, Arman nagle wyciągnął rękę i wyrzucił w morze zwęgloną pochodnię.

Ten całkowicie niespodziewany i, oczywiście, ani trochę groźny gest wydobył z jej piersi krzyk, który siłą swoją mógł się równać z przedśmiertnym.

Wygodnie umościli się przed pękniętym zwierciadłem i w milczeniu oglądali niespiesznie zmieniające się jeden za drugim obrazy z pałacowego życia.

Snuły się zakłopotane pokojówki, praczki rozwieszały do suszenia olbrzymi proporzec z kocimi mordami; w kuchni bili się kuchcikowie, król rozmawiał z generałami, paziowie grali w kamyki. Chimeryczne zwierciadło raz po raz sprytnie wciskało między całkiem składne scenki jakąś absurdalną: szczególnie polubiło domowe zwierzęta i przez długi czas lubowało się w rozmaitych szczegółach ich życia.

Wieśniaczka doiła krowę, biły się psy, utykała po poboczu kaczka, ciągnąc za sobą cały sznurek kacząt. Potem migotanie, pstre zamieszanie — i oto królowa Werchniej Konty spaceruje po parku w towarzystwie frejliny.

— Mama się postarzała — cicho powiedziała Juta.

Arman wyłowił w jej słowach wyrzut i spochmurniał.

Powierzchnia zwierciadła znowu zaciągnęła się fałdami, potem pokryła się barwnymi plamami i nareszcie rozjaśniła. Juta wykrzyknęła ożywiona:

— A to moja siostra Maj!

Dziewczątko siedziało w parku na brzegu fontanny ze złotymi rybkami — akurat tam, gdzie Juta tak lubiła rozmawiać sama ze sobą.

Arman też poznał księżniczkę Maj — jakaż piękna była wtedy, w przededniu karnawału, jak jej pasował kapelusik z łódeczką! — I ciężko westchnął.

— Ona zupełnie nie jest do mnie podobna — powiedziała Juta — i to dobrze. Prawda?

Maj nad czymś się zamyśliła. Niedbale poruszała ręką zanurzoną w wodzie i płoszyła rybki, zdawało się, że nie widzi przy tym ani fontanny, ani siostry Wertrany, która właśnie podeszła.

— Jutro urządzają kąpiel — powiedziała Werta, siadając obok. — Pojedziesz?

Maj wyciągnęła rękę z wody. Po jej palcach ściekały przezroczyste kropelki.

— Długo będziesz pokazywała wszystkim swoją zgryzotę? — Zapytała Wertrana ściszając głos. — Czyżbyś myślała, że mnie nie smu…

Obraz zmącił się, zamglił i rozpłynął, a podczas chwilowego migotania, zmienił je inny wizerunek — czereda krów, które po kolana zabrnęły na mieliznę rzeczki i powoli poruszały szczękami i chlastały ogonami po bokach z wystającymi żebrami.

— Ta druga — to też twoja siostra? — Spytał Arman.

Juta powoli kiwnęła głową.

Krowy nie znikały ze zwierciadła kilka minut; Juta patrzyła zatopiona w swoich myślach.

Potem zwierciadło znowu się zamgliło i przez tę mgłę pomału pojawiały się kontury ptasiej klatki. W klatce kręciła się wielka, zielono-czerwona, papuga, która nieustannie paplała tylko sobie zrozumiałym językiem, ze strachem odsuwając się od przystrojonej pierścieniami ręki, która próbowała wsunąć między pręty klatki cienki, wypielęgnowany palec.

— …Nad wiek — dał się słyszeć ze zwierciadła męski głos, chociaż ręka bez wątpienia należała do młodej kobiety. Melodyjnie zaśmiał się inny, och, jak dobrze znany Jucie głos. Juta zastygła:

— Każcie zwierciadłu pokazać coś innego.

— Już mówiłaś do mnie „ty” — uśmiechnął się Arman. Juta oblała się rumieńcem:

— Nakaż zwierciadłu… Arman wzruszył ramionami:

— Przecież wiesz, że niekiedy jemu absolutnie nie można rozkazywać.

— Titi — piękny — delikatnie powiedział głos księżniczki Oliwii. — No powiedz: „Titi… Titi dobry…”

Papuga wybuchła ptasim wymyślaniem. Wypielęgnowany palec szarpnął się.

— Tato, jakbyś chciał znać moje zdanie… Uspokój się, Titi… Jakbyś chciał znać moje zdanie, to cała ta historia ze smokiem jest, no, jak by ci to powiedzieć… Trochę fałszywa. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że porwanie Juty wymyślono po to, żeby wydać ją, biedaczkę, za mąż. Wiesz przecież, jak jej rodzice przeżywali to, że Juta skazana jest na wieczne dziewictwo?

Klatka zakołysała się. Papuga, nachyliwszy uwieńczoną czubkiem głowę, wykrzyknęła ostrym, metalicznym głosem:

— Mistrzcerrrrrremoni!

Przystrojona pierścieniami ręka natychmiast próbowała pogładzić papugę między prętami. Ptak panicznie zabił skrzydłami.

— Może jestem troszkę cyniczna — westchnął dźwięczny głosik Oliwii — smok zaprawdę straszliwy… Ale, tato, czegóż nie zrobisz gwoli szczęśliwego zamążpójścia swojej latorośli? Juta jest, niestety, potworna i pomóc jej mogła tylko aureola ofiary. Przewidywali, że ktokolwiek spróbuje ją „wyzwolić”, jeśli to słowo jest tu na miejscu. Niestety… Teraz, jak przypuszczam, Juta przyjdzie do domu sama, w łachmanach i wyjaśni, że udało jej się uciec… Biedaczka.

— Ostrożnie — z troską powiedział mężczyzna. — Titi dziobnie cię w palec.

Oliwia dźwięcznie się roześmiała. Potem kontynuowała poważnie:

— Ależ nie, naprawdę, jak ci się podoba ta wersja — swatanie przy pomocy smoka?

— Trudno powiedzieć — niepewnie ciągnął męski głos — czy ten smok nie jest udawany?

— Nie wiem, nie wiem… Może wynajęty?

Ogłuszająco zawrzeszczał Titi.

— Zawsze było mi Juty żal — powiedziała Oliwia. — Ale dopóki nie otwierała ust. Jak jesteś szpetna, wypada chociaż nauczyć się grzeczności! Dziewczynę zdobi…

Zwierciadło zamrugało, zapłonęło i od razu, bez zapowiedzi, pokazało prosię z ogonkiem sprężynką, które wyłaziło na górę odpadków.

Arman milczał. Juta uśmiechała się, jednak od tego uśmiechu bolały ją wargi:

— No jak?

— Kto to? — Cicho spytał Arman.

— Księżniczka z sąsiedniego królestwa… Oto kogo powinieneś porwać — od rycerzy nie mógłbyś się opędzić.

Prosię z zakłopotaniem ryło w kupie pomyj.

— A jej idea jest przecież niezła — powiedziała Juta jak mogła najbardziej swobodnie. — Chciałbyś pracować jako swat?

Arman popatrzył na nią niewidzącym spojrzeniem. Juta starała się z całej siły zachować dobry nastrój:

— Jakby tak dwie księżniczki na miesiąc, a można i trzy… Dobrze, jeśli dwie, to już dwadzieścia cztery wesela na rok! A jeśli porywać od razu kilka…

Przerwała, nie spuszczając oczu z lustra. W zwierciadle ukazał się książę Ostin.

Powoli jechał na koniu ciemnej maści, a koń smętnie chylił głowę, bo książę raz po raz popuszczał wodze.

Droga — nieznana Jucie, ciągnąca się wśród lasu ścieżka — była pusta. Książę jechał sam, pochmurny i smutny, z pionowymi zmarszczkami u nasady nosa. Oto Ostin głęboko westchnął i podniósł głowę, Jucie zdało się, że ich oczy się spotkały i ledwie się powstrzymała, żeby go nie zawołać. W tej sekundzie zwierciadło zamgliło się na chwilę, żeby od razu pokazać koguta, przygniatającego pod sobą kurkę.

— Kolega? — Szybko zapytał Arman. Juta milczała.

— Kim on jest dla ciebie? Ha, Juto?

— Nikim — burknęła. — To książę krainy Kontestarii o imieniu Ostin.

— Książę? — Arman wstał. — Jak on się do ciebie odnosi? Juta podniosła na niego smutne spojrzenie:

— Co za różnica, Armanie?

Chodził po komnacie:

— Książę… Nie jest tchórzem, mam nadzieję? Wtedy Juta też się podniosła:

— Przestań. Ostin nie będzie wyzwolicielem. Ja nie pozwolę tobie zionąć na niego ogniem! Zanim zdążysz zrobić Ostinowi jakąś krzywdę, ja rzucę się z wieży, zrozumiałeś?!

Prawie nie podnosiła głosu, jednak Arman, uderzony takim niespodziewanym i śmiałym naciskiem, zmieszał się:

— Jaka głupiutka… Przecież nie zamierzam krzywdzić twojego chłopca, no co ty!

— On taki mój, jak i twój — twardo powiedziała Juta.


* * *

Starożytny muzyczny instrument dźwięczał majestatycznie i surowo. Juta szukała coraz to nowych akordów, a Arman nie ważył się dotykać kryształowych brzegów, przez zabobonny strach, że jemu nic nie wyjdzie.

— Może choć umiesz śpiewać? — Kpiąco zapytała księżniczka.

Arman swoim zwyczajem wyszarpnął włos z głowy: — Tylko nad morzem. Pod wycie wiatru.


* * *

Czując się już trochę pewniej na zamku, Juta najpierw wykradła Armanowi pęk kluczy.

Gdyby jej zapytali, po co — ona prawdopodobnie nie potrafiłaby odpowiedzieć. Klucze przechowywane były w zarosłym pajęczynami kącie Armanowej komnaty, na prawo od wejścia do niej. Co nimi można otworzyć i po co — było dalej niepojęte, ale możliwe, że właśnie ta okoliczność skusiła spryciarę Jutę. Arman z kluczy nie korzystał, i że zniknęły, zauważył z początku tylko pająk, który nie miał na czym mocować pajęczyny.

Juta, jak i wcześniej, miała dużo wolnego czasu — Arman zaczął regularnie latać nad ludzkie osiedla, gdzie starał się, by o nim nie zapomniano — podpalał drzewa, ryczał, krążył nad oszalałymi ze strachu wioskami. Takim sposobem spodziewał się wstrząsnąć miejscowymi śmiałkami i zachęcić ich do chwalebnej wyprawy, choć póki co jednak, wychodziło na odwrót — przestraszeni wojowie bali się nawet pomyśleć o potyczce z ziejącym ogniem smokiem.

Juta nie wiedziała nic o celach Armanowych wędrówek — za każdym razem wracał wycieńczony i zły, i nie wyjawiał jej prawdziwej przyczyny swoich lotów. Pozostawiona sama sobie, księżniczka zabrała się za badanie zamkniętych pomieszczeń. Kłódki były strasznie zardzewiałe, i klucze, jakkolwiek by Juta je szorowała kamyczkami i piaskiem, nie stawały się od tego bardziej użyteczne. Kluczy było dużo i każdy tak duży, jak niewielki pogrzebacz. Nasadzone na stalowe koło, i przez to podobne do niechlujnej żelaznej brody, były straszliwie ciężkie i niezręczne, a przecież trzeba było jeszcze się domyślić, jaki zamek którym kluczem się otwiera.

Wieczorami chowała przed Armanem ręce. Gargulce, wątpliwe, żeby to były ręce księżniczki — całe w zadrapaniach i niezmywalnych plamach, z obłamanymi paznokciami i obdartymi kostkami palców!

Trud się opłacił i pewnego pięknego dnia — z rana nijak nie wydawał się aż taki cudowny, gdyż było pochmurno i Juta ledwie nie pokłóciła się z Armanem o jakąś drobnostkę — tak więc tego pięknego dnia ciężki zamek, co setki lat ozdabiał sobą niezauważalne drzwiczki w jednym z bocznych przejść, szczęknął.

Juta nie uwierzyłaby własnym uszom, jakby od razu po pierwszym trzasku nie usłyszała drugiego i klucz w jej spracowanej ręce nie przekręciłby się na dwa obroty.

Dziesięć tysięcy gargulców! Zamek chwilę jeszcze stawiał opór, w końcu puścił, a masywne zdobienie odpadło od niego, jak odpada guzik od solidnej z wyglądu, ale starej kamizeli. Gruchnęło na kamienną podłogę i gdyby upadło Jucie na nogi, to księżniczka okulałaby do końca swoich dni.

Hurkot długo niósł się echem korytarzami, odbijając się od ściany do ściany; Juta nie miała czasu słuchać. Ileż razy przez te wszystkie dni, spędzone w siedlisku Armana, przychodziło jej otwierać drzwi i za każdym razem odczuwała przy tym nieporównywalną z niczym radość zwycięstwa. Teraz to odczucie było nawet ostrzejsze, niż wtedy, kiedy udało jej się wydostać z wieży.

Zamek został pokonany, ale drzwi nie spieszyły się z otwarciem. Juta pomyślała, czy nie wypowiedzieć zaklęcia, ale do tego nie doszło — poddawszy się pchnięciom, drzwi uchyliły się do wnętrza komnaty i na Jutę wionęła fala ciężkiego, stęchłego powietrza.

Księżniczka wystraszyła się — wcześniej nie przyszło jej jakoś do głowy, że znaleziska w takich dziwnych, zakazanych miejscach, mogą okazać się nie tyle zabawne ile przerażające. Jakiś czas zastanawiała się, czy nie odejść z godnością, póki jeszcze nie jest za późno, jednak im dłużej stała, tym natarczywiej jej wrodzona ciekawość domagała się daniny. I koniec końców, z trudem unosząc przed sobą ciężki pęk kluczy — swoją jedyną broń — Juta przecisnęła się przez szczelinę w uchylonych drzwiach.

Przeciąg, wyrwawszy się stąd po raz pierwszy od setek lat, rozwiewał pod sufitem płachty starodawnej pajęczyny, w jakich kołysały się wyschłe ciała starożytnych pająków, które musiały tutaj poumierać z głodu.

Delikatny powiew poruszał starożytne rupiecie, stertami zwalone wzdłuż ścian. Przyciskając do piersi wiązkę kluczy, Juta postąpiła naprzód i ostrożnie nachyliła się nad najbliższą kupą przedmiotów.

Na samym jej wierzchołku sterczało na wpół zetlałe drewniane naczynie. Długa jego szyjka nosiła ślady ognia, a niżej, ze szczeliny na boku, wyciekła i zastygła struga czarnej cieczy.

Księżniczce zrobiło się trochę nieswojo. Pokonując strach, na palcach penetrowała komnatę.

Pokryta zeschniętymi zaciekami, koło ściany leżała niewielka, z wyglądu dobrze zachowana skrzyneczka. Powierzchnię jej pokrywały rzeźbienia — trójkąciki, romby, koła.

Skobel, który kiedyś zamykał skrzynkę, walał się tuż obok. Był to haczyk o wymyślnym kształcie, zupełnie nie zardzewiały — zapewne złoty. Juta zachęcona znaleziskiem odchyliła wieczko nogą, chcąc odrzucić pokrywkę.

Gest był prawdopodobnie za silny — pokrywka odleciała, ale w ślad za nią poszły wszystkie cztery ścianki skrzynki, tak że po prostu się rozpadła, niczym karciany domek, podnosząc tuman suchego i cuchnącego kurzu.

Juta schowała twarz w chlamidę. Pył osiadł i wśród starodawnych resztek skrzynki ukazały się bezładnie porozrzucane figurki.

Oczywiście, to była gra planszowa; figurki czterech rodzajów i zapewne różnych kolorów, jednakże stwierdzenie tego na pewno nie było obecnie możliwe. Wyrzeźbione w kości, z czarnymi, zamglonymi oczami, nijak nie przypominały ani smoków, ani ludzi — niektóre z nich miały skrzydło, ale tylko jedno; inne ściskały w wielką pięść jedyną rękę, a jeszcze inne za to były sporządzone w tak skomplikowany sposób, że Juta, jakkolwiek się starała, i tak nie potrafiła policzyć ich głów i ogonów.

Wstrzymawszy oddech, Juta nachyliła się i dwoma palcami złapała najbliższą kościaną figurkę. Ta okazała się nadspodziewanie ciężka, i w odpowiedzi na dotyk głucho zadźwięczała, jakby w jej tułowiu zakołysał się dzwonek.

Księżniczka ze strachem wypuściła znalezisko — upadło bez najmniejszego dźwięku. Zaprawdę, u smoków wszystko było nie tak, jak u ludzi…

Zaintrygowana, pokonała chęć ucieczki i kontynuowała przegląd. Skradając się wzdłuż ścian i badając zwalone na sterty przedmioty, niespodziewanie dla samej siebie nagle uświadomiła sobie, że trafiła do pokoju dziecinnego. Do dawnego pokoju dziecinnego.

Czerpaki i szklaneczki… A to, zdaje się, resztki kołyski… Ciekawe, czy Arman miał zabawki? Jakiegokolwiek szmacianego smoka, którego tulił w objęciach zasypiając, czy mieczyk albo klocki… Właściwie, po co smokowi klocki?

Juta przypomniała sobie różowe zasłonki w komnacie, którą użytkowała ona, potem Wertrana, a w końcu Maj. Jak by wyglądała zawalona lalkami ich komnata, gdyby przez kilka stuleci nikt do niej nie zaglądał?

W kąciku pod oknem była plama — jakby ktoś rozchlapał gorący lak, który zastygł w ciemną plamę. Juta wzdrygnęła się i zmrużyła oczy. Nie, nie zdawało się jej — na brzegu plamki wyraźnie odróżniał się przysypany pyłem odcisk. Odcisk dziecięcej ręki.

Głucho zaszumiały skrzydła w smoczym tunelu — Arman wrócił do zamku.

Wieczorem smok odkrył, że klucze zniknęły.

Juta siedziała przykucnięta przed kominkiem. Widział tylko połowę jej policzka i czubek nosa — resztę chowały rozczochrane włosy i fałdy grubej tkaniny. Cień kominkowych kratek oplótł komnatę wymyślną koronką, która drżała w takt migotania ognia.

Juta odwróciła głowę i Arman spotkał się spojrzeniem z obłudnie niewinnymi oczami księżniczki. Od razu przybrała obojętny wyraz twarzy i Arman musiał przyznać, że dziewczyna udaje bardzo umiejętnie. Nic nie powiedział, ale zanim usiadł na zwykłym miejscu, obrócił fotel Juty i przysunął bliżej swojego.

Księżniczka nie wiedziała, jak ocenić zrobione przez Armana przemeblowanie, więc na wszelki wypadek udała, że niczego nie zauważyła. Nie spoglądając na niego dalej, w zadumie podkładała drewna do kominka, który niebawem został zawalony w nadmiarze i ogień zaczął dusić się pod nieznośnym ciężarem.

Arman milczał. Księżniczka zdenerwowała się i zaczęła dmuchać w kominek, żeby naprawić swój błąd. Podniósł się popiół. Juta przerwała, żeby odkaszlnąć i przetrzeć zaprószone popiołem oczy.

— A ty, okazuje się, jesteś śmiałą dziewczyną — zauważył Arman.

Juta uważnie wpatrzyła się w niego jednym okiem — drugie właśnie tarła pięścią:

— Dlaczego tak uważasz?

Arman obserwował teraz jej ręce z połamanymi paznokciami, niełatwo było poradzić sobie z całym pękiem. Ale bezwstydnica! Patrzy na niego zaczerwienionymi od popiołu, jednak absolutnie niewinnymi oczami, a przecież cały dzień spędziła, naruszając jego zakazy!

Arman nie wytrzymał i chrząknął. Juta zdziwiła się:

— A ty z czego się śmiejesz?

Jakiś czas patrzyli na siebie i Juta się w końcu speszyła:

— Siadaj — Arman wskazał Jucie fotel.

Juta wytarła ręce o chlamidę, wstała, bokiem obeszła Armana i spróbowała przesunąć ciężki fotel na poprzednie miejsce, tam gdzie stał, zanim Arman nie poczynił przemeblowań. Niestety było to zadanie ponad jej siły.

Przez jakiś czas ciszę przerywało tylko sapanie księżniczki i potrzaskiwanie ognia, który ledwie się przebijał spomiędzy wzniesionej na nim piramidy z drew. Potem Juta się poddała.

— Zmęczyłaś się? — Spytał Arman, kiedy dziewczyna, znowu bokiem, wdrapała się na fotel i wcisnęła w najdalszy jego kąt.

Nie odpowiedziała.

Jej włosy, które urosły przez czas uwięzienia i były niedbale splecione na plecach w coś na podobieństwo warkocza, z przodu roztrzepały się zupełnie i przykrywały twarz, tak, że cała książęca fryzura przypominała jakiś dziwaczny rycerski hełm z przyłbicą i osłonami po bokach. Z otworu w hełmie patrzyło dwoje zmieszanych, ale hardych oczu.

— Nie nudno ci tutaj? — Zapytał Arman.

Juta, która nie spodziewała się takiego pytania, poruszyła się niespokojnie:

— Nudno?

— Zapewne nie nawykłaś do samotności, żyjąc w pałacu?

Juta wpatrywała się w niego pytająco — wie, czy nie? Arman umiejętnie udawał, że niczego nie podejrzewa i Juta uspokoiła się. Uśmiechnęła się, popatrzyła z ukosa. Hełm się zakołysał.

— O to pytasz ty? Ty, który calusieńkie życie przebywasz w samotności?

— Ja — to co innego…

Chciał kontynuować, ale dziewczyna bezceremonialnie mu przerwała:

— Dlaczego? — Teraz z kolei zmieszał się Arman.

— Dlaczego ty to co innego? — Ciągnęła dalej księżniczka. — Gdzie powiedziane, że smoki powinny żyć w samotności? Posłuchaj, odsuń fotel. Ja nie mogę tak rozmawiać — nos w nos.

— Dlaczego? — Zapytał Arman mściwie.

— Bo jestem księżniczką… Bo ty jesteś obcym mężczyzną… To znaczy, nie mężczyzną nawet, a…

Juta zaczerwieniła się jak rak i wyskoczyła z fotela. Jej fryzura zupełnie się rozsypała.

— Interesujące — kontynuował Arman. — A kimże?

Nie przyszła jej do głowy żadna cięta odpowiedź, gniewnie machnęła ręką i uciekła.

W nocy przyśnił jej się Ostin, zakrwawiony, nadziany na straszliwy, zagięty pazur. We śnie biegła, zalewając się łzami, a łzy obficie rosiły słomiany materacyk. Obudziła się drżąca i długo leżała w ciemnościach, nie ośmielając się zasnąć. W końcu znowu się zdrzemnęła i zobaczyła Armana, który spał na fotelu przed kominkiem. Widziała jego spokojne, opuszczone powieki, bezwładną rękę na podłokietniku, ufnie odchyloną głowę, obnażoną szyję… A obok, na stole, nóż. Ten sam, którym on zazwyczaj kroił suszone mięso… Juta zobaczyła nóż w swojej ręce i wyobraziła sobie smoka, który szybuje nad morzem. Zabicie smoka jest niemożliwością…

Arman spał. Suche wargi lekko się odchyliły, pierś oddychała głęboko i równo. Juta ściskała nóż…

Zdrętwiałą rękę złapał skurcz i Juta się obudziła. Nie było noża, nie było Armana. Przez okienne kraty przedostawał się świt.

Powiedział jej, że jest zmęczony i spędzi dzień w swojej komnacie.

Przypuszczenia, że Juta nie odważy się kontynuować zakazanych wypraw po zamku, nie potwierdziły się. Odczekawszy dla przyzwoitości całe pół godziny, księżniczka wyciągnęła z ukrycia swoje bogactwa — klucze — i ruszyła na poszukiwanie przygód.

Dzisiaj szczęście jej sprzyjało — pierwsze z zamkniętych drzwi pokonała niemal bez oporu. Przestąpiła próg — i zrozumiała, że natknęła się na coś naprawdę interesującego.

Okazując swój zachwyt radosnymi okrzykami, Juta nawet nie mogła przypuszczać, że pojawił się widz jej poczynań. Widzem był Arman, który wygodnie umościł się przed czarodziejskim zwierciadłem.

Widział, jak Juta z lękiem weszła do sali, która okazała się pierwszą w długiej amfiladzie komnat. Drzwi między komnatami nie było i znalazłszy się na środku pierwszej z nich, uradowana Juta mogła zobaczyć — daleko i niewyraźnie — ostatnią.

Pęk kluczy, przyczepiony do pasa ze sznura, włóczył się za dziewczyną niczym zbyt lekka kotwica za nazbyt ciężkim statkiem. Arman ciągle miał ochotę zawołać księżniczkę i sprawniej przyczepić klucze.

Pierwsza komnata była pusta. Druga okazała się maleńka i ciasna, za to trzecia nagle rozszerzyła się w ogromną salę.

— Gargulce — powiedziała Juta na głos. Arman usłyszał to i uśmiechnął się.

W dalekim końcu sali majaczył ledwie zauważalny w półmroku pomost, czy może olbrzymi fotel; Juta podeszła bliżej — kamienne nóżki fotela, podobne do średniej grubości kolumn, były ozdobione płaskorzeźbami.

Juta spojrzała w dół i ledwie powstrzymała okrzyk. Prosto w oczy patrzyła na nią rozdziawiona biała paszcza, na szczęście też kamienna. Głowa fantastycznego zwierza okazała się podstawą nóżki-kolumny.

— Cóż to takiego? — Zapytała Juta ochrypłym głosem. — Pokryty łuską i ze skrzydłami… Oni siadali… O tak?

Arman uśmiechnął się ponuro. Nieubłagany stary smok, czarny z miedzianym połyskiem, lubił, usadziwszy się w fotelu, przez długi czas słuchać chłopczyka, który stał przed nim — drobny, podobny do karzełka przy potworze, pokrytym pobrzękującą łuską… Stary bardzo cenił starannie i na czas wyuczone lekcje.

On we wszystkim miał rację, pomyślał Arman. Widział dalej. Na jego oczach potężny, rozkwitający ród usechł, a on nic nie mógł na to poradzić. Możliwe, że gdyby ojciec w odpowiednim czasie go posłuchał…

Jego myśli przerwał krzyk Juty.

Księżniczka przecisnęła się przez ukryte za fotelem maleńkie drzwi i teraz stała pośrodku niewielkiej jasnej komnatki, zawalonej błyszczącymi, iskrzącymi się drobiazgami.

Juta po kostki grzęzła w rozsypanych perłach. Między perłami pobłyskiwały diamenty, gdzieniegdzie także złotym blaskiem wabiły starożytne monety. Wzdłuż ścian wznosiły się skrzynie, ustawione jedna na drugiej, przy czym niższe miejscami pękły od ciężaru, i z tych szczelin patrzyły na Jutę kosztowne kamienie.

Aha, pomyślał Arman.

Zrobiło mu się jakoś smutno. Smoczy skarbiec — granica marzeń nawet dla księżniczki. Wiedział, co teraz będzie — człowiek, który trafił na górę złota, od razu traci rozum i w zachwycie zaczyna turlać się po drogocennych zaspach.

Księżniczka nachyliła się i zaczerpnęła garść pereł. No, pomyślał Arman, teraz przyglądanie się, głupawy uśmiech, przesypywanie w dłoniach i szczęśliwy śmiech…

Juta głupio się uśmiechnęła… I wysypała perły z ręki. Nawet nie wysypała, a niedbale wypuściła. Rozejrzała się. Wytarła nos rękawem chlamidy.

Arman nachylił się ku tafli.

Ale księżniczka — o dziwo! — Nie śpieszyła się radować kupą złota. Prychnąwszy — i Armanowe ucho usłyszało w tym prychnięciu zniewagę — Juta wzięła się za badanie skarbca, tak samo rzeczowo, jak dotąd badała Salę Klinopisów i komnatę ze szklanymi organami.

Bezkształtne złote samorodki nie miały artystycznej wartości i dlatego odlatywały w daleki kąt; w monetach interesujące były tylko herby i profile władców. Trafiały się wśród nich i takie, których nie widywał nawet pałacowy astrolog, a już on to był znawcą starożytnej historii i swego czasu dawał księżniczkom lekcje… Oczy Juty pałały tą samą niepowstrzymaną ciekawością, jaką Arman zobaczył na dole, w podziemiach, kiedy księżniczka po raz pierwszy starała się odczytać starożytne teksty. Oto dobrała się do skrzyni, która stała osobno z boku, wzięła za wieko…

Wieko było ciężkie, Juta zaś uparta. Stękając, otworzyła skrzynię — i cofnęła się.

W środku skrzyni wszystko jaśniało — nawet ona, księżniczka, która dorastała na dworze, nigdy w życiu nie widziała takich skarbów. Nie zwyczajne wyszlifowane kamienie, nie po prostu złote bryły — skrzynia była pełna gotowych ozdób, z których każda kosztowała tyle, że można by było wymienić ją na połowę królestwa Werchnia Konta.

Juta zanurzyła obydwie ręce w skrzyni i, jakby to była słoma, wyciągnęła naręcze różnych naszyjników. Przyłożyła jakiś do swojej chlamidy, nie spodobał się jej, odrzuciła go na bok. Wyciągnęła z całej sterty koronę — jednak jej głowa przeszła przez nią tak lekko i niezauważalnie, że Juta bardzo się zdziwiła, odkrywszy zamiast korony naszyjnik. Z trudem ją ściągnęła, drapiąc przy tym ucho. Wstrząsnęła głową z rozdrażnieniem. Przechyliła się przez ściankę skrzyni tak, że tylko nogi zamajtały w powietrzu. Wyprostowała się, potrząsając wielkim kłębkiem czegoś błyszczącego, niewiarygodnie kosztownego, dźwięczącego i przelewającego się w rękach…

Księżniczka wzdrygnęła się. W kłębku skarbów jej ręka natknęła się na coś ciepłego. Z zaskoczenia wypuściła kosztowności i wszystkie razem z brzękiem i łoskotem upadły na kupę złota.

Juta nachyliła się. Trochę dalej od wszystkich cacek leżał sznur koralików — nanizane na cienką, złotą nitkę kolorowe kulki, przy czym każda jakby świeciła własnym światłem od wewnątrz.

Księżniczka wyciągnęła rękę — tak, one były ciepłe, jak żywe, rozgrzane krwią ciało. I rzeczywiście świeciły — Juta zobaczyła odblaski na swojej dłoni.

Czary. Gargulce, to czary!

Ostrożnie, niemal jak kocię, wzięła sznur koralików na ręce. Był niezwykle przyjemny w dotyku i palce Juty bezwiednie zaczęły przebierać świetliste kulki.

Różowa… Liliowa… Błękitna… Zielono-niebieska… Jasnozielona…

Zadźwięczała muzyka.

To nie była pałacowa orkiestra — czyż mogą miedziane rury grać tak wzruszająco, tak łagodnie? Ciepła mgła, miękka, niczym najdelikatniejsza piana… Jaskrawopomarańczowe nad zielonym… Oślepiająco białe nad błękitnym… Och, ona ma skrzydła, lata. Widzi ziemię z góry, tylko że to nie ziemia, a morskie dno… Dookoła przemykają złote rybki z czerwonymi ogonkami, nad głową niespodziewanie zapalają się gwiazdki i ona dosięga do nich ręką…

… Arman mknął korytarzami zamku.

Za późno. Dlaczego nie zauważył od razu? Dlaczego pozwolił… Teraz jest za późno.

Mimo to, pewny, że nie zdąży, i tak biegł, skacząc po kilka stopni naraz i obijając się o ściany.

…Ona bierze gwiazdkę do ręki. Gwiazdka pokryta jest srebrną sierścią i oto otwiera dwoje wiśniowych oczu, uśmiechając się do księżniczki Juty… Juta uśmiecha się w odpowiedzi, złote rybki klaszczą czerwonymi płetwami… Cudowne zwierzątko gwiazdka rozdziawia pyszczek… Pyszczek przeobraża się w czarną dziurę wszechświata.

Juta nie zdążyła nawet krzyknąć, a już ją ciągnęło w bezmyślną, zaślinioną paszczę, a z nią rybki i gwiazdki… Czepiała się nieba, które rwało się niczym płótno na ścierki, Juta nawet słyszała trzask płótna… Świat zwijał się w rulon. Księżniczka, konwulsyjnie szarpiąc się w skrętach coraz szybciej zwijającego się świata, cały czas widziała kątem oka dziewczynkę, która spokojnie siedziała na krześle. Dziewczynka przyszywała do ślubnej sukni czarne guziki.

— Juto!!

Rzuciło ją w bok. Dziewczynka na krześle ze zdziwieniem podniosła głowę, ale w tym momencie twarz Juty rozpalił siarczysty policzek, głowa jej odskoczyła na bok — i wszystko przepadło.

— Juto!!

Jeszcze jedno uderzenie. Juta krzyknęła i próbowała odepchnąć tego, kto silnie trzymał ją w objęciach i nie wypuszczał Trząsł i szarpał, a ona raz za razem uderzała twarzą o jego pierś.

— N-nie… — wydusiła.

Ten, który ją trzymał, zamarł. Juta zdołała uwolnić głowę i popatrzeć na niego — Arman. Zdawało jej się, że jest rozjuszony; blady i rozdygotany z gniewu.

Nie wymyśliła niczego lepszego, niż się rozpłakać. Arman potrzymał ją jeszcze moment, potrzymał — i wypuścił.

— Zamknij mnie — chlipała.

— Zamknę — obiecał ze znużeniem.

— Na trzy zamki…

— Na cztery.

— Możesz mnie zbić, jeśli chcesz…

— Zbiję…

— Nie, naprawdę, ja zasłużyłam!

— Zasłużyłaś. Ale już nie płacz.

— Źle się czuję… Głowa…

— Przejdzie.

Ostrożnie położył ją na słomianym materacyku. Księżniczka jeszcze raz chlipnęła i zapytała szeptem:

— Co to było, Armanie? Kto i po co zrobił taką rzecz?

Arman wzruszył ramionami:

— Nikt nie wie… Swego czasu takie sztuczki przyjęto dawać wrogom podczas wielkich świąt. Ta ze skarbca, zgubiła nie wiadomo ile istnień… Możliwe, że to roślina albo zwierzę. Możliwe, że naczynie dla kogoś nienasyconego, którego jedynym pragnieniem jest pożerać i pożerać… Już się z tobą niemal pożegnałem, Juto…

Oczy jej, ze strachu, stały się ogromne, lśniące, a twarz stała się wręcz intrygująco piękna.

Przez jakiś czas po historii ze sznurem koralików Arman nie odchodził od Juty ani na krok.

Czuł się przez to dziwnie i niezręcznie, a i ona czuła się jakoś nieswojo. Przymusowe, nieustanne towarzystwo dla obojga było krępujące, ale Arman twardo postanowił nie spuszczać jej z oczu — a nuż coś się jej przytrafi, a on przecież za nią odpowiada.

On za nią odpowiada. Co za bezsensowne połączenie słów? On nigdy w życiu za nikogo, oprócz siebie, nie odpowiadał. Ale wystarczająco straszna była dla niego gonitwa po schodach i korytarzach, kiedy spieszył jej na pomoc — i bał się spóźnić…

A właściwie, gdyby księżniczka stała się ofiarą nieszczęśliwego wypadku — czy nie pozbawiłoby to Armana niepotrzebnych zmartwień? Czy rozstrzygnięcie bolesnego wyboru, jakiego nikt jeszcze nie uchylił, nie rozwiązałoby się samo z siebie?

Zaniósł czarodziejski sznur korali daleko w morze i utopił w głębokich odmętach. W drodze powrotnej dręczyła go myśl — w jakie tarapaty wpadła księżniczka tym razem? Ale spotkał ją stojącą na wieży, a jej ciemny bałachon rozwiewał się niczym piracka bandera.

Więcej nigdzie na długo nie wylatywał.

W komorze znalazły się igły z nitkami. Igły trzeba było długo szorować piaskiem, jednak Arman był zadowolony — zawsze to jakaś robota dla Juty.

Potem księżniczka usiadła do szycia. Usiadł naprzeciwko i obserwował ten niełatwy proces. Księżniczka raz po raz upuszczała igłę, parskała ze śmiechu i wreszcie znalazła sposób, jak przyszyć kraj płótna do dołu chlamidy.

— Czego ciebie uczyli w pałacu? Czym ty masz zamiar uradować przyszłego męża?

Pokroiła płótno nożem — w środku zostawiła nietknięty skrawek, resztę postrzępiła w kosmate frędzelki, po czym skręciła je w malownicze sploty. Przymocowała w środku kokardę ze sznurka i sprytnie posługując się kamykiem zamiast młotka i żelazną szpilką zamiast gwoździa, przyczepiła swój wytwór nad kominkiem. Szpilka mocno weszła w szczelinę między kamieniami; z boku wszystko razem wyglądało jak egzotyczny kwiat.

Arman zdziwił się. Juta westchnęła z ironią.

— Wątpię, żeby jakiemukolwiek mężowi się to spodobało. Jak sądzisz?

— Moim zdaniem wspaniałe — stwierdził Arman.

Po kilku dniach księżniczka spytała, machając igłą:

— Pamiętasz, przyznałeś się, że napisałeś te wersy o cieniu?

— Tak? — Arman, zdaje się, myślał o czymś innym.

— „Mój cień leży na skałach, maleńki, jak źrenica myszki…”

— Ach, to…

— Czyżbyś widział, jaką źrenicę ma myszka?

— Nie. Spróbuj złowić myszkę, a co dopiero popatrzeć jej w oczy!

Juta dalej machała igłą, nie patrząc na szycie. Wzrok jej zasnuła mgiełka — zdawało się, że jest wzruszona i równocześnie zdziwiona.

— Armanie… Czy nie mógłbyś mi wyjaśnić, no… No, z czego ty układasz takie… No, wiersze, czy co?

Arman uniósł brwi:

— Wiersze?

Juta rozłożyła ręce:

— Wiesz, u nas w pałacu był nadworny poeta, pisał wiersze na święta i układał na zamówienie miłosne listy… Ale to było co innego. „Dobrodziejstwa do pochodni cudownej wielce podobne”…

Odłożywszy płótno, nagle nachyliła się ku niemu:

— Armanie, jesteś potężnym, ziejącym ogniem jaszczurem… Co tobie do źrenicy myszki?

Wzruszył ramionami:

— Nie podoba ci się?

— Podoba — odpowiedziała cicho. — Bardzo.

Zamilkli.

— A twoim zdaniem, wiersze — to co? — Zapytał Arman prowokacyjnym tonem.

Juta, wpadła w uniesienie i z błyskiem natchnienia w oczach powiedziała:

— To, czego nie można zobaczyć, można tylko odczuć…

— Dobrze — powiedział poważnie smok. — Więc ja mówię: „Placek rozczynia się w moim żywocie”. To wiersz.

Juta, która zdążyła już poszybować na skrzydłach poetyckiej wyobraźni, ledwie nie zakrztusiła się z oburzenia:

— Durny! Co tu ma do rzeczy placek!

— Ja nigdy nie widziałem, jak się go rozczynia. Za to czuję to wspaniale!

Jakiś czas Juta starała się przysłuchać temu, co działo się w jej żywocie. W zadumie ukłuła się igłą, włożyła zraniony palec do ust i poprosiła pokornie:

— Nie udawaj, proszę. Ty doskonale rozumiesz, o czym ja mówię. Gdybyś powiedział: „oto świt łagodnie dotknął morza”, czy „oto kalidon delikatnie pocałował towarzyszkę”…

Juta przerwała. Nowa myśl, niespodziewana i zuchwała, sprawiła, że zamarła z otwartymi ustami.

— Armanie… — Spytała szeptem. — A ty kogokolwiek, kiedykolwiek… Całowałeś?

Patrzyła na niego z uporem — okazało się, że ma ciemnobrązowe oczy z czarnymi obwódkami na brzegach. Jak obręcze, pomyślał Arman.

W dzieciństwie lubił zaszywać się w ciemny kącik i tam cichutko marzyć o czymś niepewnym, zamglonym, jednak bezgranicznie dobrym i łagodnym. Na pewno tak sobie wtedy wyobrażał matkę, której nie pamiętał. Doprowadziwszy się do łez szczęścia, delikatnie gładził kogoś, widzianego tylko jego zapłakanymi oczami i czuł, jak ten ktoś pieści go i całuje… Łzawe dzieciństwo bez kobiecej łagodności! Co prawda sentymentalne napady z wiekiem szybko minęły.

— Armanie… Powiedziałam coś nie tak?

Niespodziewanie położył rękę na jej ramieniu. Zamarła, nie wiedząc, jak przyjąć ten gest.

— Posłuchaj… Tam, w podziemiu, chciałem jeszcze coś wyryć na kamieniu. Jesteś ciekawa?

Kiwnęła głową, starając się nie poruszyć ramieniem, nakrytym jego dłonią.

Arman przygryzł wargi i powiedział zachrypłym głosem:

Samotne niebo schowało twarz w chmury.

Zapewne z goryczy…

Przestało stroić miny do zwierciadła morza.

Zamilkł.

Czarny aksamit nocy — wezgłowie moje

Łańcuch dalekich ogni — naszyjnik mój…

Będzie przez czas spalone imię moje.

Rękodzieło księżniczki dawno zsunęło się na podłogę i teraz tęskniło tam, zapomniane.

— I ty nie wyryłeś tego na kamieniu? — Zapytała Juta szeptem.

Arman zmarszczył brwi:

— Miejsca, wiesz, jest mało na tych kamieniach… No i jakieś to wszystko… Wydumane. Nieznaczące.

— Nieznaczące?

— W porównaniu z historią moich przodków… Na tle tych wszystkich bratobójczych pojedynków i wojen, i bitwy z Jukką, morskim potworem… Jakieś niebo, co robi miny i łańcuch ogni…

Juta uważnie spojrzała mu w oczy:

— Wiesz… Nie wydaje mi się, że zabijanie braci, czy nawet walka z Jukką… Że to jest bardziej zaszczytne, niż opowiadanie o samotnym niebie.

Arman uśmiechnął się:

Latające grona siwych chmur.

Ich ciemne cienie na zieleni traw…

Niemy korowód wieków — echo zapomnianych zabaw.

— To jest dobre — natychmiast oceniła Juta. — To… — I od razu powtórzyła wszystkie trzy wersy z pamięci; powoli, jakby delektując się słowami.

Arman obserwował ją z ciekawością, nawijając na palec jakąś przypadkową niteczkę. Jakkolwiek by patrzeć, niespodziewaną przyjemność sprawiały mu i jej pochwały i żarliwe zainteresowanie.

A Juta powtarzała, marszcząc czoło:

— „Latające grona siwych chmur”… — i nagle podniosła na Armana błyszczące oczy: — Posłuchaj… A jakby tak: „Latające strzępki siwych chmur”, co?

Nie zrozumiał od razu i wyjaśniła z niecierpliwością:

— No, „grona” to coś ciężkiego, masywnego, pełnego w sobie… Grona, jagody, urodzaj, dostatek… A „strzępki”… „strzępki” — to coś porwane, nieuporządkowane, poranione… Rozumiesz? I wszystko od razu się zmienia, posłuchaj…

Powtarzała wersy tak i siak, zmieniała słowa, a on słuchał w milczeniu. Słuszność jej uwag od razu stała się dla niego zrozumiała. Teraz po prostu patrzył, jak poruszają się jej wargi i w myślach powtarzał: porwane, nieuporządkowane, poranione…

Księżniczka zauważyła zmianę w jego twarzy. Zamilkła. Powiedziała niepewnie:

— Rozumiesz, to jest bardzo ciekawe… Wystarczy tylko zmienić jedno słowo… Prawda?

— Prawda — odpowiedział powoli.

Zamilkli. Juta w napięciu o czymś myślała, ściągając brwi i pocierając palcem kącik ust.

— „Niemy korowód wieków” — wyszeptała dramatycznie. To znaczy, że ty masz dwa stulecia i trzydzieści dwa lata?

Ledwie powstrzymał się od śmiechu — taką nabożnością był przepełniony jej głos.

— To oznacza… — Kontynuowała Juta szeptem — oznacza, że pierwszy twój przodek… A kiedy on żył, Armanie? Może on widział sam początek świata?

Arman milczał, a uśmiech jego stawał się coraz bardziej zagadkowy, w miarę jak rozpalała się jej ciekawość.

— No nie, naprawdę, Armanie… Taki stary ród… Może ty wiesz, skąd wzięło się morze i niebo, i wszystko… Co było wcześniej, na samym początku?

Odchylił się na oparcie fotela i wydeklamował natchnionym głosem z przymkniętymi na wpół oczami:

Od kiedy powstało sklepienie niebios,

Co gorsze od zimy i gorętsze od lata?

O, znam ja to — ciekawość księżniczek!

Juta prychnęła oburzona. Przycichła. Poprosiła nagle cicho i rozczulająco:

— Armanie… Jesteś smokiem i potomkiem smoków… „Ja wznoszę się do niebios”… Ty widzisz wszystko inaczej… Ja tak ci zazdroszczę, że latasz, a ja… Daj mi podarunek, Armanie!

Wyczuł jakieś niebezpieczeństwo.

— Ponoś mnie na grzbiecie! — Wydusiła księżniczka.

Wpatrywał się w jej twarz, starając się zrozumieć: zuchwalstwo? Żart?

Juta wytłumaczyła sobie jego milczenie po swojemu:

— Nie, oczywiście, na smoczym grzbiecie… Na smoczym, Armanie!

Przyszło jej uciekać bardzo szybko, ponieważ smok postanowił na swój sposób wytłumaczyć jej, że nie powinna pleść głupot.


* * *

Kilka dni później Arman odważył się wylecieć — na polowanie. Juta obiecała mu zachowywać się potulnie, jak jagnię.

Żeby dotrzymać swojej obietnicy, ledwie pożegnała Armana, księżniczka wzięła się za sprzątanie.

Niezgrabnie machając miotłą, Juta przypominała pałacową pokojówkę, która lubiła wygłaszać, niezależnie od potrzeby, sentencję: „No co by tu się działo bez mojej ręki!”

— No co by tu się działo bez mojej ręki! — Z dobrze odgrywanym wyrzutem burczała Juta, wygrzebując wielowiekowe kurze z kątów i spod stołu, przy którym jadali, w komnacie z kominkiem.

Posługując się swoją rosochatą miotłą, księżniczka — ot, gargulce! — Znalazła pod stołem drewniany krąg, bardzo podobny do przykrywy beczki. Nauczona doświadczeniem Juta od razu domyśliła się, że to rzeczywiście przykrywka — tylko nie od beczki, oczywiście, a od tajemnego włazu.

Z tajemniczymi włazami Juta dotąd się nie zetknęła.

Oczywiście nie jest taka głupia, żeby dawać nurka w nieznany korytarz za włazem, gdzie na pewno jest ciemno, brudno i pełno pajęczyn. Arman jej zabronił przecież, a poza tym, czy odeszła już w zapomnienie historia z magicznym sznurem koralików?

A jeśli i tak tam nie wejdzie, to czemu by nie odsunąć pokrywy, żeby tylko zajrzeć?

Stołu nie dało się odsunąć — przyszło jej działać na kolanach. Uzbrojona w pogrzebacz, nie od razu, ale w końcu zaczepiła o pokrywę włazu, podniosła ją i odrzuciła.

Właz był, oczywiście, całkowicie ciemny. W dół wiodła żelazna drabina z zardzewiałymi szczeblami. Juta pomyślała chwilkę, wyjęła z wiecznie tlącego się kominka głownię, rozdmuchała na jej końcu słaby płomień i wrzuciła w ciemną paszczę włazu.

Okazało się, że studnia nie jest taka głęboka — drabina miała wszystkiego dwanaście szczebli, a dalej wspierała się na mocnej kamiennej podłodze. Tajemnicze przejście nie było aż takie brudne i aż takie złowieszcze — takie sobie gospodarskie pomieszczenie.

Juta pomyślała, czy nie pójść po pochodnię. Zganiła się za lekkomyślność — i w końcu poszła.

W świetle pochodni tajemnicze przejście nie było niczym intrygującym — korytarzyk do spacerów, a nie tajemnicze przejście. I ostatecznie, jeśli ona po prostu zejdzie na dół i przejdzie dwa kroki, to przecież nie będzie to złamanie danego Armanowi słowa.

Księżniczka zeszła na dół i zrobiła dwa kroki. Korytarz był niski, nierówny, ale się nie rozgałęział, zatem zabłądzić w nim było niemożliwe. Cóż, do powrotu Armana zdąży go trochę obejrzeć.

Ruszyła naprzód, jednak wyrzuty sumienia i tak jej dokuczały, więc żeby je zagłuszyć mamrotała sobie pod nosem: „No co by tu się działo bez mojej ręki!” Korytarz ostro skręcił i… — Och! — Urwał się. Juta ledwie zdążyła się zatrzymać, żeby nie wpaść gdzieś w dół.

Tajemne przejście, które badała dociekliwa księżniczka, w tym miejscu przechodziło w inne — ale nie przejście nawet, a wielką tuleję, szeroki, okrągły tunel, w środku którego można by postawić trzypiętrowy budynek i jeszcze zostałoby wolne miejsce. To był Smoczy Tunel — przez niego wlatywało do zamku i wylatywało z niego dwieście pokoleń smoków.

Juta ostrożnie wciągnęła większy haust powietrza w płuca. Pachniało spalenizną i jeszcze pachniało smokiem — ten ostry niezwykły zapach dobrze pamiętała jeszcze z dnia porwania. Księżniczka znowu wciągnęła głęboko powietrze w nozdrza — do czego ten zapach jest podobny? I przypomniała sobie — taki zapach pojawia się przecież podczas zabaw z fajerwerkami, kiedy wystrzeli się już wszystkie rakiety i petardy…

Ciekawe, z której strony położone są Smocze Wrota?

Juta popatrzyła w dół i zobaczyła koło swoich nóg żelazną drabinkę — taką samą, jak ta, po której zeszła do tajemniczego przejścia. Zdrowy rozsądek od razu nakazywał wracać, jednak Juta odrzuciła ten pomysł: czyż warto było dojść tak daleko, znaleźć najbardziej interesujące miejsce — i od razu wracać z powrotem! Ponieważ tunel miał własne, chociaż słabe, światło, Juta przymocowała pochodnię do ściany i zaczęła schodzić, trzymając się szczebli obiema rękami.

Schodziła powoli i ostrożnie, ale na ostatnim szczeblu noga się jej ześliznęła i Juta początkowo zawisła na rękach, a potem upadła na dno tunelu, prosto w tysiącletnią sadzę.

Całe szczęście, że się nie udusiła. Otulając twarz połami chlamidy, wstrzymała oddech niczym poławiacz pereł i jednym susem wyskoczyła z czarnej chmury. Chmura podążyła za nią — Juta, żeby się ratować, musiała biec co sił, a spod jej nóg, grzęznących w żużlu, wznosiły się wciąż nowe i nowe tumany popiołu.

Kiedy już beznadziejnie się zasapała, kiedy ogarnęła ją rozpacz, skądś powiał rześki wiatr i odegnał chmurę z powrotem, głęboko w tunel. Juta przebiegła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się. Na jej spotkanie wylało się słoneczne światło.

Smocze Wrota rozpościerały się poniżej zachodniej wieży, na szczycie której Juta, bywało, spędzała czas. Jednak stamtąd, z wieży, nie było widać tej części półwyspu — tak samo trudno człowiekowi zobaczyć, co dzieje się z tyłu głowy. Księżniczka powoli zbliżyła się do skraju tunelu — i zamarła.

W dole leżało morze — gładkie, jak skrawek błękitnego atłasu. Smugami zmieniały się pod jego powierzchnią ciemne i jasne plamy — to widniały w głębinie podwodne lasy i łąki wodorostów. Juta widziała grzbiety mew, które śmigały nad wodą. Podnóże zamku zrosło się ze skałą i skałą zdawała się pionowa ściana, która spadała spod stóp księżniczki. Kupy kamieni wynurzały się z wody niczym ruiny baśniowego miasta — księżniczka rozróżniała kopuły i baszty, mosty, kurki na dachach… Powolny przypływ to obnażał je, to znów zabierał w głębinę.

Juta straszliwie zapragnęła zostać smokiem i rzucić się w niebo ze Smoczych Wrót. Rozłożywszy ręce-skrzydła, stanęła na palcach i wydobyła z piersi wyobrażony słup wyobrażonego płomienia:

— Ch-cha!

Szczęśliwa, już widziała siebie szybującą po niebie, kiedy nagle stojące w zenicie słońce zakrył cień, zupełnie tak jak wtedy, na pałacowym placu.

Smok wracał do zamku. Juta zobaczyła go z dołu — pokryty łuską brzuch, błoniaste skrzydła i giętki, zgrabny ogon. Arman zionął ogniem i ruszył w kierunku Smoczych Wrót.

Juta stała sparaliżowana przerażeniem. Teraz ona i smok znajdą się w jednym tunelu. Rozpalony jaszczur, zionący ogniem i dymem; księżniczka albo spłonie, albo się udusi, albo on ją po prostu zmiażdży na placek.

Arman zbliżał się — Jutę uderzyła fala gorącego, przesyconego smoczym oddechem, powietrza.

Otrząsnąwszy się z odrętwienia, podniosła ręce nad głowę, krzyknęła, starając się przekrzyczeć smoczy oddech i świst skrzydeł: — Arma-a-a…

Smok leciał na nią z prędkością wystrzelonej z armaty kuli. Wyraźnie zobaczyła pokrytą zrogowaciałymi łuskami twarz, to znaczy paszczę i pałające, głęboko osadzone pod łukami brwiowymi, oczy. Juta znowu krzyknęła i oczy te rozszerzyły się nagle jak talerze.

Smok, nie mogąc zatrzymać się, ostro rzucił się do tyłu, jakby stawał dęba. Błoniaste skrzydła zabiły z całej siły, starając się odepchnąć od zamku strumieniami powietrza. Jucie zdało się, że teraz Arman wleci na płaską ścianę całym ciałem i zabije się. Jednak w ostatniej chwili smok ogromnym wysiłkiem wstrzymał swój pęd, ale nie mógł zupełnie uniknąć zderzenia i ciężko uderzył ogonem w ścianę. Od uderzenia zatrzęsła się ściana.

Przez tydzień Juta ukrywała się.

Arman prawie nie chodził, leżał w swojej komnacie na skrzyni i nawet w fotelu przed kominkiem nie mógł siedzieć — tak bolał go krzyż. Juta przynosiła mu jedzenie, ale niezauważalnie — kiedy wychodził na krótko z komnaty, po powrocie znajdował na skrzyni miseczki i dzbanki, talerzyki i buteleczki, a pośród nich — niezmienny znak pamięci i pokory, to serwetka z nieumiejętnie wydzierganą otoczką, to wymyślna kokarda ze sznura, to serduszko o krzywych bokach, wyrzeźbione w niedopalonej świeczce.

Arman nie dawał znaku, że zauważa tę niemą prośbę o wybaczenie. Wszystko zjadał i wypijał, po czym ani trochę nie interesował się tym, gdzie podziewają się puste naczynia.

Po kilku dniach zrobiło mu się lepiej i wyszedłszy jednego razu z komnaty, przyczaił się w pobliżu.

Księżniczka nie kazała na siebie długo czekać. Na samodzielnie wykonanej tacy niosła misę rozgrzanych placków i butelkę schłodzonego wina; na jej ramieniu powiewał ozdobiony samodzielnie wykonanym haftem ręcznik.

Przekonawszy się, że Armana w komnacie nie ma, księżniczka weszła do środka. Arman zaczekał chwilkę i wszedł w ślad za nią.

— Och! — Juta o mało nie upuściła tacy.

Arman stał w drzwiach, opierając się o futrynę, a na jego niewzruszonym obliczu nie było gniewu, ale nie było i wybaczenia.

— Och! — Powtórzyła Juta, i niczym biały proporzec rozpostarła przed sobą ręcznik. Wielkimi spiesznymi ściegami był na nim wyszyty ziejący ogniem smok.

I ten wybryk został w końcu księżniczce wybaczony. Na znak swojej przychylności Arman przyniósł jej ogromną bryłę ziemi z rosnącymi na niej trawami i kwiatami. Juta wpadła w absolutny zachwyt i urządziła na szczycie wieży „ogród”, w którym z wielką troskliwością podlewała kwiaty i pielęgnowała trawy, a kiedy wśród zielonych źdźbeł pojawił się pęd prawdziwego klonu, radość księżniczki nie miała granic.

Pewnego wieczoru, kiedy Juta z Armanem spędzali czas w „ogrodzie”, zamek drgnął. Zakołysały się wieże, oderwał się skądś kawał skały i wpadł do morza, tworząc w nim wir. U podnóża zamku narodziła się fala i potoczyła aż do horyzontu. Drugie uderzenie — druga fala.

— Trzęsienie ziemi! — Krzyknęła Juta i wczepiła się kurczowo w Armana, dochodząc do wniosku, że oto nastał jej koniec.

Arman zaśmiał się i objął ją ramionami. W tym obrończym geście było tyle spokojnej pewności, że Juta przestała panikować i ze zdziwieniem na niego spojrzała. — To Śpiący — powiedział Arman niedbale.

— Co? Kto? — Juta stwierdziła, że nie dosłyszała.

— Śpiący — powtórzył Arman. — Pod fundamentami zamku od wielu tysiącleci ktoś śpi. Innego imienia dla niego, póki co, nie wymyślili — Śpiący i to wszystko… Niekiedy porusza się we śnie i wtedy zamek się trzęsie.

Juta miała bujną fantazję i od razu wyobraziła sobie zamurowanego w skałach stwora, który niewielkim poruszeniem trzęsie całą ziemią.

— I ty tak spokojnie o tym mówisz? — Wyszeptała, jakby bała się naruszyć spokój Śpiącego. — A jeśli on weźmie i się obudzi?

— Wtedy was ze sobą poznam — z powagą obiecał Arman.

Magiczne zwierciadło rozrabiało i mędrkowało, przez długi czas lubowało się strugą wody w miejskim rynsztoku, pstrzyło się tęczowymi plamami i od czasu do czasu kpiło z Armana i Juty, demonstrując ich wykrzywione odbicia.

Juta bardzo chciała zobaczyć Ostina. Księcia nie było; zamiast niego zasiadała Królewska Rada Akmalii i księżniczka usłyszałaby niemało tajemnic państwowych, gdyby zwierciadło, jakby przezornie, nie zagłuszyło dźwięku.

— Głowa mnie boli — powiedział Arman. — Pogoda się zmieni.

— Wcześniej nic cię nie bolało przy żadnej zmianie pogody — zauważyła Juta.

— To będzie poważna zmiana — wyjaśnił Arman. — Zanosi się na tajfun albo trąbę powietrzną.

— A-a-a… — Przytaknęła Juta bez większego zainteresowania. Ale po krótkiej pauzie zapytała: — A ty co, umiesz przepowiadać trąby powietrzne?

— No tak.

— A burzy dlaczego nie przewidziałeś? No, tej straszliwej burzy, pamiętasz?

Arman pamiętał. Początkowo wstrząsnął nim dreszcz na myśl o błyskawicy, a potem z wdzięcznością dotknął ręki Juty, przypominając sobie latarnię, tą ręką zapaloną:

— Byłem wtedy pijany… Myślałem wtedy… O czymś innym.

W zwierciadle trwała Królewska Rada. Na trybuny wyszedł maleńki polityk w peruce sędziowskiej, wyniszczony troską o dobro państwa. Otworzył usta i zwierciadło raptem doniosło:

— …asza wys…

„Wasza wysokość” — domyśliła się Juta. Król, ojciec nieznośnej Oliwii, też tutaj siedział, na podwyższeniu, pokrytym wytartym aksamitem.

— Dobrodzieje! — Ciągnął orator. — Pragnę przypomnieć, że mówiąc o zewnętrznej polityce sąsiedniej Kontestarii, należy przede wszystkim brać pod uwagę fakt, że król Kontestar Trzydziesty Dziewiąty jest ciężko chory i, w istocie, głową państwa już teraz jest książę Ostin…

Juta spięła się. Wyniszczony polityk wysapał:

— Powołując się na osobiste kon…

Zwierciadło drwiąco mrugnęło i pokazało dwóch chłopców, którzy starali się za pomocą siatki na motyle wyłowić jedną tłustą żabę. Pierwszy, piegowaty, potknął się i runął w bagno, z którego leniwie podniósł się rój komarów. Drugi się zmądrzył i nakrył żabę siatką, jednak siatka okazała się dziurawa i zwinnemu płazowi udało się uciec.

— Głowa mnie boli — powiedział Arman. — Myślę, że morze się niepokoi… Ostin — to, zdaje się, ten sam książę?

Juta pochmurno milczała.

Powierzchnia zwierciadła zamgliła się i od razu przejaśniała. Płynnie kołysały się szerokie liście palm, drżało nagrzane powietrze, a razem z nim drżały kwietniki, sztuczne wodospady, groty, baseny. Potem w zwierciadle pojawiła się zalana słońcem złota plaża, którą lizały fale z taką delikatnością i starannością, jak kotka wylizuje nowo narodzone kocięta.

Pośrodku plaży iskrzył się barwną kopułą okrągły namiot, pod nim na rozścielonych kilimach cieszyła się z życia radosna kompania, której duszą była księżniczka Oliwia.

— Znowu — wycedziła Juta przez zęby.

Oliwia ubrana była w bogaty plażowy kostium, odkrywający łokcie i kolana. Skóra pięknej księżniczki była gładka jak alabaster, delikatnie złotawa, chociaż o wulgarnej opaleniźnie oczywiście nie mogło być mowy. Pokazując kształtną rączką gdzieś na morze, księżniczka coś wesoło opowiadała kawalerom, a ci zanosili się szczerym śmiechem.

— Ot… Życie — cicho powiedziała Juta.

Arman zdziwił się:

— Ty jej zazdrościsz?

Juta westchnęła. Uśmiechnęła się smutno:

— Popatrz na nią… I popatrz na mnie. Zazdroszczę, oczywiście.

Tymczasem z parku schodzącego ku plaży wynurzyła się postać dwórki. Rozejrzała się, machnęła księżniczce ręką i znowu schowała się wśród palm. Oliwia wstała, wyjaśniając coś ze śmiechem, otworzyła nad głową ażurową parasolkę i pospieszyła tam, gdzie w cieniu wielkiego palmowego liścia przyczaiła się jej powiernica.

— Wieść niesie — dwórka uśmiechnęła się — wieść niesie, że dzisiaj księciu Ostinowi zaproponowano, aby wyzwolił księżniczkę Jutę.

Jucie spociły się dłonie. Zaciskając palce nachyliła się ku zwierciadłu.

— Kto? — Rzuciła krótko Oliwia.

— Jeden królewski doradca. To niby wzmocni międzynarodowy prestiż księcia i przyniesie mu popularność wśród narodu.

— Głupcy — wargi Oliwii ściągnęły się w cienką kreskę.

— Ostin i tak jest popularny. Głupiutka Juta na to oczywiście liczy, jednakże istnieje przecież zwyczajny zdrowy rozum!

— Kontestaria liczy na dynastyczny ślub z księżniczką z Werchniej Konty.

— Głupcy… Nawet jeśli tak, to do dynastycznego ślubu dojrzały tam jeszcze dwie głuptaski.

Juta zazgrzytała zębami.

— Oni mają taką tradycję — cicho zauważyła dwórka.

— Każdy król, wstępujący na tron, musi dokonać bohaterskiego wyczynu.

Zapadło milczenie. Ze zwierciadła dochodził melodyjny szum morza.

— Ta garbata nie taka znów głupia — wyszeptała Oliwia.

— Cała ta farsa ze smokiem była przemyślana dwadzieścia kroków naprzód.

— Juta nie ma przecież garbu.

— To będzie miała! Ona wiecznie zgina plecy, niczym znak zapytania… Biedny Ostin, chcą na niego sprowadzić nieszczęście, ale nic z tego nie wyjdzie! Porozmawiam z ojcem. Jak będzie trzeba, Akmalia wyśle na smoka wojsko z armatami i oblężniczymi machinami. Zobaczymy! Smoka przywiozą w żelaznej klatce, a Jutę przywleką za jej cieniutkie włoski prosto do pałacu… Ostin…

Oliwia znienacka, zupełnie nie królewskim gestem, chwyciła dwórkę za ramiona:

— A Ostin, co? Co on powiedział temu swojemu doradcy?

— Powiedział, że nie może ryzykować… Tafla zwierciadła zafalowała.

— Ta nikczemnica po prostu się złości — powiedział powoli Arman. — Masz piękne włosy.

— Nie może ryzykować… — Wyszeptała Juta. — Nie może ryzykować. Życia? Tronu? Nie może ryzykować…

— Od dawna już trzymasz się prosto — kontynuował Arman — masz piękną postawę… A czym jest w królestwie tego księcia dokonanie bohaterskiego wyczynu — to tradycja?

— Tak… Ale możliwe, że on nie może ryzykować, póki ojciec jest chory? Możliwe…

— Nie myśl o tym — uśmiechnął się z wysiłkiem Arman. — Nie zawracaj sobie głowy… Dobry chłopiec i tradycja dobra, zobaczysz, że się zjawi… Wyzwolić…

Z wysiłkiem odganiając myśli o Ostinie, Juta uśmiechnęła się z przymusem:

— A propos, jak ty się ustosunkujesz do armat i do tych… Oblężniczych machin?

Arman kłapnął zębami, przeżuwał wymyślone jedzenie i smacznie przełknął, demonstrując w ten sposób, jak odniesie się do armat. W tej chwili zwierciadło znowu pojaśniało i oboje zobaczyli tę samą złotą plażę, łódź pod białym żaglem i kapitana ze złotym haftem na mundurze, który ceremonialnie podawał rękę księżniczce Oliwii, pomagając jej wchodzić po trapie. Morze trochę się uspokajało.

— Aha! — Wykrzyknął Arman, oświecony niespodziewaną myślą.

W jego głosie odczuwało się ulgę, jak u człowieka, który dopiero co wypił lek na ból głowy. Juta spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— A gdzież to znajduje się letnia rezydencja naszej piękności? — Zainteresował się Arman.

— Na wyspie Myszy — odpowiedziała Juta, nie rozumiejąc, do czego zmierza.

— To ta sama wyspa koło wybrzeży Akmalii, która jest podobna do przecinka?

— Tak, ta z ogonkiem…

— Zostanie zmyta przez morze.

— Co? — Juta cofnęła się.

— Zostanie zmyta przez morze — powtórzył Arman i marszcząc brwi, dotknął ręką głowy. — Teraz dokładnie mogę to przewidzieć. Idzie samotna fala, wysoka jak wieża… To, dlatego tak mnie boli tył głowy… Brzegowi nic się nie stanie, bo tam są skały. Ale wyspa jest niska, spadzista — dlatego najbardziej ucierpi. Wszystkie palmy, orchidee, fontanny i namioty, żagle i złote hafty — wszystko zostanie pochłonięte przez morze… Daj mi coś zimnego na głowę.

— Poczekaj… — Juta zamrugała oczami. — Ty nie żartujesz? Przecież to wielkie nieszczęście…

— Oczywiście, nieszczęście… Wiesz ile nieszczęść widziałem w ciągu jednego tylko stulecia? Posłuchaj, namocz dla mnie ściereczkę, muszę ją przyłożyć do głowy…

— A ludzie? Mieszkańcy?

— Czy ty rozumiesz ludzką mowę? Tam są skały! Mieszkańcy obejdą się strachem.

— A wyspa?

— Wyspa po tej przygodzie będzie łysa jak kolano. Co się tak naburmuszyłaś? Może i ktoś się uratuje.

Juta przypomniała sobie bójkę w pałacowym parku w przededniu kapeluszowego karnawału, przypomniała sobie scenę widzianą w zwierciadle: „Cała ta historia ze smokiem trochę fałszywa… Juta jest potworna, niestety, i dopomóc jej może tylko aureola ofiary… Czego nie zrobisz dla szczęśliwego zamążpójścia…”

Oliwia… No i gargulce z nią.

W nocy obudziła Armana czyjaś obecność. Juta, bosa, stała przed jego ascetycznym łożem, a świeczka spływała woskowymi łzami po jej cienkich palcach.

— Armanie… — W jej głosie czuło się rozpaczliwe błaganie.

Niczego nie mógł pojąć. Ani tego, że Juta przyszła do niego w nocy, ani tego, że stoi tak blisko, ani tego, że nie ma na sobie, jak zwykle, chlamidy, a tylko narzuconą na ramiona plecionkę, podziurawioną w wielu miejscach — od tego wszystkiego Armanowi zrobiło się trochę nieswojo. Sam nie wiedząc dlaczego, naciągnął płaszcz, który służył mu za kołdrę, aż do podbródka:

— Po co przyszłaś? Księżniczka chlipnęła. Zalała go fala gorąca. Juta znowu chlipnęła:

— Armanie… Zrób cokolwiek…

— Co… Co się stało? Źle się czujesz?

Stała, pociągając nosem, blada, drżąca i doszedł do wniosku, że ona ma gorączkę albo jakąś przypadłość, jedną ze strasznych i niezrozumiałych dla niego ludzkich chorób, na które, jak słyszał ze zwierciadła, można nawet umrzeć… Ogarnęło go przerażenie.

— Uratuj ich… Oni nic… Nie wiedzą, tam, na wyspie… Nie podejrzewają nawet…

— Tfu ty, przeklęta!

Całkowicie się już rozbudził i wściekł się na siebie za swoje zmieszanie i strach.

— Kiego gargulca… Ot, podłapałem twoje przekleństwo… Po kiego gargulca ty mnie budzisz i straszysz?

— Uratuj ich…

— Jak? Nie jestem władcą morza, żeby wstrzymywać fale.

— Uprzedź… Oni jeszcze zdążą…

Z rozdrażnieniem usiadł na swojej skrzyni. Płaszcz zsunął się z jego ramion i Juta zobaczyła nagi smagły tors ze zbitymi, wyrzeźbionymi mięśniami.

— A jakże, spróbuj, pomachaj szerokimi, błoniastymi skrzydłami!

Juta odwróciła wzrok i wyszeptała:

— Proszę, Armanie…

I zaczęła gorzko płakać.

Łzy znaczyły na jej policzkach proste, błyszczące w blasku świecy, dróżki. Nos księżniczki zmarszczył się żałośnie, a wargi bezradnie poruszały się, niewyraźnie powtarzając prośbę.

Arman zmieszał się.

Siedział na swojej skrzyni, zaspany, na wpół nagi, a księżniczka Werchniej Konty stała przed nim bosa i lała łzy, prosząc o coś całkowicie niewiarygodnego. A kim on jest, żeby wtrącać się w wyznaczony bieg zdarzeń? Czy można pokonać wszystkie nieszczęścia na świecie?

— Czy ty rozumiesz, o co prosisz? — Zapytał ze zmęczeniem.

Juta zapłakała jeszcze rozpaczliwiej.

Nad ranem do maleńkiego ażurowego pałacu na wyspie Myszy — letniej rezydencji akmalijskiego króla — wdarł się nieznajomy.

Całkowicie niepojęte było, jak nieznajomy dostał się na wyspę, położoną dosyć daleko od brzegu — jak się później okazało, do brzegu wyspy nie przybiła żadna łódź, czy nawet nędzna tratwa. Opatulony był czarnym wymiętym płaszczem, miał nisko naciągnięty na czoło równie pomięty kapelusz z szerokim rondem. Wymachiwał zwojem z pieczątką na sznureczku z nakazem króla.

Wymachiwał nim przed nosem zaspanego lokaja, potem dworzanina, potem frejliny, która objęła na wyspie posadę głównodowodzącej. Ale zanim zwój rozpieczętowano, cały pałac już wstał, rozbudzony straszną wieścią.

— Ratujcie się! Szybko! — Wykrzykiwał nieznajomy. Głos miał troszeczkę schrypnięty.

Księżniczkę Oliwię, ledwie przetarła oczy, ogarnęły wątpliwości — nieznajomy powoływał się na królewskiego astrologa, który zazwyczaj przewidywał pogodę nieprawidłowo; pieczątka na zwoju okazała się większa niż zazwyczaj — ale już poruszyło się w ciemności morze, już zrywał się wiatr, przynosząc zza horyzontu głuchy, niewyraźny pomruk.

Trzaskały drzwi i okna. Wszyscy pośpiesznie pakowali walizy, żeby za moment porzucić je na pastwę losu. Łódek dla wszystkich nie wystarczyło. Poleciały za burtę mieszki, baryłki, kilimy i namioty. Z pomostu zbudowano tratwę.

Nieznajomy uwijał się jak w ukropie — biegał jak szalony i ponaglał, poganiał, a i po prostu straszył, chociaż nie było już takiej konieczności — na morzu ewidentnie zaczynało się dziać coś bardzo niedobrego.

A kiedy księżniczka Oliwia z frejliną i dwórką, wszystkie jej znajome i kawalerowie, dwie dziesiątki sług, kucharz z czeredą kuchcików, cieśla i praczka, prowadzeni przez kapitana w mundurze nałożonym na gołe ciało, odbili od brzegu łodziami — wtedy nieznajomy odszedł za budynki, w jednej chwili pokrył się łuską i wzleciał w jeszcze ciemne niebo.

Flota poruszała się wolno, słudzy wiosłowali niezdarnie. Czasu na ratunek już prawie nie było. Wstawał świt.

Kiedy łódź z żaglem, która płynęła na przedzie, dosięgła maleńkiej przystani koło podnóża skał, ostre Armanowe oczy zobaczyły na horyzoncie biały grzebień.

Kiedy cieśla podsadził praczkę na dolny placyk drewnianych schodów, fala zakrywała już pół nieba.

Sznur ludzi powoli, bardzo powoli pokonał dziesięć wysokich drewnianych stopni i schował się, niczym robak w norze — w skale, w której było wybite na wylot przejście, osłonięte od strony morza okrągłą bryłą i dlatego niewidoczne już dla Armana.

Arman obejrzał się — i od razu wystrzelił ku górze.

Fala przeszła prosto pod nim, widział jej grzebień tak wyraźnie jak własne pazury. Na grzebieniu rozwiewały się wstęgi syczącej piany, podobne do zachłannych języków. Na jedno mgnienie obnażyło się dno i Armanowi zakręciło się w głowie od rozwartej pod nim przepaści.

Fala przetoczyła się przez wyspę Myszy, nie zauważając go i uderzyła w brzeg, niby w gigantyczny bęben. Brzeg zadrżał i jęknął.

Kiedy wirujący kocioł morskiej wody trochę się uspokoił, Arman zobaczył ponownie wyspę Myszy. Ocalały na niej dwie palmy — jedna z dwiema gałązkami, a druga — nawet z czterema.

Długo jeszcze rybacy, których łódki fala rozbiła o skały, wyciągali z morza baryły z drogim winem, skrawki jedwabiu, a czasem i złote ozdoby.

Загрузка...