Odgłosy jego kroków dźwięcznie rozbrzmiewały w ciszy, długo miotały się w korytarzach, uderzając o niewidoczne w ciemności ściany.
Potem dźwięk stał się bardziej głuchy. Na twarzy poczuł niemal nieuchwytny powiew zatęchłego powietrza i przyspieszył kroku.
Ściany rozstąpiły się. Światło już do nich nie sięgało, chociaż pochodnia paliła się równo i jasno. Łukowate sklepienie również gubiło się w mroku.
Bywał tu niezliczoną ilość razy. Skąd zatem, znowu to krępujące odczucie czyjejś obecności? Czy nie pochłonęła ziemia tych, których imiona wyryto tu, na kamieniu?
Pochodnia wydobyła z ciemności kolumnę o nieprawidłowej formie — ciężką, przysadzistą. Powierzchnia jej wydawała się pokryta siecią wymyślnej koronki.
Skąd wie liść na drzewie, kiedy wyrwać się z pąka? Kiedy odwrócić się do słońca, zmienić kolor? Upaść pod nogi ludziom? Czy ostatni liść nie jest przedłużeniem gałązki, nie jest przedłużeniem konaru, nie jest przedłużeniem pnia; czy ostatni listek nie jest posłańcem korzeni, które nie każdy może zobaczyć?
Przesunął ręką po starym piśmie, które wzdłuż i wszerz zorało kamień.
„I zawołał potężny Sam-Ar, zwołując sojuszników na pomoc, i ryk jego podobny był do głosu chorego nieba, i słowa jego były gorzkie, jak zatruty miód. Wezwał on dzieci swoje pod swoje skrzydło i bratanków, i wszystkich krewnych, niosących ogień… I była wielka bitwa, i poległy od uderzeń Jukki dzieci jego. I bratankowie, i krewni płonęli w ogniu… Rozejrzał się Sam-Ar i zobaczył, jak straszliwy Jukka znów podnosi się z wody… Starli się w boju i słońce zakryło lico z przerażenia, i gwiazdy uciekły precz, a rozgrzany wiatr osłabł i runął na ziemię… Niepokonany był Sam-Ar i zwyciężał już, ale Jukka, niechaj odejdzie w niepamięć przeklęte imię jego, wyśliznął się podle i zacisnął w pętli swojej Sam-Ara i zawlekł w bezdeń, i ugasił płomień jego, i obezwładnił go. Tak zginął potężny Sam-Ar. Pamiętajcie potomkowie, czyja krew was żywi…”
Czytał z trudem — gdzieniegdzie tekst się zatarł, obsypał się, chociaż przez wiele stuleci nie dotykało go ani słońce, ani deszcz, ani wiatr.
Trzeba się zdecydować, pomyślał ze zmęczeniem. Już czas. Trzeba się zdecydować — i to, co musi się stać, niechaj się stanie. „Czyja krew was żywi?…”
Obszedł przysadzistą kolumnę. Po drugiej stronie był wyryty obrazek — wielki, pięknie zachowany: wzburzone morskie fale, z głębin wyłania się ohydny, wywołujący przerażenie potwór, a nad nim, na niebie, unosi się zionący ogniem dragon.
„Czyja krew was żywi…”
Trzeba się zdecydować. Koniecznie. Przecież to tylko rytuał — uciążliwy, ale zupełnie niewinny. Rytuał i tyle.
Wśród ciemności przeszedł do innej kolumny, tak samo masywnej i nieforemnej. Podniósł w górę pochodnię, wpatrując się w znaki, symbole, urywki tekstów…
„Dni… zdobędzie sławę… pustoszy… imię Lir-Ira, syna Nur-Ara, wnuka… jego rozkwit w rzemiośle”.
Rozkwit…
Powrotną drogę przebył zdecydowanym krokiem, wręcz z pośpiechem. Przejścia zamkowe znał od kołyski. W razie potrzeby mógłby się obyć bez pochodni — światło było mu potrzebne tylko do tego, żeby odczytać wyryte w kamieniu pismo.
W przestrzennej, zakurzonej komnacie, gdzie przez wąskie okno niemrawo sączyło się szare światło, zgasił pochodnię i podszedł do wielkiego, nadpękniętego zwierciadła.
Trzeba się zdecydować…
Pamięć przywiodła słodki, kwiatowy zapach, pociemniało mu w oczach, silną falą wezbrały w nim mdłości i tylko rozpaczliwą siłą woli udało mu się opanować.
Przeklęta słabość…
Przesunął dłonią po ciemnej powierzchni zwierciadła, ścierając grubą warstwę kurzu.
Z mętnej głębi patrzył na niego ciemnowłosy człowiek o wąskiej twarzy, niewysoki, chuderlawy, przytłoczony i udręczony wielkim problemem.
Trzeba się zdecydować.
Znowu przesunął dłonią — zwierciadło rozbłysło od środka. Zamigotały odblaski, kolorowe plamy, pojawiła się wielka końska głowa, potem kopyto… Koło bryczki…
Nachylił się ku tafli i marszcząc czoło wpatrywał w zmieniające się obrazy. Wielu ludzi, krzątanina… Jakby przygotowania do święta… Góry pudełek na kapelusze… Karnawał, będzie kapeluszowy karnawał. Przystrojone wieże królewskiego pałacu… Froter ze ścierką do podłogi, kucharze w kuchni… Portier… Za portierem paź bezwstydnie zadziera czyjąś spódnicę… Znowu kuchnia… Sala balowa… Dziewczęta… Kobiety… Jakiś hałas!
„Przymierzcie księżniczko!” — zwierciadło przyniosło przygłuszony urywek rozmowy.
Księżniczka…
Przymrużył oczy.
Czarujące młode stworzenie, jasne loczki, okrągłe błękitne oczy, wspaniała turkusowa suknia.
„Nie do wiary, księżniczko!”
Czyjeś ręce umieściły na białawej główce wielki, szykowny, aksamitny kapelusz — błękitny, a na jego szczycie umocowana była dekoracyjna łódeczka z żaglem.
Zacisnął zęby. Pamiętajcie, czyja krew was żywi.
Szesnastoletnia księżniczka Maj odstąpiła jeszcze na krok, wstrząsnęła lokami i radośnie się roześmiała. Kapelusznik uśmiechnął się zadowolony, dwie szwaczki z aprobatą kiwnęły głowami, a pokojówka, z trudem podtrzymując wielkie owalne zwierciadło, przychylnie zamruczała coś pod nosem.
Turkusowo-srebrna suknia zgrabnie otulała wysmukłą figurkę księżniczki. Drobne, obszyte kosztownościami trzewiczki cichutko postukiwały w radosnym zniecierpliwieniu, jasne błękitne oczy błyszczały pod tiulową woalką, a kapelusz…
Kapelusznik krzyknął z podziwu i kolejny raz z zadowolenia zatarł ręce.
Kapelusz maleńkiej księżniczki Maj miał stać się prawdziwym wydarzeniem nadchodzącego karnawału kapeluszy. Przygotowany z niewiarygodnym mistrzostwem, przedstawiał burzę na morzu — na szerokim rondzie przewalały się lazurowe aksamitne fale z koronkowymi baranami piany na grzbietach; jedna fala, najwyższa, wznosiła się nad toczkiem kapelusza, podnosząc rybacką łódkę z białym nakrochmalonym żaglem — drobną, nie większą od tabakierki. W łódce walczył z żywiołem porcelanowy rybak — jeśli ktoś się przypatrzył, można było policzyć guziki na jego kurteczce, którą szarpał niewidoczny wiatr. Kiedy Maj poruszała głową łódeczka przechylała się to w prawo, to w lewo, kołysał się żagiel, migotały blaski na powierzchni aksamitnego morza i wszystkim zapierało dech na widok mężności porcelanowego rybaka.
— Cudownie, księżniczko — odezwała się pokojówka. Jej towarzyszki — a w przestrzennej bawialni było ich bez liku — przytaknęły z aprobatą.
Maleńka Maj zupełnie jeszcze nie umiała ukrywać swoich uczuć — zapomniawszy, że księżniczce przystoi opanowanie i godność, radośnie zakręciła się po komnacie.
Siostra jej, Wertrana, też księżniczka, ale o dwa lata starsza, uśmiechnęła się pobłażliwie. Wertrana nie ustępowała siostrze w dystynkcji i wdzięcznym wyglądzie, może tylko loki miała ciemniejsze a charakter bardziej poważny. Właśnie przymierzała pełną przepychu suknię koloru herbacianej róży z maleńką kokardką na prawym biodrze i długie koronkowe rękawiczki. Na jej kapeluszu tańcowali w korowodzie weseli wieśniacy — ale nie porcelanowi, a z atłasu, nasączeni aromatycznymi olejkami. Dlatego płynęły od nich strumienie delikatnych, wyszukanych wonności, wątpliwe, czy typowych dla prawdziwych wiejskich tancerzy.
— Obejmę cię, Werto! — Rzuciła się Wertranie na szyję Maj, przez co nieomal ścięła z nóg krawczynię, która dreptała dookoła siostry, i cmoknęła ją w policzek tak szczerze, że porcelanowy rybak o mało nie wpadł w aksamitne głębiny.
— Ach, Maj — i Wertrana znowu uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Obejmę cię, Juto! — Krzyknęła Maj i puściwszy Wertranę, oplotła rękami szyję swojej najstarszej siostry, która przymierzała suknię w kącie przy drzwiach.
Ta wzdrygnęła się i odchyliła, posyłając Maj wymuszony uśmiech. Suknia księżniczki Juty była różowa, jak poranek; zdawało się, że jest przykrótka — dół spódnicy unosił się wysoko nad ziemią, odsłaniając wielkie, trochę koślawe stopy. Juta wpatrywała się w zwierciadło tępo i pochmurnie — a z lustra tępo i pochmurnie patrzyła na nią nieładna, tyczkowata dziewczyna, której przepyszna suknia pasowała tak samo, jak brokatowa kamizelka jarmarcznej małpce.
— Nie wierć się, księżniczko — zażądała krawczyni.
Juta odpowiedziała jej ciężkim spojrzeniem.
— Kapelusz, wasza wysokość — z szacunkiem zaproponował kapelusznik.
Juta odwróciła się.
Kapelusz właściwie nie był wcale brzydki — obrazował pojedynek dnia i nocy. Po stronie nocy lśnił czarny aksamit, usiany maleńkimi szklanymi gwiazdkami, a po stronie dnia — trzepotał skrawkami różowy jedwab i nad tym wszystkim kołysało się na niteczkach złote słońce z igiełkami promieniami, i perłowy guzik księżyc.
— Okropieństwo — powiedziała Juta.
Kapelusznik obrażony zamrugał oczami:
— Darujcie, księżniczko, ale to pochwalony przez was szkic! Wszystko… Wszystko ze szczegółami…
Wesoła, piegowata pokojówka z pęczkiem żelaznych szpilek w ustach przypinała kapelusz do szorstkich włosów Juty.
Juta rzuciła beznadziejne spojrzenie w zwierciadło; gdzie w odbiciu można było zobaczyć rondo kapelusza, zakrywające połowę twarzy, krótką woalkę zwisającą aż do koniuszka ostrego nosa, a poniżej duże usta o cienkich wargach, skrzywione w lekceważącym grymasie.
— Może ozdobić woalkę? — Zaproponowała piegowata pokojówka. Krawczyni zmrużyła oczy, oceniając efekt i pociągnęła dół strojnej różowej sukni:
— Woalka musi być jeszcze gęściejsza… Najgrubsza, rozumiesz? I długa, aż do szyi…
Pojętna pokojówka pokiwała głową, ledwo powstrzymując śmiech. A może Jucie tylko się zdawało?
Znowu podbiegła w podskokach księżniczka Maj, radośnie zaklaskała w dłonie, dotknęła księżyc i słońce, ukłuła się o złoty promień i roześmiała się:
— Juto, to cud! Jak wspaniale, jaką masz pyszną suknię! Maleńka Maj była naiwna, nawet jak na swoje szesnaście lat.
Wertrana spoglądała na nią z daleka, wzdychała i poprawiała kokardkę na prawym biodrze.
Juta tymczasem obracała kapelusz i tak i siak, nasuwała na czoło i na tył głowy, zagryzała wargi, co ją jeszcze bardziej szpeciło. Pokojówki z ukosa spozierały zza jej pleców; łowiąc w lustrze ich spojrzenia, ze złości ledwo powstrzymywała łzy. Potwór. Jakkolwiek się obrócić i spojrzeć — potwór.
— Wasza wysokość — miękko zaczął kapelusznik, ale ktoś pociągnął go za rękaw i zmieszany zamilkł; ktoś w kącie zachichotał, ale od razu uciszyło go kilka innych głosów. Juta zaczerwieniła się jak rak.
— A ty się nie garb, Juto — poradziła księżniczka Wertrana. — Nie zagryzaj warg, nie marszcz czoła i nie krzyw się tak. Tobie to nie przystoi…
Siostra odwróciła się gwałtownie, jak na sprężynie:
— Za to tobie przystoi… Tobie przystoi ta… To…
Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Pokojówki ze zdziwieniem zaszemrały. Juta zakręciła się na obcasach i wybiegła z bawialni trzaskając drzwiami.
Maleńka Maj szeroko otworzyła błękitne oczy, które od razu napełniły się łzami:
— Po co tak… Psuć sobie święto…
— I innym przy okazji… — Cicho dodała Wertrana, znowu odwracając się do zwierciadła.
Trzy królestwa istniały obok siebie, kto wie od ilu już stuleci i, jeśli wierzyć kronikom, wojny między nimi przytrafiły się tylko dwa razy: pierwsza, kiedy książę krainy Kontestarii wykradł księżniczkę z sąsiedniej Akmalii i pojął ją za żonę bez błogosławieństwa jej rodziców, a po upływie paru setek lat druga — kiedy jakiś akmalijski blacharz, po wychyleniu kieliszka w szynku, obraził kotkę, która kręciła się pod nogami, chociaż jest ona, jak wiadomo, heraldycznym zwierzęciem królestwa Werchnia Konta. W pozostałym czasie trzy królestwa zgodnie sąsiadowały ze sobą, od czasu do czasu zawiązując międzydynastyczne śluby, tak więc trzy królewskie dwory były w pewnym stopniu ze sobą spokrewnione.
…Łopotały na wietrze proporce ze srogimi kocimi mordkami. Przygotowania do karnawału kapeluszy na jakiś czas odsunęły na bok wszystkie inne problemy. Tego roku święto organizowała Werchnia Konta i Juta, włócząc się po pałacowych korytarzach, to tu, to tam natykała się na swego ojca — król miotał się po całym pałacu, żeby zdążyć wydać ostatnie rozporządzenia i mamrotał swoje ulubione przekleństwo — garrrrrgulce… Spocona, zaczerwieniona świta wyminęła Jutę, niby jakąś przeszkodę.
Lada moment miały przybyć najdostojniejsze osoby z przyległych państw — księżniczka mogła zobaczyć z okna sypialni, jak pośpiesznie rozścielają kobierce na bruku pałacowego podwórza, jak szykuje się orkiestra, lśniąc wypolerowaną miedzią instrumentów i guzików przy uniformach. Migotały w radosnym bezładzie loki Maj, jej turkusowa suknia, kapelusz z wysoką falą — maleńka księżniczka energicznie włączyła się w przedświąteczną krzątaninę.
Rozdrażniona Juta włóczyła się bez celu po pałacu, postała przez chwilę obok biblioteczki, przewertowała do dziur zaczytaną powieść, w końcu obciągnęła nieszczęsną różową suknię i wstąpiła do matczynych komnat.
W pokojach królowej nikogo nie było. Na klawesynie stertą zalegały pudła po kapeluszach, na dywanie leżał zapomniany tamborek. Juta mimochodem go podniosła — matka wyszywała fragment legendy o dziewczynie porwanej przez smoka. Zielony, jedwabny smok był już gotowy i ział ognistożółtymi płomieniami, a jego ofiara była zaznaczona na razie tylko kilkoma ściegami.
Dla rozwiania lekko dokuczającej nudy, Juta poszła do pokoi frejlin.
Szła i dotykała złotych medalionów oraz sztukatorskich detali na ścianach, wzdychała, starała się dotknąć nosa koniuszkiem języka — na szczęście korytarze były puste i nikt nie mógł stwierdzić, czy przystoi to Jucie, czy nie. Zatrzymała ją dobiegająca skądś przytłumiona rozmowa; poznała matczyny głos i zaczęła nasłuchiwać, starając się ustalić, skąd dobiega.
— … Jest w tym i nasza wina — z westchnieniem przyznała komuś królowa.
Juta zawahała się przez chwilę, po czym odwróciła w kierunku głosu i znalazła się w komnacie przegrodzonej ciężką portierą. Tam, za aksamitną ścianą, królowa słuchała odpowiedzi swojej rozmówczyni:
— Wątpię, wasza wysokość. Wy nie obdarzyłyście Juty wylewną miłością, ale też nie zaznała od was krzywdy.
Serce Juty na chwilę zamarło, by zaraz zakołatać niespokojnie i bezładnie.
— Astronom zapewnia, że cały dzień będzie cudowna pogoda — frejlina starała się szybko skierować rozmowę na inne tory.
Królowa westchnęła głośno, z troską.
— Ach, moja droga… Przy jej figurze, z jej twarzą — do tego jeszcze zły charakter, drażliwość i upartość… Muszę spojrzeć prawdzie w oczy — ona nigdy nie wyjdzie za mąż.
Juta bezszelestnie odwróciła się i wyszła na korytarz. Paź, który właśnie przebiegał z pudełkiem od kapelusza, z lękiem się przed nią cofnął.
Nie, ona nie będzie płakać. Do stu tysięcy gargulców! Gdyby ona za każdym razem płakała z najmniejszego powodu…
Księżniczka brnęła pałacowymi korytarzami prawie na oślep. Łzy kłębkiem utkwiły jej w gardle.
Na dworze radośnie zagrały surmy — najdostojniejsi goście nareszcie przybyli. Królewska para z Akmalii z córką Oliwią i stary król Kontestarii z synem…
Juta chlipnęła.
Kiedy usiadła na trawie w opustoszałym parku, postanowiła, że więcej nikomu nie zepsuje święta. Ona… Odejdzie na zawsze. Natychmiast.
I zrobiło jej się trochę lżej.
To była jej ulubiona gra — W-To-Że-Ja-Odejdę-Na-Zawsze. Juta grała w nią, kiedy było jej już zupełnie ciężko na duszy.
Znowu zadźwięczały surmy. Juta wstała, zgarbiła się bardziej niż zazwyczaj i poszła w kierunku bramy.
Wyrusza na wygnanie, nigdy więcej nie zobaczy matki, ojca, Wertrany i Maj. Nigdy nie wróci do starego parku, który chowa wspomnienia jej dzieciństwa.
Z początku Juta szła dosyć stanowczo, ale z każdym krokiem coraz bardziej ogarniała ją gorycz wygnania, w które zresztą szczerze uwierzyła. Zwróciła się do głębin swojej duszy i wymamrotawszy nieposłusznymi wargami: „Kochana mateczko, wybaczcie”, rozszlochała się w objęciach starego platanu.
Żałośnie zadźwięczało złote słońce na kapeluszu, uderzając o szklane gwiazdki.
Łzy pomogły jej odzyskać duchową równowagę.
Usiadła na brzegu cembrowiny cichej, szemrzącej fontanny, oparła brodę na ściśniętych w piąstki dłoniach i głęboko się zamyśliła.
Niestety, jeśli masz nos większy, niż wypada, usta większe, niż ludzie zwykli oglądać, a wzrostem dorównujesz królewskim gwardzistom — wtedy, szanowni państwo, czasu do rozmyślań masz pod dostatkiem. Dlaczego to przy słowie „księżniczka” wszyscy zaczynają się uśmiechać i śpieszą dodać „przepiękna”, a jeśli księżniczka, chociaż odrobinę nie taka piękna, niżby się każdy spodziewał — wtenczas obraza i gorzkie rozczarowanie.
W głębi parku zastukał dzięcioł — Juta przysłuchała się przez chwilę, po czym mimowolnie uśmiechnęła się. Ciekawe, w jaki sposób dzięciołowi udałoby się stukać w korę, gdyby miał dziób tak maleńki, jak nosek Wertrany.
Juta z zadowoleniem dotknęła swojego nosa i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Jednak jej uśmiech szybko zgasł.
Wertrana… Niepotrzebnie na nią nakrzyczała. Gar-r-gulce, przecież to moja siostra. Nie powinnam jej tak traktować!
Juta twardo postanowiła powiedzieć Wercie dzisiaj coś bardzo miłego i to ją uspokoiło.
W czaszy fontanny pluskały się złote rybki, Juta zanurzyła rękę w ciepłą, zielonkawą wodę i rybki od razu zaczęły trącać pyszczkami jej dłoń. Ciekawe, jak ryby oddychają pod wodą? Kiedyś, w dzieciństwie, Juta też spróbowała — i o mało się nie zachłysnęła…
Nie wytrzymała łaskoczących dotknięć, roześmiała się i wyciągnęła rękę, podnosząc przy tym całą kaskadę różnobarwnych kropli.
Tak, do stu tysięcy gargulców, jej nos, co prawda podobny do szydła, jednak potrafi rozróżnić zapachy pięciu gatunków róż, nie mówiąc już o serze i sosach do mięs. A jeśli chodzi o oczy, to nie wielkość ich ma znaczenie, a bystrość spojrzenia… Warg więcej zagryzać nie będziemy, znajdą się lepsze potrawy, a i garbić się nie warto… I, co zrozumiałe, mama będzie musiała cofnąć swoje słowa i o drażliwości, i o byciu upartą. Dziesięć tysięcy gargulców, czyż księżniczka Juta nie potrafi nad sobą zapanować!
Na pałacowym placu znowu zagrały surmy. Juta podskoczyła jak oparzona: przecież Ostin zapewne dawno przyjechał.
Zajrzała w taflę wody w fontannie — nos i oczy już nie zdradzały jej płaczu — i przytrzymując suknię, pospieszyła do pałacu.
Pośród bukszpanowej alei zawołali ją. Dźwięczny głosik Maj wypełniał, zdawało się, każdy zakątek parku:
— Juto, Juto! Gdzie jesteś!
Roześmiało się kilka młodych głosów.
Juta obejrzała się.
Ścieżką, posypaną morskim piaskiem, objąwszy się szły statecznie Wertrana i akmalijska księżniczka Oliwia, dookoła nich wesoło hasała Maj. Powiernica Oliwii — tak, ona miała powiernicę! — Niosła uroczyście, jak berło marszałka, letnią jaskrawą parasolkę. Trochę za nimi szedł, żując niedbale źdźbło trawy, kontestarski książę Ostin.
Juta na chwilę wstrzymała oddech. Nie widziała Ostina blisko pół roku — książę miał smagłą cerę, stał się jeszcze wyższy i szerszy w ramionach. Kołnierz cienkiej, białej koszuli odkrywał szyję i obojczyki, ukazując poruszający się w rytm kroków kamyczek talizman na złotym łańcuszku.
Juta miała ochotę uciec, ale zamiast tego uśmiechnęła się przyjaźnie jak tylko umiała najmilej i postąpiła naprzód.
— Gdzieżeś ty była?! — Wesoło wykrzyknęła Maj. — Ceremonia spotkania, orkiestra… A czy ty wiesz, jaką Oliwia ma karetę?!
— Tato zapłacił dziesięć miarek złota — subtelnym głosikiem obwieściła Oliwia. Jeśli uważano, że młodsze siostry Juty są śliczne, to akmalijską księżniczkę uznawano za piękność, daleko poza granicami jej królestwa. Teraz ubrana była w oślepiające złoto, suknia spływała po niej słonecznymi wodospadami, na kapeluszu pysznił się złoty łabędź z prawdziwymi piórami i bursztynowym dziobem.
— Witaj Oliwio. Witaj Ostinie — wymamrotała Juta.
Ostin uśmiechnął się — jak zwykle na jego smagłych policzkach pojawiły się dołki.
— Czemu nie było cię na ceremonii, Juto? — Cicho zapytała Wertrana.
Jucie od razu przeszła ochota, żeby powiedzieć jej coś przyjemnego.
Oliwia zasugerowała tym samym subtelnym głosikiem:
— Juta zapewne nie lubi gości…
Jej powiernica nie wiadomo czemu zachichotała. Oczy Wertrany nagle rozszerzyły się z przerażenia:
— Twoja suknia! — Szepnęła z jękiem, a idąc za jej spojrzeniem Juta zobaczyła na różowym jedwabiu plamy — ślady rozgniecionych traw.
— To nic strasznego! — Subtelnie uśmiechnęła się Oliwia — czy takie maleńkie zielone cętki mogą zepsuć taką wielką różową suknię?… Prawda, Juto?
Powiernica znowu prychnęła.
— Ot, tylko — ciągnęła dalej Oliwia z fałszywą troską w głosie — ot, tylko kapelusz… Może i do niego przypiąć coś zielonego, do towarzystwa?
— Ach, Juta ma cudowny kapelusz, prawda? — Radośnie wtrąciła naiwna Maj. — Tam słońce i księżyc…
Oliwia umyślnie wysoko wyciągnęła zgrabną szyjkę, stanęła na palcach, pokazując, jak trudno jest obejrzeć kapelusz tyczkowatej Juty i powiadomiła głośno:
— No, słońce to ja widzę… A zamiast księżyca, moi państwo, zamiast księżyca telepie się jakiś sznureczek. Domyślam się, że księżyc w tragicznych okolicznościach oderwał się podczas spaceru księżniczki Juty po parku. Może wszyscy powinniśmy go poszukać?
— Jaka szkoda… — Szepnęła Maj i oczy jej od razu stały się wilgotne.
— To żaden problem — energicznie wtrącił Ostin. — Juta jeszcze ma czas poprawić strój, przecież do rozpoczęcia uroczystości, zdaje się, pozostała jeszcze godzina.
— Idź do pałacu, siostro — poradziła Wertrana.
— Ale po co? — Zdziwiła się Oliwia. — Wątpię, czy stanie się ładniejsza, niż teraz… Chyba, że Juta narzuci nieprzezroczystą woalkę!
Jej powiernica głośno wciągnęła powietrze i rzekła, ledwie powstrzymując śmiech:
— Tak.. I owinie się… Owinie się nią cała!
Maj tylko mrugała oczami, a Wertrana milczała, bojąc się zepsuć stosunki z akmalijską pięknością. Ostin, którego bardzo uraziło grubiaństwo Oliwii, chciał surowo upomnieć dwórkę, ale w tym momencie Jucie powrócił dar mowy.
— Niektórzy lubią tachać ze sobą swoje pokojowe pieski, swoje zaślinione mopsy — powiedziała z całą pogardą, na jaką mogła się zdobyć. — Winszuję ci Oliwio: twój mops we wszystkim do ciebie podobny!
— Ona jest moją dwórką — odkrzyknęła niewzruszona piękność. — A ty nigdy nie będziesz miała powiernicy. Dwórka powinna ustępować urodą swojej pani; co pokazuje, jak długo przyszłoby szukać powiernicy… Dla ciebie!
Ostin! On tu był i TO słyszał.
Dwoma susami Juta podskoczyła do Oliwii i wczepiła się w jej włosy. Maj krzyknęła przerażona, zakręciła się w miejscu Wertrana, zastygł jak słup soli Ostin — ale Juta już niczego nie widziała. Poleciały pióra złotego łabędzia, deszczem posypały się szklane gwiazdki, zatrzeszczała różowa suknia.
Powiernica Oliwii niespodziewanie sprytnie skoczyła na Jutę z tyłu.
— Zabierzcie ode mnie tę maszkarę! — Wrzeszczała Oliwia.
Ostinowi z trudem udało się odciągnąć wściekłą, rozczochraną Jutę od obu akmalijek. Kapelusz, który stracił podczas walki słońce, walał się po trawie jak zmięta ścierka.
Nie dbając już o dostojność, Juta odepchnęła ręce księcia i przeskoczywszy bukszpanowy żywopłot, rzuciła się pędem w stronę pałacu.
Rozpoczęcie karnawału trzeba było przesunąć o półtorej godziny.
Powstało pytanie, czy księżniczka Juta weźmie udział w święcie i tylko wstawiennictwo księcia Ostina spowodowało odłożenie kary.
Złota suknia Oliwii, na szczęście, nie bardzo ucierpiała — nadworni mistrzowie potrafili całkowicie ją odnowić. Bardziej ucierpiało czarujące liczko piękności — długie, głębokie zadrapania trzeba było rzetelnie umalować i zapudrować.
Jucie chłodno zaproponowano suknię jednej z frejlin i prosty, nie przystrojony niczym kapelusz. Księżniczce było jednak już wszystko jedno.
Przed samym początkiem święta do sypialni Juty zajrzała Maj z przebiegłym wyrazem twarzy; maleńka siostrzyczka trzymała pod pachą pudełko na kapelusz.
— Obiecaj, że weźmiesz!
— A co tam? — Zapytała Juta obojętnie.
— Obiecaj! — Maj kręciła się ze zniecierpliwienia.
— Obiecuję…
Księżniczka otworzyła pudełko, kiedy Maj już wybiegła z komnaty. W środku leżał, iskrząc się błyskami w aksamitnym morzu, kapelusz z wznoszącą się falą.
Wielkoduszna Maj oddała swój kapelusik nieszczęśliwej siostrze.
Karnawał od dawna stał się ulubionym świętem we wszystkich trzech królestwach.
Zalany słońcem plac był wypełniony kolorowym tłumem, chłopcy gromadnie czepiali się filarów latarń miejskich, a nad ciżbą niewiarygodnymi klombami kołysały się kapelusiki — różnych rozmiarów, fasonów i kolorów. Zmyślni mieszczanie przyozdobili kapelusze dzwoneczkami i kołatkami, wiatraczkami i kremowymi ciasteczkami, a jeden wesołek — białą myszką w klatce. Od rana, jak zwykle, dmuchał leciutki wietrzyk, i wszyscy, żeby nie utracić cennych ozdób, mocno poprzywiązywali kapelusiki barwnymi atłasowymi wstążkami pod brodą.
Ceremonię otworzyła parada cechu kapeluszników — na czele kolumny kroczył nadworny kapelusznik, ten sam, który przygotował kapelusze dla księżniczek. Nad jego głową powiewał cechowy sztandar z przedstawionym na nim kołpakiem[2].
Kapelusznicy ustawili się w czworobok naokoło obitego kilimami pomostu, na jakim uroczyście zasiadły trzy królewskie rodziny. Złota suknia Oliwii przyciągała wszystkie spojrzenia, wokół słyszało się tylko: „Och, jakaż ślicznotka!”.
Juta siedziała, nie podnosząc głowy, bojąc się spojrzeć w stronę Ostina, którego miłą i zarazem krępującą ją obecność odczuwała za plecami.
Król — ojciec wygłosił krótką przemowę o dobrobycie i rozkwicie sąsiadujących ze sobą trzech królestw, po czym zlecił kierowanie świętem mistrzowi ceremonii, którego głowę wieńczył wielki biały cylinder.
Ten z kolei okrasił swoją przemowę kaskadą żartów, na co tłum zakołysał się falą śmiechu. Potem, na znak jego długiego, powleczonego pluszem berła, wszyscy wypuścili z portfeli złowione rankiem i uwięzione tam osy, ponieważ, według wierzeń, w ślad za osą w portfel powinny posypać się pieniążki. Niektórym dusigroszom nie poszczęściło się i tacy wytrząsali na ziemię przedwcześnie zdechłe owady, a to, jak wiadomo, wróżyło przyszłą stratę.
Potem ogłoszono potyczki bojowych jeży. Pojedynki odbywały się na wielkim okrągłym bębnie, tłum naokoło śmiał się i klaskał, a mistrz ceremonii przyjmował stawki. Jeże, jaskrawo ozdobione przez właścicieli, sapały i fukały, tupotały po grubej skórze bębna, co rusz zwijając się w kłębek, żeby szybko rozwinąwszy się, złapać przeciwnika za długi czarny nos. Bęben dudnił, uderzany łapkami zwierzątek. Ostatecznym zwycięzcą okazała się maleńka, pomalowana cynobrem jeżyca, która wyróżniała się nader walecznym usposobieniem.
Nastał w końcu czas demonstracji kapeluszy. Aksamitna fala z czółnem i rybakiem miała przynieść nagrodę swojej właścicielce, dlatego Juta odmówiła udziału w konkursie. Pierwsze miejsce uzyskał, co zrozumiałe, złoty łabędź Oliwii — chociaż był trochę oskubany.
Słońce stało już wysoko, pierwsza połowa karnawału dobiegała końca. Wszystkich czekały jeszcze nocne zabawy — korowody z pochodniami, wspólne tańce i ucztowanie, darmowe wino na koszt cechu kapeluszników i fajerwerki, za które zapłacono z królewskiego skarbca gospodarzy.
Królewskie rodziny podniosły się, żeby po oddaniu wzajemnych ceremonialnych ukłonów powrócić do pałacu i odpocząć do zmierzchu.
Pałacowa orkiestra zagrzmiała — trochę bez ładu; spowinowacony tłum zamachał chusteczkami, pozdrawiając swych władców, a mistrz ceremonii opuścił swoje berło i z ulgą otarł czoło koronkowym mankietem.
Powiał wietrzyk i orzeźwił rozpalone czoło Juty — niczego dziwnego by w tym nie było, gdyby nie to, że po chwili wietrzyk zmienił się w silny poryw potężnego gorącego wiatru.
Mieszkańcy zaczęli sarkać niezadowoleni — komuś zniosło kapelusz.
Juta obiema rękami chwyciła aksamitne brzegi ronda i spojrzała w kierunku słońca.
Słońca nie było. Na plac padł gęsty czarny cień, chociaż pałacowy astrolog z pewnością prorokował słoneczną, bezchmurną pogodę.
Znowu nadleciał raptowny, okrutny wiatr. Przez plac przeszła fala ostrego, nienaturalnego zapachu, od jakiego łzawiły oczy i schły gardła.
Na chwilę stało się cicho — tak cicho, że wyraźnie dał się słyszeć z góry świst, rozcinający powietrze. Słońce zjawiło się i ponownie znikło, jakby zakryła je chmura, która przyleciała z szaloną szybkością.
— A-a-a!!
Przenikliwy kobiecy krzyk przerwał ogólne odrętwienie. Ogarnięci przerażeniem ludzie rzucili się, gdzie kto mógł — depcząc się wzajemnie i przewracając świąteczne bryczki i kolaski.
Potem ogłoszono potyczki bojowych jeży. Pojedynki odbywały się na wielkim okrągłym bębnie, tłum naokoło śmiał się i klaskał, a mistrz ceremonii przyjmował stawki.
Juta stała na okrytym kilimami pomoście i z całej siły starała się utrzymać na głowie kapelusik Maj — niczego ważniejszego, póki co, nie była w stanie wymyślić.
Widziała, jak ojciec, obejmując jedną ręką Wertranę, a drugą królową małżonkę, starał się przecisnąć przez tłum do stojącej w oddaleniu karety, jak Ostin wpycha Maj pod pomost, jak — nie tracąc panowania nad sobą — Oliwia też tam wchodzi, jak krąży pośród placu trąba powietrzna kurzu, a w niej szalonymi motylkami tańczą zerwane kolorowe proporce…
Ciemność zgęstniała.
Juta podniosła głowę i zobaczyła na niebie nad sobą brązowy, pokryty łuską brzuch z przyciśniętymi do niego rozczapierzonymi haczykami pazurów. Ugięły się pod nią nogi.
— Uciekaj, Juto, ratuj się!
Zdawało jej się, że słyszy głos Ostina.
Cały czas przytrzymując kapelusz obiema rękami, Juta zerwała się z miejsca, przekonana, że nie zatrzyma się już nigdy.
Mknęła opustoszałym placem, mknęła na oślep, a za nią falami wzbierał ostry zapach. Juta potykała się o porzucone torebki, proporce i grzechotki, a nad nią krążył, zapełniając sobą całe niebo, potworny, skrzydlaty jaszczur — smok.
— Juto-o!
Zauważyła Ostina.
Biegł do niej wielkimi skokami, z szeroko otwartymi ustami, jednak jego krzyk od razu znosił wiatr.
Juta zawróciłaby mu na spotkanie, ale Ostin nagle znalazł się gdzieś niżej, na dole, pod nią. Księżniczka jakiś czas widziała jego zadartą głowę, twarz zniekształconą strachem, rozchełstany kołnierz koszuli i kamyczek talizman na złotym łańcuszku, ale potem plac znienacka obrócił się jak talerzyk, a Ostin stał się maleńki jak porcelanowy rybak na błękitnym kapelusiku.
Juta zobaczyła z góry pałac, park, plac, ulice, miotających się w panice ludzi…
Pazury ohydnego potwora mocno trzymały księżniczkę Jutę i niosły ją coraz dalej i dalej od domu, nie wiadomo — dokąd.
Wtedy krzyknęła — ale nikt jej nie usłyszał.