8. Niziołek, kogo ty tam zamknąłeś?!

Bogdan Sponka ocknął się nagle. Spojrzał na zegarek, po czym zapominając o wszystkich możliwych oraz niemożliwych mieszkańcach gwiazd podszedł szybko do profesora Kapicy i szepnął mu coś do ucha. Słynny uczony aż podskoczył.

— Co??? — przeszył kabinę dziki krzyk. — Gdzie?!!!

— Na moim statku — odpowiedział Sponka już normalnym głosem, słusznie mniemając, że w tej sytuacji konspiracyjne szepty nie zdadzą się już na nic.

— Przed chwilą ktoś prosił o spokój — zazgrzytał starszy mężczyzna, ten sam, który mówił do Żuli „moja mała”.

— Nie! Nic! — Kapica zamachał gniewnie rękami. — Po co to tu przywiozłeś?! — zaatakował gwałtownie Bogdana.

— Co się stało? — dobiegł z mroku dziewczęcy szept. Marek rozejrzał się. Adam, który dotychczas stał obok nich, gdzieś zniknął. Chłopiec wytężył wzrok i dostrzegł młodego naukowca po przeciwnej stronie sali. Tuż obok niego widniała jakaś jaśniejsza plama. Akurat w tym momencie nieznacznie zmieniła położenie i znalazła się także na tle ekranu. Od razu przeobraziła się w kobiecą główkę, ozdobioną pięknymi jasnozłotymi włosami. Aha — pomyślał Marek — znalazł się więc powód, dla którego oczy Adama, jeszcze tam, nad błękitnym jeziorem tak często zasnuwała melancholijna mgiełka. Ina Krasek. To przez nią Adam przeobraził się w zbrodniarza… przynajmniej w wyobraźni młodego poszukiwacza przygód…

Chłopiec z niesmakiem odpędził od siebie wspomnienie tego, co przeżył i myślał w opuszczonym Instytucie oraz komórce pod antenami ojcowskiego statku. Z powrotem zaczął usilnie słuchać, o czym mówią uczeni, zajęci ważniejszymi sprawami niż najpiękniejsze nawet blondynki.

Bogdan Sponka skończył właśnie opowiadać profesorowi Kapicy osobliwą historię jego osobliwego zdalnika. Umilkł na moment dla zaczerpnięcia tchu, po czym powiedział:

— Teraz trzeba zadecydować. Możemy go wysłać razem z moim… albo przyprowadzić tutaj. To zależy od ciebie…

Kapica bez słowa sięgnął do rękawa swojej koszuli. Była tak samo niebieska jak ta, którą wczoraj ujrzał Marek ze szczytu wieży, jednak w nieco lepszym stanie. A poza tym w kieszonce na rękawie miała małą płytkę z przyciskami.


Dłuższą chwilę nic się nie działo. Nagle ciężka klapa drzwi znowu powędrowała w górę. Na progu stanął… tak, drugi profesor Kapica.

— Jestem tu wreszcie — powiedział przybyły.

— Jestem — odrzekł identycznym głosem żywy uczony. — Słyszałem, że narozrabiałem — dodał z przekąsem. — Hi, hi, hi…

— Hi, hi, hi — odpowiedziało chrapliwe echo.

— Co to jest?!!! — spytał okropnym tonem najstarszy z obecnych.

— Nie „co”, tylko „kto” — odpowiedziała postać w postrzępionej koszulinie i niebieskich spodniach. — O ile się nie mylę, jesteśmy tu już od dawna razem, profesorze Zyz?

Więc to jest ten członek Rady! — olśniło Marka. Słynny profesor Zyz, nestor astrofizyków! Jeden z kilkunastu ludzi, którzy w sprawach nauki mieli decydujący głos w całym zamieszkałym przez człowieka świecie. Miał chyba z dwieście lat. Nic dziwnego, że mama pozwoliła miu mówić do siebie per „moja mała”…

— Masz rację — powiedział Kapica do ojca Marka. Zmierzył jeszcze raz spojrzeniem swego dziwacznego sobowtóra i powtórzył z obrzydzeniem: — masz rację. Niech leci razem z twoim. W ten sposób będziemy mieć na — pokładzie eksperymentalnego statku dwóch dodatkowych informatorów. Siadaj tutaj — Wskazał swojemu zdalnikowi fotel, który opuścił przed chwilą.

Były mieszkaniec porzuconego Instytutu zachichotał i usiadł. Wtedy prawdziwy profesor z cichym westchnieniem ponownie sięgnął do kieszonki w rękawie koszuli. Postać w fotelu znieruchomiała.

— Nie chcę już żadnych niespodzianek — głos Kapicy stał się znowu suchy i chrapliwy. Nie pozwolę mu samemu wracać do rakiety. Niziołek go zaniesie…

— Chętnie! — zaśmiał się niewidoczny dotąd mężczyzna, siedzący nieco z boku i jak wszyscy inni zapatrzony w ekran. Teraz odwrócił się do profesora. Zobaczyli okrągłą twarz i czaszkę podobną do napompowanej piłki. Czy ktoś widział piłkę z włosami? No właśnie.

— Czy nikt mi nie raczy powiedzieć, co się tu właściwie dzieje?! — zagrzmiał profesor Zyz. — Pytałem, zdaje się, kto to jest?! — spojrzał na niebieskiego, a potem przeszył strasznym wzrokiem Kapicę.

— Zdalnik — wyjaśnił ten ostatni.

— Kto?!!!

— Nie kto, tylko co — odciął się od swojego „sobowtóra” profesor. — Zdalnik.

— Taki?!

— A co? Nieładny? Hi, hi, ni — ucieszył się Kapica. — Co do mnie — dodał z dumą — uważam, że jest wyjątkowo przystojny. Hi, hi, hi…

Zyz zazgrzytał zębami.

— Co za czasy! — zakrzyknął wznosząc oczy do góry. — Uczeni bawią się jak małe dzieci! No, przynajmniej będę miał o czym pisać, sporządzając raport dla Rady…

— Ile zostało do startu? — Adam oderwał się wreszcie od swojej złotowłosej.

— Dwadzieścia jeden minut — odpowiedział profesor Saperda. — Zaplanowaliśmy lot tak, żeby doświadczalny statek nie musiał lądować na ZZAA–1. Osiągnie starą stację dokładnie w krytycznym momencie eksperymentu. Inaczej mówiąc, od razu znajdzie się w polu kolapsu grawitacyjnego…

— I zniknie z przestrzeni oraz z czasu — uzupełnił ojciec Marka, co zabrzmiało jak dziwny żart, chociaż chłopiec wiedział, że obecnym tutaj nie w głowie żarty, przeciwnie, że przeprowadzają właśnie najdonioślejszą w dziejach współczesnej kosmonautyki próbę. Jeśli eksperyment się powiedzie, przed ludźmi stanie otworem cały wszechświat. Tak przecież mówił Adam… a potwierdził to potem ojciec.

— W takim razie — Kapica junior zmierzył wzrokiem swoją niedawną, domniemaną ofiarę — najlepiej byłoby go zabrać od razu. Za chwilę będziemy musieli cofnąć hermetyczny tunel łączący statek z bazą i wtedy pan Niziołek może mieć kłopoty…

— Poradzę sobie — zaśmiał się beztrosko łysy, a Marek przypomniał sobie, co mówiono o jego sile.

— Co znowu chcecie zrobić? — zahuczał profesor Zyz.

— Odstawić „minie” na pokład EB–5 — odpowiedział Kapica. — Tam siedzę — Wskazał fotel.

— Ciemno jak w grobie — zauważył nie bez racji członek Rady. — Czy nie dałoby się zaświecić jakiejś lampy?

Pan Niziołek wstał i podszedł do ściany. Zabawne — pomyślał Marek — baza na pograniczu Układu Słonecznego, pełna automatyka, krok od próżni wszechświata, a światło zapala się jak w muzeach.

Salę wypełniła łagodna jasność.

— Idiotyczne żarty! — Profesor Zyz doszedł najwidoczniej do wniosku, że nie wyraził jeszcze dostatecznie mocno swojego oburzenia. Stał dysząc ciężko i wodził gniewnym wzrokiem od jednego Kapicy do drugiego.

— Kiedyś to był żart — wyręczył jednego z tych dwóch Kapiców trzeci, a mianowicie Adam. — Teraz został już tylko kłopot… — zaśmiał się cicho.

— Zabrać natychmiast jednego z nich!!!

— Właśnie to robię — powiedział wesoło pan Niziołek. Odszedł od kontaktu i ruszył w stronę fotela, zajętego przez nieruchomą postać.

— Tato — spytała szeptem Lidka — co on robi?…

— Zabierają zdalnika na pokład rakiety — wyręczył ojca Jacek. — Bawią się, zamiast myśleć o eksperymencie — dodał tonem jakiego nie powstydziłby się sam profesor Zyz. — Kiedy będę dyrektorem… — nie skończył, bo raptem zgasło światło.

— Co się stało? — zabrzmiały zmieszane głosy.

— Komputer?! — rzucił rozkazująco Karol Saperda.

Miękki, beznamiętny głos, kubek w kubek podobny do tego, który przemawiał ze ścian dyspozytorni EB–5, odpowiedział natychmiast:

— Ktoś przekręcił kontakt. Proszę połączyć obwody. Sytuacja nie wymaga interwencji automatów naprawczych…

— Co jest, do licha? — mruknął pod nosem pan Niziołek, wracając z powrotem do kontaktu. Rozległ się cichy trzask i salę ponownie zalało światło.

— Dziwna historia — powiedział z namysłem Bogdan Sponka.

— Dziwna — zgodził się profesor Saperda.

— Nie dziwna, tylko głupia! — zirytował się Zyz.

— Nawet światła nie potraficie zapalić, a roją wam się podróże w nadprzestrzeni…

Niziołek idąc w stronę fotela, w którym siedział zdalnik, potknął się nagle o coś, co leżało na podłodze.

— A to co takiego? — mruknął. Przystanął, pochylił się i kopnął jakiś pręt, a raczej kawałek plastykowej rurki porzuconej przez kogoś w tak niestosownym miejscu. — Przysiągłbym, że tego tutaj nie było… — wymamrotał jeszcze pod nosem, po czym bez dalszej zwłoki chwycił niebieskiego pod pachy i przerzucił go sobie przez ramię. Wyraz jego pogodnej, wesołej twarzy nie uległ najmniejszej zmianie. Zupełnie, jakby podnosił gumową lalkę, wypełnioną gazem.

Doszedł do otwartych drzwi i zniknął w przedsionku poprzedzającym salkę o gruszkowatym sklepieniu.

— Jeden kłopot z głowy — pożegnał go niezbyt uprzejmym pomrukiem profesor Zyz. Następnie zwrócił się do ojca Marka:

— Ty także masz na pokładzie zdalnika, prawda? Całe szczęście, że ten przynajmniej jest trochę mniej podobny do oryginału! Wiem, wiem — zaśmiał się — to wcale nie dlatego, żebyś był choć odrobinę poważniejszy od Kapicy i żeby także nie przychodziły ci na myśl rozmaite psie figle! Po prostu przestraszyłeś się komplikacji, jakie mogłyby wyniknąć, gdyby twoja piękna żona ujrzała was obok siebie. Dopiero byłaby heca! Kapicy to na szczęście nie grozi. Starych kawalerów stać na najdziksze fanaberie… — urwał i spojrzał prowokacyjnym wzrokiem na Aleksandra Wielkiego Drugiego. Ten jednak wbrew oczekiwaniom nie tylko nie odpowiedział, ale nawet nie drgnął. Zyz poczekał chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— A teraz zgaście światło i zajmijcie miejsca przed ekranem — powiedział. — Za dwanaście minut statek startuje. Odliczanie dobiega końca. Pospieszyli się, ale skoro już do tego doszło, trzeba ratować, co jeszcze można — dorzucił zgryźliwie.

— Na pewno wszystko będzie dobrze — powiedziała złotowłosa piękność wynurzając się zza Adama. Marek, podobnie jak to zrobił już kiedyś, kiedy ujrzał Inę pierwszy raz, skinął potakująco głową. Dla tej olśniewającej blondynki z pewnością niejeden mężczyzna mógł porwać z opuszczonego Instytutu niejednego zdalnika. W dodatku piękność była miłą, wesołą dziewczyną i tak samo jak Adam asystentką samego słynnego Kapicy.

Teraz przyszła gwiazda nauki zastąpiła przy kontakcie nieobecnego Niziołka. Znowu zapadła ciemność, a wraz z nią nastała cisza. Tym donośniej zabrzmiał głos Jacka:

— Uważam, że jeśli zaplanowano tak ważny eksperyment na określony termin, to należało trzymać się tego terminu, a nie przez jakieś tam „pi — pi — pi” nagle przewracać wszystko do góry nogami…

— Jacku! — zawołał z wyrzutem profesor Saperda. Na nic więcej nie było już stać biednego ojca przyszłego dyrektora, bo jęknął tylko głucho i umilkł.

— No wiesz! — obruszył się Adam.

— Cicho bądźcie! — zgromił ich Zyz. — A ty, filozofie — zwrócił się do Jacka — posłuchałeś sobie tego „pi — pi — pi”, o którym wyrażasz się tak pogardliwie?

— Tak, ale…

— Żadne „ale”! — huknął członek Rady. — I w tobie samym nic wtedy nie „piknęło”? Wiesz, czym będziesz?! Stróżem, a nie uczonym! Będziesz siedział przy kalkulatorze i sprawdzał, czy dobrze liczy. Ja wybrzydzam od wczoraj, bo po pierwsze wszyscy mnie znają z tego, że lubię zrzędzić i gdybym nagle przestał, to pomyśleliby, że jestem chory, a po drugie — z zazdrości! Tak, tak, z zazdrości! Mam, moje biedne, przemądrzałe dziecko, sto trzydzieści dziewięć lat…

To „moje biedne, przemądrzałe dziecko” zabrzmiało w uszach Marka jak najpiękniejsza muzyka. Niestety, nie mógł się poddać urokowi tej chwili, bo Zyz mówił dalej:.

— Sto trzydzieści dziewięć — powtórzył wysokim, lekko zachrypniętym tonem. — Żeby nie wiem co, nie polecę już statkiem nadprzestrzennym… choćby z Reticulum rzeczywiście przysłali nam zaproszenie. Natomiast ten smarkacz Kapica niedawno skończył osiemdziesiąt dwa lata. Wszystko jeszcze przed nim. Rozumiesz, dlaczego jemu tak zależy na czasie i dlaczego ja udawałem, że jestem przeciwny przyspieszaniu eksperymentu? Czy sądzisz, że gdybym naprawdę tak myślał, pozwoliłbym temu pomyleńcowi nie czekać na profesora Sponkę?!

Wyrzuciwszy z siebie te zdania, które mówiły o członku Rady Naukowej więcej niż wszystkie encyklopedie i tysiące poświęconych mu artykułów, stary profesor wycelował oskarżycielskim gestem wskazujący palec w plecy pogrążonego w fotelu Aleksandra Wielkiego Drugiego. Ten ostatni jednak nadal zachował zupełne milczenie. Zyz jakby tylko na to czekał.

— Widzicie, jaki się z niego nagle zrobił milczek? Udaje, że nie wie o co chodzi! Próbował nam wmówić, że ma na celu jedynie dobro nauki, a w (rzeczywistości pali się do tego, żeby jak najprędzej wypróbować swój diabelski statek i polecieć do tych potworów z Reticulum! Co gorsza, o ile go znam — dodał gorzko — zrobi to z całą pewnością. Charakterek ma taki, że tylko pozazdrościć kobiecie, która nie wyszła za niego za mąż.

Teraz w sali rozległy się ciche śmiechy. Wszyscy wiedzieli, że nestor astrofizyków, znakomity Zyz, darzy nie tylko szacunkiem, ale i sympatią profesora Kapicę. To znaczy wszyscy z wyjątkiem Jacka, bo przecież inaczej nie składałby „oświadczenia” wymierzonego przeciw Kapicy, a popierającego rzekomo opinię Zyza.

— Za sześć minut start — oznajmił łagodnym głosem komputer. — Automat płyty startowej rozpoczyna odliczanie. Statek EB–5 uruchamia silniki. ZZAA–1 przejmuje zdalne sterowanie. Proszę profesora Sponkę o nawiązanie kontaktu ze zdalnikiem.

— To on wie? — zdziwił się wymieniony.

— Pewnie, że wie — odpowiedział zamiast Kapicy Zyz. — Aleksander wiedział, że przylecisz na czas. Co prawda liczył, że to nastąpi wcześniej, ale skąd miał wiedzieć, że przywieziesz szkolną wycieczkę?

Profesor Sponka zrobił oko do Zuli, jakby chciał powiedzieć: „widzisz, jacy sympatyczni ludzie”, po czym sięgnął do kieszonki na rękawie. W pulpicie coś cicho zgrzytnęło i z głośnika pod ekranem popłynął głos informatycznego sobowtóra ojca Anny i Marka.

— Jestem sam — oświadczył zdalnik. — Startuję sam. To nie jest w porządku.

— No, w porządku! — jakby dla zaprzeczenia słowom zdalnika, rozległ się od progu wesoły głos. Pan Niziołek wszedł do bunkra, odczekał, aż opadnie za nim pancerna płyta drzwi, po czym zwrócił się do obecnych. — Odstawiłem go do kabiny nawigacyjnej. Statek gotów do startu. Cofnąłem już korytarz, który łączył właz EB–5 z naszą stacyjką…

— W takim razie — profesor Zyz spoważniał i spojrzał na zegarek — teraz wszyscy wkładamy skafandry. Start to pestka, ale nie wiadomo, co się stanie, kiedy rakieta osiągnie ZZAA–1 i wejdzie w nadprzestrzeń. Ta skorupa — obrzucił krytycznym spojrzeniem ściany — jest zdaje się dość wytrzymała, ale skafandry nie zaszkodzą. No, już, już! — zakończył niecierpliwie.

Niziołek podszedł do jednej ze skrzyń, ustawionych między pulpitami sterowniczymi komputera i centralkami łączności, otworzył ją, po czym zapraszającym gestem skinął na Zulę.

— Pani pierwsza — powiedział uprzejmie. — Najładniejszy, błękitny…

Wezwana podziękowała uśmiechem, najpierw jednak pomogła ubrać się Annie i Markowi, a dopiero kiedy obydwie jej pociechy spojrzały na nią zza przeźroczystych szyb wielkich kasków, sama sięgnęła po wybrany dla niej błękitny skafander. Równocześnie profesor Saperda sprawdzał stroje Lidki i Jacka. Profesor Zyz, Sponka, Adam, a także Niziołek kończyli toaletę niemal równocześnie. Tylko starszy Kapica siedział nadal nieporuszony w swoim fotelu.

— Hej, ty, — okrzyknął go wreszcie niezbyt elegancko Zyz. — Na co jeszcze czekasz? Nawiąż kontakt ze zdalnikiem, bo Bogdan zrobił to już pięć godzin temu, i wkładaj skafander!

Jednak nawet i tak kategoryczne zaproszenie nie poskutkowało. Wielki uczony, autor doniosłego eksperymentu, który się właśnie zaczynał, wyglądał tak, jakby zasnął akurat w najważniejszym momencie. Zyz warknął jeszcze kilka słów pod jego adresem, aż wreszcie stracił cierpliwość, podszedł od tyłu do fotela zajętego przez Kapicę i potrząsnął profesorem, jakby miał do czynienia z workiem ziemniaków. Wtedy dopiero drzemiąca postać w niebieskiej koszuli drgnęła. Pokryta gęstwą szpakowatych włosów głowa odwróciła się i obecni ujrzeli twarz profesora. Wyglądała dość dziwnie. Pomimo panujących w bunkrze ciemności wszyscy dostrzegli, że była trupio blada. Jeszcze bardziej zdziwiło ich to, co Kapica powiedział:

— Jestem sam… znowu jestem sam… dlaczego? Chcieliście, żebym leciał sam. Myślałem, że jeśli tu zostanę, ja zostanę także. Dlatego uderzyłem się w głowę — spojrzał na plastikową rurkę, o którą potknął się przedtem Niziołek. — Tymczasem wysłałem mnie zamiast siebie bo chciałem… chciałem… — nie skończył.

Bogdan Sponka przyskoczył do jęczącego profesora i bez ceremonii chwycił go za kark. Następnie pomagając sobie drugą ręką, także tkwiącą już w szorstkiej, próżniowej rękawicy, wywlókł Kapicę z fotela, uniósł go w górę na wysokość wyciągniętych ramion i przyjrzał mu się.

Obecnym zaparło dech w piersiach. Wysoko, na tle rozjaśnionej granatem tarczy ekranu ukazała się postać… tak, to był Kapica, to znaczy niezupełnie…

Bo przecież prawdziwy profesor Kapica miał na sobie porządną, niebieską koszulę, a nie jej strzępy…

— Niziołek!!! — wrzasnął Adam tak, że potężne, pancerne ściany bunkra zadrżały. — Niziołek!!! — powtórzył z rozpaczą. — Kogo ty zamknąłeś w nawigatorni statku? Za chwilę… za chwilę — głos uwiązł mu w krtani. Wydał z siebie jakiś spazmatyczny jęk i umilkł.

— Czas?!!! — ryknął Zyz. — Ile czasu?!!!

— Osiemdziesiąt trzy sekundy… osiemdziesiąt dwie… — popłynął ze ściany miły, obojętny głos.

Marek zrozumiał wszystko. Do startu EB–5 pozostało niespełna półtorej minuty. Tunel łączący statek z bazą jest już ściągnięty. Od rakiety i uwięzionego w niej przez tragiczną pomyłkę żywego profesora dzielą ich pancerne drzwi, korytarz, gruszkowata salka, zewnętrzny właz, niewielka przestrzeń próżni, bo na powierzchni maleńkiej sztucznej planetki nie ma przecież żadnej atmosfery, wreszcie także zamknięta już na głucho klapa wejściowa statku.

— Siedemdziesiąt sześć sekund… siedemdziesiąt pięć…

Nagle Niziołek rzucił się ku drzwiom.

— Awaryjne otwarcie! — rzucił pośpiesznie. — Mówi człowiek! Odblokowuję wszystkie automaty!

Płyta zamykająca pomieszczenie śmignęła w górę jak wystrzelona.

— Zostaw! — usłyszał chłopiec w słuchawkach swojego kasku zdławiony głos profesora Saperdy — nie zdążysz.

Ale Niziołek zniknął już w mroku wypełniającym pierwszą salkę. Wtedy Marek bez zastanowienia ruszył ostrym sprintem za nim.

— Stój! — usłyszał czyjś głos, ale nie zatrzymał się. W głowie kołatała mu jedna myśl. Niziołek zapewne zaraz otworzy zewnętrzny właz. Wtedy trzeba będzie dobiec do rakiety… dostatecznie wcześnie, by przedostać się do jej wnętrza i wyciągnąć Aleksandra Kapicę. A przy całej swojej sile, Niziołek z pewnością nie biega tak szybko jak Marek… nawet na maleńkim, sztucznym globiku, gdzie nie ma żadnej grawitacji i ludzie chodzą w ciężkich, magnetycznych butach.

Chłopiec przyspieszył i za moment stał już obok Niziołka, który zatrzymał się przed wejściem do bazy powtarzając swoje awaryjne hasło. Z budynków stacji ucieknie zaraz powietrze, ale tym nie ma się co przejmować, ludzie mają przecież na sobie skafandry. Kiedy drzwi zamkną się za nimi, sprężarki od razu przywrócą bazie poprzednią atmosferę, a klimatyzatory na powrót ogrzeją wnętrze całej łupiny zawieszonej wśród gwiazd.

Jeszcze ułamki sekund, z których każda teraz miała wagę godzin, i Marek znalazł się przed budynkiem. Otoczyła go czerń. Reflektory zgaszono i odsunięto od pola startowego, aby nie uszkodziły ich silniki unoszące EB–5 ku nieznanemu przeznaczeniu. Tuż przed chłopcem majaczyła w mroku postać Niziołka. Teraz przyszła kolej na to, by zrobić użytek z własnych wypróbowanych nóg. Na kursie pilotażu pokazywano, jak poruszać się w obszarze pozbawionym przyciągania. Chłopiec pochylił się nisko, rozpostarł ramiona, jakby udawał ptaka, i ruszył do przodu. Wystarczyło kilka susów, by dopędził i przegonił Niziołka. Na tle czarnego, wygwieżdżonego nieba dostrzegł wysoki stożek statku. Otóż i kratownica prowadząca do włazu. Marek wspiął się po niej jak po rusztowaniu i w pierwszym odruchu uderzył rękawicą w zamkniętą pancerną płytę. Zaraz potem przypomniał sobie jednak „zaklęcie”, jakim Niziołek otwierał drzwi bazy. Powiedział:

— Mówi człowiek. Zarządzam awaryjne otwarcie włazu. Odblokowuję automaty.

Wydało mu się, że z aparatury zamka dobiegło cichutkie westchnienie, ale to musiało być złudzenie. Natomiast sam właz błyskawicznie i bez najmniejszego szmeru stanął otworem.

Wewnątrz panowały zupełne ciemności. Marek przypomniał sobie o lampce przymocowanej do jego kasku, zapalił ją i wpadł do komory śluzy. Za sobą słyszał już gorączkowe sapanie Niziołka.

Nagle ten głos w słuchawkach umilkł, jak ucięty nożem. Chłopiec odwrócił się. Klapa włazu wróciła na swoje poprzednie miejsce. Statek był znowu szczelnie zamknięty i gotów do startu. Nie szkodzi. Byleby tylko zdążył odnaleźć i zabrać profesora, to automaty, na wezwanie człowieka ponownie otworzą właz.

Pobiegł wzrokiem za smugą światła, padającą z jego czołowego reflektora. Wewnętrzne drzwi śluzy były zamknięte tak samo szczelnie jak główne wejście do rakiety. Stanął przed nimi i powtórzył:

— Mówi człowiek. Zarządzam…

Zaledwie skończył, i te drzwi otwarły się posłusznie. Tuż za nimi ujrzał chłopiec pobladłą twarz tego, którego szukał. Niestety! Marek zapomniał, że Niziołek zabrał przecież rzekomego zdalnika bez skafandra. Chłopiec nie słyszał teraz obliczania komputera, nie wiedział, ile sekund pozostało do startu, natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że nie zdąży wyszukać skafandra, pomóc Kapicy się ubrać i jeszcze go wyprowadzić. Nagle usłyszał głos profesora:

— Na co czekasz? Wyskakuj!

— A… pan?

— Już cię tu nie ma! — warknął stary Kapica, najwidoczniej chcąc ocalić przynajmniej chłopca. On sam musiał już znacznie wcześniej obliczyć własne szanse.

Marek poczuł, że jego nogi stają się ciężkie jak ołów. Rzucił ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie profesorowi, po czym skoczył w stronę zewnętrznego włazu. Zachował jednakże dość przytomności umysłu, by krzyknąć:

— Niech pan zamknie przejście ze śluzy do wnętrza statku! Inaczej ucieknie powietrze! — Następnie odwrócił się.

— Mówi człowiek… — zaczął i urwał. Coś go tknęło. Zerknął przez ramię i zmartwiał. Znakomity uczony, sławny Aleksander Wielki Drugi mocował się zawzięcie z automatycznym zamkiem drugich, wewnętrznych drzwi śluzy, pragnąc najwidoczniej użyć go jak archaicznej zasuwki. Mamrotał przy tym gniewnie pod nosem i błyskał w mroku białkami szeroko otwartych oczu.

Markowi opadły ręce. Nie zrobił nic. Nie poruszył się nawet. Poprzestał na tym „mówi człowiek”… i umilkł. Sprawa była aż nadto jasna. Jeśli teraz otworzy właz, żeby wyskoczyć na zewnątrz, zanim EB–5 wystartuje, kosmiczna próżnia wedrze się przez otwartą na przestrzał śluzę i w ułamku sekundy wyssie powietrze ze wszystkich pomieszczeń statku. W tym samym ułamku sekundy profesor Kapica umrze. O tym żeby Marek zdążył wyręczyć uczonego i zatrzasnąć zepsute przez niego wewnętrzne drzwi, nie mogło być mowy.

Natomiast jeśli nie dokończy tego, co chciał powiedzieć, nie każe automatom odblokować włazu, przeżyją obaj. Przeżyją, tylko że nigdy już nie zobaczą Ziemi… Zuli… ojca… Lidki… A może wszystko w ogóle skończy się za kilka minut, kiedy statek osiągnie stację ZZAA–1, w krytycznym momencie eksperymentu?

Jedno jest pewne. Jeśli Marek otworzy zewnętrzny właz, profesor Kapica nie będzie miał nawet tych kilku minut.

— Niech pan to zostawi, panie profesorze — powiedział, jak mu się wydało, mniej więcej normalnym głosem. Przeszedł nie spiesząc się przez komorę śluzy i stanął w wewnętrznym korytarzu. W tym momencie podłoga pod jego stopami zadrżała lekko. Chłopiec odgadł od razu, że statek już leci. Pomyślał, że stacja ZZAA–2, z jej bezpiecznym bunkrem, Niziołkiem, Zyzem, jajogłowym i… i… najbliższymi ludźmi na świecie została za nimi, pod nimi, z boku — to wszystko jedno w przestrzeni kosmicznej, że wsiąkła w wieczny mrok, z rozsianymi w nim dalekimi, zimnymi gwiazdami i nigdy już się nie odnajdzie…

— Piekielne wynalazki — burknął z odrazą Kapica, kiedy Marek bez najmniejszego trudu, lekko i błyskawicznie poradził sobie z zamkiem śluzy.

Gdyby nie tragizm sytuacji, chłopiec byłby się musiał uśmiechnąć. Przypomniał sobie, co mówiono o przedziwnej zaiste niechęci słynnego uczonego do wszystkich, najprostszych nawet urządzeń mechaniczno — automatycznych. Przecież i zdalnik profesora tylko dlatego nie odleciał ich pantoplanem, że dysponując tymi samymi „umiejętnościami” co jego „oryginał”, po prostu nie potrafił sobie poradzić z pojazdem, kiedy ten najzwyczajniej ugrzązł w piachu.

— Piekielne wynalazki — powtórzył ze złością Kapica, po czym zmienił się na twarzy, przypomniawszy sobie nagle, gdzie jest i z kim. — I cóżeś ty najlepszego narobił?! — wybuchnął niespodziewanie, obejmując chłopca ramieniem.

Marka tak zdziwił ten ludzki odruch u zrzędliwego profesora, że aż się cofnął. Zaraz jednak udało mu się nawet uśmiechnąć. Był to wprawdzie uśmiech, który przypadkowego widza mógł wpędzić w najczarniejszą melancholię, ale zawsze uśmiech.

— Przepraszam, panie profesorze — powiedział lekko tylko zachrypniętym głosem — wydaje mi się jednak, że nie tylko ja zawiniłem…

— Wydaje się, wydaje się — powtórzył prychając Kapica. — Wiesz, gdzie wylądujemy? Tam gdzie kończy się to, co jeszcze się nie zaczęło. Gdzie nie ima niczego takiego, czego by nie było. Rozumiesz?

— Niezupełnie…

— Hi, hi, hi…

Chłopiec aż się wzdrygnął, tak bardzo ów śmiech przypominał dźwięki, jakie wydawał z siebie ten, który choć tak podobny do stojącego teraz przed nim człowieka, nie był wcale kimś, a tylko „czymś”.

„Ktoś” przestał się nagle śmiać, posłał ostatnie, nieżyczliwe spojrzenie „piekielnemu wynalazkowi” przy drzwiach śluzy i ruszył szybkim krokiem w stronę dyspozytorni.

— Chodź — skinął na Marka — musimy się przygotować…

„Przygotowania” do niewiadomego polegały na tym, że zajęli miejsca w głębokich fotelach. Przedtem profesor Kapica uzbroił się w kompletny skafander.

— Na wszelki wypadek — powiedział chichocząc. — Żeby mnie „tamci” nie wzięli za wariata, kiedy wylądujemy na rynku w samo południe…

„Tamci” to oczywiście mieli być mieszkańcy dalekich, a właściwie najdalszych gwiazd. Profesor oczywiście żartował, ale wizja lądowania na rynku w tłumie cudacznych potworów sprawiła, że chłopiec mimo woli przymknął oczy i otrząsnął się ze wstrętem. Nawet ciekawość piętnastoletniego mężczyzny ma swoje granice…

Słynny Aleksander Wielki Drugi Nauki nagle spoważniał. Spojrzał na chłopca zza szyby swojego kasku i potrząsnął głową.

— Słuchaj no, mój niedoszły wybawco — spytał — a czy ty w ogóle wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?

Marek, bawiący myślami w strasznym, obcym świecie, nie od razu zdał sobie sprawę, że coś do niego mówiono. Zresztą akurat w momencie, kiedy padło to „rozumiesz”, spłynęło na niego olśnienie. Nie znaczy to, że ni stąd ni zowąd zgłębił wszystkie tajniki eksperymentu, który przygotował Kapica wraz z Saperdą i jego własnym ojcem. Za to przypomniał sobie, że przecież tutaj, na pokładzie tego statku lecącego nie wiadomo dokąd, jest Bogdan… niestety, nie żywy, z krwi i kości, ale przynajmniej jego wiedza, pamięć, jego zmysł obserwacyjny i umiejętność wysnuwania wniosków. A także… jego głos.

Zerwał się na równe nogi i podbiegł do pulpitu. Wiedział, które klawisze należy przycisnąć, żeby nawiązać głosowy kontakt z komputerem.

— Czy wiesz — spytał rozgorączkowanym głosem — że na pokładzie jest zdalnik ojca? To znaczy — poprawił się zaraz — informatyczna kopia profesora Sponki? Mogę z nim porozmawiać?

Kapica najpierw zachichotał po swojemu, a potem zaczął głośno chrząkać, ale chłopiec nie zwrócił na to uwagi.

Komputer zastanawiał się przez kilka sekund, zanim odpowiedział.

— Niestety — przemówiły ściany miłym głosem — stwierdziłem, że oprócz mnie istnieje na EB–5 niezależny układ informatyczny. Ale wyposażono go w zupełnie odrębne, samodzielne połączenia. Nie umiem nawiązać z nim łączności. Żałuję…

— Spróbuj! — Marek załamał z rozpaczą dłonie. — Jesteś przecież taką mądrą ma… chciał powiedzieć „maszyną”, ale pomyślał, że to słowo mogłoby nie podobać się komputerowi. — … Taki mądry… wybrnął wreszcie.

— Żałuję — powtórzył łagodny, obojętny głos — mogę tylko realizować przewidziany dla mnie program. Nie uwzględniono w nim możliwości podejmowania przeze mnie własnej inicjatywy w celu kontaktowania się z innymi zespołami informatycznymi, poza ludźmi. W tej chwili mogę rozmawiać tylko z żywymi osobami, przebywającymi na pokładzie statku. Od momentu startu straciłem łączność z ZZAA–2. Dziękuję…

Nie ma za co — o mało nie powiedział Marek, co najlepiej świadczyło o stanie jego uczuć i umysłu.

— Myśl była niezła — odezwał się drwiąco Kapica — ale gdybyś spytał przedtem mnie, a nie maszynę, to powiedziałbym ci od razu, że zdalniki mają specjalną łączność. Twój ojciec może rozmawiać ze swoim sobowtórem, który jest tutaj za ścianami, tylko za pośrednictwem fal biologicznych, które biorą początek w jego mózgu. Ale my tego nigdy nie usłyszymy. Chyba że uda mu się przestroić zdalnika tak, żeby ten sam nawiązał kontakt z tutejszym komputerem. Bo trzeba ci wiedzieć, że komputery stacji ZZAA–2 i naszego statku także nie mają łączności. Nie była potrzebna, skoro za pośrednictwem zdalników mieliśmy dostawać wiadomości ciekawsze od tych, jakich mógłby dostarczyć komputer. Dlatego załoga stacji nie ma wpływu na przebieg lotu EB–5, bo mogłaby go mieć tylko poprzez wydawanie poleceń komputerowi. Będziemy cały czas wiedzieć, że twój tato gawędzi sobie jakby nigdy nic z czymś, co siedzi metr od nas — wskazał pulpit — ale nic nam z tego nie przyjdzie. Nie uda nam się wtrącić własnych trzech groszy… hi, hi, hi. Nie, mój drogi — ciągnął z uciechą — jesteśmy zdani na własne towarzystwo. Ja mógłbym nawiązać kontakt z moim zdalnikiem, który został w ZZAA–2, ale cóż kiedy on był na tyle sprytny, że zabrał mi płytkę sterowniczą ze wzmacniaczami pól mózgowych… wiesz, tę, którą miałem w kieszonce — poklepał się prawą ręką po lewym ramieniu. — Najzwyczajniej wziął i wyrżnął mnie w głowę. A kiedy straciłem przytomność, pozwolił Niziołkowi wynieść mnie jak związanego barana… zamiast siebie. Bogdan i Adam mieli zdaje się rację. Chyba rzeczywiście zostawiłem mu odrobinę zbyt wiele samodzielności… hi, hi, hi!..

— Ale czemu właściwie nie będziemy mogli usłyszeć ojca… ani jego zdalnika? To znaczy, dlaczego ta łączność jest taka… taka inna?… — spytał Marek, który niezbyt uważnie słuchał wywodów starego Kapicy. Profesor wzruszył ramionami.

— Przecież jesteśmy na tym statku raczej przypadkowymi pasażerami, prawda? Nie miało tu być żadnych ludzi. Po co więc było instalować normalną łączność? Przecież zdalniki jako kopie ludzkich umysłów są o wiele bardziej skomplikowane niż najlepsze komputery. Można się od nich dowiedzieć znacznie więcej ciekawych rzeczy. Przewidzieliśmy wszystko… z wyjątkiem tego, że sami pofruniemy na pokładzie EB–5 w charakterze eksperymentalnych robotów. Hi, hi, hi…

— Mnie tam wcale nie jest wesoło — zastrzegł się nieco oda rzeczy Marek.

— Hi, hi, hi… — raz jeszcze zabrzmiało w odpowiedzi. — Nie ma rady, chłopcze. Jeśli twojemu tacie nie uda się przekonstruować swojego zdalnika, który leci z nami, tak, żeby samodzielnie nawiązał łączność z naszym komputerem, to nie mamy na co liczyć. Mój zdalnik będzie siedział cicho. A komputer poza informacjami, które tkwią w jego programie, jest głupiutki jak mała małpka. Hi… — zamierzał najwidoczniej zakończyć swoim zwykłym chichotem, ale niespodziewanie umilkł i spoważniał. — O czym to mówiliśmy? — spytał zmienionym tonem. — Aha, chodziło o to, czy ty w ogóle wiesz o co chodzi? Powinieneś przynajmniej coś niecoś zrozumieć skoro już tu jesteś… która to godzina? — spojrzał na zegarek i prychnął gniewnie. — Znowu stanął! Te idiotyczne mechanizmy zawsze się psują akurat wtedy, kiedy są potrzebne… naprawiałem go tak niedawno… sam — dodał z dumą, a Marek zrozumiał, dlaczego zegarek Kapicy nie mógł funkcjonować normalnie. — Została nam może minuta, a może mniej — profesor z niesmakiem oderwał wzrok od zegarka i mówił dalej. — Potem zbliżymy się do ZZAA–2, gdzie akurat w tym samym momencie… wiesz coś niecoś o geometrodynamice? — spytał, patrząc spod ściągniętych brwi prosto w niebieściutkie i okrągłe teraz jak dwa guziki oczy chłopca.

— Owszem…

— Nie szkodzi — stary Kapica zdecydowanie lepiej rozumiał ludzi niż mechanizmy. — Przyjmij łaskawie do wiadomości, że wszechświat, czyli także czas i przestrzeń są zbudowane z takich… no, takich cząstek — zamachał niecierpliwie rękami. — A jeżeli coś jest zbudowane z cząstek, to nie jest całkiem puste, prawda? Inaczej mówiąc, próżnia, która nas otacza, nie jest pusta. Z kolei te cząsteczki jak wszędzie, gdzie istnieją jakiekolwiek cząsteczki tworzące masę, są w pewnych miejscach bardziej zbite, zacieśnione, a gdzie indziej pozostawiają dziury. Jeśli tak, to dokąd można przedostać się przez te dziury? No, dokąd?

— Do…

— Do nadprzestrzeni! — wykrzyknął tryumfalnie Kapica.

Marek przymknął na moment oczy.

— Nad — przes — trze — ni — przesylabizował. — Od wczoraj ciągle ktoś powtarzał to słowo, ale…

— Cicho! Przez ten przeklęty zegarek i tak nie wiem, czy skończę! Nie przerywaj i staraj się myśleć. Nie, nie! Nie myśl! I tak nie zrozumiesz — zadecydował. — Spróbuj tylko zobaczyć. Wyobraź sobie taki olbrzymi wieniec… wieniec… o czym to mówiłem? — ocknął się nagle.

— O jakimś wieńcu…

— Nie o jakimś, tylko o wieńcu, w którym jest wszystko. Układ Słoneczny, galaktyki, metagalaktyki i co tylko istnieje. Gwiazdy pędzące w różnych kierunkach po zakrzywionych torach wszystko, no wszystko. A wewnątrz tego wieńca jest takie coś, co nie tylko umownie nazywamy próżnią, ale w czym naprawdę nie ma nic. W ogóle nic. Pusta próżnia. Jesteśmy wśród gwiazd, w czasie i przestrzeni, a więc siedzimy w wieńcu… jak drobny listek jednej z roślin, z których go uwito. Jeżeli ten listek się urwie, jeżeli wpadnie do pustego kręgu wewnątrz wieńca, to znajdziemy się gdzie?…

— W pustej próżni — odparł Marek, jak mu się zdawało, do rzeczy.

— Hi, hi, hi! Wcale nie! To znaczy tak, oczywiście! Ale nie! — popisał się szczególną logiką Kapica. — Znajdziemy się w nadprzestrzeni…

— Znowu? — nie wytrzymał chłopiec. Profesor nasrożył się.

— Mówił dziad do obrazu… przecież przed chwilą rozmawialiśmy o geometrodynamice. Naprawdę nie potrafisz zobaczyć tego wieńca? Wieńca, no! Takie grube koło, a w środku pusto…

Chłopcu zabłysły oczy.

— Tak… — powiedział z namysłem. — To widzę. Taka jakby opona, wewnątrz której zamiast dętki są wszystkie gwiazdy, galaktyki, wszechświat…

— Brawo! A teraz zrobimy dziurę w tej oponie i przez tę dziurę wydostaniemy się do pustej próżni pośrodku koła…

— No dobrze — zasępił się nagle Marek — ale po co? Skoro tam nic nie ma?

— Głupiś. Tam nie ma nic i jest wszystko, bo cały otaczający pustkę wieniec jest osiągalny… w ułamku sekundy. I nie tylko to miejsce, gdzie wydostaliśmy się z naszego świata, ale i każde inne. Tam przecież nie ma przestrzeni, a więc i odległości. Nie ma czasu, czyli „przedtem” ani „potem”. Stamtąd można w każdej chwili przebyć dowolną drogę; Przelecieć sobie na przykład trylion kilometrów po kolacji, żeby dobrze spać. Wylądować na najdalszej mgławicy… powiedzmy, sześć miliardów lat świetlnych stąd, obejrzeć widoki, może porozmawiać z kimś mądrym, bo niby dlaczego akurat tylko mieszkańcy Ziemi mieliby mieć dość oleju w głowie, żeby nie wstydzić się własnej ciekawości, wrócić spokojnie godzinkę później;

— Ależ to wspaniałe! — wyrwało się chłopcu. Jeśli Kapica, co w końcu było zupełnie możliwe, wygłaszał swój wykład tylko po to, żeby odwrócić uwagę Marka od tego, co czekało ich… już nawet nie za całą minutę, to jego zamiar powiódł się w zupełności. — Więc ten eksperyment?…

— Właśnie! — zakrzyknął radośnie profesor. — Pomyślałem, że z tego naszego pięknego wianuszka… hi, hi, hi… można się wydostać, stwarzając przed statkami supersilne pola grawitacyjne, jakie od dawna istnieją w przyrodzie. Słyszałeś coś o czarnych dziurach czy jamach? Tak nazywano je dawniej. To są gwiazdy posiadające tak olbrzymią grawitację, że pod jej wpływem wchłaniają same siebie do środka… tego nie tylko nie zrozumiesz, ale i nie zobaczysz, niemniej zgódź się, że są takie gwiazdy. Pomyślałem sobie: a gdyby tak przed rakietą kosmiczną stworzyć skupisko cząstek tak gęste jak te gwiazdy? Tak gęste, a więc także wytwarzające supersilne pole grawitacyjne? Co by się stało z rakietą, która podobnie jak czarne dziury, wessałaby do środka samą siebie? I doszedłem do wniosku, że to jest właśnie droga z otaczającego nas, spostrzeganego zmysłami świata do innego, do nadprzestrzeni. Więc wspólnie z twoim ojcem i Saperdą zbudowaliśmy agregaty, które potrafią robić w przestrzeni sztuczne czarne dziury i stwarzać supersilne pola grawitacyjne. Pierwszy, zainstalowaliśmy na stacji ZZAA–1 i postanowiliśmy skierować tam eksperymentalny statek, właśnie w momencie kiedy ten agregat osiągnie pełną moc, o północy uruchomiliśmy aparaturę… kiedyś w przyszłości będziemy budować lepsze urządzenia, ale na razie nie potrafimy zatrzymać procesu, jaki się zaczął, kiedy przycisnęliśmy taki maleńki czerwony guziczek… hi, hi, hi… tak samo jak nie potrafimy zawrócić z drogi tego statku, bo zerwaliśmy łączność, iieby nie komplikować przebiegu eksperymentu. A teraz, zamiast zdalników sami przekonamy się jak to jest, kiedy coś zbudowanego ze zwykłych cząstek zaszczyci swoją obecnością rejon kolapsu grawitacyjnego. Hi, hi, hi…

— Kolapsu? — powtórzył niepewnie chłopiec marszcząca brwi. Przypomniał sobie, że ojciec, Saperda i Adam wymieniali w rozmowach słowo „kolapsacyjny”, ale pamiętał również, że nie miał pojęcia, co to słowo znaczy…

— No przecież mówię! — zawołał Kapica. — Kiedy znajdziemy się w szczytowym punkcie natężenia supersilnego pola grawitacyjnego, czyli w kolapsie…

I to niezrozumiałe słowo było ostatnim, jakie dotarło do uszu chłopca. Jego myśli rozmyły się nagle, jak to bywa czasem tuż przed zaśnięciem. Przez moment zamajaczyły mu pod opadającymi powiekami wielkie, złociste klapsy spadające niesłychanie powoli z dorodnej gruszy, wzdrygnął się, gdy pamięć ni stąd, ni zowąd podsunęła mu wypowiedziane kilka lat temu słowa Zuli: „ej, bo dostaniesz klapsa”… następnie jego nos pochwycił miły zapach klopsów duszonych z grzybami, które ta sama Zula przyrządzała w sposób nieosiągalny dla innych śmiertelników, wreszcie poczuł, że fotel ucieka spod niego w otwartą czeluść bez dna, że robi się czarno i tak pusto, jak nie bywa nawet w rozgwieżdżonej przestrzeni wszechświata. Zaraz potem głowa opadła mu na piersi i stracił przytomność.

Загрузка...