5. Ostrzeżenie specjalne

Zielona nitka na ekranie szybkiego radaru przemieściła się w prawo, po czym zatoczyła ciasny łuk. W rzeczywistości ta nitka, która wskazywała kierunek do BOB–23, stała cały czas nieruchomo. To tylko pantoplan przystąpił do manewrów poprzedzających spotkanie z inną jednostką.

Sztuczny satelita był już blisko. Za iluminatorami widniała jego pajęcza konstrukcja, oświetlona blaskiem potężnych reflektorów. Marek przytknął nos do szyby i patrzył ciekawie. Nagle widok przesłoniła jakaś czarna masa, wyrosła tuż za owalnym okienkiem.

— Zderzenie! — krzyknął chłopiec odruchowo odskakując od iluminatora. Odpowiedział mu cichy śmiech Adama.

— Tak — potwierdził młody naukowiec nie odwracając się od pulpitu sterowniczego — zderzenie. Właśnie taranujemy statek profesora Sponki…

Dziewczęta zachichotały. Jacek mruknął coś niezrozumiale i pokiwał z politowaniem głową.

Marek w milczeniu przesunął się z powrotem bliżej okienka. Nie popisał się jako (bywalec kosmosu. Powinien był zdać sobie sprawę, że pantoplan już dobrą chwilę temu wytracił szybkość niemal do zera. Ale gdyby ta rozchichotana gromadka wiedziała to co on… i gdyby na przykład pod jajowatą czaszką brata Lidki kłębiły się równie ponure myśli…

— Zero i zero — powiedział Adam. — Co u ciebie, profesorze?

— Witajcie — popłynął z głośnika dźwięczny baryton Bogdana Sponki. — Zapraszam na obiad. Krem pieczarkowy, paszteciki, zrazy a la Saturn, sałatka słoneczna, lody po ganimedzku i mrożona cola. Czym chata bogata…

— Czy nie dałoby się jakoś przyspieszyć tej przesiadki? — zainteresowała się żywo Lidka.

— Tak, właśnie?… — podchwyciła ochoczo Zula. Anna znowu zachichotała.

Wesoło im — przemknęło przez myśl Markowi. Nie da się jednak ukryć, że przerażająca tajemnica, jaką chował w sobie chłopiec, nie przeszkodziła mu powoli i dokładnie przejechać językiem po wargach.

— Moja rakietka jest jeszcze na zewnątrz — mówił dalej profesor Sponka już poważniejszym tonem. — Spieszyłem się, żeby wszystko przygotować na wasze przyjęcie i nie zdążyłem zamknąć jej w ładowni. Dlatego musicie trochę uważać, kiedy będziecie przeskakiwać do statku. Jej dysze napędowe wydzielają silne szczątkowe promieniowanie…

Znowu jakieś szczątkowe promieniowanie — pomyślał z ironią Marek.

— No, dzieci, wysiadać — Adam podniósł się z fotela pilota i wyprostował. — Opuszczamy pantoplan. Potem satelita sam wprowadzi go na odpowiednią orbitę, a kiedy wrócicie, podstawi go wam z powrotem. Żegnaj, poczciwy gruchocie — zaśmiał się. — Witajcie gwiazdy!..

Gwiazd było miliony milionów. Kiedy po sprawdzeniu szczelności skafandrów i po krótkim pobycie w śluzie chłopiec stanął wreszcie w otwartym włazie, ujrzał dokoła jakby czarnogranatowe nieskończone pole, na którym jak okiem sięgnąć rozkwitają świecące białozłote i złotoczerwone kłosy pszenicy. Tylko wokół sztucznego satelity gwiazdy ginęły w blasku reflektorów, a nieco w dole zasłaniała je nieregularna plama czerni. Statek ojca. Ta plama była przekłuta jednym nikłym światełkiem, oznaczającym otwarty gościnnie właz wielkiej rakiety.

— Jacek idzie pierwszy — usłyszał w słuchawkach umieszczonych wewnątrz kasku głos Adama. Wezwany odbił się trochę niezgrabnie od progu śluzy i dał nura w czarną pustkę.

— Pistolet! — upomniała przyszłego dyrektora Zula.

Niknąca w mroku postać w białym skafandrze dała o sobie znać fioletowym ognikiem. Posługując się pistoletem gazowym, którego odrzut popędzał ciało zawieszonego w przestrzeni człowieka w pożądanym kierunku, Jacek zmierzał prosto ku czekającemu statkowi. Po Jacku tę samą drogę odbyły Anna i Lidka. Kiedy przyszła kolej na Marka, chłopiec zawahał się przez moment. Nie dlatego żeby droga przez próżnię budziła w nim lęk. Przeciwnie, uwielbiał takie swobodne żeglowanie pod gwiazdami, czy lepiej wśród gwiazd. Ale żal mu było tego widoku, tej nie osłoniętej przestrzeni bez kresu, która choć tak ogromna, pełna najdziwniejszych zagadek, wybuchających słońc, świecących i czarnych obłoków, jednak ulegała powoli ludziom, stawała się dla nich drogą wiodącą ku coraz dalszym galaktykom i tajemnicom.

— No, hop! — usłyszał za sobą wesoły okrzyk Zuli. Wtedy westchnął i zrobił ten jeden krok, który pilotów ery kosmicznej tak często prowadzi od świata Ziemi, którego cząstką jest przecież każda rakieta — do świata gwiazd.

Właz wielkiego, pokrytego czerwonym pancerzem statku osiągnął bez kłopotów. Chwilę tylko zmarudził, kiedy zza burty opuszczonego już przez wszystkich pantoplanu wyłoniła się Ziemia. Jeziora, lasy, morza i góry starej ojczyzny są bardzo piękne. Ale prawdziwą wartość Ziemi można ocenić dopiero tutaj, kiedy ukazuje się jako cudowna, kolorowa, opalizująca kula, przypominająca dzieło natchnionego rzeźbiarza.

Marek westchnął ponownie, tym razem z najczystszego zachwytu, po czym już bez dalszej zwłoki wpłynął do śluzy ojcowskiego statku. Zaraz za nim wylądowała Zula, a po niej Adam. Wtedy nad włazem, zapłonęła pomarańczowa lampka. Klapa zamknęła się, przylgnąwszy szczelnie do pancerza. Czekali jeszcze chwilę, zanim śluza wypełni się powietrzem. Wreszcie pomarańczowe światełko zgasło, a na jego miejscu ukazało się zielone. Wtedy otwarły się drzwi prowadzące do wnętrza statku.

Wszyscy pozbywali się swoich ciężkich, próżniowych strojów, jedynie Adam nie zdjął nawet kasku. Za przeźroczystą osłoną widać było jego dziwnie poważną, skupioną twarz. Marek posłał mu kosę spojrzenie. Czy młody Kapica znowu coś knuje?…

— Na co czekasz, Adam? — spytała Zula, wygładzając swój błękitny, lekki kombinezon, który miała pod skafandrem. — Nie interesuje cię powitalny obiad Bogdana?

— Owszem — mruknął zagadnięty. — Ale przyjdę trochę później. Musimy sprowadzić rakietkę profesora na pokład… inaczej nie moglibyśmy wyruszyć. A przecież każda chwila jest droga. Zjemy, kiedy statek będzie już w drodze…

— Masz ci los — użaliła się Lidka. — A tak się ładnie zaczęło…

— Będzie ładnie i potem — uspokoił ją z uśmiechem Adam. — To nie potrwa długo…

Co oni będą robić z tą rakietką? — zadał sobie w duchu pytanie Marek. — Przecież ojciec mógł ją z powodzeniem sam ulokować w ładowni.

W tym momencie przypomniał sobie, że leśniczy Romejko mówił o „załodze” profesora Sponki.

W ładowni nie ma powietrza. Nie można także przejść z niej do mieszkalnej części statku. W razie potrzeby automaty same przygotowują pomocnicze pojazdy do drogi, wyprowadzają je i podstawiają pod właz osobowy. A więc?… Nie, żeby nie wiem, co, musi zobaczyć na własne oczy wprowadzanie tej rakietki na pokład i przekonać, się, dlaczego Adam chce koniecznie asystować ojcu przy tej czynności.

Przeszli wygodnym korytarzem i przez otwarte, przeźroczyste drzwi wkroczyli do obszernej kabiny. Było to największe pomieszczenie na statku, jadalnia, salon wypoczynkowy, a także miejsce pracy nawigatorów, o czym świadczyły umieszczone pod ścianami wąskie pulpity. Pośrodku stał owalny stół otoczony fotelami.

— Rozgośćcie się — powiedziała Zula.

Mama Marka pracowała wprawdzie na Ziemi, ale towarzyszyła mężowi w wielu kosmicznych podróżach i była za pan brat ze wszystkimi możliwymi statkami. Sama posiadała licencję pilota czwartej klasy, co upoważniało ją do samodzielnych lotów w całym Układzie Słonecznym, z wyjątkiem strefy między Słońcem a Merkurym, i to ona właśnie miała pilotować statek stacji badawczej, którym po krótkiej wizycie cała gromadka z wyjątkiem Bogdana i Adama będzie wracać na Ziemię.

— To są pulpity sterownicze komputera — dodała po chwili, widząc, że dzieci przyglądają się ciekawie zainstalowanym pod ścianami aparatom. — Stąd kieruje się poszczególnymi sekcjami głównego „mózgu” statku i obserwuje wyniki ich pracy na tych ekranach

— pokazała prostokątne, oszklone okienka poświęcające blado nad każdym z pulpitów. — W pokładowym języku sala nosi nazwę nawigatorni — ciągnęła. — A tutaj jest kabina pilotów — spojrzała w stronę drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Te drzwi były także otwarte. Za przejściem, nad ogromnymi fotelami ciągnęły się tam półkoliste wielkie ekrany, widać było grube, kolorowe kable, rozmaite skomplikowane urządzenia, setki sygnalizacyjnych lampek i wskaźników.

Stamtąd wszedł do nawigatorni profesor Sponka.

— Prosimy, prosimy — powitał przybyłych. — Niestety — zaśmiał się — co do obiadu, to obawiam się, że zbyt wcześnie narobiłem wam apetytu…

— Coś bym zjadła… — nie wytrzymała Lidka, posyłając gospodarzowi najpiękniejszy ze swoich uśmiechów. Ojciec Marka zrobił skruszoną minę. Był w próżniowym skafandrze, tak samo jak Adam, tylko bez — kasku, który trzymał pod pachą.

— Bardzo głodni — mrugnął do Lidki — mogą już zaczynać. — Tylko chwilowo będziecie musieli się obsługiwać sarni. Muszę jeszcze wyjść, żeby umieścić w grodzi ładunkowej moją rakietkę. Adam mi pomoże, więc za pięć minut będziemy z powrotem. Ale proszę

— wskazał nakryty zgodnie z zapowiedzią stół — nie chciałbym nikogo narażać na śmierć głodową. Byłby to pierwszy tak haniebny wypadek na statkach naszych Instytutów…

— Poczekamy — zgodziła się wielkodusznie Lidka.

— Co do mnie — Zula omiotła fachowym spojrzeniem apetycznie wyglądające pojemniki — niczego nie obiecuję…

W kasku, który Bogdan nadal trzymał pod pachą, coś zaburczało.

— Tak, już — powiedział twórca powitalnego obiadu. Marek odwrócił się. W drzwiach korytarza stał Adam. Oczywiście mając na głowie próżniowy hełm mógł porozumiewać się z innymi tylko przez radio. Jednak z tych innych jedynie ojciec miał przy sobie słuchawki, wprawdzie nie na skroniach, ale dostatecznie blisko, żeby usłyszeć, co mówi młody asystent. Zapewne Adam nalegał, żeby poszli już załatwić te jakieś dziwne sprawy, dotyczące rakietki i jej „załogi”.

Kiedy Adam wraz z profesorem Sponką zniknęli w korytarzu, Marek spytał głośno:

— Gdzie tutaj jest łazienka?

Zula otworzyła usta, ale ubiegł ją Jacek.

— Na statkach tego typu — zaczął z namaszczeniem — odpadki trafiają do stacji filtrów, gdzie są oczyszczane i kierowane do zbiorników. Dlatego wszystkie pomieszczenia, w których powstają zanieczyszczenia, są zlokalizowane obok siebie, w pobliżu centralnego ciągu przepompowni. A ponieważ łazienka należy do takich właśnie pomieszczeń…

— Łazienka jest w połowie korytarza — zdołała wreszcie wtrącić się Zula.

Że też on nie potrafi dwóch słów powiedzieć po ludzku… — uznała za stosowane dorzucić Lidka.

— Jeśli ktoś posiadający kartę pilotażu, którą się zresztą chwali na prawo i ma lewo, musi pytać, gdzie na statku jest łazienka, to nie zasługuje, żeby mu odpowiadać po ludzku… — zauważyła chłodnym tonem Anna. Jacek spojrzał na nią przychylnym wzrokiem i skłonił z uznaniem głową.

W innej sytuacji Marek z pewnością nie byłby pozostawił tych słów bez odpowiedzi. Teraz jednak miał ważniejsze sprawy na głowie. Wiedział doskonale, gdzie należy szukać łazienki. Spytał specjalnie, i to tak głośno jedynie po to, żeby obecni przyjęli jego odejście jako coś naturalnego i nie dziwili się, że go nie ma. Nie pisnąwszy słówkiem, okręcił się więc tylko na pięcie i ruszył w ślad za ojcem i Adamem.

Zaraz za drzwiami przyspieszył. Minął szereg wejść do kabin pasażerskich, łazienki, salkę z aparaturą medyczną i znalazł się w miejscu, gdzie od korytarza odchodziły dwie wąskie odnogi. Lewa biegła w dół, ku maszynowni, prawa natomiast prowadziła na wyższy pokład, gdzie między innymi znajdowała się cała aparatura łączności i główne zespoły komputera.

Bez wahania skręcił w prawo i po chwili piął się już wąskimi kręconymi schodkami. Mógł skorzystać z windy, ale bał się zwrócić na siebie uwagę. A nuż ojciec i Adam zechcą także coś lub kogoś przetransportować na wyższe piętro?

Dotarł do niskiego, trójkątnego przedsionka z trzema pancernymi drzwiami. Jedne z nich prowadziły do bloków komputera. Na wprost znajdowało się wejście do podręcznego magazynu. Trzecie były otwarte i te właśnie wybrał chłopiec. Wszedł do zupełnie ciemnego wnętrza i najpierw starannie zamknął za sobą drzwi, a następnie bardzo ostrożnie zaczął posuwać się po omacku przed siebie. Niebawem poczuł pod nogą stopień. Nad nim był następny. Nie namyślając się długo, zaczął powoli wchodzić pod górę, aż stanął na czymś w rodzaju stalowej platformy. Przed nim w ścianie statku widniał owalny iluminator, za którym była granatowoczarna próżnia i gwiazdy. Przytknął nos do szyby. Na razie nie widział nic, lecz po chwili wyłowił z mroku kontury rakietki ojca, niemal tuż za iluminatorem. Okrągły właz stateczku przypominający pokrywę staroświeckiej Studni, był uchylony. I akurat w momencie kiedy wzrok Marka oswoił się z ciemnością na tyle by rozróżnić kształty przysłaniające gwiazdy, w tym włazie ukazała się czyjaś głowa. W pojedynczej smudze małego reflektora umieszczonego zapewne na kasku kogoś, kto znajdował się jeszcze wewnątrz rakietki, chłopiec rozpoznał za przeźroczystą szybą hełmu twarz Adama.

Młody naukowiec wystawił głowę ze stateczku i natychmiast cofnął ją z powrotem. Akurat w tej chwili zmieniło się wzajemne położenie statków i sztucznego satelity. Rakietka ojca stanęła w blasku potężnych reflektorów BOB–23. Gdyby Marek szukał przez miesiąc, nie mógłby wybrać lepszego punktu obserwacyjnego.

Kask Adama ukazał się znowu. Tym razem jednak młody Kapica nie zatrzymał się we włazie. Wypłynął w przestrzeń i balansując ciałem odwrócił się do góry nogami. Oczywiście tak naprawdę „góra” i „dół” to są słowa, które w próżni nie mają żadnego znaczenia.

Adam jedną ręką przytrzymał się teraz krawędzi włazu, a drugą sięgnął do wnętrza. Po chwili zaczął się powoli prostować, ciągnąc za sobą…

Marek wstrzymał oddech. Wszystkie włosy zjeżyły mu się na głowie, a całe ciało pokryła gęsia skórka. Przez moment myślał, że zasnął i znowu śni mu się coś koszmarnego. Ale to nie był sen.

Adam ciągnął za włosy jakiegoś człowieka. Człowieka bez kasku. Te włosy były bujne i zmierzwione. Ukazała się chuda, straszliwie biała w świetle reflektorów twarz. Dalej cienka szyja i ramiona. Rozpięta na piersi niebieska koszula…

Chłopiec poczuł, że na czoło wystąpiły mu kropelki zimnego potu. Już wiedział. Ten odgłos upadku wtedy w Instytucie, pod tarasem, na którym stały roboty. Przecież żywy człowiek nie może podróżować przez próżnię bez skafandra. Czyli że profesor Kapica, słynny Kapica nie żył. A sprawcą jego śmierci był Adam. Natomiast świadkiem strasznego czynu stryjecznego wnuka i asystenta Aleksandra Wielkiego Drugiego był nie kto inny jak on sam, Marek.

Za Adamem i przerażającą postacią profesora ukazała się tkwiąca w próżniowym kasku głowa Bogdana Sponki. Marek pamiętał przecież, kto przyleciał tutaj tym stateczkiem z, jak to nazywał poczciwy Romejko, „załogą”, a potem wyruszył z Adamem dokonać wprowadzenia rakietki do grodzi ładunkowej, ale po prostu nie przyjmował dotąd do wiadomości, że ojciec wie.

Na jedną krótką chwilę chłopiec oderwał nos od szyby iluminatora. Z jego piersi wyrwało się podobne do jęku westchnienie. Oczywiście, że ojciec nie bierze udziału w żadnym spisku, wymierzonym przeciw profesorowi Kapicy. Ale obawy Marka znalazły potwierdzenie. Bogdan dał się zwieść jakimś bajkom opowiedzianym przez Adama.

Biedny tata, nie przypuszczając, by asystent słynnego Aleksandra mógł się dopuścić najmniejszej nielojalności względem swojego wielkiego krewnego, przyjął za dobrą monetę wszystko, co od Adama usłyszał. Co to mogło być? No cóż, ostatecznie wystarczyło chociażby zmyślić historię o nagłej chorobie profesora, w wyniku której ten ostatni nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, przyleciał na Ziemię i ukrył się w starym Instytucie, gdzie pozbawiony opieki i pomocy umarł. I dodać, że lepiej będzie przetransportować jego zwłoki z powrotem na Transplutona, żeby tam pochować twórcę teorii szybkich lotów, oraz że trzeba to zrobić w tajemnicy przed Zulą i dziećmi, by oszczędzić im przykrej świadomości, że podróżują z nieboszczykiem. Przecież profesor Sponka przyleciał nad jezioro bezpośrednio z kosmosu i mógł nie słyszeć komunikatu o zaginięciu starego Kapicy. Zresztą załoga Instytutu Planet Granicznych nie musiała w ogóle nadać takiego komunikatu. Należało się przecież liczyć z tym, że wiadomość o zniknięciu jednego z najsłynniejszych uczonych zelektryzuje cały świat. Może mieli nadzieję, że odnajdą go własnymi siłami?

Marek pokiwał głową. Tak, to możliwe…

Nie. Niemożliwe — pomyślał z rozpaczą. Ojciec już po rozmowie z Adamem poganiał ich, mówiąc, że nie powinni pozwolić czekać na siebie profesorowi Kapicy tam, na Transplutonie. A przecież nie kłamałby tak naiwnie, wiedząc, że niebawem oni wszyscy wylądują w stacji Instytutu i poznają prawdę.

Cała ta historia nie trzyma się kupy.

Pozostają fakty. Faktem jest ponury orszak ciągnący przez próżnię, tam za iluminatorem, w świetle reflektorów sztucznego satelity.

Nagle Marek, który z powrotem przywarł twarzą do szyby, ujrzał coś, co swoją okropnością przewyższało wszystkie dotychczasowe widoki i domysły. Człowiek bez skafandra, wędrujący w temperaturze niemal absolutnego zera przez niemal absolutną próżnię, poruszył ręką. Koszmarne przywidzenie? Nie. Prawa ręka nieboszczyka wleczonego do statku uniosła się powoli, ruchem charakterystycznym dla stanu nieważkości. Otwarta dłoń przygładziła szpakowate włosy na skroniach, jakby trup przygotowywał się na spotkanie z kimś, na kim postanowił wywrzeć korzystne wrażenie. W następnej chwili cała trójka zniknęła z pola widzenia chłopca, wpływając za rufę statku, gdzie czekał na nią otwarty właz.

Tego było już za wiele. Marek wydał dziwny zdławiony okrzyk i rzucił się w powrotną drogę ku drzwiom. Zapomniał jednak o stopniach. Stracił równowagę i z przeogromnym łomotem zjechał na podłogę, na szczęście wyłożoną grubą, mięsistą masą.

Siedział jeszcze próbując pozbierać nie tyle sponiewierane ciało, ile myśli, krążące pod czaszką w jakimś oszalałym z pośpiechu diabelskim kole, kiedy tuż za drzwiami usłyszał podejrzany szelest. Odruchowo przesunął się do tyłu i przykucnął za schodami prowadzącymi na platforemkę, którą przed chwilą opuścił w tak błyskawicznym tempie. Dosłownie dwie sekundy później drzwi z korytarza stanęły otworem. Do komórki wpadł snop ostrego światła. Oślepiony chłopiec na próżno usiłował odgadnąć, czy ten blask wydaje latarka przytwierdzona do kasku Adama czy ojca. Jednak nawet gdyby to rzeczywiście ojciec wszedł jako pierwszy, ani miejsce, ani pora nie pozwalały na składanie bądź przyjmowanie jakichkolwiek wyjaśnień. Skulił się więc tylko jeszcze bardziej i siedział jak mysz pod miotłą.

Mężczyzna w kasku usunął się, oświetlając twarz kogoś, kto szedł za nim. Ta twarz była Markowi znana, i to aż za dobrze. O wiele za dobrze, w każdym razie jak na to, żeby mogła należeć do człowieka żywego.

Osobnik w niebieskiej koszuli i spodniach, tych samych, w których chwilę temu bez skafandra podróżował przez próżnię, absolutnie nie zachowywał się jednak jak nieboszczyk. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Wykonał kilka pośpiesznych kroków, jakby go ktoś lekko popchnął w plecy. Rozległ się jakiś nieokreślony pomruk. Tego dźwięku nie mógł wydać ani Adam, ani ojciec, ponieważ obydwaj mieli jeszcze na głowach kaski, a Marek ze zrozumiałych powodów nie wybrał się do łazienki ze słuchawkami. Z pewnością jednak coś do siebie mówili, chociaż widać było, że realizują plan już przedtem przedyskutowany i uzgodniony. Inaczej nie uwinęliby się tak szybko. Zaledwie bowiem profesor Kapica znalazł się w pomieszczeniu, zajętym wcześniej.przez Marka, drzwi zatrzasnęły się z głuchym łomotem i nastała cisza.

Chłopiec siedział nadal jak trusia, wlepiając oczy w nieboszczyka, który nagle ożył. A raczej w tę nieco jaśniejszą plamę, jaką jego niebieska koszula odcinała się od panujących w komórce ciemności.

Był zbyt wstrząśnięty obecnością tej plamy, by ocenić całą niezwykłość pechowego przypadku, który sprawił, że ze wszystkich pomieszczeń całego wielkiego statku ojciec i Adam wybrali akurat tę samą co on ślepą komórkę, aby w niej umieścić niesamowitego gościa czy… więźnia.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nagle uszu Marka dobiegł lekko zachrypły chichot, który w najzwyczajniejszyeh warunkach, w blasku zwykłego ziemskiego dnia, mógł przerazić największego śmiałka. Co dopiero tutaj!

Chichot umilkł i rozległ się spokojny, choć dość cienki głos:

— A ty co tutaj robisz?

Gdyby wszystkie gwiazdy zwaliły się chłopcu na głowę, wrażenie nie byłoby większe. Ale gwiazd nie było widać. Co gorsza, oprócz samego Marka nie było widać nikogo, do kogo mógł mówić zmartwychwstały profesor Kapica.

— Dlaczego się nie odzywasz? Co tam porabiasz za tymi schodami? A w ogóle, to byłbym ci wdzięczny za informację, gdzie właściwie jesteśmy?

Zagadnięty nadal starał się robić wrażenie, że go tutaj nie ma. „Starał się” to może nie najwłaściwsze określenie. On po prostu czuł się tak, jakby go nie było. Nie tylko tutaj, ale w ogóle nigdzie.

Jaśniejsza plama poruszyła się niecierpliwie.

— Przecież widzę, że tam siedzisz!

Chłopiec zdecydował się otworzyć usta. Potrzymał je chwilę otwarte, po czym postanowił wykorzystać ten fakt i przemówić. Pierwsza próba wypadła fatalnie. Zupełnie jakby w jego gardle zamieszkał stary świerszcz cierpiący na koklusz.

— Co? — zdziwił się niebieski.

Marek zdecydowanym ruchem sięgnął do brody i przytrzymał ją palcami. Nie uszło jego uwagi, że te palce wykonują jakieś dziwne ruchy, jakby każdy z nich żył swoim własnym życiem. Za to broda wraz z dolną szczęką utrzymywała teraz jako tako stałą pozycję.

— Przeprzeciecież jejest cieciemno — stwierdzenie tego oczywistego faktu wypadło jednak jakoś nieprzekonująco.

— Żyjesz — zachichotał znowu były nieboszczyk. — A już myślałem, że posadzili tam jakiegoś zepsutego robota.

W tym momencie Markowi zaświtała pewna myśl. Niestety, przejęty swoją sytuacją, nie zdołał jej poświęcić tyle uwagi, na ile zasługiwała. Szkoda, bo w przeciwnym razie sam, i to już teraz, rozwiązałby całą zagadkę. No, powiedzmy, niemal całą. Ale za to z pewnością zapobiegłby czemuś, co omal nie doprowadziło do zagłady… ale nie uprzedzajmy wypadków.

— Co pan tu robi? — udało mu się zadać pytanie. O dziwo, głos, który wypłynął z jego krtani, brzmiał prawie normalnie. Gdyby jeszcze nie ta broda i palce…

— Lecę do siebie.

Aha. Leci do siebie. Pewno, że do siebie. Jakie to proste.

— Ale dlaczego tutaj… w tej komórce? — spytał niesłychanie chytrze Marek.

— Ty także wybrałeś sobie właśnie tę komórkę — odpowiedział zmartwychwstały profesor, po czym zachichotał znowu. — I nie dziw się, że cię zobaczyłem, chociaż jest ciemno. Jestem wyposażony w specjalną aparaturę. Promienie ultraczerwone, rozumiesz? Nie rozumiesz — odpowiedział sam sobie. — No, nic… poczekaj no — zmienił nagle ton i umilkł.

Nad ich głowami, jakby na tej platforemce, na którą prowadziły strome schodki, rozległ się nieco zniekształcony głos mężczyzny.

— …dla rejonu Wielkich Planet — mówił nieznajomy. — Wiatr słoneczny w normie. Promieniowanie poniżej wielkości krytycznych. Na całej przestrzeni nie zaobserwowano meteorytów pozaukładowych. Uwaga. Ostrzeżenie specjalne dla statków, znajdujących się na granicznych orbitach Układu Słonecznego…

— Do licha! — krzyknął profesor Kapica. — Nadają komunikat! Muszę… — nie skończył.

Marek usłyszał dudnienie szybkich kroków na żelaznych schodach. Jaśniejsza plama przed nim zniknęła jak zdmuchnięta.

— …ekipa Instytutu Planet Granicznych przeprowadzająca eksperyment w rejonie Transplutona ostrzega…

Coś trzasnęło, rozległ się zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął nożem po szkle, i głos nieznajomego mężczyzny czytającego komunikat dla pilotów nagle umilkł. Równocześnie z góry dobiegło westchnienie ulgi.

— Teraz wiem, że dolecimy! — zadudnił głucho głos profesora. — No cóż, niezbyt tu wygodnie… zwłaszcza dla kogoś takiego jak ty, ale damy sobie radę. Prawda?

Chłopiec nie odpowiedział. Profesor odczekał chwilę, po czym z góry spłynął znajomy, przejmujący do szpiku kości chichot.

— Nie zatrzymają się — powiedział niezbyt zrozumiale słynny uczony. — A ty nie próbuj robić hałasu. Pomyślą, że to ja, więc i tak nie przyjdą. Bardzo dobrze… — zaśmiał się znowu.


— Uff — odsapnęła serdecznie Lidka, odsuwając opróżniony do ostatniej kropelki pojemnik z lodami. — To było ponad moje siły. Uczta uczt! Przez tydzień będę teraz na ścisłej diecie! — spojrzała ze zgrozą po sobie.

— Brzuszek ci na razie nie grozi — zaśmiał się Adam z fatalnym skutkiem, ponieważ zapomniał, że moment wcześniej wsunął w usta świeży ładunek zrazików a la Saturn oraz sałatki słonecznej. Przyszedł później, razem z ojcem Marka, i teraz skwapliwie nadrabiał zaległości.

— Jako gospodarz czuję się w pełni usatysfakcjonowany — oświadczył z dumą profesor Sponka, strzepując z klapy kombinezonu strzępki sałatki.

— Sam jesteś sobie winien! — zaśmiała się Z ula.

— Nie trzeba było stawiać tego wszystkiego na stole…

— Ale pycha! — Anna wzniosła oczy do góry. — Nad jeziorem było wspaniale, ale kiedy pewne osoby miały dyżur przy kuchni, człowiek mimo woli przypomniał sobie, co czytał o starożytnych pustelnikach. Podobno żywili się suszoną szarańczą…

— …brr — otrząsnęła się Lidka. — Jak możesz o tym mówić… i to przy stole!

— Co do mnie — zaprotestował łagodnie Bogdan — nie przeraża mnie wizja suszonej szarańczy. W takim towarzystwie zjem absolutnie wszystko…

— A propos — Zula zwróciła się do Anny — czy ta mnie miałaś na myśli, kochanie, mówiąc o pewnych osobach?

— Och, mamo! — obruszyła się Anna.

— Ona myślała o Jacku — wyjaśniła podstępnie Lidka. — Mój uczony braciszek uważał, że gotowanie jest zajęciem uwłaczającym jego godności. W efekcie karmił nas czymś, co przypominało stare podeszwy w sosie własnym. Suszone szarańcze byłyby przysmakiem wobec tego, co on potrafił zrobić z najlepszej konserwy…

— Myślałam o Marku — sprostowała Anna, patrząc z wyrzutem w orzechowe oczy Lidki. Te oczy odpowiedziały teraz ostrymi ognikami.

— Marek radził sobie całkiem dobrze — burknęła siostra jajogłowego, który z kolei wzruszył ramionami.

— Kiedy zostanę dyrektorem Instytutu… — zaczął przez nos.

— … nie będziesz miał czasu na gotowanie. Na szczęście… — dopowiedziała gładko Lidka. — Ale, ale, co się właściwie dzieje z Markiem? — rzuciła od niechcenia.

Jacek machnął pogardliwie ręką.

— Bądź spokojna — zdobył się na ojcowski uśmiech. — W tutejszej łazience trudno zabłądzić…

Adam i profesor Sponka wymienili przelotne spojrzenia. Przez chwilę trwała cisza, wreszcie młody Kapica bąknął:

— Jeśli za chwilę nie przyjdzie, pójdę go poszukać. Szkoda obiadu — dodał, jakby dla podkreślenia, że chodzi tylko o powitalną ucztę.

— Wiecie co — powiedziała Zula — włączcie radio. Komputer utrzymuje wprawdzie łączność ze wszystkimi satelitami i prowadzi nas bezpiecznie do celu, ale ja chciałabym po prostu posłuchać wiadomości. Przez trzy tygodnie wiedliśmy wspaniały żywot dzikich ludzi, ale teraz wracamy do świata nauki. Nie wypada zjawiać się tak… tak…

— Prosto z lasu — podpowiedział Adam. Wszyscy się roześmiali, a Bogdan Sponka wstał i podszedł do pulpitu pod ścianą. Po chwili z głośników popłynęła cicha, pogodna melodia. Była to ostatnia fraza popularnej „suity galaktycznej” skomponowanej przez Jana Svenssona do filmu „Pilot wszechczasów”, który to film z ogromnym powodzeniem obiegł wszystkie ekrany świata. Po chwili muzyka ucichła, a z głośnika popłynął dźwięczny męski głos:

— Nadajemy komunikat dla żeglugi w obszarze Wielkich Planet. Trwające na Jowiszu burze spowodowały odchylenie pola magnetycznego globu. Załogi satelitów powinny chwilowo pozostawać w swoich obiektach. Wychodzenie w przestrzeń grozi szokiem grawitacyjnym. Przypominam, że nadajemy komunikat dla rejonu Wielkich Planet. Wiatr słoneczny w normie. Promieniowanie poniżej wielkości krytycznych. Na całej przestrzeni nie zauważono meteorów pozaukładowych. Uwaga. Ostrzeżenie specjalne dla statków znajdujących się na granicznych orbitach Układu Słonecznego…

— To dla nas — szepnęła Anna. — Jutro tam będziemy.

— Tss… — uciszył ją niecierpliwie Jacek.

— … Ekipa Instytutu Planet Granicznych, przeprowadzająca eksperyment w rejonie Transplutona ostrzega…

Po tym słowie aparat wydał nagle straszliwy zgrzyt i ucichł. Adam i Bogdan zerwali się ze swoich miejsc. Podbiegli do pulpitu i zaczęli przyciskać gorączkowo jakieś klawisze, zadając w ten sposób pytania komputerowi, który odpowiadał rzędami cyfr oraz falującymi liniami ukazującymi się na ekranach. Wreszcie obaj wyprostowali się i spojrzeli po sobie. Ręce im opadły.

— Cała łączność — szepnął zdławionym głosem Adam. — Co…

— Słuchaj… — mruknął jakby do siebie profesor Sponka. — Czy to nie on?

Adam uderzył się dłonią w czoło.

— Do stu księżyców! — zawołał z rozpaczą. — Przecież tam są wszystkie przekaźniki anten odbiorczych!


„Niebieski” dalej robił coś na górze, na platforemce, od czasu do czasu dodając sobie otuchy piekielnym chichotem.

— Niech teraz naprawiają! — zawołał w pewnej chwili tryumfalnie. — Będą mieli zabawę na całe tygodnie!

Coś upadło na blaszaną podłogę.

— Koniec! — rozległ się piskliwy, zachrypnięty śmiech. Odpowiedziało mu niesamowite echo. Jeszcze dudniło między ścianami zamkniętej komórki, kiedy wmieszały się inne dźwięki. Ktoś pośpiesznie otwierał drzwi.

Domyślili się nareszcie, że jestem tutaj — przeszło przez myśl Markowi. Nie znaczy to, że doznał uczucia ulgi. Pewno, że dobrze będzie wydostać się z tej pułapki i opuścić kłopotliwe towarzystwo. Z drugiej strony jednak teraz wszyscy dowiedzą się gdzie był, a niektórzy zaczną ponadto podejrzewać, co widział.

Zamek wreszcie ustąpił i drzwi stanęły otworem. Z korytarza wpadła smuga jasnego światła. Za nią zamajaczyły dwie męskie sylwetki — tym razem bez skafandrów i kasków.

— Marek! Marek!

Chłopiec wyprostował się odruchowo. Zdał sobie sprawę, że w blasku latarek, które obaj mężczyźni trzymali w dłoniach, przedstawia widok może malowniczy, ale z pewnością mało imponujący. Toteż dołożył starań, żeby przyoblec twarz w wyraz gniewnej powagi.

Adam ocknął się pierwszy. Wpadł do kabiny i wyciągnął do Marka rękę.

— Nie dotykaj mnie! — krzyknął chłopiec, którego twarz w okamgnieniu zmieniła wyraz. Adam zatrzymał się osłupiały. Jego ramię powoli opadło.

— Co… co… — wybełkotał.

— Marek?! — w głosie profesora Sponki, który także wszedł do komórki, zabrzmiało niebotyczne zdumienie.

Chłopiec postanowił porzucić wszelką dyplomację. Zanurkował pod ramieniem Adama i rzucił się w stronę ojca. Ten w pierwszym odruchu zrobił dwa kroczki do tyłu.

— Tato! — stalowe ściany zajęczały wysokim echem. — Tato! — Marek pochwycił oburącz klapy ojcowskiego kombinezonu — ja wszystko wiem!

Po tym dumnym wyznaniu nastała grobowa cisza. Wreszcie Adam odwrócił się i spojrzał z wyrzutem na profesora Sponkę.

— A widzisz?… — mruknął. Ojciec Marka wpatrywał się jednak w chłopca i chyba nie zauważył nawet, że młody Kapica coś powiedział.

— Co to znaczy „wszystko”? — spytał nieswoim głosem. — I dlaczego jesteś taki roztrzęsiony? A przede wszystkim co tutaj robisz, kiedy wszyscy inni siedzą przy stole? Zabłądziłeś?

Marek już otwierał usta, żeby odeprzeć to oburzające podejrzenie, kiedy nad głowami całej trójki zabrzmiał znajomy chichot.

— Jak to co? — spłynął z ciemności lekko zachrypnięty głos — dotrzymywał mi towarzystwa! Hi, hi, hi…

— Łączność!!! — Adam złapał się nagle obiema garściami za włosy, wypuszczając latarkę. Natychmiast schylił się po nią i skierował jej światło na schody. — Co zrobiłeś z antenami?!!! — wrzasnął, zupełnie zapominając o swej powadze naukowca. — Chodź tu zaraz do nas!

— Nie słyszałem, chłopcze — dobiegła z góry odpowiedź — o zwyczaju odzywaniu się takim tonem do własnego stryjecznego dziadka. A może tak należy zwracać się do swoich profesorów?

Adam jęknął głośno. Bogdan zdecydowanym ruchem odsunął na bok syna, który teraz przestał nie tylko cokolwiek rozumieć, ale w ogóle myśleć.

— Bardzo cię proszę, zechciej zejść do nas — powiedział uprzejmie. — Pójdziemy do nawigatorni. Tam właśnie podano obiad i czekamy tylko na ciebie.

— Czekacie? Hi, hi, hi! To dziwne. Tam czekacie, a tu samiście mnie zamknęli! — rozumowaniu niedawnego nieboszczyka trudno było odmówić logiki. — Obiad? — powtórzył takim tonem, jakby nie wiedział, co to słowo znaczy. — Hmm… dotychczas nie jadałem…

— Ale zależy nam na twoim towarzystwie — rzekł w dalszym ciągu uprzejmie, a nawet przymilnie ojciec Marka. — Wszyscy bardzo chcą cię poznać…

— Tu czuję się całkiem dobrze… — odburknął głos z góry, po czym jednak rozległy się odgłosy stąpania po blaszanych schodkach. Chwilę później profesor Kapica stanął przed nimi w całej swej przedziwnej osobie.

— To ty uszkodziłeś przekaźniki łączności — Sponka pokiwał głową, patrząc w przymrużone oczy słynnego uczonego. — Dlaczego to zrobiłeś?

— Nie powiem! Hi, hi, hi…

— Przecież tak samo jak nam zależy ci na spotkaniu z profesorem! — wykrzyknął Adam, wprawiając tym odezwaniem myśli Marka w pośpieszny, obłąkany taniec, jeśli można wprawić w jakikolwiek taniec coś, czego nie ma. Może to zresztą lepiej, że pod czaszką chłopca panowała właśnie próżnia. Licho wie, co mogłoby się stać, gdyby do jego świadomości dotarła odpowiedź osobnika w niebieskiej koszuli:

— Tak. Chcę być z sobą. Dlatego doprowadziłem do tego, że lecę z Wami…

— Radio i szybka łączność pomogłyby nam bezpiecznie osiągnąć cel podróży. Więc niszcząc przekaźniki anten, postąpiłeś bez sensu…

— Może… hi, hi, hi! A może nie!.. — odpowiedział zagadkowo profesor Kapica.

— No, dość tego! — warknął Adam spoglądając z wściekłością na słynnego uczonego. — Chodźmy stąd — machnął zrezygnowany ręką.

W tym momencie Marek odzyskał jeśli nie przytomność umysłu, to w każdym razie pamięć.

— Tato! — wskazał szeroko otwartymi oczami Adama. — Ja… ja poszedłem do tego opuszczonego Instytutu. Tam był…

— Wiem, synu — przerwał mu łagodnym tonem Bogdan. — Wiem także, co wiedziałeś… Adam mi mówił…

— Ale nie powiedział ci — wybuchnął z rozpaczą chłopiec — że to on zabił… zabił…

W świetle latarki ujrzał uśmiechniętą twarz profesora Kapicy, mieszkańca opuszczonych budowli nad Jeziorem Tajemnic, nieboszczyka, a także swojego współlokatora w zamkniętej komórce — i zaniemówił.

— Coś ty?! Co?… ja… — dukał przerażony Adam.

— Nikt nikogo nie zabił — ojciec uśmiechnął się przelotnie. Jak mogłeś myśleć…

— Marku! — w głosie Adama brzmiało teraz oburzenie i wyrzut.

— Miałeś rację — profesor spojrzał poważnie na młodego naukowca. — Widzisz — zwrócił się ponownie do syna — Adam radził, żeby ci wszystko wytłumaczyć. Ale potem postanowiliśmy zabrać tego tutaj — musnął wzrokiem jegomościa w niebieskiej koszuli — z sobą i doszedłem do wniosku, że lepiej będzie na razie zachować to w sekrecie. Nie chciałem niepokoić Zuli i dziewcząt. Zawsze to trochę dziwne towarzystwo… To był mój pierwszy błąd — stwierdził. — A drugi to zamknięcie zdalnika akurat tutaj, gdzie są zespoły łączności — dopowiedział. — Byłeś tam na górze?

… Zdalnika? — Na wszelki wypadek chłopiec przełknął głośno ślinę i skinął głową. Profesor Sponka westchnął.

— Pewnie cały czas siedziałeś przy iluminatorze. Widziałeś, jak przeprowadzaliśmy go do statku?

— Tak…

— Ale jak mogłeś podejrzewać mnie o… — Adam najwyraźniej nie mógł oswoić się z myślą, że w oczach Marka uchodził od wczoraj za zbrodniarza.

— A co ty wyobraziłbyś sobie na jego miejscu? — pospieszył synowi na pomoc Bogdan. — Powinniśmy cię przeprosić — znowu uśmiechnął się blado do chłopca — musiałeś przeżyć niezbyt miłe chwile tylko dlatego, że my dwaj zachowywaliśmy się tak tajemniczo. Ale ty także przeskrobałeś wybierając się do opuszczonego poligonu… więc powiedzmy, że jesteśmy kwita. Tam na górze — zmienił temat — są specjalne urządzenia z przekaźnikami łączności. W tym miejscu na zewnątrz statku znajdują się anteny. Na szczęście tylko odbiorcze. Inaczej w ogóle nie moglibyśmy lecieć dalej.

— On nic nie widział! — zaśmiał się dyszkantem stary Kapica. — A ja jestem wyposażony…

— Wiemy aż nadto dobrze, w co jesteś wyposażony — przerwał mu gorzko Adam. — A teraz chodźmy już do nawigatorni. Jeszcze tylko… — zatrzymał się i sięgnął do kieszonki swojego kombinezonu. Wyjął z niej jakiś niewielki przedmiot, w którym natychmiast zapaliło się maleńkie, zielone światełko.

— Wzywam pierwszą, drugą i trzecią sekcję automatów naprawczych — powiedział do tego pudełka. — Uszkodzeniu uległy przekaźniki łączności, blok odbiorczy bezpośrednio pod antenami. Rozpoznać awarię i naprawić. Czas potrzebny dla usunięcia szkód podać za pięć minut do dyspozytorni. Koniec.

Profesor Sponka pokiwał głową.

— Nie ma się co łudzić — mruknął. — Nie uporają się z tym przed dziesięcioma godzinami. Wtedy będziemy już na Transplutonie.

Aleksander Wielki Drugi znowu wydał z siebie radosny chichot.

— Nie poszkapiłem się. Łączność to w pewnym sensie moja specjalność, szanowny młody kolego…

— Niestety — zgodził się ponuro Adam. — No, idziemy — westchnął, ruszając w stronę korytarza. Za nim, nie przestając chichotać, podążył jego stryjeczny dziadek. Za dziadkiem Marek, dla pewności zachowując bezpieczną odległość od niesamowitej postaci w niebieskiej koszuli. Pochód zamykał zatroskany profesor Sponka.

Загрузка...