4. Spisek

Lidka była sama. Miała na sobie złocisty kostium kąpielowy, w którym wyglądała jak marzenie. Jej kasztanowe włosy lśniły w promieniach słońca, torujących sobie drogę przez konary sosen.

Dziewczyna siedziała na ławeczce przed kuchenką umieszczoną na kamieniach i przygotowywała obiad. Obok niej leżały srebrzyste pojemniki żywnościowe i konserwy. Nad promiennikiem drgało rozgrzane powietrze. Zajęta pracą nie spostrzegła Marka, który nadszedł ścieżką biegnącą od przystani. Chłopiec natomiast na jej widok zaczął zwalniać… zwalniać… aż stanął. Zapomniał o bolących nogach, pragnieniu, nawet o nieszczęsnym profesorze w postrzępionej koszuli.

W pewnej chwili odruchowo przygładził swoją niesforną, jasną czuprynę. Następnie, równie, odruchowo i całkowicie bezwiednie powiedział:

— Ooooch…

Dziewczyna podskoczyła, jakby tuż obok ktoś odpalił rakietę, utkwiła w Marku spojrzenie szeroko otwartych oczu i opuściła ręce. Jeden z pojemników potoczył się bezszelestnie po grubej warstwie igliwia. Chwilę siedziała bez ruchu, po czym z iście kobiecą logiką, jak osądził chłopiec, zrobiła nadąsaną minę.

— Dlaczego mnie straszysz?! — syknęła. — Co to za kawały?!

Marek przymknął na moment oczy, otworzył je ponownie i bez słowa usiadł na skraju ławeczki po przeciwnej stronie obozowej kuchni. Następnie bardzo powoli i ostrożnie wyprostował nogi. Mimo że zaciskał zęby, wyrwało mu się ciche syknięcie.

— Stało ci się coś? — Lidka nagle zmieniła ton. — Wiesz, jak się tu wszyscy o ciebie martwili?!

— Niepotrzebnie. Wszyscy?…

— No…

— Powiedz mi — chłopiec przypomniał sobie, co obiecał Adamowi — gdzie jest reszta? Szukają jeszcze pantoplanu?

— Skąd wiesz… Marku! To ty zabrałeś pojazd?! — wycelowała w niego palec. Chłopiec jednak nie ugiął się przed tym oskarżycielskim gestem.

— No wiesz… — mruknął z urażoną godnością własną uczonego, któremu zarzucono, że nie umie tabliczki mnożenia. — Jeśli uważasz, że byłbym zdolny do czegoś takiego, to… — nie skończył, ale nie ulegało wątpliwości, że odpowiedź twierdząca spowoduje straszne następstwa.

— To skąd w takim razie wiesz, że nie ma pantoplamu? — Lidka zrobiła chytrą minę.

Chłopiec uśmiechnął się słabo.

— Spotkałem Adama — powiedział niepewnie, myśląc równocześnie, że słówko „spotkałem” nie oddaje zbyt wiernie istoty sprawy.

Lidka uniosła się odrobinę, po czym znowu usiadła.

— Byłeś… tam? Naprawdę?

Chłopiec uchylił się od odpowiedzi.

— A potem leśniczy powiedział nam, że znalazł pantoplan na tej polance… wiesz, tym naszym uroczysku.

— Kartoflanym?

— Uhm.

Oczy dziewczyny nadal świeciły jak dwa płomyki.

— To spotkaliście Romejkę? Gdzie? Czy był także… tam?

Markowi i tym razem udało się ominąć pułapkę.

— Powiedz mi — poprosił podnosząc się z wyraźnym trudem — gdzie są Zula, Anna i Jacek? Jeśli jeszcze szukają…

— Właśnie idą — mruknęła dziewczyna zawiedzionym tonem.

Chłopiec odwrócił się i ujrzał tych, o których pytał, wychodzących właśnie na polankę.

— Och, jesteś! — krzyknęła Zula. Przebiegła kilka kroków, zanim przypomniała sobie, że są powody, dla których powitanie powracającego podróżnika powinno wypaść nieco chłodniej. Zwolniła i nasrożyła się.

— Zwariowałeś do reszty?! — wyręczyła mamę Anna. — Nie dość, że uciekasz, niby to do Instytutu, to jeszcze kradniesz pantoplan! — Zatrzymała się przed winowajcą i mówiła zdyszanym, gniewnym głosem: — A my przez ciebie zdzieramy nogi po całym lesie. Kiedy przyjedzie ojciec, powiem mu, że nie powinien zabierać na Transplutona niedowarzonych sztubaków!

— Gdzie w końcu byłeś? — Zula wyminęła zgrabnie Annę i stanęła między nią a Markiem.

— Mniejsza gdzie byłem — odpowiedział niegrzecznie chłopiec. Zreflektował się i zawołał z wyrzutem: — Mamo!..

— „Mamo” — powtórzyła Anna wydymając ironicznie wargi. Lidka wydała jakiś cichy okrzyk, niestety lub na szczęście zgoła niezrozumiały, a Zula uśmiechnęła się niespodziewanie.

— Z człowiekiem, który ma świeżo za sobą ciężkie przejścia, należy postępować rozważnie — stwierdziła filozoficznie. — My także — obejrzała się na Annę i Jacka — musimy trochę ochłonąć. Przestraszyłeś nas… ale tę historię odłóżmy na później. A teraz powiedz, czy wiesz coś o pantoplanie?

— Jest na uroczym kartoflisku… to znaczy kartoflim… no! — zezłościła się Lidka, która postanowiła wyręczyć Marką, ale z wielkiego pośpiechu poplątał jej się język.

— Na uroczysku? — domyśliła się Zula. — Naprawdę? — spojrzała pytająco na chłopca.

— Tak.

— Ty nim tam pojechałeś?

— Nie.

— Stał się coś dziwnie rozmowny — zauważył od niechcenia Jacek. Jajogłowy brał udział w przetrząsaniu lasu, dotarł, nawet do domu pana Romejki, a mimo to wyglądał, jakby przed chwilą wrócił od fryzjera i zdążył się jeszcze przebrać. Ten fakt nie wiedzieć czemu do reszty wyprowadził Marka z równowagi.

— Mówię, jak mi się podoba — zrobił kilka kroków w stronę Jacka i przybrał pozycję bokserską. — Masz coś przeciwko temu?

Brat Lidki cofnął się i wycedził przez zęby:

— Skłonność do agresji była cechą ludów pierwotnych. Kiedy będę dyrektorem instytutu, zaangażuję socjologów, na wypadek gdybyśmy kiedyś w kosmosie mieli spotkać istoty na niższym stopniu rozwoju. Poza tym, powtarzam: w szkołach powinni lepiej uczyć historii, i to poczynając od młodszych klas…

— Oprócz skłonności do agresji cechą umysłów pierwotnych było także, o ile mi wiadomo, bezgraniczne zadufanie w sobie — parsknęła Lidka. — W każdym razie ja słyszałam o tym w młodszych klasach…

— Może już dosyć? — wtrąciła pojednawczym tonem Zula. Poprawiła wdzięcznym ruchem swoje piękne czarne włosy i uśmiechnęła się. — Pogadaliście sobie, a teraz pomóżcie Lidce przygotować obiad. Po jedzeniu łatwiej dojść do porozumienia… tego nauczono mnie już w najstarszych klasach… — zaśmiała się cicho i Marek miał w tej chwili ochotę objąć mamę, jak to robił będąc w klasach najmłodszych…

Dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. Lidka nie potrzebowała właściwie pomocy, bo wszystko było już gotowe. Anna nakryła tylko składany stolik, a Marek przyniósł wodę mineralną i colę, które studziły się w pobliskim, specjalnie pogłębianym, piaszczystym źródełku.

Usiedli na brzozowej ławeczce i łowili smakowite zapachy, dobiegające z promiennika.

— Więc jak to właściwie było z tym pantoplanem? — teraz dopiero zagadnęła Zula.

— Wracaliśmy z Adamem i spotkaliśmy pana Romejkę. Powiedział nam, że kiedy dowiedział się o zaginięciu pojazdu, sam zaczął go szukać — wyjaśniał Marek — i że znalazł go na kartoflanym uroczysku. Wtedy Adam kazał mi wrócić tutaj, żebyście przestali szukać, a sam pojechał z leśniczym jego łazikiem…

— To znaczy — skwitowała spokojnie mama — że zaraz powinien być. Więc kto właściwie zabrał pojazd?

Jacek zrobił minę, jakby chciał powiedzieć „jeszcze się pytasz”, ale poprzestał na tym. Anna prychnęła. Tylko Lidka spojrzała na Zulę z przejęciem.

— Właśnie — wyszeptała. — Czy ktoś chciał go… ukraść?

Znowu zapanowała cisza.

— Takie rzeczy się nie zdarzają… — orzekł wreszcie kategorycznie Jacek. — Osobiście sądzę, że…

Nikt nigdy nie dowiedział się jednak, co przyszły dyrektor Instytutu sądzi o domniemanej kradzieży, bo z głębi lasu dobiegły odgłosy jakby nadciągającej burzy. Lekko zadrżała ziemia. Na głowy siedzących posypały się suche sosnowe szpilki. Moment później pomiędzy drzewami ujrzeli opasłe cielsko pantoplanu. Pojazd zatrzymał się tam, gdzie leśna droga przechodziła w wąską ścieżkę. Usłyszeli stuk zatrzaskiwanej klapy włazu i po chwili na polankę wbiegł Adam.

— Co, obiad?! — rzucił wesoło na widok skupionej przy stole gromadki. — Świetnie! Jestem głodny jak wilk…

— Umyj ręce — powiedziała zamyślona Zula.

Adam stanął zdziwiony.

— Co? Oczywiście, umyję…

Zula zreflektowała się i parsknęła śmiechem, któremu mimo powagi sytuacji zawtórowali wszyscy obecni.

— Jakbyś wychował dwoje takich ancymonków — prześliznęła się czułym spojrzeniem po twarzach Anny i Marka — to także mówiłbyś czasem od rzeczy…

— To wcale nie było od rzeczy — zaprzeczył rycersko Adam znikając w namiocie, z którego za chwilę wyszedł z ręcznikiem i mydłem. Umył ręce i twarz, prychając przy tym z zadowoleniem. Następnie podszedł szybko do stołu.

— Zguba się znalazła — powtórzył informację, przekazaną już przez Marka. — Nie wiem, komu przyszło na myśl pobawić się w pilota, ale z pewnością nie był to nikt z nas. Gorzej nie zachowałaby się najbardziej niezdarna małpa. Ugrzązł w piasku i nie tylko nie potrafił uruchomić dyszy powietrznych, ale nawet wrzucić tylnego biegu. Znam tylko jednego człowieka obdarzonego przez naturę podobnym antytalentem…

— Więc co się właściwie stało? — spytała zniecierpliwiona Anna.

— Nic — Adam zrobił niewinną minę. — Pantoplanu nie było, pantoplan jest. Hokus — pokus. Marka nie było — zaśmiał się krótko — Marek jest. Czego jeszcze chcecie? Dostaniemy wreszcie coś do zjedzenia?

— Czy nie miałam racji mówiąc, że pewnym osobnikom trzeba napełnić brzuchy, zanim wydobędzie się od nich jakieś ludzkie słowo? — westchnęła z kosmicznym ubolewaniem Zula. — Oczywiście — dodała zaraz — dotyczy to głównie mężczyzn….

— Tak! — Adam kłapnął zębami i potoczył dokoła dzikim wzrokiem. — Miejcie się na baczności. Jeść!!!

Lidka wstała. Dzisiaj ona miała dyżur i odpowiadała za zaspokojenie apetytów mieszkańców puszczy nad błękitnym jeziorem.

— Mimo wszystko mógłbyś coś powiedzieć — zamruczała cierpko Anna. — Przecież biegaliśmy po lesie wszyscy, a co do Marka… — spuściła oczy — zgoda, że przyczyniliśmy się do jego wyskoku… trochę — zastrzegła się pospiesznie — co go oczywiście nie rozgrzesza, ale dalej nie wiemy, gdzie był i co wyprawiał. A pantoplan…

— Maaee bżee biii baa ciękie wiii… — zauważył Adam.

— Co? — zabrzmiał chór zdumionych głosów.

— Przecież mówię! — zirytował się Adam, przełykając potężny kawał syntetycznego indyka. Indyk był sztuczny, ale najstarsi ludzie twierdzili zgodnie, że wyrabiane ostatnio koncentraty są smaczniejsze niż produkty dawnych farm drobiu. Nic dziwnego, że Adam chwilowo nie mógł wyrazić się jaśniej. Za moment jednak naprawił swój błąd: — Marek przeżył dzisiaj bardzo ciężkie chwile — powtórzył dobitnie, po czym niespodziewanie parsknął głośnym śmiechem. — Kiedy sobie przypomnę… ha! ha! ha! — młody naukowiec zamachnął się widelcem i korzystając z tego, że miał właśnie otwarte usta, władował do nich porcję, która co najmniej na dalszą minutę uniemożliwiła mu branie udziału w rozmowie.

— Wiele przemawia za tym — powiedziała pogodnie Zula — że będziemy musieli uzbroić się w cierpliwość.

— Ktoś jednak wziął pantoplan — przypomniał przez nos Jacek — Ten ktoś…

— Jedz! — przerwała mu stanowczo Lidka, mierząc brata karcącym spojrzeniem. — Potem olśnisz nas swoimi teoryjkami. Nie po to męczyłam się przy kuchni, żeby teraz wszystko wystygło.

— Kobieta! — mruknął swoje Jacek, ale posłusznie sięgnął po widelec.

Wreszcie Adam westchnął i odsunął opróżniony pojemnik.

— Przyprowadziłem go tutaj — skinął głową w stronę majaczącego wśród drzew pojazdu — bo trzeba przeczyścić dysze. Chcę także sprawdzić układ sterowania. Ktoś, kto wybrał się na nim na przejażdżkę, nie miał zielonego pojęcia… Słuchaj — zwrócił się nagle poważnym tonem do Zuli — muszę z tobą porozmawiać…

— Teraz?

— A my? — obruszyła się Lidka.

— A ja? — podkreślił osobno swoje prawa Jacek.

— Ciebie także zostawią na lodzie — uspokoiła go gorzkim tonem Anna. — Nie mają serca ani dla własnych dzieci, ani dla przyszłych dyrektorów…

Wszyscy prócz Jacka zaśmiali się krótko, ale ten śmiech nie zabrzmiał nazbyt wesoło. Jajogłowy natomiast pokręcił ze zdumieniem głową, jakby dziwiąc się, że coś takiego w ogóle mogło go spotkać. W rzeczywistości jego zdziwienie miało nieco głębsze przyczyny. Nawet bowiem przyszli wielcy uczeni miewają swoje słabości. W wypadku Jacka ta słabość nosiła imię Anna.

Rzecz jasna, jajogłowy nigdy w życiu nie przyznałby się nawet sam przed sobą, że byle blond główka zaprząta jego myśli w stopniu większym niż teoria wielkich szybkości, fluktuacja czy choćby wzory geometrodynamiczne. Większość dziewcząt posiada jednak zdolność przenikania tego rodzaju sekretów, nawet najbardziej ukrywanych, i zdolność ta nie była obca także siostrzyczce Marka. Dodajmy, że i ją w pewien szczególny, a miły sposób niepokoił „przyszły uczony”, który zachowywał się dziwnie, traktował wszystkich z góry, ale wiedział rzeczywiście dużo ciekawych rzeczy. Nie byłaby jednak siostrą swego brata, gdyby chwilami nie potrafiła spojrzeć na postępowanie Jacka trzeźwo i z humorem. Nie mówiąc o tym, że musiałaby nie być młodą, śliczną dziewczyną, żeby jeszcze później niż jajogłowy nie strzec swojego sekretu. W tej sytuacji nie trzeba chyba wyjaśniać, że te „sekrety” i Anny, i Jacka dla nikogo prócz nich samych nie były tajemnicą. Co nie zmienia faktu, że biedny jajogłowy zupełnie nie spodziewał się ataku ze strony łagodnej zwykle, przynajmniej dla niego, dziewczyny. Stąd to jego niebotyczne zdumienie i gorzki wyraz w oczach, jakie pojawiły się po ostatnim wystąpieniu Anny. Zula wstała.

— Obiad był pyszny — uśmiechnęła się do Lidki.

— Dziękuję.

— Dziękuję — zabrzmiały słabo cztery głosy.

— To może przejdziemy się kawałek? — Adam nie czekając na odpowiedź wziął Zulę pod ramię i poprowadził ją w stronę pojazdu. Żywo gestykulując lewą ręką mówił coś szybko i z przejęciem, jednak tak cicho, że pozostała przy stole czwórka nie usłyszała ani jednego słowa.

— Nic nam nie powiedzieli — poskarżyła się wreszcie Lidka. Popatrzyła z wyrzutem na Marka i dodała:

— Przynajmniej ty mógłbyś być trochę mniej tajemniczy. Gdzie byłeś?

— W Instytucie — odrzekł niechętnie.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

— Więc jednak? — zdziwił się uprzejmie Jacek.

— Bujda! — prychnęła pogardliwie Anna.

— No i co? — Lidka przesunęła się na ławeczce, przybliżając trochę do Marka.

— Czy nie sądzisz, że zaczynamy być tutaj zbyteczni? — zauważył Jacek ostentacyjnie obojętnym tonem. Jego oczy patrzyły w niebo ponad przeciwległym brzegiem jeziora.

— Ty w każdym razie tak! — wypaliła Lidka nie odwracając głowy.

Marek miał dość. Bolały go wszystkie kości, ale znalazł tylko jedno rozwiązanie. Zerwał się i zmusił do uśmiechu.

— Do wody! — zawołał. Puścił się biegiem ku brzegowi i po chwili opisawszy w powietrzu niezbyt udany łuk, zniknął za pomostem. W górę trysnęła prawdziwa fontanna. Tysiące kropel wody zalśniło w słońcu.

Lidka ociągając się ruszyła w kierunku pomostu. Anna także wstała i spojrzała pytająco na Jacka. Ten ściągnął wargi.

— Nie powinno się pływać po jedzeniu — stwierdził rzeczowo, co jego urocza siostra skwitowała swoim pełnym wdzięku: „phi!”

Słońce ukryło się za grupą kilkunastu wyższych drzew jakby ustawionych specjalnie w miejscu, gdzie W lipcowe wieczory zasypia dzień.

— Jeszcze raz wszystko obliczyłem — odezwał się półgłosem Aldam — i doszedłem do wniosku, że profesor Sponka może tu być już jutro.

Marek poczuł, że w zapadającym zmroku jego myśli stają się słoneczne i pogodne. Ojciec. Opowie o wszystkim ojcu. Kto wie co Adam naszeptał Zuli? Mama bardzo lubiła młodego Kapicę i zapewne łatwo byłoby mu ją przekonać, ze działa w najlepszej wierze… cokolwiek by zrobił. Ale z ojcem nie pójdzie mu tak łatwo. Bogdan Sponka uważał Aleksandra Wielkiego Drugiego za jednego z najwybitniejszych żyjących uczonych. Kiedy się dowie, że Marek na własne oczy widział starego profesora w opłakanym stanie pod główną halą Instytutu, kiedy chłopiec mu powtórzy słowa Adama „strzelaj do wszystkiego”, kiedy opisze odgłos upadku, tam, w mroku pod galeryjką…

Czy to naprawdę już jutro?

Do końca dnia Marek odpowiadał półgębkiem na zadawane mu pytania. Wbrew swemu zwyczajowi nie wybrał się wraz z innymi na ostatni wieczorny spacer. Poszedł spać.


Wicher giął do ziemi nie tylko smukłe brzozy i pojedyncze sosny, ale nawet krępe, rozłożyste ostrokrzewy. Nad lejkowatą wieżą Instytutu płynęły ciężkie, niskie chmury, prześwietlone ponurą czerwienią.

— Dalej nie pójdziesz! — zabrzmiał głos podobny do grzmotu.

Marek ujrzał przed sobą trzy stalowe postacie. Zagradzały wejście do głównej hali, gdzie chciał się schronić przed burzą.

W tym momencie za plecami robotów pojawiła się wychudła postać w potarganej, niebieskiej koszuli. Profesor! Uniósł wysoko rękę i pomachał nią, jakby wzywając chłopca do siebie. Nagle znieruchomiał. Obejrzał się lękliwie i znikał. Zamiast niego przed bramą stał Adam. Zabrzmiał głośny, drwiący śmiech. Padły jakieś słowa, które jednak zagłuszył świst wiatru. Stojące przed Markiem automaty poruszyły się i zgodnie dały krok do przodu. Chłopiec cofnął się odruchowo. To znaczy chciał się cofnąć, ale przeszkodził mu potężny wicher, dmący prosto w plecy. Roboty Zbliżyły się jeszcze o krok. Marek otworzył usta do krzyku, jednak nie udało mu się wydobyć głosu. Błysnęło, ale zamiast grzmotu ponownie rozległ się przerażający śmiech. Środkowy robot zamigotał jaskrawymi lampkami. Wyciągnął do chłopca swoje stalowe wysięgniki zakończone potężnymi kleszczami.

— Nie! — wrzasnął Marek, który nagle odzyskał zdolność mowy. Robot roześmiał mu się w nos. Chłopiec poczuł, że coś go dotyka, najpierw delikatnie, potem coraz silniej, jakby niecierpliwie. Wreszcie dotyk przeobraził się w brutalne szarpanie. Nie! — zapiszczała znowu ofiara stalowego potwora.

— Co znaczy „nie”?! — powiedział robot dziwnie znajomym głosem, w którym tym razem nie było nic strasznego. Burza jakby się oddaliła. — Nie „nie” — mówił ten sam głos — tylko wstawaj! Woda jak grzana… łazienka przygotowana dla jaśnie pana!

Marek z ogromnym zdziwieniem otworzył oczy i ujrzał tuż nad sobą szeroką, uśmiechniętą twarz ojca. Profesor Sponka miał na sobie jedynie spodenki kąpielowe i ociekał wodą.

Nad drzewami świeciło słońce. Gałązki jagód i trawa lśniły od rosy.

— Tato! — Marek oprzytomniał wreszcie i zerwał się na równe nogi. Składane polowe łóżeczko zaskrzypiało ostrzegawczo. — Tato! — powtórzył chłopiec padając ojcu w ramiona. Odskoczył natychmiast i wzdrygnął się.

— Brr! — zawołał, spoglądając na lśniącą od wody pierś ojca. Zrozumiał, skąd wziął się deszcz w jego śnie.

— Bogdan! — z głębi namiotu dobiegł zaspany, ale uradowany damski głos.

— Co się dzieje? — wymamrotał inny, stłumiony głos. Płachta sąsiedniego namiotu wzdęła się jak żagiel i po chwili wyjrzały z niego twarzyczki Anny i Lidki.

— Ty wariacie! — zawołała przestraszona Zula, bo profesor Sponka, wypuściwszy z objęć syna zajął się z kolei żoną. Porwał ją z łóżka i przytulił mocno do swojej zimnej i mokrej piersi.

— Do wody!

— Na wszystkich możliwych światach znam tylko jędrną osobę — powiedział Adam, który wyszedł właśnie z trzeciego namiotu, okrutnie rozczochrany, ale już w spodenkach kąpielowych — zdolną do urządzenia spokojnym ludziom tak okrutnej pobudki. Dzień dobry, profesorze! — zaśmiał się. — Widocznie tam, gdzie pan ostatnio bawił, było trochę sucho. Zatęsknił pan do wody? No to dalej! — zakończył wesoło.

Marek spochmurniał. Stanęły mu przed oczami sceny z poprzedniego dnia. Poczekaj — pomyślał ponuro — niedługo przestaniesz się śmiać…

Wybiegły Lidka i Anna, obie w kostiumach kąpielowych. Profesor Sponka przy akompaniamencie pisków i okrzyków uściskał córkę, następnie stanął przed Lidką, przekrzywił głowę i wpatrzył się z uśmiechem w piękne orzechowe oczy, pełne jeszcze snu.

— Co za dziewczyna! — powiedział zachwyconym głosem. — Marku? — rzucił nie odwracając się. — Czy ty, ciekawski, lekkomyślny młodzieńcze, zdajesz sobie sprawę, jaki skarb…

— On sobie zdaje sprawę — zapewniła ojca Anna.

Bogdan Sponka roześmiał się serdecznie.

— Moja krew! — zawołał z dumą. Lidka spuściła skromnie oczy. W tym momencie z namiotu wynurzyła się imponująca postać jajogłowego. Jacek miał na sobie swoje długie, nienagannie wyprasowane spodnie i świeżą, zielonkawą koszulę.

— Dzień dobry, panie profesorze — rzekł przymilnym tonem. Podszedł bliżej i skłonił się ociekającej wodą i ogromnie zdumionej postaci. — Bardzo się cieszę, że pan zakończył swoje tak ważne badania i przyleciał…

— A to co znowu?! — huknął Sponka, który odzyskał wreszcie głos. — Kpisz sobie z biednego tułacza?! A poza tym czy masz zwyczaj kąpać się w spodniach?

— On uważa — Lidka zachichotała cicho — że przyszły dyrektor instytutu powinien zawsze wyglądać tak, jak na posiedzeniu Rady Naukowej. Poza tym rano jezioro jest dla niego zbyt zimne, a w południe oddaje się rozmyślaniom. Z kolei jest także wrogiem kąpieli po jedzeniu…

Wyszła Zula w czarnym kostiumie, który zdobił wyhaftowany wielki, pomarańczowy kwiat. Ze swoją smagłą cerą, długimi, już jako tako uporządkowanymi czarnymi włosami i zgrabną sylwetką bardziej niż kiedykolwiek wyglądała jak starsza siostra Anny. Niezbyt starsza, gdyby ktoś chciał wiedzieć.

— Co tu się właściwie dzieje?! — zawołał z udanym zgorszeniem Bogdan. — Same podlotki! Coście zrobili z moją starą żoną?!

— Nigdy nie było tu nikogo takiego — oświadczył z przekonaniem Adam. — Czy ktoś widział w ciągu ostatnich trzech tygodni jakąś starą żonę, do tego jeszcze profesorową?! — popatrzył dokoła wyzywającym wzrokiem.

Zula zaśmiała się i kokieteryjnie pogroziła mu palcem. Następnie powiedziała do Jacka:

— Zrzuć to — omiotła spojrzeniem wspaniały strój jajogłowego — i chodź z nami do wody.

Jacek odpowiedział wymuszonym uśmiechem, jeszcze raz z godnością skinął głową Sponce i oddalił się do swojego namiotu. Profesor odprowadził go osłupiałym wzrokiem, po czym spytał cicho:

— On tak zawsze?

— Nie. Na ogół jeszcze gorzej — orzekła Lidka, wzbudzając powszechną wesołość.

— Muszę z tobą porozmawiać — kiedy ucichł śmiech, Adam przysunął się do profesora.

— Błagam cię, nie teraz. Jak tu cudownie — Bogdan rozejrzał się po niebie, wierzchołkach drzew, błękitnej wodzie jeziora. — Po tej czerni, gwiazdach, sztucznej atmosferze… przez tyle dni — zaczerpnął głęboko powietrze i wyprostował się. — Ziemia… — powiedział z zadumą. — Ziemia…

Pozostali przyglądali mu się przez chwilę w milczeniu.

— Byłeś na asteroidach? — spytał wreszcie Marek.

Profesor przytaknął ruchem głowy.

— Sprawdzałem pewne obliczenia w moim „Małym Instytucie” — zaśmiał się. Był, jak wiadomo, dyrektorem Instytutu Małych Planet, ale nazywał go zawsze właśnie tak, „Małym Instytutem”, w odróżnieniu od placówki, którą kierował wielki Kapica i z którą ostatnio sam się związał. — Teraz będziemy już mogli zaczynać… — zrobił pauzę.

— Co zaczynać? — nie wytrzymała Lidka.

— Wytyczać drogę do gwiazd — odpowiedział poważnie Bogdan. — Profesor Kapica…

Marek podskoczył, jakby go coś ukąsiło.

— Tato! — zawołał — ja koniecznie muszę ci coś powiedzieć!..

Sponka spojrzał ze zdziwieniem na syna.

— Cóż to za dzień! — zawołał z udaną zgrozą. — Co za powitanie! Ciągle ktoś chce mi powierzać jakieś tajemnice. Nic z tego, moje dzieci — pokręcił głową. — Najpierw kąpiel, potem śniadanie i do roboty! Musimy zwinąć obóz i pożegnać to piękne miejsce. A może nie chcecie lecieć ze mną? — pytanie uznał widać za retoryczne, bo nie czekając na odpowiedź ciągnął: — I tak zasiedziałem się na asteroidach dłużej, niż chciałem. Profesor Kapica na pewno już się niecierpliwi. Mój statek czeka na orbicie, koło sztucznego satelity BOB–23. Zwijamy obóz i startujemy.

— Ale ja… — podjął jeszcze próbę Marek, lecz zaraz umilkł. Rozejrzał się bezradnie. Nie, to na nic. Nie było najmniejszych szans odciągnięcia ojca i zamienienia z nim choć kilku zdań na osobności. A przecież muszę… — pomyślał z rozpaczą.

— Czym polecimy na satelitę? — spytała rozgorączkowana Lidka.

— Macie tu zdaje się jakiś międzygalaktyczny pocisk — zaśmiał się Bogdan. — A ja wylądowałem koło leśniczówki małą jednoosobową rakietką. Wezmę ją z powrotem na pokład statku. Natomiast wasz pantoplan zostanie na BOB–23 i będzie tam na was czekał. O, jest Jacek! Wreszcie wyglądasz jak człowiek! — ucieszył się lustrując wzrokiem mlecznobiałą sylwetkę w czarnych slipach. Jajogłowy odpowiedział grymasem, który od biedy można by uznać za uśmiech.

Przez najbliższe pół godziny nad jeziorem rozbrzmiewały jedynie odgłosy chlupotania, pluskania i prychania, przerywane rzadkimi okrzykami zachwytu. Dzikie kaczki zaszyły się w trzcinach i stamtąd nieśmiałym pogderywaniem dawały znać światu o swym niezadowoleniu.

— A teraz biegi! — zakomenderował Sponka, kiedy cała szóstka znalazła się z powrotem na trawiastym brzegu. — Do tamtej sosny — wskazał drzewko, rosnące w odległości stu pięćdziesięciu metrów. — Kto przybiegnie pierwszy, zostanie wodzem wyprawy na Transplutóna. Uwaga… start!

Marek biegał naprawdę dobrze. Tu i ówdzie, to znaczy bardziej tu niż ówdzie, jego ciało zdobiły wprawdzie piękne, fioletowe siniaki, pamiątki po wczorajszych wzlotach i upadkach, ale poza tym był w całkiem dobrej formie. Nic więc dziwnego, że kiedy głównej grupie biegaczy, której przewodził Bogdan, pozostało jeszcze do celu jakieś piętnaście metrów, Marek okrążywszy wskazane drzewo, pędził już z powrotem w stronę obozu.

— Zbiórka załogi za minutę! — wydyszał, przebiegając obok Jacka, który starał się nadążyć za profesorem. — I proszę o dobre śniadanie dla dowódcy…

— Co to znaczy brak treningu! — wysapał chwilę później profesor, padając na ławeczkę obok Marka, który siedział już spokojnie przy stole. — Tam naprawdę nie ma gdzie biegać.

— Ktokolwiek by wygrał, i tak pan będzie szefem naszej wyprawy — stwierdził Jacek, jakby chciał dać do zrozumienia, że gdyby istniała inna możliwość, bieg zakończyłby się zupełnie inaczej.

— Tak czy owak odpowiedzialność spada na Sponkę, mniejsza czy ojca, czy syna — zaśmiał się Bogdan. — A czeka nas nie byle jaka podróż! Dwadzieścia tysięcy razy dalej niż na przykład z Ziemi na Księżyc. Bagatelka!

— Ale pan bywał już dalej — zauważył przymilnie Jacek.

Ojciec Marka zrobił bardzo poważną minę i przytakną ruchem głowy.

— Owszem, Gdzie to ja nie bywałem, z kim nie miewałem do czynienia! Właśnie ostatnio rozmawiałem z doktorem Putilungwatantojadło z tysiąc dwieście osiemdziesiątej trzeciej galaktyki. Wracałem stamtąd miliard Jat i przyznam się wam, że wracałem niechętnie. Doktor Putilungwatantojadło ma bowiem piękne, kasztanowe włosy, i aż siedem cudownie zgrabnych nóżek…

— Dam ja ci doktora Puti coś tam — mruknęła obiecująco Zula, stawiając na stole tacę ze śniadaniem, co zostało powitane zbiorowym pomrukiem uznania. Mama Marka, chcąc uczcić przybycie męża, objęła „nadprogramowy” dyżur i śniadanie rzeczywiście wypadło olśniewająco.

— Grunt, że dostaliśmy jadło — profesor machnął ręką. — W związku z tym oszczędzę wam opowieści o innych powabach doktora Putilungwatanto… nie mogą jednak przemilczeć, że pomijając kwestię ilości nóżek, ten uczony z dalekiej galaktyki bardzo mi przypomina pewną obecną tu młodą damę… — to mówiąc Sponka zrobił oko do Lidki. Zula wybuchnęła śmiechem, a Marek skupił całą uwagę na swoim talerzu.

— Niepotrzebnie pan to mówi, profesorze — Jacek uniósł brwi i przybrał ton doświadczonego pedagoga. — Ona i tak ma przewrócone W głowie…

— Czyżby? — mruknął przybysz z asteroidów. — To dobrze — zakonkludował. — Nie ma nic gorszego, niż kobieta z kompleksami. Na przykład zazdrość mojej żony o doktora Puti… — nie skończył, bo nad stołem śmignęła celnie wymierzona soczysta pomarańcza.

— O, proszę! — wykrzyknął, pochwyciwszy pachnący pocisk i natychmiast jął obłupywać go ze skóry.

— Jak nie mam mieć przewrócone w głowie — zaśmiała się z lekkim przymusem Lidka zarumieniona po uszy — skoro najwięksi uczeni mówią mi takie rzeczy. Zresztą to u nas rodzinne. Jacek ma także niesłychanie wysokie mniemanie o własnej…

— Urodzie? — podchwycił ze zrozumieniem Bogdan.

— Rozumiem, rozumiem… — pokiwał z namaszczeniem głową.

— Nie! — gwałtownie zaprotestował napiętnowany. Wszyscy się roześmiali.

— Na twoim miejscu nie ufałbym zdaniu uczonych — Zula uśmiechnęła się sceptycznie do Lidki — przynajmniej pod tym względem. Zawsze zajmie ich bardziej doktor jakiś tam z siedmioma nóżkami…

— To prawda — przyznał z całą powagą profesor Sponka. — Uczeni nie są w tej dziedzinie kompetentni. Wystarczy popatrzeć na ich żony. Żenią się zawsze z najbrzydszymi kobietami w Układzie Słonecznym…

Wszyscy spojrzeli na piękną, smagłą twarz Zuli.

— Nie mam pod ręką niczego ciężkiego — oświadczyła spokojnie „najbrzydsza żona pod słońcem” — a drugiej pomarańczy nie dostaniesz. Tym razem więc ujdzie ci to bezkarnie…

— Szkoda — westchnął ułaskawiony. — Pomarańcze macie naprawdę znakomite…

— Kiedy będę dyrektorem instytutu… zaczął Jacek i ugryzł się w język.

O sekundę za późno.

— Będziesz dyrektorem? — zdziwił się uprzejmie Bogdan. — Czy naukowcem?

— Proszę! — zawołała tryumfalnie Lidka — i kto ma przewrócone w głowie?!

— Można być i uczonym, i dyrektorem — przyszedł Jackowi z pomocą Adam, który nie brał dotąd udziału w rozmowie.

— Bo ja wiem?… — profesor dyrektor Sponka pokiwał z powątpiewaniem głową. Odpowiedział mu jeszcze jeden chóralny wybuch śmiechu.

— No, dość tego obżarstwa — Adam spojrzał porozumiewawczo na profesora. — Mogę cię na chwilę przeprosić?…

Bogdan wzniósł oczy do nieba i westchnął.

— Znowu? Co się stało?

— Tato! — Marek zerwał się i stanął między ojcem a Adamem. — Prosiłem cię…

— Ludzie! — krzyknął Bogdan, zasłaniając sobie obiema dłońmi uszy. — Po kolei… Czy to coś ważnego? — spojrzał na Adama.

Ten skinął głową.

— Tak.

Profesor wstał. Uśmiechnął się przepraszająco do syna i powiedział:

— Zaczynajcie zwijać obóz. My zaraz się do was przyłączymy. Chodź, Adam… — skinął na młodego naukowca i odeszli razem, kierując się w stronę lasu.

Marek patrzył za nimi z zasępioną twarzą. Żeby nie wiem co — postanowił sobie w duchu — porozmawiam z ojcem przed startem. A jeśli nie, to po powrocie z Transplutona przyjadę prosto tutaj. Powiem, że czegoś zapomniałem…

Nagle uderzyła go nowa myśl. A jeśli tam na krańcach Układu Słonecznego powita ich najspokojniej… profesor Kapica? Pomimo że był także tu, w opuszczonym Instytucie? Może. Adam inaczej rozegrał swoją ponurą partię, niż to sobie Marek wczoraj wyobraził? Był jeszcze bardziej przebiegły? Nie tylko uprowadził słynnego uczonego z Transplutona, ale podstawił tam równocześnie jego sobowtóra? A więc miał wspólnika? Więc to był spisek?

Chłopiec zamknął na moment oczy, tylko po to, żeby zaraz je otworzyć i wzruszyć ramionami. Nonsens — omal nie.powiedział tego na głos. Wspólnicy, spisek, wszystko po to, by umożliwić Adamowi połączenie się z jego szałową blondynką, w wypadku gdyby zgodnie z tezą Marka profesor Kapica postanowił zrezygnować z pomocy swego stryjecznego wnuka i asystenta? Zupełna bzdura. Nie, trzeba koniecznie powiedzieć ojcu.

Powziąwszy to niewykonalne na razie postanowienie, chłopiec otrząsnął się ze swoich myśli i zabrał wraz z innymi do roboty przy zwijaniu obozu.

Kiedy Adam i ojciec Marka wrócili, po biwaku pozostały już tylko ślady. Ani jeden, ani drugi nie odzywali się słowem. Pomogli przy likwidacji kuchni, stołu i ławeczki oraz spaleniu śmieci w specjalnym promienniku. Następnie wszyscy przystąpili od razu do przenoszenia bagażu. I Bogdan, i młody Kapica sprawiali wrażenie pogrążonych w myślach. Na nieliczne pytania odpowiadali monosylabami i nie zawsze przytomnie. Widać było, że bardzo im się spieszy.

W pewnej chwili Marek zdecydował się. Podszedł do ojca i dotknął jego ramienia.

— Wiem, wiem — zamruczał profesor, nie patrząc synowi w oczy. — Mówił mi Adam, że nie wytrzymałeś i wybrałeś się do Instytutu. Nie powinieneś był tego robić…

— Tato — w głosie Marka zabrzmiała desperacja — ja muszę ci powiedzieć. Tam jest Kapica — szepnął, przytykając usta do ucha ojca.

— Co? — spytał z roztargnieniem Bogdan. — Ach tak, Kapica. Wiem, wiem. Właśnie do niego lecimy.

Marek jęknął. Dalsze próby wtajemniczenia ojca w spisek, uknuty przeciwko słynnemu profesorowi, uniemożliwiło mu pojawienie się Adama.

— Powiedziałeś im już? — spytał, patrząc przenikliwie na chłopca.

Marek otworzył usta, żeby udzielić jakiejś piekielnie chytrej odpowiedzi, ale okazało się, że pytanie nie było skierowane do niego.

— Nie — rzekł ojciec. — Ale zaraz powiem. Słuchajcie! — zawołał głośno, żeby wszyscy mogli go usłyszeć — zmieniliśmy trochę.plany. Ja polecę pierwszy. Przygotuję bramę tryumfalną na wasze przyjęcie — usiłował się uśmiechnąć, ale rozciągnął tylko usta, — jakby udawał żabę, co wcale nie wyglądało śmiesznie. — W każdym razie… no… i… — profesor zająknął się — więc ja wystartuję teraz, a wy za jakieś pół godziny. Adam zna tor i hasło wywoławcze BOB–23. Tak… To byłoby wszystko. No to — rozejrzał się niezbyt przytomnie — na razie! — pomachał im na pożegnanie i już go nie było.

Marek odprowadzał znajomą sylwetkę osłupiałym wzrokiem. Po raz pierwszy w życiu złapał ojca na kłamstwie. A więc sprawy zaszły aż tak daleko? Adam opowiedział jakąś bajeczkę, a profesor Sponka uwierzył. Uwierzył tak samo jak przedtem Zula. Przeżywał męki wyjaśniając rzekomy powód swojego wcześniejszego startu, ale zadał sobie ten gwałt, i to w najlepszej wierze. Co takiego wymyślił Adam? Ile powiedział ojcu i jak uzasadnił swoje postępowanie, że ten, nieświadom prawdziwych celów Kapicy juniora, jeszcze mu pomagał? Bo przecież nie ulegało wątpliwości, że niespoziewany wcześniej odlot ojca wiąże się z tym, co usłyszał. Ale dlaczego ojciec wystartował przed nimi? Co nielojalny asystent chciał w ten sposób osiągnąć?

Chmura, spowijająca myśli chłopca, stała się czarna i ciężka. Niemożliwe, żeby Adam namówił ojca na coś, co byłoby wymierzone przeciw słynnemu uczonemu. Niemniej Aleksander Wielki Drugi pozostanie bez pomocy w opuszczonym Instytucie. Kto zajął jego miejsce na Transplutonie?

Przekonamy się — pomyślał Marek zaciskając pięści. Na miejscu łatwiej będzie zdekonspirować oszusta. I przekonać ojca. Wtedy wrócą od razu po prawdziwego Kapicę.

Na polance koło pantoplanu stał łazik leśniczego Romejki. On sani czekał oparty o burtę. Kiedy ujrzał nadchodzących, przywitał ich uśmiechem.

— Przyszedłem się pożegnać — powiedział. — Odprowadziłem także profesora Sponkę i jego załogę. Warn będzie wygodniej — poklepał dłonią pancerz pantoplanu. — Nie to co tamta zabaweczka. Ledwie się zmieścili…

— Nie lecimy daleko — Zula odpowiedziała uśmiechem sympatycznemu leśniczemu. — Na orbicie czeka na nas duży statek mojego męża. Będziemy podróżować w luksusowych warunkach.

— Do widzenia panu — Anna także uśmiechnęła się do Romejki. — Bardzo tu pięknie u pana. Na pewno będziemy wracać nad nasze jezioro…

— Kiedy będę dyrektorem instytutu, zbudujemy tutaj pomnik na pamiątkę budowniczych pierwszego poligonu doświadczalnego — złożył oświadczenie Jacek. — Mnóstwo ludzi będzie do pana przyjeżdżać.

— Tylko nie to! — zaśmiał się leśniczy. — Zresztą, na szczęście, cały teren mojej puszczy łącznie z dawnym Instytutem ma być rezerwatem.

— Ale nas pan nie wyrzuci? — spytała przymilnie Lidka, przekrzywiając kokieteryjnie główkę.

— Zawsze znajdę dla was ładne i ciche miejsce — odpowiedział Romejko, patrząc z przyjemnością w orzechowe oczy dziewczyny. — O ile wy sami nie zapomnicie o moim lasku…

— Nigdy! — zapewnił go gorąco chór niedawnych obozowiczów.

— No, kochani — Adam spojrzał na zegarek — czas na nas. Pół godziny minęło. Do widzenia — pomachał ręką leśniczemu, po czym otworzył pancerny, owalny właz pojazdu i zniknął w jego mrocznym wnętrzu. Chwilę później usłyszeli cichy, wysoki szum. Ruszyły silniki.

Czy to możliwe — myślał gorączkowo Marek — żeby nikt nie zwrócił uwagi na to, co powiedział Romejko? „Odprowadziłem profesora i jego załogę”… A potem dodał jeszcze: „ledwie się zmieścili”…

Kto był z ojcem? Kto przywita ich, nie na Transplutonie, ale zaraz, za kilka minut, kiedy spotkkają się w rakiecie dalekiego zasięgu, którą Bogdan wrócił z astroidów?…

Marek zamyślił się głęboko.

— Jeśli masz zamiar zostać — dobiegł go przytłumiony głos Zuli, już z głębi pojazdu — to poproś pana Romejkę, żeby cię stąd zabrał. Nie wolno stać tuż koło startującego pojazdu…

Chłopiec podskoczył. Jednym susem dopadł włazu. Zapomniał nawet pomachać poczciwemu leśniczemu, którego pojazd oddalał się pozostawiając za sobą delikatny obłoczek pyłu. Polana była piaszczysta.

— Trzy… dwa… jeden… zero… — odliczał monotonny głos małego, pokładowego komputera. Marek pośpiesznie wciągał na siebie skafander. Niebawem trzeba się będzie przesiąść. W przestrzeni można to robić tylko w kompletnych próżniowych ubiorach.

Загрузка...