10. Dyrektor Instytutu

— Proszę teraz o zabranie głosu dyrektora Instytutu Planet Granicznych.

— Koleżanki i koledzy — odezwał się głos, który wzbudził w Marku dziwny niepokój. Już, już wydało się mu, że poznaje, do kogo ten głos należy, ale w ostatniej chwili uciekło mu z pamięci właściwe nazwisko… i właściwa twarz.

— Jak wiadomo, kontynuując dzieło naszego niezapomnianego mistrza, profesora Aleksandra Kapicy, poczyniliśmy pewne postępy, które świat przyjął z pobłażliwym uznaniem…

Rozległy się przytłumione śmiechy. Ktoś zawołał:

— Nie tak skromnie, profesorze!

Głos dyrektora wzniósł się pół tonu wyżej.

— Upominacie mnie słusznie… i niesłusznie zarazem. Słusznie, bo mówię w imieniu całego zespołu naszego Instytutu, który dzisiaj Rada Naukowa zaszczyciła tak pięknym odznaczeniem, i nie mam prawa pomniejszać osiągnięć moich znakomitych współpracowników. Szczególnie chciałbym podkreślić zasługi zastępcy dyrektora naszej placówki, profesora Jacka Saperdy…

A więc jednak tylko zastępcy — pomyślał z mimowolną satysfakcją Marek. Natychmiast jednak posmutniał. Jajogłowy jest profesorem… a jeśli w tej osobliwej ciemności rozbrzmiewają głosy z prawdziwej przeszłości i prawdziwej przyszłości, to znaczy że jest teraz świadkiem autentycznej sceny, która rozegra się… no, w każdym razie grubo wcześniej, zanim ludzie uniezależnią się od swoich kończyn i w ogóle ciał, aby bez kłopotów zasiedlić cały kosmos. Jacek będzie profesorem. A on?

— Natomiast niesłusznie — ciągnął dalej głos dyrektora — ponieważ wcale nie myślę, że nasz zespół i ja zrobiliśmy już wszystko, na co nas stać. Przeciwnie. Przy całej mojej, jak mówicie, skromności jestem niesłychanie zarozumiały… — skądś z dalszego planu znowu rozległy się śmiechy, które jednak szybko umilkły. — Uważam bowiem — ciągnął mówca — że jesteśmy w stanie dokonać bardzo wiele. Umiemy już latać w nadprzestrzeni do najdalszych zakątków wszechświata. Niestety, korzyści wynikające z tych podróży dla całej ludzkości, są na razie niewielkie. Trzeba pomyśleć o życiu wśród gwiazd, o pokoleniach, które uniezależnione od warunków zewnętrznych, będą rządzić mgławicami i kształtować kosmos zgodnie ze swoimi potrzebami, a zarazem rozważnie, z poszanowaniem podstawowych praw przyrody.

Zdaje się — pomyślał w tym momencie Marek — że ten dyrektor wie, co mi się tak niedawno śniło w nadprzestrzeni… to znaczy nie śniło, ale tak jakby…

— Kiedyś, kiedy zniknęły nierówności społeczne i wielka własność prywatna, kiedy obaliliśmy granice, Ziemia stała się portem szczęśliwym dla istot, które na niej żyły. Teraz takim portem będzie wszechświat. Nie wolno nam jednak zapominać, że nauka tylko pod tym warunkiem da nam szczęście, jeśli nadal zgodnie z naszą prawdziwą ludzką naturą, wolą, dobrocią i poczuciem sprawiedliwości potrafimy bez egoizmu dzielić się jej zdobyczami. Dziękuję serdecznie Radzie Naukowej w imieniu wszystkich moich koleżanek i kolegów.

Ostatnie słowo zagłuszyły gromkie brawa. Gdy przycichły, ktoś z głębi sali zawołał:

— Profesorze, a kiedy wreszcie zaprzyjaźnimy się z jakąś sympatyczną cywilizacją, powiedzmy z Chmury Strzelca?

Nastała cisza. Dyrektor odchrząknął, a gdy odpowiedział, jego głos był rozjaśniony uśmiechem.

— Tam akurat zdaje się nikogo nie ma — westchnął z udanym smutkiem. — Jakie wiecie, szukaliśmy już także w gwiazdozbiorze Reticulum. Ale nie martwcie się. W końcu kogoś znajdziemy. A jeśli nie, to kiedy sami rozbiegniemy się po wszechświecie, nabierzemy po pewnym czasie tak różnych przyzwyczajeń, że staniemy się dla siebie nawzajem tak samo zagadkowi, jak teraz przedstawiciele innych cywilizacji. Na przykład zobaczę kolegę Saperdę łowiącego maleńkie gwiazdki w Drodze Mlecznej. Te gwiazdki będą miały kształt ryb. Po czym okaże się, że to on sam je wyprodukował, ponieważ tam gdzie mieszka, takie gwiazdki podaje się na deser po kolacji. Ale przedtem muszą być właśnie skąpane w Drodze Mlecznej…

— A ja — odpowiedział wysoki głos, przekrzykując śmiechy — ujrzę kogoś przemawiającego do gwiazd ustawionych w równych rzędach jak krzesła w tej sali i zawołam: ależ to mój dyrektor, Marek Sponka!

Śmiech zabrzmiał znowu, ale chłopiec popadł w stan takiego osłupienia, że przez dłuższą chwilę przestał cokolwiek słyszeć. Marek Sponka?! A cóż to za kawały?! Pomyślał, że teraz już na pewno nie ma mowy o żadnej nadprzestrzeni i krążących w niej głosach z prawdziwej przeszłości lub przyszłości. Po prostu zasnął i śni mu się coś głupiego… chociaż nie jest to przykry sen. Marek Sponka? Hm…

— Zwracam uwagę — odezwał się znowu dyrektor i nagle chłopiec zrozumiał, dlaczego jego głos wydał mu się dziwnie znajomy — że obydwaj z profesorem Jackiem Saperdą mieliśmy szczęście poznać w młodości wielkiego Aleksandra Kapicę, a ja odbyłem z nim nawet lot… w dość niezwykłych okolicznościach. Nic dziwnego więc, że nauczyłem się przemawiać do osób, z których każda słusznie może być uważana za gwiazdę… nauki. A to, że gwiazdy siedzą w krzesłach, zamiast błyszczeć na firmamencie, to już naprawdę nie moja wina…

— Brawo! — zawołał ktoś i w tym momencie panującą wokół Marka noc rozjaśniły promienie kolorowego światła, padające z ekranu. A wraz z ustąpieniem ciemności, ustąpiła także owa dziwaczna niemoc, która już po raz trzeci owładnęła pasażerów EB–5 podczas ich pionierskiego lotu.

Chłopiec z ogromnym zdumieniem musiał przyjąć do wiadomości, że naprawdę był znowu w nadprzestrzeni i naprawdę… Nie, to nie był sen!

— Panie profesorze! — krzyknął tak, że siedzący w sąsiednim fotelu Kapica podskoczył i z przerażeniem rozejrzał się po kabinie, szukając wzrokiem kosmicznego potwora, który przeniknął do statku i zaatakował młodszą część jego załogi. Ponieważ jednak nie znalazł nic godnego uwagi, musiał w końcu obdarzyć życzliwym zainteresowaniem swojego współtowarzysza.

— Potwór! — ryknął przeraźliwie. Teraz na odmianę przestraszył się Marek.

— Gdzie?!!!

— Tu!!! — palec w grubej rękawicy pchnął chłopca w pierś.

„Potwór” chwilę siedział bez ruchu, ale wspomnienie tego co ostatnio usłyszał w nadprzestrzeni, okazało się silniejsze od zaskoczenia, strachu i uczucia urażonej godności własnej.

— Panie profesorze! — powtórzył piskliwym głosem, zupełnie niepodobnym do tego, którym przed chwilą przemawiał dyrektor.

— Potwór — rzekł jeszcze raz Kapica, po czym odsapnął i spojrzał na Marka z żywym zainteresowaniem.

— No, no? Znowu słyszałeś coś ciekawego? Ciekawego! Dobre sobie!

— To znowu była przyszłość! Ale… ale… — nie powiem panu! — zdecydował z żelazną logiką.

— Hi, hi, hi. Znalazł się jeszcze jeden Sponka?! Co?! Hi, hi, hi!

Chłopiec zamyślił się. Po chwili głęboko westchnął.

— Czy pan jest pewny — spytał — że to, co słyszymy w tej nadprzestrzeni, dotyczy spraw, które wydarzyły lub wydarzą się naprawdę?

Kapica chichotał jeszcze jakiś czas, po czym zawołał:

— Oczywiście! Przecież wszystko, co ktokolwiek kiedykolwiek powiedział, każdy dźwięk wędruje przez przestrzeń… Te dźwięki są w pewnych miejscach i okresach zbyt słabe, żeby można je złowić naszymi ziemskimi antenami, ale poza czasem mógłbyś posłuchać przemówienia Cezara do jego rzymskich legionów, rozmowy Bolesława Chrobrego z Ottonem Trzecim, wykładu Einsteina… a także tego, co dopiero zostanie powiedziane, zaśpiewane lub zagrane za sto, tysiąc i milion lat! Ciągle nie rozumiesz, czym jest nadprzestrzeń! A my przez nią siup! — krzyknął i zatarł ręce. — Siup! — powtórzył z zapałem. — Eksperyment Zwycięstwo! Hura!

Jakby w odpowiedzi ze ścian kabiny popłynął nagle łagodny głos komputera.

— Informuję, że ZZAA–2 wzywa EB–5 — padły słowa, które także mogły pochodzić z przyszłości… do tego cudownej…

— ZZAA–2 wzywa EB–5 — powtórzyły miękko ściany. — Proszę zwracać się do mnie. Mam kontakt z obecnym na pokładzie statku zdalnikiem człowieka pozostającego w bazie…

— Nie ze zdalnikiem — wtrącił się głos, którego dźwięk sprawił, że myśl Marka wykonała obłędny radosny taniec — tylko ze mną…

— Tato!!!

— Dosłownie w tej chwili uzyskałem także połączenie foniczne — uzupełnił komputer. — Nastąpiło przebicie pomiędzy przewodami łączności a układem zdalnika…

— Ty znowu swoje? — odezwał się Bogdan.

— To przebicie — kontynuował cierpliwie komputer niezmienionym, łagodnym tonem — sprawia wrażenie zaprogramowanego zdalnie. Nie było przewidziane w pracy moich zespołów. Teraz zwracając się do mnie, będziecie mówić równocześnie do ludzi… tu i na ZZAA–2. Przepraszam za pierwszą błędną informację. Jeszcze dwie i pół sekundy temu przebicie umożliwiało jedynie łączność przewodową między mną a zdalnikiem. Teraz sytuacja się zmieniła. Dziękuję…

— Marek? — spłynęło ze ścian pytanie, czy raczej pełen nadziei okrzyk.

— Marek? — powtórzył ktoś identycznym tonem.

— Tato!!!

Chwilę panowała cisza.

— Dobrze, nie będę powtarzał — powiedział ni stąd, ni zowąd ojciec, jakby odpowiadając na czyjąś prośbę. Chłopiec zrozumiał, że ten pierwszy „Marek” wyszedł z ust prawdziwego Bogdana, a jako drugi wymienił jego imię obecny na pokładzie, ale nieosiągalny dla nich do tej pory zdalnik ojca.

— Tato! Tato! Tato!

— Hej, tam — zazgrzytał głos profesora Kapicy — chyba nie potrzebuję was zapewniać, że ten gawron koło mnie czuje się znakomicie? Takie piekielne ryki może wydawać tylko stworzenie zdrowe i zadowolone z życia…

— Dziękuję, profesorze — odrzekł Bogdan Sponka. — A jak pan się czuje?

— Ja? Hi, hi, hi! — A jak miałbym się czuć?! Udało się, synu! Rozumiesz?! Udało się! Bujamy sobie po nadprzestrzeni, gawędzimy, słyszymy różne ciekawe rzeczy… — tu Kapica spojrzał na chłopca i zmrużył figlarnie lewe oko. — Ostatnio na przykład dowiedzieliśmy się czegoś o jakimś Sponce z przyszłości… wiemy już także, jak będziemy wyglądać za tysiąc osiemset lat…

Głośnik wydał serię niezrozumiałych pomruków.

— Profesor Zyz prosi, żeby was zapytać, czy macie komplet danych z przebiegu eksperymentu.

— A jakże — wykrzyknął towarzysz Marka. — Sami jesteśmy najlepszymi danymi. Powiedz mu to. Albo nie. Sam mu to powiem, kiedy się spotkamy. Ty zrobiłbyś to zbyt uprzejmie.

— Tato? — wtrącił się znowu chłopiec.

— Co, synu?

— Pozdrów od nas wszystkich… wszystkich…

— Jak najchętniej — Marek poznał go po głosie, że ojciec się uśmiecha. — Was także pozdrawiają… wszyscy. Zula, profesor Zyz, profesor Saperda, Anna, Jacek… oczywiście pan Niziołek, któremu było bardzo przykro…

— Nie powinno mu być przykro! — przerwał Kapica. — Wprawdzie wyrzucił mnie ze stacji jak kawał niepotrzebnego żelastwa, ale czego można się spodziewać po osiłku, który udaje automatyka?! Dobrze, dobrze, jeszcze porozmawiamy! Ale jestem mu głęboko wdzięczny! Ha, ha, — zaśmiał się serdecznie, grubiej niż zwykle. — Czegóż to ja nie przeżyłem! Czego się nie dowiedziałem! A wszystko dzięki Niziołkowi! Całe szczęście, że zamiast tego… — urwał, bo domyślił się, że jego zdalnik na ZZAA–2 słucha razem z ludźmi — że zamiast kogoś innego — wybrnął — poleciałem sam. Cudowny eksperyment. Bomba!! Brawo, Kapica!

— I reszta świata — podrzucił usłużnie Bogdan.

— I reszta świata — zgodził się po namyśle Aleksander Wielki Drugi.

Marek usłyszał cichy śmiech ojca.

— Hej! — zawołał raptem do „reszty świata” profesor Kapica, tonem, świadczącym o tym, że właśnie przypomniał sobie coś ważnego. — Co to za historia z tym „przebiciem?” Przecież zgodnie z programem, łączność miała iść tylko falami biologicznymi?

Tym razem Bogdana Sponkę wyręczył jego ukryty na pokładzie EB–5 zdalnik.

— W pewnym momencie impulsy stały się dostatecznie silne, by spowodować zwarcie. Wytworzyłem lokalnie wysoką temperaturę, która stopiła część obudowy komputera. Następnie przebicie wypełniłem…

— Dostatecznie silne? Impulsy? — przerwał niecierpliwie Kapica — Jakie impulsy? Zdalnik nie powinien odbierać impulsów silniejszych niż te, które są wysyłane! Czy ci, na stacji, zastosowali jakieś specjalne wzmacniacze?

— Nie.

— Nie.

— Marek?

— Marek?

Chłopiec zorientował się, że znowu słyszy prawdziwego Bogdana i powiedział:

— Co, tato?

Chwilę panowało milczenie, po czym odezwał się głos drugiego Bogdana: — dobrze, dobrze. Nie będę powtarzał.

— Znowu! — warknął Kapica. — Diabelski wynalazek te zdalniki. Co też strzeliło mi do głowy, żeby…

— Przecież nic nie mówię! — oburzył się głos profesora Sponki.

— Przepraszam — powiedział profesor Sponka. — Chciałem tylko wytłumaczyć Markowi, jak doszło do tego, że teraz możemy rozmawiać. Otóż nie przewidzieliśmy łączności z komputerem…

— Wiem, tato — przerwał chłopiec. — Profesor Kapica wszystko mi wytłumaczył…

— Nie wszystko — zaprzeczył szorstko uczony — bo sam już teraz nic nie wiem. Co z tymi impulsami?

— Wykorzystaliśmy moją tęsknotę i chęć połączenia się… obecnego tu zdalnika z profesorem Kapicą.

— Co?

— Połączyliśmy siecią informatyczną nasze mózgi z komputerem i w trójkę pomogliśmy mnie. Temu mnie, który jest z wami na EB–5 — wyjaśnił dla uniknięcia nieporozumień. Pomogliśmy wykrzesać dostateczną wolę działania. Ten ja, który jestem tam u was, skonstruował nowy tor łączności między nim a pokładowym komputerem. A te „silniejsze” impulsy? No cóż, myśleliśmy, jak wspomniałem, w trójkę. A przedtem, z pomocą komputera stacji, wytłumaczyliśmy zdalnikowi profesora Kapicy, co czuje człowiek rozłączony z ludźmi, których kocha…

— Co za bzdury? — burknął Kapica oddalony od pierwszego, a raczej od drugiego o miliony kilometrów.

— To był pomysł naszych pań — zastrzegł się Bogdan. — A czy bzdura? Nie wiem, skoro teraz jednak rozmawiamy…

— Co zrobiliście właściwie mojemu… mojemu…

— No cóż, nauczyliśmy go tęsknić…

— Do stu księżyców!..

— A w każdym razie nauczyliśmy go, co to jest tęsknota — ciągnął z niezmąconym spokojem ojciec Marka. — Dzięki temu potrafił przekazywać komputerowi swoje myśli razem z moimi i moje… uczucia. A komputer wysyłał je do was, do mojego zdalnika. Inaczej mówiąc zastosowaliśmy zupełnie nowy rodzaj wzmacniacza fal biologicznych… — zaśmiał się Sponka. — Nawiasem mówiąc, profesorze — dodał poważniejszym tonem — wiadomo przecież, że emocje, jakich doznaje człowiek, wpływają na intensyfikacje pól, otaczających jego centra nerwowe. Więc nie mogę się zgodzić, że to była bzdura…

— Tak bardzo za nami tęskniłeś — rzucił ironicznie uczony.

— Mnie osobiście było zupełnie obojętne, co się z wami stanie — wpadł w ton Kapicy Bogdan. — Ale przypominam, że to wszystko wymyśliły nasze panie. A wiadomo przecież, że kobiety… oj, nie! — zakończył nieoczekiwanym okrzykiem.

Aleksander Wielki Drugi pokiwał ze zrozumieniem głową.

— Nasze panie potrafią różne rzeczy — skwitował nieoczekiwany obrót rozmowy.

— No dobrze — głos Marka drżał nieco — ale czy to, że rozmawiamy, pomoże nam wrócić?…

Profesor Kapica prychnął pogardliwie i zachichotał.

— Marku, wstyd mi za ciebie — powiedział Bogdan. — Przecież skoro komputery stacji i statku nawiązały kontakt, to EB–5 dostaje normalny sygnał namiarowy. Lecicie do nas z powrotem jak po sznurku… omijając okolice ZZAA–1 razem z eksperymentalnym supersilnym polem grawitacyjnym… W czasie tego lotu nie dacie już nurka do nadprzestrzeni. Widzisz w okienku namiaru zieloną nitkę?

Linia namiaru przecinała pionowo ekran jak pojedynczy promień zielonego światła.

— Rozumiem, tato — bąknął niepewnie chłopiec.

— Jestem trochę… trochę… — zawahał się — wytrącony z równowagi — znalazł wreszcie określenie, które jak sądził, nie uwłaczało jego godności. — A w ogóle będę się chyba musiał poważnie wziąć do nauki — dodał, mając w pamięci słowa „dyrektor Marek Sponka”.

— Jacek ma rację — ciągnął — że mój umysł nie jest dostatecznie zdyscyplinowany. Chciałbym kiedyś… chciałbym… — mówił jakby do siebie — być także badaczem, naukowcem. Czeka mnie dużo pracy — westchnął mimo woli.

Głośnik zamamrotał niewyraźnie.

— Anna chce wiedzieć — przetłumaczył ze śmiechem profesor Sponka — czy ty na pewno nie masz gorączki?

— Nic mi nie… och, sam nie wiem! — wykrzyknął Marek, zmieniając nagle ton.

— No, no… jeśli nadprzestrzeń ma takie zalety pedagogiczne, to czuję, że po rozpowszechnieniu odkrycia profesora Kapicy, wszystkie szkoły przeniosą się na specjalne statki…

— Nie! — zaprotestował profesor Kapica. — Żadnych więcej dzieci w nadprzestrzeni! Wydaje się im, że słyszą jakieś głosy, a potem nagle udają mądrych. Co to, to nie!

— Kiedy będę dyrektorem instytutu — powiedział Jacek, gdy powitalne „ochy” i „achy” były już za nimi, a na stole pojawiły się przygotowane przez Zulę specjały — wszystkie zdalniki wyposażę w uczucia…

Marek ni z tego, ni z owego zakrztusił się kremem z chlorelli i zaczął kaszleć.

— Znowu zaczynasz? — Lidka popatrzyła z wyrzutem na brata. Ten natychmiast jakby zmalał i uśmiechnął się przepraszająco do Anny.

— Nie wiem, czy będę dyrektorem — wycofał się — ale nauka powinna lepiej zbadać uczucia. Jeśli tak ważna może być na przykład tęsknota — w ustach jajogłowego zabrzmiało to tak uczenie, że ze zwykłej tęsknoty zrobiło się słowo, które z powodzeniem mogłoby figurować w słowniku wyrazów obcych.

— Hi, hi, hi — ucieszył się profesor Kapica — Jacek zbuduje pralkę, która z tęsknoty, kiedy on wyjedzie na wakacje, doprowadzi do zwarcia i zacznie spiskować z domowym komputerkiem. A propos — dodał patrząc z niesmakiem na krztuszącego się w dalszym ciągu Marka — jakie uczucia wzbudza w was ten typ?

— Ryczy jak osioł nad pustym żłobem — zauważył Zyz.

— Wypraszam sobie uwagi na temat żłoba… a zwłaszcza pustego! — oburzyła się Zula.

— Właśnie — podchwyciła myśl mamy Anna. — Może on nie powinien tyle jeść? — zatroszczyła się obłudnie. — Po tych wszystkich przejściach?…

— Poczekaj — Niziołek pospieszył z pomocą zamierzając najwidoczniej zdzielić Marka po karku. — Przerażony chłopiec zerwał się i zaczął uciekać dokoła kabiny.

— Tytylko nnnie tto!! — wykrztusił.

Adam zgrabnie podstawił Markowi nogę. Skutek przeszedł najśmielsze oczekiwania. Rozciągnięty na miękkiej wykładzinie podłogi chłopiec przestał wreszcie kaszleć, ale z kolei zaniósł się spazmatycznym śmiechem.

— To już koniec — orzekł z powagą Sponka.

— To, oj, oj, ha, ha, ha, początek! — odpowiedział rezolutnie Sponka junior, ani myśląc o zmianie wygodnej pozycji. Obiema rękami trzymał się za brzuch, z oczu płynęły mu łzy, ale śmiał się dalej.

— No tak — odezwał się profesor Kapica. — Już na statku zauważyłem, że ma coś tutaj — uniósł wskazujący palec do skroni i pokręcił nim znacząco. — Najpierw rozmawiał z Napoleonem Bonaparte, a potem wybrał się na wycieczkę w świat za tysiąc osiemset lat…

— Nieprawda! — Marek oprzytomniał na tyle, że ten pełen oburzenia krzyk zabrzmiał mniej więcej po ludzku. — To dlatego, że Jacek powiedział… oj, nie mogę — parsknął znowu. W tym momencie uświadomił sobie jednak, że wtedy w przyszłości, rozmawiali z jajogłowym przyjaźnie, że łączyła ich wspólna praca i że musieli być zżyci, skoro mogli z siebie nawzajem żartować. Poza tym przyszło mu do głowy, że Jacek naprawdę będzie dyrektorem Instytutu najpierw „wice—” …a potem, kto wie? W końcu przecież to nieważne, kto jest szefem, tam gdzie w grę wchodzi poznanie wszechświata i podróże w nadprzestrzeni… do najdalszych gwiazd po najwspanialsze tajemnice.

— Jacek nic złego nie powiedział! — odezwała się nieco poniewczasie, a jednak w samą porę Anna.

Przyszły filar Instytutu Planet Granicznych pozbierał się z podłogi i spojrzał na siostrę.

— Zdaje się — powiedział przenosząc wzrok na jajogłowego — że jest w naszym gronie ktoś, kto podziela twoje uznanie dla uczuć i…

Tym razem roześmiali się wszyscy oprócz niego… a także Jacka i, rzecz dziwna, Anny. Marek zorientował się, że strzelił byka.

— Chciałem tylko powiedzieć, że cię rozumiem… że twoja troska o rozwój nauki… że uczucia mogą pomóc…

Śmiech stał się głośniejszy. Tym razem chłopiec zdenerwował się na dobre.

— Przecież nie powiedziałem nic śmiesznego! — wybuchnął. — Czego rechoczecie, jakbym miał trzy lata i beczał, że ktoś porwał mi moją szapeszkę?…

Zapadła cisza. Pierwsza oprzytomniała Zula.

— A cóż ci się nagle przypomniało? — wykrztusiła z niebotycznym zdumieniem.

— „Szapeszka”? — zagrzmiał ironicznie Zyz. — Czy on myśli o kasku próżniowym?

Najzupełniej niespodziewanie w obronie Marka stanął Jacek Saperda we własnej osobie.

— Nie wiem o co chodzi — przyznał na wstępie — ale przesadziłem mówiąc o tym, że maszyny powinny czuć. Nie można by ich wtedy używać do eksperymentów… bo gdyby już czuły, to musielibyśmy je szanować. Nawiasem mówiąc, w ogóle czasem przesadzam. Na przykład z tym dyrektorem Instytutu. To idiotyczne. Ale każdy ma swoje słabości — zauważył filozoficznie. — A wracając do wagi, jaką przywiązuje się do uczuć w związku z perspektywami nauki…

— Nie tylko, nie tylko — wtrącił Zyz, ale Bogdan Sponka dał mu znak wzrokiem, żeby nie przerywał.

— …perspektywami nauki — powtórzył przez ntos Jacek, po czym wrócił do poprzedniego tonu — to chciałbym zauważyć, że Marek także ma tutaj kogoś, z kim mógłby wymienić spostrzeżenia na ten temat… w atmosferze pełnego zrozumienia…

— Nie! — rozległ się z kąta dziewczęcy głos. Profesor Saperda, ochłonąwszy z radosnego zdziwienia spowodowanego tak niecodziennym wystąpieniem przyszłego dyrektora wymienił z tym ostatnim błyskawiczne spojrzenia.

— Trzy… — zaczął szczęśliwy tato Lidki i odmienionego Jacka.

— …cztery — podchwycił odmieniony.

— „Lidka — Nie”! —zawołali zgodnie.

Zanim ktokolwiek zdążył się roześmiać, z kąta padło znowu: — Nie!!!

Kiedy umilkły odgłosy wesołości, profesor Zyz zwrócił się do Kapicy:

— No co, stary? Teraz chyba już polecicie do tego waszego Reticulum?…

Marek oderwał wzrok od Lidki i odszukał spojrzeniem centralkę łączności. Nadal błyskały lampeczki świadczące o tym, że te pi — pi — pi, z którymi Kapica i jego współpracownicy wiązali tak oszałamiające nadzieje, płyną nieprzerwanie z odległego gwiazdozbioru. Chłopiec spojrzał ze smutkiem na ojca i słynnego profesora, myśląc o czekającym ich rozczarowaniu.

— Tam niczego nie… — chciał powiedzieć: „nie znajdziecie” ale ugryzł się w język. Po pierwsze, niby dlaczego mieliby mu uwierzyć, a po drugie, wyprawa i tak dojdzie przecież do skutku. On sam… no, ten, który przemawiał w przyszłości, stwierdził wyraźnie: „szukaliśmy już w konstelacji Reticulum”. Dla Kapicy, ojca, Saperdy i Adama, może także Iny, jeśli wezmą ją ze sobą, będzie to w każdym razie wspaniała przygoda… a poza tym wyprawa z pewnością dostarczy materiału naukowego, który przyspieszy rozwój lotów w nadprzestrzeni. Co w ogóle mógłby zrobić człowiek, gdyby z góry wiedział, że jego wysiłki nie przyniosą spodziewanych rezultatów? A ileż to wspaniałych wynalazków powstało przypadkiem, bo ich twórcy pracowali nad czymś zupełnie innym i tylko „po drodze” nagle ze zdumieniem zdawali sobie sprawę, że zrobili coś zupełnie nowego. Nie. Będzie milczał…

— Czy coś mówiłeś? — spytał podejrzliwie Adam. Marek spojrzał na byłego domniemanego zbira i spiskowca, przy którym widniała uśmiechnięta buzia Iny i na jej wspaniałe, złote włosy. Potrząsnął przecząco głową. Pomyślał jednak, że jeśliby w ogóle miał komuś kiedyś opowiedzieć, co słyszał w nadprzestrzeni, to wybrałby chyba właśnie jego. No, może jeszcze kogoś…

— Poczekajcie no — odezwała się Zula. — Tyle mówicie o uczuciach, a zapominacie, że nauczyliście… nauczyliśmy… — zacięła się i tylko utkwiła wymowne spojrzenie w osobniku, paradującym niezmiennie w postrzępionej, niebieskiej koszuli.

Zapanowała konsternacja.

— No właśnie — burknął Zyz. — A mówiłem…

— Co do mnie — powiedział zdalnik profesora — wystarczy mi, że znowu jestem razem. Uczestniczyłem w ważnym eksperymencie, który sam przygotowałem, i nie rozumiem, dlaczego wszyscy tak na mnie patrzycie?…

Nikt nie odpowiedział. Sobowtór Kapicy zaczął się niecierpliwić.

— Do stu księżyców! — krzyknął. — Oniemieliście czy co? Wróciłem z nadprzestrzeni i jestem razem. Teraz przede mną.moc pracy i nie chcę mieć wokół siebie ludzi, którzy potrafią tylko wytrzeszczać oczy, jakby…

— Nie, tego już za wiele! — huknął członek Rady. — Kapica, ty smarkaczu!..

— Po pierwsze, nie jestem smarkaczem — odpowiedział drugi Kapica, zanim pierwszy zdążył mrugnąć okiem — a po drugie, nie życzę sobie, żeby na mnie krzyczano. Dotyczy to także starych puchaczy! Zrozumiano?…

— Powiedziałbym dokładnie to samo — wyznał ze zdumieniem, a równocześnie zachwytem prawdziwy profesor. Zyz przewrócił oczami jak najprawdziwszy puchacz, ale był zbyt przejęty, żeby udzielić godnej odprawy jednemu i drugiemu… Otworzył wprawdzie usta, ale wydobył z siebie jedynie okropne zgrzytanie.

— Rada Naukowa wypowiedziała się, jak zwykle, mądrze i jasno — zauważył Kapica. Mrugnął porozumiewawczo na swojego zdalnika i wcale się nie zdziwił, gdy ten odpowiedział mu takim samym mrugnięciem. — Ja natomiast pragnę oświadczyć — ciągnął profesor — że odtąd będę już zawsze razem. Nie wiem, co wyprawialiście ze mną, kiedy byłem tam i tutaj równocześnie, ale widzę, że połówka Kapicy to aż za dużo dobrego dla niektórych moich znakomitych kolegów…

— Impertynent! — wydyszał Zyz.

— Bardzo cię szanuję, profesorze — głos Aleksandra Wielkiego Drugiego brzmiał teraz niemal czule — i muszę wyznać, że w ciągu kilkudziesięciu lat czegoś tam się od ciebie nauczyłem…

— Niewiele — wtrącił ponuro członek Rady. W jego oczach pojawiły się jednak wesołe iskierki.

— … nauczyłem, ale muszę stwierdzić, że na uczuciach obydwaj znamy się jak kura na pieprzu. Ty, patentowany stary kawaler…

— To przynajmniej prawda…

— …a ja wprawdzie jestem jeszcze młody, hi, hi, hi… i mógłbym się ożenić, ale coś mi się zdaje, że gruchających parek i tak nam tu nie zabraknie. Ktoś w końcu musi pracować.

Zyz uśmiechnął się wreszcie.

— Więc chcesz zostawić zdalnika… jako kamerdynera? To wyszło z mody jakieś tysiąc lat temu. Pomocnika?

— Przede wszystkim nie zdalnika tylko siebie — tym razem autentyczny Kapica zdążył uprzedzić sobowtóra, który już otwierał usta, żeby wyrazić swoje oburzenie — a po wtóre, podobno nauczyliście go jakichś ludzkich uczuć. Skoro sam nie mam żadnych, hi, hi, hi… to świetnie będziemy się uzupełniać. Ci zakochani — spojrzał z nagłym zainteresowaniem w sufit, nie widząc, że kilka głów poruszyło się niespokojnie — twierdzą, że miłość i tęsknota pomagają nauce. Może kiedy zawsze będę razem — tu podszedł do swojego zdalnika i otoczył go ramieniem — uda mi się choć o dwa dni szybciej polecieć do Reticulum? Kto wie?

— A „propos zakochanych — zagrzmiał Zyz. — Kto ma ochotę, niech idzie się przejść. Jest już po eksperymencie i nie ma co tkwić w tym bunkrze jak grzyby w barszczu…

— Coś ci się pomyliło — zauważył życzliwie Kapica.

— Wszystko wraca do normy — Niziołek zatarł z uciechą dłonie.

— … jak grzyby w barszczu, bo jest nas za dużo, a ja nie lubię tłoku. Niech zakochani idą na spacer pod gwiazdami, a my z tym młodzieńcem w dwóch osobach — skłonił się Kapicy, który odpowiedział zabójczym grymasem — z tym osiłkiem — pogroził łysemu automatykowi — z profesorami Saperdą i Sponką zajmiemy się wreszcie czymś konkretnym. Trzeba przysiąść fałdów. Przede wszystkim zbadamy zapisy komputera w EB–5, pamięć zdalnika Sponki… na szczęście tego nikt nie nauczył żadnych głupstw… i przynajmniej nie przypomina człowieka…

— Niemniej — przerwał Bogdan — rezerwuję tę rakietę dla siebie. Ja także chcę być zawsze razem…

— Powariowali! — huknął Zyz.

— W ten sposób straciliśmy statek, bo jeśli będzie latał tylko ze Sponką, to prędzej czy później jego synalek porwie go i poleci do Krzyża Południa, żeby zobaczyć, czy tam przypadkiem nie jest cieplej niż na Gwieździe Polarnej, ale… — Kapica musiał zaczekać, aż umilkną śmiechy. — …może zanim do tego dojdzie, zdążysz zrobić kilka wypadów, żeby przywieźć coś pożytecznego dla Instytutu — dopowiedział łaskawie.

— Więc najpierw analiza wyników eksperymentu, a potem jego wykorzystanie do praktyki lotów w nadprzestrzeni. Oczywiście lotów kontrolowanych przez człowieka. Potem zajmiemy się tym pi — pi — pi. No, to kto pod gwiazdki, niech czym prędzej wychodzi. A my — zwrócił się z nadzieją w oczach do Sponki — zakasujemy rękawy.

Zdalnik wziął widać to ostatnie zdanie najzupełniej serio, bo nagle zaczął podciągać rękawy swojej biednej, niebieskiej koszuliny.

Przez otwarte drzwi wychodzili kolejno Ina z Adamem, Anna i Jacek, Lidka…

— A ty dokąd? — dobiegł z wnętrza stacji zdumiony głos profesora Kapicy.

Chłopiec uśmiechnął się i czym prędzej pognał za Lidką. Nie usłyszał już, jak jego ojciec odpowiedział słynnemu uczonemu:

— Przecież sam wygnałeś wszystkich zakochanych na spacer. To czemu teraz pokrzykujesz?

— No tak… ale…

— To on powiedział, profesorze — zaśmiała, się Zula. — Proszę nie zapomnieć, że ja jako kobieta podobno nie mam prawa wyrażać swojej opinii o roli uczuć w… nauce.

— Jak wrócimy — dorzucił Bogdan — to powiem ci na ucho, zagorzały stary kawalerze, że mam śliczną żonę i, co gorsza, ciągle jestem zakochany…

— Widzisz, odkrywco! — zarechotał ukryty wewnątrz bunkra Zyz — dobrze ci tak. No cóż, zostaj? nam jeszcze Saperda i Niziołek…

— Tylko jeden z Saperdów — mruknął ojciec Lidki i Jacka.

Czarne niebo wyglądało jak sufit cichego pokój w rodzinnym domu. Gwiazdy stały się bliskie i wesołe. Gładka powłoka stacji ZZAA–2 odbijała ich blask jak woda ziemskiego jeziora podczas bezksiężycowej nocy.

— Marku — spytała cicho Lidka — czy tam naprawdę było tak… tak… inaczej?

Chłopiec zwlekał chwilę z odpowiedzią. Wreszcie westchnął.

— Było wspaniale. Kiedyś wszystko ci opowiem…

— Czemu nie teraz?

— Bo teraz… teraz…

— Wszystko słyszę! — zaśmiał się ktoś jakby tuż obok nich. Poznali głos Jacka.

— Czy mam ci pomóc, drogi braciszku? — dodała Anna.

Chłopiec obejrzał się niechętnie. Na tle gwiazdozbioru Oriona stały dwie postacie, trzymające się za ręce. Marek od razu odzyskał dobry humor.

— Nie chcę — odparł — bo tylko powtórzysz, to co przed chwilą sama usłyszałaś. A ja wolę wymyślić coś oryginalnego.

— Tego nie da się powiedzieć inaczej — zareplikował poważnie Jacek. Nagle roześmiał się głośno. — Próbowałem — wyznał z niespotykaną u niego szczerością — ale nic z tego nie wyszło…

— Idźcie już sobie — nie wytrzymała Lidka. — Inaczej pomyślę, że to wy potrzebujecie pomocy…

Kiedy zostali sami, Marek zamyślił się. Utkwił wzrok w gwiazdach i szedł coraz wolniej, wolniej, wreszcie stanął. Dziewczyna zatrzymała się obok niego.

— Nie powiedziałeś… — przypomniała cicho.

Chłopiec westchnął tak, że aż szyba jego kasku na mgnienie zaszła mleczną parą.

— Widzisz… — zaczął — będę miał mało czasu. Jacek umie więcej ode mnie…

— Jest starszy — zauważyła rzeczowo Lidka.

— Tak, ale ja będę… — urwał nagle—. Ja byłem w nadprzestrzeni i wiem, ile jeszcze trzeba zrobić… Muszę teraz przysiąść fałdów… ale ty mi nie uciekniesz — to ostatnie zdanie zabrzmiało jak stwierdzenie oczywistego faktu.

— Jesteś obrzydliwie zarozumiały — orzekła urażonym tonem dziewczyna. — Wcale nie wiem…

— Przepraszam. Ty nie, ale ja wiem…

— No wiesz!

— Wiem!

— Marku, bo…

— Nie gniewaj się — poprosił. — Ja… ja bardzo… och, żebyś ty usłyszała to co ja! Powiem ci — zapewnił powtórnie. — Ale jeszcze nie teraz…

— Teraz także miałeś mi coś powiedzieć — Lidka nieco złagodniała.

— Przecież wiesz…

— To co z tego? — Kask Marka napęczniał od kolejnego westchnienia.

— Byłoby mi łatwiej uczyć się… no, mówiłem, że powinienem, gdybyś… gdybym się z tobą spotykał… stale…

— Jak zdalnikowi?

— Och, nie!

Lidka zaśmiała się, ale zaraz spoważniała.

— Co ty takiego słyszałeś w tej nadprzestrzeni? — spytała nieufnie.

Chłopiec nabrał głęboko do płuc powietrze.

— Że także po wielu, wielu latach będziemy razem…

— Phi!

— Że będziesz zawsze przy mnie…

— Jak zdalnik?

— Przestań!

Lidce dziwnie zadrżał głos.

— Wiesz — powiedziała miękko — poprosimy Zulę, żeby na resztę wakacji zabrała nas znowu nad błękitne jezioro. Tam jest tak ładnie.

— Hura! — wykrzyknął chłopiec. — Mama na pewno się zgodzi…

— Znowu wszystko słyszałem! — dobiegł z ciemności głos jajogłowego.

Marek nie speszył się wcale. Przeciwnie, zrobiło mu się dziwnie lekko i wesoło. Pomachał do ledwie widocznych na tle granatowoczarnego nieba Anny i Jacka.

— Hop, hop! Nie szkodzi, że słyszałeś! A co myślisz o powrocie nad jezioro… dyrektorze?!

— Pomysł jest znakomity! — wyręczyła „dyrektora” Anna. — Brawo, Lidka! Oczywiście żadnemu z nich dwóch nie przyszłoby to do głowy!

— Przewiduję kłopoty — mruknął zatroskanym tonem Jacek.

— Ja się nie boję! — odkrzyknął zuchwale Marek. — Zawsze będę mógł im uciec. Hej, kłopoty, gońcie mnie! — rzucił za siebie i puścił się ostrym sprintem ku pobliskiemu widnokręgowi, prosto w gwiazdy.

Загрузка...