9. Naucz mnie tęsknić

— Adam, zrób coś — szepnęła Ina kładąc swoją złotą główkę na ramieniu młodego naukowca. Ten zagryzł wargi. Mimo woli powędrował wzrokiem w stronę Zuli, stojącej za plecami męża i wpatrującej się martwo w ekran.

— Godzina zero, zero — wychrypiał Bogdan. Omiótł spojrzeniem wskaźniki, odchrząknął i dodał zdławionym głosem: — już…

W bunkrze obserwacyjnym panowała zupełna cisza. Eksperyment, na który wszyscy czekali z taką radosną, pełną nadziei niecierpliwością, zmienił się nagle w ponurą tragedię.

— Niepotrzebnie biegł — odezwał się w pewnej chwili Jacek. — Gdyby zastanowił się, jaką ma szansę…

— Ty byś pewnie obliczał szansę, gdybym to na przykład ja znalazła się na miejscu profesora Kapicy — syknęła oburzona Lidka. — Ty…

— Nie… — szepnął jajogłowy. — Nie mów tak… Ja przecież, ja… — głos mu się załamał. Poczuł muśnięcie czyjejś dłoni na swojej. Obejrzał się i ujrzał wpatrzone w siebie oczy Anny.

— Czemu zawsze robisz wszystko, żeby przedstawić się w jak najgorszym świetle? — spytała cicho dziewczyna. — Tam jest mój brat i wiem, że wcale nie myślisz tak, jak mówisz…

— Nie — wymamrotał Jacek. — Ja… ja… nie biegam tak szybko jak on. On się zachował wspaniale… Ja… chciałbym tam być zamiast niego. Ja… widzisz, mnie się czasem coś tak powie, ale…

— Dajcie spokój — powiedział drewnianym głosem Adam. — Oni już… — nie skończył.

Znowu zapadło milczenie. Przerwał je po dłuższej chwili Zyz.

— Jak to się mogło stać? — zwrócił się uderzająco łagodnym tonem do Niziołka.

Łysy siłacz drgnął. Dotychczas, od pierwszej chwili kiedy” wyszła na jaw jego pomyłka, nie przemówił słowem. Teraz zamrugał rozpaczliwie powiekami.

— Wziąłem go z fotela… Wziąłem go z tego fotela, który on sam mi wskazał — załamał ręce. — Był nieprzytomny, to znaczy nieruchomy… widziałem przecież, że go wyłączył…

Zyz przeniósł spojrzenie na postać w wystrzępionej koszuli. Wszystkim stanęła przed oczami scena, kiedy to profesor Kapica postanowił wysłać swojego zdalnika w eksperymentalny lot na EB–5, razem ze sztucznym „sobowtórem” Sponki. Gdy Niziołek zmierzał w stronę spoczywającej w fotelu imitacji Aleksandra Wielkiego Drugiego, nagle zgasło światło. Następnie łysy automatyk potknął się o leżącą na podłodze rurkę.

— Powiedz — Zyz zwrócił się do sprawcy całego nieszczęścia — jak to zrobiłeś? Miałeś tabliczkę sterowniczą profesora?

Zdalnik pokręcił głową.

— Sam zgasiłem światło — odpowiedział, a wszyscy od razu zrozumieli, że mówiąc o „sobie”, przemawia w imieniu prawdziwego Aleksandra Wielkiego Drugiego Kapicy. — Pomyliłem się. Nacisnąłem na tabliczce sterowniczej nie ten guzik, co należało…

Przynajmniej jedna zagadka znalazła wyjaśnienie. Słynny ze swego roztargnienia profesor znowu pokazał, co potrafi. Kiedy polecił Niziołkowi odtransportować do statku zdalnika, po prostu przycisnął o jeden klawisz za dużo. Równocześnie „ożywił” jegomościa w postrzępionej koszuli i… zgasił światło. Wtedy zdalnik uderzył prawdziwego profesora plastykowym drągiem, zdając sobie sprawę, że go tylko ogłuszy. Automaty nie mogą porywać się na żywych ludzi, ale ten automat był czymś jedynym w swoim rodzaju. Także nie był zdolny do wyrządzenia poważniejszej krzywdy człowiekowi, ale wiedział, że cios zadany kawałkiem plastykowej rurki jedynie na jakiś czas pozbawi uczonego przytomności. Dlatego on mógł to zrobić. Następnie błyskawicznie ulokował profesora w fotelu, w którym sam dotąd siedział. Nieprzytomnego Kapicę zabrał Niziołek, a zdalnik zbyt późno zdał sobie sprawę, że osiągnął cel zgoła odmienny od zamierzonego, co zresztą sam zaraz potwierdził.

— Przecież wszystko co robiłeś do tej pory — głos Zyza brzmiał nadal łagodnie — na Ziemi i na pokładzie EB–5, kiedy zepsułeś radio, żeby ludzie nie usłyszeli ostrzegawczego komunikatu i nie zawrócili, zmierzało tylko do jednego: chciałeś znaleźć się jak najbliżej pro… to znaczy siebie — wpadł w sposób mówienia zdalnika. — Więc kiedy byłeś już z sobą — zawahał się, najwidoczniej nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego słowa — dlaczego rozdzieliłeś się znowu? — wybrnął wreszcie.

— Wiedziałem tylko, że mam odlecieć… sam. Pomyślałem, że jeśli będę nieprzytomny, to zostawicie mnie w bazie. Tymczasem i tak odleciałem… nie trzeba było tego robić…

No tak. Prawdziwy Kapica włączył zdalnika, a potem jeszcze raz powiedział lub choćby tylko pomyślał, co ma robić Niziołek. To wystarczyło. Przecież umysł słynnego profesora i sztuczny umysł jego informatycznej kopii były sprzężone. W pewnym sensie naprawdę tworzyły jedno. Zdalnik dowiedział się, co chce zrobić Kapica i postanowił temu zaradzić… przy pomocy kawałka drąga. Za późno zorientował się, że popełnił pomyłkę. On przecież chciał być tylko blisko profesora. Z jego punktu widzenia było zupełnie wszystko jedno, czy w przestrzeń poleci prawdziwy Kapica czy on. I tak postał, jak mówił, „sam”….

— Dlaczego to zrobiliście?…

Te słowa, wypowiedziane przez nieżywą, choć tak bardzo podobną do człowieka maszynę, wywarły na obecnych wstrząsające wrażenie. W zupełnej ciszy zabrzmiały dwa lub trzy głębokie westchnienia. Adam syknął, jakby go coś zapiekło. Tylko Zyz odczekał kilka sekund, po czym powiedział:

— Teraz powinieneś nam pomóc sprowadzić siebie z powrotem na ZZAA–2. Pomyśl o tym. Jesteś przecież mądry…

— Ja chcę wrócić do siebie — odpowiedział zdalnik. — Ale nie mam z sobą kontaktu. Wzmacniacze pól mózgowych i fal biologicznych, jakie mam tutaj — wskazał tkwiącą w jego kieszeni płytkę „odziedziczoną” po profesorze — są za słabe…

W bunkrze obserwacyjnym znowu zapanowało milczenie. Wszyscy wiedzieli, że te wzmacniacze, o których mówił zdalnik, nie są wcale za słabe, ale użyć ich może tylko istota, która emituje naprawdę fale biologiczne, a więc żywy człowiek. Żaden sztuczny mózg, choćby najwspanialszy, nie wytwarza takich fal. Prawdziwy Kapica mógłby za pomocą tej płytki porozumieć się ze swoim zdalnikiem, choćby ten wywędrował do innej galaktyki. Odwrotna sytuacja nie Wchodzi w rachubę. Tego jednak nie zrozumie ten twór, który uważa się przecież za prawdziwego profesora. Zatem nie mają kontaktu… i nie będą go mieć. Czy nigdy? Jak uzyskać łączność ze statkiem, podróżującym przez nadprzestrzeń? Tam jest zdalnik Sponki… ale od niego mogą się jedynie dowiedzieć, jak przebiega eksperyment, co w tej chwili nie interesowało nikogo. Natomiast ten zdalnik nie może mieć najmniejszego wpływu na lot statku i za jego pośrednictwem nie połączą się z Kapica ani z Markiem, bo on sam nie ma nawet kontaktu z komputerem EB–5.

— Jakie mają szansę? — spytała nagle Zula. Wszyscy aż drgnęli usłyszawszy brzmienie jej głosu.

Ktoś przełknął głośno ślinę. Z miejsca gdzie stała Lidka, dobiegł cichy, przejmujący jęk.

— Szanse… — powtórzył cicho Adam.

— Nie czas teraz myśleć o szansach — powiedział nienaturalnie swobodnie profesor Sponka. — Trzeba zrobić wszystko co się da, żeby ich uratować. Nie mówię tak dlatego, że tam jest mój syn… nasz syn… — poprawił się, nie patrząc w stronę Zuli. — Ale…

— Wezmę rakietę i polecę za nimi! — przerwał Niziołek. Mówił szybko, podniecony myślą, która świeżo przyszła mu do głowy. — Wejdę w nadprzestrzeń… pole grawitacyjne wokół ZZAA–1 jest jeszcze chyba dostatecznie silne. Może ich znajdę… to przecież moja wina… moja wina… — powtórzył. — Lecę! — rzucił się ku drzwiom.

— Stój! — huknął za nim Zyz. — Nie pleć bzdur! Szans na to, żeby odnaleźć statek lecący gdzieś w nadprzestrzeni, nie masz w ogóle żadnych. Ja także jestem przeciwny mówieniu o szansach, ale co innego rachunek prawdopodobieństwa, a co innego nonsensowne szaleństwo!

Niziołek zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał z wahaniem po obecnych.

— Profesor Zyz ma rację — rzucił sucho ojciec Marka. — Pozostaje jedna jedyna droga. Zmodyfikować łączność, którą utrzymujemy za pośrednictwem mojego zdalnika. Przecież jestem równocześnie tam i tutaj, a będąc tam, czuję potrzebę powrotu tutaj, żeby połączyć się ze mną samym. One tak mówią… i myślą. Zapomnieliście?

— Myślisz, że się uda? — mruknął z zastanowieniem profesor Saperda. — Trzeba by stąd przeprogramować zdalnik tak, żeby potrafił sam skonstruować łączność z komputerem EB–5. Nie wiem, czy to możliwe… musiałbyś ty sam wyobrazić sobie schemat takiej łączności i przekazać mu go… w myśli. Obawiam się, że fale biologiczne będą za słabe, żeby przenieść nie tylko informacje, ale i wolę działania… wiesz, co chcę powiedzieć…

— Mimo wszystko — powiedział Adam — w tym instynkcie tkwi jakaś nadzieja…

— Mówiliście, że to nie instynkt — szepnęła Zula.

— Ani instynkt, ani uczucie, ale nieświadomy pęd mojego zdalnika ku stacji ZZAA–2, gdzie jesteśmy, gdzie jestem ja. Rośliny także kierują się ku słońcu…

— Czy to nie za mało? — odezwała się milcząca dotąd Ina. — Jak powiedziałeś? Ani instynkt ani uczucie. A gdyby to było uczucie? Tak mocne jak twoje?…

— Ja się boję — w oczach Anny zaszkliły się łzy. — O czym wy mówicie?…

Zula spojrzała na córkę z rozdzierającym uśmiechem. Następnie przeniosła wzrok na męża.

— Gdyby to było uczucie… — powtórzyła za Iną. — Ale przecież chodzi o maszynę. One mają ten jakiś; instynkt czy jak to nazwiecie. Masz rację — spojrzała na złotowłosą — że to za mało. Ba, gdyby to było coś innego! Ale jak tego dokonać? My czujemy. Może dlatego myślimy z nadzieją o zdalnikach? Mimo woli przypisujemy im ludzkie emocje?…

— Poczekaj, dziewczyno! — zawołał pogłosem Zyz. — W tym co mówisz… — urwał i spojrzał na Bogdana. Ten patrzył chwilę prosto w oczy profesora, po czym powoli skinął głową.

— Spróbujemy — wychrypiał. Chodź tutaj… — wstał i odwrócił się w stronę postaci, tak bardzo przypominające słynnego uczonego, Aleksandra Kapicę.


Marek siedział bez ruchu. Przed sobą miał nieprzeniknioną czerń. Chciał sprawdzić, czy to szyba jego kasku nie zaszła grubą warstwą sadzy, ale jego ręka ważyła zbyt wiele, by mógł ją podnieść do twarzy. Nie udało mu się nawet zamrugać powiekami, chociaż jego oczy były cały czas szeroko otwarte.

Siedział tak od niepamiętnych czasów. Nie potrafiłby powiedzieć, jak dawno temu odzyskał przytomność. Gdyby go ktoś spytał, jak się nazywa, także nie mógłby udzielić odpowiedzi. Niejasno zdawał sobie sprawę, że powinien zdobyć się na wysiłek i uruchomić szare komórki, a przynajmniej wyobraźnię, żeby coś zobaczyć, jeśli już nie zrozumieć… ktoś kiedyś radził mu coś podobnego… kto? kiedy?…

Nie, nic z tego. Nadal otaczała go czerń i taka sama czerń panowała pod jego czaszką.

Nagle usłyszał jakiś głos. Tak blisko i wyraźnie, że gdyby tylko mógł, niechybnie krzyknąłby z wrażenia.

— Mareczku, zejdź stamtąd — powiedziała kobieta.

— Dzielny smyk! — zaśmiał się rubasznie jakiś starszy mężczyzna. — Wlazł po tej dziurawej kratownicy na sam czubek rakiety! Żaden automat nie zrobiłby tego lepiej!..

— Niestety — odpowiedział inny, młodszy mężczyzna — co do mnie, wolałbym, żeby tak samo zgrabnie posługiwał się kalkulatorem. Wczoraj w przedszkolu powiedzieli mi, że posłużył się nim, żeby wbić hak w ścianę i powiesić na nim linę, po której wylazł na wysokość pierwszego piętra, zanim ktokolwiek to zauważył. A potem, kiedy go ściągnęli, rozebrał kalkulator do ostatniej śrubki.

Ten głos był znajomy. Tak mówił…

— To i dobrze! — zaśmiał się ponownie ten starszy. Nie ma nic gorszego niż zbyt grzeczne dzieci, które nie próbują przeciwstawić się temu światu, rządzonemu, przyznacie sami, trochę nudnawymi prawami…

— Ojciec znowu swoje! — zaśmiała się kobieta i Marek poznał nagle głos mamy. Przyjął to spokojnie, nie mógł inaczej. Tylko ciemność, w której tkwił, stała się jakby mniej obca, cieplejsza…

— Marku, zejdź już… tylko uważaj… — powiedział młodszy mężczyzna. Ależ tak! Oczywiście że to był Bogdan. Tato… — Wiem, że jesteś zuch — mówił dalej ojciec — pokazałeś już, co potrafisz, a teraz wracaj…

Te wszystkie głosy dobiegały z dołu. Chłopiec zdał sobie sprawę, że siedzi na szczycie rakiety, którą dziadek przyleciał z wycieczki na Marsa, niespodziewanie, jak zawsze i wylądował na placyku przed ich domkiem z otwieranymi przeźroczystymi ścianami. Była wtedy zima i nad Bałtykiem kwitły właśnie pomarańcze. Z wysoka chłopiec widzi ciemnozielone wierzchołki drzewek, których tu podobno sto lat temu wcale jeszcze nie było. Dziadek zwykł mawiać, że „od kiedy światem rządzą aurotechnicy, na Ziemi nie ma nawet gdzie uczciwie zmarznąć”. Dlatego tak często leciał na zimne globy, żeby pojeździć na nartach.

Chłopiec wiedział, co teraz nastąpi. Zula powie, że mężczyźni są solidarni…

— Wy, mężczyźni — zabrzmiał w dole głos mamy — jesteście zawsze tak obrzydliwie solidarni. Jeden się cieszy, że chłopiec ma najdziksze pomysły i łazi licho wie gdzie, jak automat albo małpa, a drugi dodaje, że jest zuchem… Widzę, że nie mam tu nic do roboty…

— Poczekaj, mamo — odezwał się nagle nowy głos, jakby tuż przy uchu Marka. Ten głos był bardzo wysoki, żeby nie rzec: cienki i nieco zachrypnięty.

— Aha, teraz „mamo”! — zaśmiał się tubalnie dziadek i w tym momencie chłopiec wiedział już, że ten piskliwy głosik należał do niego samego. Zjeżył się wewnętrznie, bo przypomniał sobie dokładnie całą tę scenę i wiedział, co nastąpi za chwilę.

— Popatrz, dziadku, jak on wygląda! — zaśmiał się jeszcze inny, wysoki głosik. — Całkiem jak ten szympans, którego widzieliśmy w rezerwacie, kiedy schodził z palmy…

— A ty jesteś szympansica! — odpowiedział ten pierwszy, piskliwy. — Wyyy… — dodał po chwili, przy czym nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że taki dźwięk mógł wydać tylko ktoś, kto równocześnie wyzywająco pokazywał światu swój język, w całej jego okazałości.

Zabrzmiały zmieszane śmiechy, które nagle ucichły.

— Mamo! — zapiszczało Markowi tuż przy skroniach — ona mi zabrała moją szapeszkę! Oddaj zaraz! Słyszysz?! Tato!..

— Małpa, małpa, małpa! — cieszył się drugi cienki głosik, należący niechybnie do Anny.

— Przemiłe rodzeństwo! — zagrzmiał dziadek. — Oddajże mu tę jego „szapeszkę” — dorzucił pogardliwie. — Myślałem, że to zuch, a tymczasem kwili jak przestraszony zając. Chodź, „szapeszko”, pójdziemy na ryby…

W tym momencie wszystko ucichło. Przez chwilę wokół chłopca panowała martwa cisza, po czym rozległy się ciche, pojedyncze odgłosy, jakby ktoś lekko pukał drewnianym patyczkiem w stalową blachę. Taki dźwięk wydają przekaźniki, pracujące w pulpicie sterowniczym wielkiego statku kosmicznego…

Ekran przed Markiem pojaśniał. Z czarnogranatowego tła wypłynęły gwiazdy. Równocześnie chłopiec zdał sobie sprawę, że w nim samym zaszła jakaś zmiana. Poruszył ręką, potem nogą. Wszystkie jego kończyny były sprawne i posłuszne, jakby nigdy nic.

— Nosi jesteśmy — zabrzmiał obok niego głos profesora Kapicy, tym razem z całą pewnością należący do teraźniejszości. — Udało się! Hura!

Marek zmobilizował wszystkie siły, żeby chociaż uśmiechem dać do zrozumienia swojemu sąsiadowi, że podziela jego radość, ale zamiar okazał się niewykonalny.

— Panie profesorze! — zawołał tak cienko, jakby ciągle jeszcze miał cztery lata, rozbierał w przedszkolu kalkulatory i swoją ukochaną czapkę z daszkiem nazywał „szapeszką”. —Ja słyszałem to, co działo się bardzo dawno!..

— Co to znaczy „słyszałem?” — spytał podejrzliwie Kapica.

Chłopiec zaczerpnął głęboko powietrza i powiedział, jak było.

— Miałem wtedy cztery lata — zakończył. Profesor zamyślił się.

— Ja także słyszałem coś dziwnego — mruknął, nie wyjawiając bliżej o co chodzi. — Ale nie z przeszłości… raczej przeciwnie… No cóż — poweselał znowu — jesteśmy w nadprzestrzeni. A przynajmniej byliśmy w niej, przez… — zawahał się i rozłożył bezradnie ręce.

W tym momencie chłopca oblał zimny pot. Pomyślał, że skoro w nadprzestrzeni naprawdę przestaje istnieć czas, to od momentu ich startu z ZZAA–2 mogło upłynąć równie dobrze pięć minut jak i pięć milionów lat. Zawołał pospiesznie:

— Ile?! Ile?!

— Przecież wiesz, że ten przeklęty zegarek stanął — rzekł z nieukrywanym zdumieniem Kapica.

— Ale jak dawno opuściliśmy… to znaczy, od kiedy… oj — westchnął dziwiąc się, czemu tak ciężko wyrazić słowami tak oczywistą myśl jak ta, że we wnętrzu wieńca opony, czyli wszechświata, czyli właśnie poza nim, w pustej próżni, mogli przebywać tak długo, że…

Ale profesor jakimś cudem odgadł o co chodzi.

— Hi, hi, hi! — wypowiedział się po swojemu. — Na tym właśnie polega przewaga podróży w nadprzestrzeni, że człowiek dociera tam gdzie chce, niemal od razu, powiedzmy w pięć minut, gdy na Ziemi upływa wtedy także nie więcej niż pięć minut. Rozumiesz? Inaczej cały nasz eksperyment zdałby się psu na budę. Od dawna potrafimy budować rakiety, które mogą lecieć do najdalszych galaktyk… tyle że do celu dolatywaliby na nich pra — pra — pra — prawnukowie tych, którzy wystartowali, a na Ziemi mijałyby w tym czasie nie miliony, lecz tryliony lat. Po powrocie, potomkowie tych, którzy wyruszyli w żaden sposób nie potrafiliby się dogadać z potomkami Ziemian, którzy ich wysłali, a poza tym przywoziliby wiadomości spóźnione właśnie o miliardy lat… bagatela! Nie bój się. Nasz lot trwał kilka, najwyżej kilkanaście minut, a na stacji ZZAA–2 upłynęło ich akurat tyle samo… licho wie dokąd zawędrowaliśmy — wzruszył ramionami i zapatrzył się w ekran.

Niebo było czarnogranatowe, a właściwie czarne. Oznaczało to, że są bardzo daleko od jakiegokolwiek układu posiadającego jasną, gorącą gwiazdę. Dalekie, dalekie słońca układały się we wzory, które w niczym nie przypominały zarysów konstelacji znanych każdemu kto lubi sobie w pogodną noc zadrzeć głowę do góry.

— Gdybym chociaż miał swój podręczny aparacik łączności — warknął nagle Kapica — mógłbym nawiązać kontakt z tym przeklętym zdalnikiem. Ale on zabrał mi stąd tę płytkę — wskazał oczami pustą kieszeń — i teraz pewnie śmieje się z nas w kułak…

Chłopcu przeszło przez myśl, że jeśli zdalnik w wystrzępionej koszuli rzeczywiście śmieje się teraz w kułak, to tak samo postąpiłby w podobnej sytuacji siedzący obok żywy profesor, bo przecież tamten jest jego wierną kopią…

Nabrał do płuc powietrza. Potrzymał go tam przez moment, po czym wypuścił bardzo powoli i zapytał:

— Czy my kiedyś wrócimy?…

Profesor posłał mu dziwne, krótkie spojrzenie, ale nie odpowiedział. Cisza stawała się z każdą chwilą trudniejsza do zniesienia. Mijała sekunda za sekundą. Z tych sekund bardzo, bardzo powoli zaczęły się robić minuty. Statek EB–5 niósł dwóch milczących pasażerów przez bezkres kosmosu…

— Ja nie wiem — wychrypiała postać w postrzępionej koszuli. Jego ludzkie oczy nie miały żadnego wyrazu, ale w ruchach zdalnika dało się zauważyć pewną nerwowość. — Ja nie potrafię…

— W opuszczonym Instytucie radził sobie jakoś — zauważył Adam.

— Bo miał szansę dotarcia do miejsca, gdzie znajdował się żywy profesor — odpowiedział Zyz. — Minimalną, ale miał. Wiedział, że musi tylko dolecieć do Transplutona. Zapewnił sobie dopływ energii, a potem czekał na okazję. Pamiętacie pantoplan? Wtedy ta jego chęć połączenia się z sobą… swoją drogą co za idiotyzm! — warknął nagle po swojemu — dawała mu bodziec do działania. Teraz stracił ten bodziec, bo nie wie, gdzie jest Kapica. Nie ma żadnej szansy dotarcia do niego. Takie są maszyny — prychnął pogardliwie. — Człowiek nie opuszcza rąk nawet w najgorszej sytuacji, tylko myśli. Ale człowiek potrafi zmieniać świat, a więc i zmieniać sytuacje… a automaty jedynie dostosowują się do nich… genialnie, ale to wszystko, na co je stać. One nie myślą…

— One myślą — zaprzeczyła bezwiednie Zula — tylko nie czują. Może i my machnęlibyśmy ręką na cały eksperyment, odżałowalibyśmy EB–5, gdybyśmy nie… gdybyśmy… — nie dokończyła. Westchnęła cichutko i odwróciła twarz, żeby Zyz nie ujrzał jej oczu.

Stary profesor umilkł.

— Czemu nic nie robicie?! — wykrztusiła po dłuższej chwili Anna. — Tato…

Bogdan Sponka nie patrząc na córkę odwrócił się z powrotem do ekranu, na którym widać było granatowoczarne niebo, gwiazdy i nic, ale to nic więcej.

— Gdzie jestem? — spytał biorąc do ręki płytkę, dokładnie taką samą, jaką przed chwilą bezskutecznie manipulował zdalnik profesora Kapicy.

— Na pokładzie EB–5. Widzę niebo i kabinę. Obszar nieba nieznany. W kabinie są ludzie, których znam. Rozmawiali. Teraz umilkli.

— Czy porozumieli się z pokładowym komputerem?

— Nie wiem. Nie mam łączności z komputerem. Zdaję sobie sprawę z jego obecności, ale nie potrafię wejść w jego obwód informacyjny. Mogę rozmawiać tylko z sobą.

Ojciec Anny i Marka zaniknął na moment oczy, pokiwał głową, po czym powiedział:

— Czy nie czujesz się osamotniony?

— Nie rozumiem słowa „czujesz” — padła odpowiedź. — Sam? Tak, jestem sam. Jestem tutaj i tam. Powinienem być razem…

— Co można zrobić, żebyś znalazł się znowu tutaj… to znaczy — poprawił się szybko — żebym był znowu razem?…

— Sprowadzić statek z powrotem na ZZAA–2.

— W jaki sposób?

— Nie umiem powiedzieć. Nie znam pozycji EB–5. Nie mam do dyspozycji komputera…

— Gdyby zdalnikowi twojego ojca udało się wejść w kontakt z komputerem — szepnął Adam patrząc na Annę — chyba wspólnie potrafiliby określić pozycję statku, a wtedy już bez kłopotu obliczyliby kurs na ZZAA–2. I pomyśleć — dodał z rozpaczą — że te dwa automaty są tam obok siebie, że dzieli je zaledwie jedna pancerna i ekranizowana płyta…

— Ale dlaczego ojciec może rozmawiać ze swoim zdalnikiem, a profesor nie? — spytała niezbyt przytomnie dziewczyna.

— Przecież słyszałaś przed chwilą. Żywy człowiek emituje fale biologiczne, które odbiera jego „kopia”. Potrzebny jest tylko specjalny wzmacniacz elektromagnetycznych pól mózgowych…

— Ta płytka — domyśliła się wreszcie Anna. — Rozumiem. Kapica nie ma jej z sobą, bo została tutaj…

— Tak — szepnął Adam. — Ale teraz uważaj. Ojciec będzie próbował zaktywizować jakoś swojego zdalnika, żeby ten dorobił dodatkowy tor łączności… między sobą a komputerem EB–5. Pamiętaj, że ten zdalnik nie ma nóg ani rąk, jak ten tutaj — wskazał oczami niebieskiego. — Składa się tylko z niesłychanie skomplikowanej siateczki łączy informatycznych i przekaźników. To bardzo trudna sprawa…

Dziewczyna pomyślała chwilę.

— W takim razie jak on to w ogóle może zrobić… to znaczy, założyć tę dodatkową łączność z komputerem? Jeśli nie ma rąk ani żadnych narzędzi?…

Adam potrząsnął głową.

— Mógłby na przykład spróbować wytworzyć tak wysoką temperaturę, żeby w jednym określonym punkcie przetopić tę płytę, która ich dzieli. Albo wzbudzić silne promieniowanie… nie wiem. Ale to przecież w końcu automat… wyposażony w umysł twojego ojca. Wiedzy ma dość. Pytanie, czy zechce jej użyć. Musiałby się bardzo wysilić… tss… — przerwał nagle — słuchaj…

— Uważaj teraz — Bogdan Sponka mówił powoli, z naciskiem. — Jestem sam. Chcę być razem z sobą. Jestem istotą — zawahał się przez moment, ale natychmiast podjął znowu — tak, istotą rozumną. Muszę wymyślić sposób, żeby wrócić do siebie. Bodźcem niech będzie świadomość, że bardzo, bardzo chcę być znowu razem…

W kabinie zapanowała śmiertelna cisza. Wszyscy czekali, co odpowie zdalnik, szybujący gdzieś w nieokreślonym punkcie wszechświata, wraz z profesorem Kapicą i Markiem.

Głośnik milczał bardzo długo. Wreszcie coś w nim zazgrzytało, jakby jakiś człowiek, siedzący przed mikrofonem wytarł chusteczką nos.

— Chcę wrócić do siebie — zabrzmiał głos tak bardzo podobny do głosu ojca Anny oraz Marka zagubionego w nadprzestrzeni. — Jednak nie chcę aż tak bardzo, żebym mógł zmienić konstrukcję rakiety. Czy nie dałoby się wzmocnić tego bodźca?

— Widzisz… — szepnęła Zula. — On wie, ale nie czuje…

— Za stary jestem na takie cudactwa! — zgłosił swoją kapitulację profesor Zyz.

— A jeśli znajdzie się ktoś drugi, kto będzie myślał wraz z tobą, to znaczy ze mną — Sponka syknął zły na siebie, że się zapomniał — i będzie pragnął tego samego co ja?

— Suma identycznych bodźców… — było to raczej pytanie niż odpowiedź.

— Nie wiem, czy to wystarczy — popłynęło z głośnika. — Wydaje mi się, że niezbędna byłaby zmiana jakościowa. Ale spróbowałbym. Tylko że nie ma przy mnie nikogo, kto myślałby podobnie jak ja…

— Poczekaj — rzucił Sponka. Wyłączył kontakt i wstał z fotela.

— Co chcesz zrobić? — spytała Zula.

— Spróbuję połączyć swój mózg, za pośrednictwem? fal, które łączą mnie z moim zdalnikiem na EB–5 — wskazał płytkę z przyciskami — z mózgiem tego tutaj — spojrzał na osobnika w niebieskiej koszuli. — Ten chce się połączyć z Kapicą, który jest tam a „drugi ja”, który jestem tam chcę wrócić tutaj. Mój zdalnik nie ma kontaktu z komputerem pokładowym. Ale my tutaj możemy przecież przeprogramować i naszą centralkę łączności, i komputer. Jeśli zdalnik Kapicy uzyska połączenie z tutejszym komputerem, a tego z kolei uda mi się podłączyć do własnego mózgu, będę mógł z lepszym skutkiem wpływać na procesy myślowe drugiego Sponki — przez jego twarz przebiegł nikły ślad uśmiechu. — Rozumiecie? Impulsy, jakie stąd popłyną do EB–5 staną się silniejsze i mądrzejsze. Mój zdalnik będzie wiedział nie tylko to co ja, ale przyjmie także całą wiedzę profesora Kapicy… a w dodatku chęć jego zdalnika do połączenia się „z sobą”.

— Dziwny sposób — wymamrotał niechętnie Zyz.

— Można spróbować — szepnął Adam.

— W każdym razie nie wymyślimy nic lepszego — powiedział Saperda. — Chociaż obawiam się, że ten drugi ty — spojrzał na Sponkę — miał rację. To: znaczy, że nie wystarczy samo dodanie do siebie identycznych bodźców. On może by i coś wykombinował, ale potrzebowałby… potrzebowałby…

— Uczucia — dopowiedziała z najgłębszym przekonaniem Ina. Adam natychmiast zbliżył się do niej i objął ją ramieniem.

— Ciągle ktoś gada o uczuciach! — zezłościł się na dobre Zyz. — Co to w końcu jest?! Eksperyment naukowy czy melodramat?!

— Wy, mężczyźni, nie doceniacie niektórych bodźców… — nie ustąpiła złotowłosa.

Z miejsca gdzie stała Zula, dobiegło jeszcze jedno bardzo ciche westchnienie. Saperda, Niziołek i Zyz milczeli. Anna i Jacek także wstrzymywali oddech. Tylko kiedy Ina znowu wymówiła słowo „uczucie”, Jacek poczuł muśnięcie małej rączki Anny na swojej. Twarz chłopca przybrała wyraz, jakiego nikt nigdy dotąd u niego nie widział. Ktoś mógł pomyśleć, że Jacek, podobnie zresztą jak Adam, niezupełnie zgadza się ze zdaniem, że mężczyźni nie doceniają siły uczuć, i ten ktoś miałby w dodatku rację. Przynajmniej jeśli chodzi o niektóre uczucia i… niektórych mężczyzn.


Znowu zrobiło się czarno. Ale zanim to nastąpiło, ekran przed Markiem przez moment jaśniał wszystkimi barwami tęczy. Kolorowe pasy trwały ułamek sekundy nieruchomo, potem zaczęły falować, wreszcie zwinęły się w barwne koła, podobne do tarcz reflektorów przesłoniętych pastelowymi szybkami. Chwilę później wszystko zgasło i nastała noc. A wraz z jej powrotem chłopca opanowała ponownie ta sama niemoc, którą odczuwał, kiedy EB–5 po raz pierwszy wpadł w dziurę w czasie, by przez nią przeniknąć do nadprzestrzeni.

Siedział nieruchomo, wpatrzony szeroko otwartymi oczami w tę najczarniejszą ze wszystkich możliwych nocy. I znowu, jak wtedy, po pewnym czasie odezwał się jakiś głos, początkowo przytłumiony i daleki. Ktoś mówił bardzo łagodnie i miękko w znanym Markowi choć dziwnie zniekształconym języku.

— Nie macie pojęcia jak tu pięknie. Jeziora, lasy… zwierzęta. Czy słyszycie śpiew ptaków, który przekazujemy kwadrofonami? Oczywiście wiedzieliśmy, co tu zastaniemy. Naszą ekspedycję poprzedziły poważne studia. Ale to naprawdę trzeba dopiero zobaczyć na własne oczy…

Jeziora, lasy? Skąd dobiega ten dziwny głos, o którym nie sposób nawet powiedzieć, czy należy do mężczyzny, czy do kobiety? Gdzie ten ktoś jest, że tak zachwyca się jeziorem, lasem i ptakami?

— Ja też pierwszy raz widzę Ziemię… — odezwał się drugi głos, tak samo nieokreślony.

— Nic dziwnego — odpowiedział miękko pierwszy. — Jesteśmy przecież pierwszą od stu pięćdziesięciu lat ekipą archeologiczną, która uzyskała prawo do lądowania na naszej macierzystej planecie. Od kiedy człowiek ostatecznie opuścił Ziemię i przystosował się do życia w przestrzeni, tutaj powoli powracały naturalne warunki…

— Uczyniliśmy Ziemię pomnikiem — wtrącił się drugi — i chociaż niektórzy protestowali, otoczyliśmy ją ścisłą ochroną. A teraz okazuje się, że było warto. Tu jest tak pięknie…

Chwilę milczeli obaj… czy obie.

— Stoimy przed dawnym miastem… widzicie je teraz — powiedział pierwszy głos, a Marek zrozumiał w tym momencie, że oni tylko komentują obraz, jaki przekazują komuś z Ziemi. Opuszczonej Ziemi? Cóż za bzdury! To sen — uspokoił się chłopiec. — Może nawet dość oryginalny. Trzeba go będzie opowiedzieć Zuli i Bogdanowi… ubawią się. A Lidka powie… powie.

Marek posmutniał, chociaż nie wiedział wcale dlaczego. Lidka…

— To pewnie głupie, co teraz powiem — w drugim głosie pojawiła się nutka wzruszenia — ale przyszło mi na myśl, że to musiało być przyjemnie istnieć wśród żywej przyrody… być zależnym od niej całym ciałem, nerwami, zmysłami, reagować na temperaturę, zapachy…

— Wyjaśnijmy — przerwał mu znowu pierwszy — że na Ziemię nawet naukowcom wolno wracać tyłka w dawnej, ludzkiej postaci. Popatrzcie na nas — tu nastąpiła przerwa, widocznie mówiący kierował obiektywy kamery na siebie i swojego towarzysza, czy też towarzyszkę — tak wyglądali nasi praojcowie…

— Ostatecznie wcale nie tak strasznie dawno — uzupełnił drugi — zaledwie tysiąc osiemset lat temu. Dopiero wtedy zespół profesorów Karaniana, Svensona i Sponki przystąpił do eksperymentalnych prac nad uniezależnieniem mózgu i systemu nerwowego człowieka od warunków zewnętrznych. A potem…

— Nie róbmy wykładów z historii — pierwszy przerwał cichym, łagodnym śmiechem. — Wprawdzie jesteśmy archeologami i przeszłość to nasza specjalność, ale transmisję odbierają widzowie, którzy podstawowe fakty z dziejów cywilizacji znają tak samo dobrze jak fachowcy…

— Masz rację. Popatrzcie więc tylko jeszcze na to jezioro, złocisty piasek, trzciny, a tutaj, o, tutaj… stał kiedyś pomost. Widać jeszcze dębowe pale, wbite w dno. Tysiące lat temu pewnie kołysały się przy nich te łódeczki, które teraz można oglądać w muzeum na Aparacie, w gwiazdozbiorze Strzelca.

— A słyszycie ten szum? — wtrącił się pierwszy. — To wiatr. Coś, czego nie sposób przekazać za pomocą kamer ani kwadrofonów. To ruch powietrza. Gałęzie drzew szeleszczą, nasze ciała opływa chłód, choć jest bardzo ciepło… to wspaniałe uczucie…

— Wiatr — pomyślał chłopiec. Wiatr nad jeziorem… Przed nim zrobiło się jaśniej. Glosy dziwnych ludzi czy, jak kto woli, dziwne głosy bardzo dziwnych ludzi, uciekły razem z ciemnością, jakby mogły rozbrzmiewać tylko w najczarniejszej nocy, pozbawionej księżyca i gwiazd. Ukazała się tarcza ekranu, a na niej znowu delikatne kolorowe koła. Chwilę później rozmazały się i Uniknęły, zanim zdążyły utworzyć pasy tęczy.

— Wiem! — okrzyk Kapicy zabrzmiał jak wystrzał. Marek, który tkwił jeszcze w krainie swojego snu, podskoczył i to tak skutecznie, że ugryzł się w język, nie w przenośni, a najzupełniej dosłownie.

— Aj!

— Wiem!

— Aj!

Słynny uczony umilkł i przyjrzał się nieufnie wykrzywionej twarzy swojego sąsiada.

— Czy ty sobie stroisz ze mnie kpinki? — spytał strasznym głosem.

— Nnnie… Mój jjjęzyk…

— Ugryzłeś się w język? — odgadł profesor. — Hi, hi, hi! To znaczy, że chciałeś powiedzieć jakieś głupstwo. A ja wiem! — zawołał znowu tryumfalnym tonem. — My nie lecimy po torze oddalającym się od ZZAA–2, tylko wpadliśmy na jakąś szaloną orbitę! Rozumiesz?! Krążymy w kółko dokoła miejsca, gdzie zaczęliśmy naszą małą przejażdżkę!.

Chłopiec w dalszym ciągu niczego nie rozumiał. Nawet gdyby tak bardzo nie bolał go język, nie potrafiłby podzielić entuzjazmu uczonego. Raczej nie miałby nic przeciwko temu, żeby ta ich „mała przejażdżka” była jeszcze odrobinę mniejsza.

— Przecież drugi raz wpadliśmy w obszar kolapsu grawitacyjnego! — rzucił profesor, jakby karcił jakiegoś szczególnie tępego studenta. — Co się tak we mnie wpatrujesz, młody człowieku?! Baran by zrozumiał, że wróciliśmy w rejon eksperymentu — wyjaśnił subtelnie. — Nie wiem, jak to się stało bo przed chwilą byliśmy razem ze statkiem tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, a nawet o wiele, wiele dalej… hi, hi, hi… ale w nadprzestrzeni wszystko jest możliwe. Tego co tam się wyrabia, nawet ja nie rozumiem — dodał łaskawie. — Wiem tylko że byliśmy w nadprzestrzeni, i to już dwa razy! Hura! — powtórzył swój wykrzyknik sprzed… sekund, minut, godzin, czy… lat?

— Tysiąc osiemset lat — powiedział na głos i raczej niezbyt do rzeczy chłopiec.

— Co?!

— Bardzo przepraszam, ja…

— Znowu ugryzłeś się w język? Hi, hi, hi!..

Marek spochmurniał. Wyprostował się odruchowo i powiedział urażonym tonem:

— Wcale nie ugryzłem się w język. To znaczy tak, ale nie teraz — uściślił z godnością. — Chciałem tylko powiedzieć, że przed chwilą znowu słyszałem jakieś głosy… jakby we śnie…

— A skąd te „tysiąc osiemset lat?” — spytał podejrzliwie Kapica.

— Bo oni mówili… mówili… ale to przecież nonsens.

— Powiesz wreszcie czy dalej każesz się ciągnąć za język?!

Dźwięk słowa „język” odbił się niemiłym echem w uszach chłopca d sprawił, że przestał dłużej zwlekać.

— Oni mówili, że tysiąc osiemset lat temu, to jest tysiąc osiemset lat przed tym dniem, w którym rozmawiali, ludzie opuścili Ziemię. I że zrobili z sobą coś takiego, że nie mieli już ciała jak my, tylko mózgi, nerwy… a w ogóle żyli w przestrzeni. Było ich dwóch. Przeprowadzali jakąś transmisję z Ziemi, gdzie byli pierwszy raz i zachwycali się lasem, jeziorami, wiatrem. Poza tym… — tu chłopiec, jak umiał, zrelacjonował wszystko, czego dowiedział się podsłuchując rozmowę dwóch archeologów z przyszłości. — Ale to przecież niemożliwe… — stwierdził z ulgą na zakończenie.

Profesor Kapica słuchał tak uważnie, że nawet ani razu nie zachichotał po swojemu.

— To się działo na Ziemi? — spytał, kiedy chłopiec umilkł.

— Tak…

— Pomnik? Rezerwat? Uniezależniony system nerwowy?

— Prawda, że to nonsens?! — Marek wzruszył ramionami, ale znieruchomiał, natrafiwszy na oburzony wzrok uczonego.

— Żaden nonsens! — zasyczał gniewnie Kapica. — Tak będzie. Już dzisiaj bionicy i genetycy potrafią zrobić model umysłu ludzkiego funkcjonującego niezależnie od ciała. Bardzo możliwe, że kiedyś ludzie zasiedlą galaktyki… i że będą to trochę inni ludzie niż ci, których przyzwyczailiśmy się oglądać. Oglądać powtarzam — dodał z naciskiem — bo pod innymi względami będą tacy sami jak my… tylko odrobinę mądrzejsi. A nawet nie mądrzejsi! — T zachichotał znowu — w każdym razie nie ode mnie — zastrzegł się skromnie — tylko będą już więcej umieć…

— A te trzy nazwiska — chłopiec nie był zupełnie pewny, czy wypada o tym mówić, ale rzecz była zbyt kusząca.

— Jakie znowu nazwiska?!

— Oni wymienili nazwiska uczonych, którzy wymyślili to wszystko — Marek poczuł, że się rumieni, ale na szczęście pod kaskiem nie było tego widać. Jakiś Karanian, jakiś Svenson i… Sponka.

— Aaaa!!! — profesor wydał z siebie tryumfalny hejnał. — Sponka, co?! Tu cię mam! Pewnie, że Sponka! Ja na szczęście nie mam dzieci, więc żaden z moich potomków nie będzie sławniejszy od swojego przodka, hi, hi, hi Ale w takim razie musi mnie pod tym względem zastąpić któryś z moich współpracowników! Sponka! Ha! Tylko nie ciesz się! — wycelował wskazujący palec w pierś chłopca — to nie będziesz ty! Żeby biologia stanęła na głowie, nie uda jej się utrzymać cię przy życiu przez tysiąc osiemset lat! I całe szczęście — mrugnął przekornie. — Oczywiście kiedyś ludzie przestaną umierać. Po co mieliby to robić? hi, hi, lii! Przecież fruwając po kosmosie, uwolnieni od różnych idiotycznych części ciała, będą mieć do dyspozycji wszystkie możliwe ziemie, nie jedną. Kto wtedy pomyśli o przeludnieniu? Ale na razie niech jeszcze trochę pobędzie tak, jak jest. Gdyby życie już teraz trwało bardzo długo, może nie spieszylibyśmy się tak z różnymi eksperymentami? A przecież jeśli ci dwaj, o których opowiadałeś, mogli sobie gaworzyć na zacnej starej Ziemi, kiedy ta była już tylko rezerwatem czy pomnikiem, to dlatego, że na przykład ja bardzo chcę zdążyć polecieć nadprzestrzennym statkiem do Reticulum i przyjrzeć się tym gadułom, którzy zasypują nas swoimi „pi — pi — pi”!

Marek posmutniał.

— Czy pan myśli, że to się uda?

.— Oczywiście, jeśli wrócimy na ZZAA–2 — odpowiedział niezmieszany Kapica. — Ale wrócimy. Jeśli nie pędzimy na oślep ku przedmieściom wszechświata, tylko robimy sobie kółeczka, to w końcu wylądujemy w naszym poczciwym, solidnym bunkrze i trafimy akurat na obiad. Ja ci to mówię.

W głosie profesora brzmiała taka pewność, że Marek odruchowo powiódł wciąż jeszcze obolałym językiem po wargach. Przypomniał sobie powitalną ucztę, jaką zgotował im ojciec.

— No a teraz — Kapica zmienił ton — zabierzemy się serio do naszego móżdżku — postukał dłonią w pulpit komputera. — Niech próbuje określić położenie statku — wskazał ekran, na którym widniały zarysy znajomych gwiazdozbiorów, chociaż ich kontury były jakby trochę przesunięte. Może zdąży, zanim znowu wpadniemy w nadprzestrzeń. Gdyby mu się to udało — mówiąc uderzał w kolorowe klawisze — to kto wie, czy nie potrafilibyśmy wyminąć obszaru eksperymentu i od razu wziąć kurs na ZZAA–2. Tylko musiałby pracować bardzo szybko…

Komputer z pewnością pracował szybko, ale nie zdążył. Zaledwie w kabinie EB–5 przebrzmiały ostatnie słowa profesora Kapicy, z ekranu znowu zniknęły gwiazdy. Wszystko powtórzyło się jak w starym filmie. Tęcza, barwne koła, a potem najczarniejsza noc.


Bogdan Sponka miał na głowie wielki, cudaczny hełm, z którego wychodziły pęki cieniutkich przewodów. Te ostatnie ginęły w pulpicie sterowniczym głównego komputera stacji, z którego zdjęto obudowę. Taki sam hełm pozwolił sobie nałożyć na bujną szpakowatą czuprynę zdalnik profesora Kapicy. Także i jego łączyły z zespołami komputera pajęcze, kolorowe druciki. Te druciki zbiegały się wewnątrz sztucznego mózgu ZZAA–2, dzięki czemu anteny stacji przekazywały w kosmos myśli jedynego w swoim rodzaju trójumysłu. Twarze wszystkich obecnych były poważne i skupione. Osiem par oczu wpatrywało się z przejęciem w profesora Sponkę.

— ZZAA–2 wzywa EB–5 — powtarzał ojciec Anny i Marka. — EB–5, odezwij się…

Jak niedawno sami lecieli tym EB–5, martwiąc się, że nie odbierają żadnych wiadomości. Teraz sytuacja była bez porównania gorsza. Statek milczał i nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie mógł nadać żadnego ostrzegawczego komunikatu. A płynący stąd głos ginął w nieskończoności kosmosu.

— Nic z tego — mruknął Zyz.

Sponka sięgnął do kieszonki w rękawie swojej bluzy.

— Od dłuższej chwili wzywam komputer statku EB–5. Ale nadal bez skutku — powiedział. Mógł poinformować o tym swojego zdalnika wyłącznie myślą, chciał jednak, żeby wszyscy od razu wiedzieli, co tamten mówi. — Komputer na statku, którym lecą, nie odpowiada — powtórzył. — Czy udało mi się nawiązać kontakt z ludźmi?

— Nie — odpowiedział znany głos.

Ktoś westchnął. Pomyśleć, że ten głos dobiega z EB–5, na którym są Marek i Kapica, a oni nie mogą się dowiedzieć nawet tego, czy statek jest jeszcze w Galaktyce czy miliardy lat świetlnych stąd. A przecież wystarczyłoby, żeby ten twór, który właśnie powiedział „nie”, nawiązał łączności z komputerem statku. Odzyskaliby nie tylko kontakt, ale d możliwość kontrolowania lotu. Odezwałyby się superszybkie radary i radio.

— Nie mam żadnych możliwości, żeby dać znać ludziom o swojej obecności — mówił dalej zdalnik Sponki nie wiadomo skąd. — Domyślam się, że wiedzą o moim istnieniu, ale nic ponadto. Dwukrotnie już przelecieliśmy przez obszar kolapsu grawitacyjnego…

— Jak to było? — spytał szybko Zyz.

— Myślałem o mnie — odpowiedział bez wahania drugi profesor Sponka.

— Co teraz czujesz? — wtrąciła się Zula w obawie, że Zyz zapomni o wszystkim innym, kiedy zdalnik zacznie relacjonować przebieg eksperymentu.

— Nie rozumiem?

— Co teraz myślę? — Bogdan sformułował to pytanie w sposób zrozumiały dla swojej kopii.

— Myślę nadal, że powinienem być razem. Od pewnego czasu myślę o tym stale i bardziej usilnie szukam rozwiązania. Czy to ten bodziec, o którym była mowa?

— Tak. Tu obok mnie jest ktoś, kto także chciałby być razem z sobą, przebywającym na twoim statku. Połączyliśmy nasze ośrodki mózgowe specjalną aparaturą i kiedy teraz rozmawiam, on rozmawia równocześnie ze mną. Czy to nie pomaga?

— Suma bodźców — powiedział głos. — Wiedziałem, że tak będzie. Przez chwilę myślałem, że potrafię wzbudzić impuls elektryczny w materiale, z którego sporządzono ścianę oddzielającą mnie od zespołów komputera. Ale nie udało się…

— Fale biologiczne — powiedział Zyz takim tonem, jakby wymawiał jakieś brzydkie słowo — dzięki którym gadasz z samym sobą, dyndającym na ogonie jakiejś komety. Spróbuj je wzmocnić…

Sponka nie odpowiedział profesorowi Zyzowi, tylko zwrócił się od razu do osobnika w niebieskiej koszuli:

— Myśl dalej o tym, że chcesz być razem z sobą.

— Zdalnik Kapicy na znak zgody skinął swoją głową, tkwiącą w baniastym hełmie. — Ja także będę myślał. Jestem w takiej samej sytuacji jak ty…

— Wiem — powiedział cienkim głosem niebieski. Ojciec Marka spojrzał na niego, jakby chciał go o coś spytać, ale nic nie powiedział. Zamknął oczy i zmarszczył brwi. Na jego twarzy odmalował się wysiłek. Zdalnik Kapicy przybrał identyczną pozę.

Przetrwali tak obydwaj bez ruchu może dwie minuty. Dwie minuty… Łatwo to powiedzieć!

— Ty myślisz inaczej niż ja — stwierdził nagle zdalnik starego profesora.

Bogdan otworzył oczy.

— Skąd wiesz?

— Przecież nasze ośrodki mózgowe i nerwy są połączone! — rzucił niecierpliwie zapytany, tonem, jakiego mógłby użyć prawdziwy Aleksander Wielki Drugi.

— Ty masz umysł słynnego profesora — odrzekł z lekką urazą Sponka. — Ja nie. Jesteś mądrzejszy…

— Nie o to chodzi! Nie powiedziałem, że jeden z nas myśli bardziej intensywnie, ale że inaczej…

— On się boi o syna… i o profesora — szepnęła Ina do Adama. — Tęskni…

— Ja? — zdziwił się zdalnik, a Ina i Adam byli zaskoczeni, że niebieski usłyszał ten nie przeznaczony dla jego uszu szept. — Co powiedziałaś? Ja się boję?…

— Nie ty — sprostowała głośno Zula — tylko mój mąż. Widzisz, my bardzo kochamy Marka i pro… i tego ciebie, który jesteś tam…

— No to co? Nie rozumiem?

— Kiedy człowiek kocha, to myśli inaczej…

— Więc kto w końcu myśli inaczej?

Zula umilkła, pokonana swoją własną bronią, natomiast Bogdan zaczął zastanawiać się, jak wytłumaczyć zdalnikowi tak zawiłą sprawę, jaką jest miłość. Ale osobnik w niebieskiej koszuli nie miał ochoty czekać, aż profesor Sponka wymyśli wzór na ludzkie uczucie.

— Czy ktoś ostatecznie będzie łaskaw mi powiedzieć, co to wszystko znaczy? To „boję się”, „tęsknię”, „kocham”? Chyba, że już nie chcecie, żebym wam pomagał?

— Ależ chcemy! — wyrwało się Lidce.

— Chcemy — powtórzyły równocześnie Zula i Ina.

— To trudno wyrazić słowami — powiedział z namysłem Karol Saperda, nie zważając na niecierpliwe pomrukiwanie profesora Zyza. — Widzisz — zwrócił się do zdalnika — ty tylko myślisz, że powinieneś być znowu razem. A my jeszcze pragniemy tego całym sercem i… bardzo tęsknimy.

— Znowu określenie, którego nie rozumiem. Może komputer potrafi mi to wyjaśnić jakoś bardziej do rzeczy?

— To jest pomysł — wykrzyknął z wyraźną ulgą Bogdan. — Tylko czy komputer?… — nie skończył, ale dla wszystkich było jasne, jakie wątpliwości go ogarnęły. Przecież komputer jest także tylko maszyną…

— W każdym razie warto spróbować — powiedział Niziołek, który dotychczas niemal w ogóle nie zabierał głosu. — On sam nie czuje, ale ma wprowadzoną wiedzę o wszystkich emocjach, jakie bywają udziałem człowieka. A tłumaczyć potrafi bardziej logicznie, lepiej niż człowiek.

— Człowiek? — nachmurzył się zdalnik. — Czy ja nie jestem?…

— Wyłączam się — przerwał mu szybko Sponka. — Oddaję ci do dyspozycji komputer. Skontaktuj się z nim…

Dłuższą chwilę panowała cisza. Ale komputery naprawdę pracują szybko. A zdalniki potrafią stawiać precyzyjne pytania. Dlatego ta cisza nie trwała aż tak bardzo długo.

— Już wiem — oświadczył niebieski. W tonie jego głosu zabrzmiała jakby smutna nutka. — Rozumiem. Miłość. Tęsknota. Wiem teraz dlaczego myślisz inaczej, chociaż nadal nie są dla mnie jasne powody, dla, których ja nie myślę tak samo jak ty. Ale teraz nie o to chodzi…

— Bardzo rozsądnie — pochwalił go nieopatrznie Zyz.

— Nie przerywaj! — skarcił szacownego członka Rady Naukowej zdalnik. — Otóż ty myślisz nie tylko inaczej, ale i lepiej. Skuteczniej. Przynajmniej, jeśli chodzi o cel, jaki obecnie chcemy wspólnie osiągnąć. Bodziec przekazywany stąd przez nasze połączone umysły na EB–5 byłby silniejszy, gdybyśmy myśleli tak samo. Może wtedy ten ktoś na pokładzie statku potrafiłby się zdobyć na większy wysiłek…

Bogdan Sponka ujrzał oczami wyobraźni swojego zdalnika tam w kosmosie, jak czeka, żeby oni stąd natchnęli go siłą woli, która pomogłaby mu wreszcie nawiązać kontakt z pokładowym komputerem. Natomiast Zula od razu przystąpiła do rzeczy.

— Co zrobić — spytała patrząc błagalnie na niebieskiego — żebyś ty myślał tak samo skutecznie jak mój mąż?

Zdalnik profesora Kapicy nie zawahał się ani przez moment.

— To proste — odrzekł, wzruszając ramionami. — Nauczcie mnie tęsknić…

Загрузка...