2. Człowieku, czym mogę służyć?

Przesmyk pod drewnianym mostkiem był płytki. Marek wszedł do wody i kilka metrów ciągnął kajak po piaszczystym dnie. Następnie wskoczył do środka, odbił się wiosłem i po chwili wypłynął na Jezioro Tajemnic. Na przeciwległym brzegu wśród drzew i krzewów widniały zarysy wielu budowli. Ciężkie sześcienne bryły, szare i posępne, przypominały staroświeckie bunkry pozostałe po dawnych, dawnych wojnach. Dalej majaczyły wśród zieleni kontury jakiegoś niskiego pawilonu, a w głębi wznosiła się okrągła wieża podobna do ogromnego lejka, ustawionego szerokim otwartym ujściem ku górze.

Wiosło Marka zaczęło poruszać się nieco wolniej. Cały teren opuszczonego Instytutu był ogrodzony wysokim płotem. Wzdłuż niego biegła wycięta w puszczy przecinka, na której co kilka metrów stały tabliczki z napisami: „Poligon doświadczalny Instytutu Planet Granicznych. Wejście grozi śmiercią”. Od strony jeziora nie było ogrodzenia, ale tablice ostrzegawcze znajdowały się i tutaj. Przymocowano je do długich tyczek wbitych w piaszczyste dno. Ich jaskrawoczerwone tarcze wyglądały z daleka jak dziwne wodne kwiaty.

Chłopiec odruchowo obejrzał się za siebie. Za przesmykiem, zasłonięte teraz nasypem starej drogi i mostkiem, rozpościerało się poczciwe, swojskie jezioro, nad którym biwakowali już tyle dni. Całe pierwsze trzy tygodnie wakacji. Zaraz pierwszego dnia Adam, który kiedyś pod okiem profesora Kapicy odbywał tutaj swój pierwszy staż, a potem, po specjalistycznych studiach uzupełniających podjął normalną pracę, powiedział im, żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie przekraczali granic zamkniętego obszaru.

— Dlaczego? — spytała wtedy Lidka z wyrazem buntu w oczach. — Przecież tam już od roku nikogo nie ma!

— Ale pozostały bardzo skomplikowane urządzenia wydzielające szczątkowe promieniowanie. Aparatura pewnego typu długo przechowuje zasoby energii, choćby jej dopływ był już odcięty — tłumaczył cierpliwie Adam. — „Instytut przeprowadzał zupełnie nowe doświadczenia przy użyciu bardzo specjalistycznych automatów. Nikt nie potrafi przewidzieć, jak zachowałyby się teraz, gdyby w ich „mózgach” pozostały resztki energii. Tam są takie… no, takie szczególne pola. Nie chcę was straszyć, ale możecie mi wierzyć, że śmiałkowi, który chciałby teraz pospacerować po poligonie, grożą paskudne niespodzianki… a nawet śmierć.

— Nie! — krzyknęła przejęta do głębi Lidka.

Zula i Jacek spojrzeli porozumiewawczo po sobie.

— Trzy… cztery… — zaczął jajogłowy.

— „Lidka — Nie”! — wykrzyknęli chórem mama Marka, Adam i Jacek, wypełniając tym samym, pod nieobecność ojca Lidki i Jacka, rodzinny ceremoniał państwa Saperdów.

— Nie! — zawołała wiedziona pierwszym odruchem piękność o orzechowych oczach. Zaraz jednak nawet i ona musiała się roześmiać.

— Żarty żartami — rzekł poważniejąc młody Kapica — ale tam naprawdę nie wolno chodzić. Wybraliśmy z Zulą to miejsce na wasz wakacyjny biwak, bo bywaliśmy tutaj… spójrzcie jak pięknie — zrobił szeroki gest ręką, wskazując błękitne jezioro, w którym odbijały się ciemnozielone korony drzew, puszczę, trzciny, polankę ze świeżo ustawionymi trzema namiotami. — Poza tym to miejsce zna także profesor Bogdan Sponka, wasz ojciec — spojrzał na Annę i Marka — więc łatwo mu będzie trafić, kiedy przyleci, żeby nas zabrać na Transplutona. Mimo to poszukalibyśmy innego jeziora, gdybyśmy nie wiedzieli, że możemy wam zaufać. Prawda?…

Mama Marka z powagą skinęła głową.

— Pamiętajcie — powiedziała — że rok temu tylko dlatego przeniesiono poligon na najbardziej odległą planetę Układu Słonecznego, że doświadczenia posunęły się już za daleko… były zbyt niebezpieczne, by nadal przeprowadzać je na naszej starej, zacnej Ziemi.


Trzy tygodnie. Pełne dwadzieścia jeden dni potrafili opierać się pokusie, jaką stanowił tajemniczy obszar. A teraz, na dwa lub trzy dni przed powrotem ojca, przed odlotem na Transplutona, a więc niemal w gwiazdy, do profesora Kapicy i ojca Lidki, on, Marek, płynie tam jednak. Płynie i, co gorsza, nie cofnie się.

Pewnie, że Anna i Jacek mieli w tej wpadce swój skromny udział, ale piętnastoletni mężczyzna nie powinien powodować się przekorą ani fałszywą ambicją. A może jednak zawrócić?…

Przestał na chwilę wiosłować. Pomyślał o Adamie, potem o Lidce i poruszył głową, najwyraźniej niezadowolony z samego siebie. Nagle znowu zadźwięczały mu w uszach słowa Anny: „uciekał tak szybko, że jeszcze następnego dnia…”.

Zacisnął zęby. Niech się dzieje co chce. Będzie ostrożny, żeby nie zepsuć sobie i pozostałym tej wycieczki do dalekiej bazy kosmicznej. Wycieczki, która miała być chytrze obmyśloną przez Zulę i Bogdana niespodzianką dla pracującego u boku wielkiego Kapicy ojca Lidki i Jacka. Profesor Karol Saperda nie mógł ani na jeden dzień opuścić stacji Instytutu Planet Granicznych na Transplutonie. Zespół Aleksandra Wielkiego Drugiego Nauki przygotowywał właśnie jakiś niesłychanie doniosły i tajemniczy eksperyment. Czekali tylko na profesora Sponkę, ojca Anny i Marka, oraz na wyniki jego uzupełniających badań na asteroidach, w Instytucie Małych Planet. Bogdan Sponka był dyrektorem tej ostatniej placówki, którą zwykł żartobliwie nazywać Małym Instytutem. Od pewnego czasu i on przyłączył się do zespołu profesora Kapicy i współpracował z nim nad wynalazkiem, który miał jakoby otworzyć ludzkości cały wszechświat. Decydujący eksperyment zaplanowano zaraz po powrocie Bogdana, ten sądził jednak, że krótka wizyta dzieci jego przyjaciela Karola Saperdy nie zakłóci prac przygotowawczych na Transplutonie, a bardzo chciał sprawić samotnemu uczonemu radosną niespodzianką. Po dwóch dniach Lidka i Jacek w towarzystwie Zuli, Anny i Marka, którzy rzecz jasna także mieli uczestniczyć w wycieczce, wrócą na Ziemię jednym ze statków badawczych. Będą to akurat te dwa dni, potrzebne do ostatecznego przygotowania eksperymentu. Tak więc zaplanowana w sekrecie wyprawa i niespodzianka dla profesora Saperdy w niczym nie przeszkodzą uczonym. Przeciwnie, powinny stanowić pożądane urozmaicenie w ich życiu, tak daleko od Ziemi, wypełnionym pasjonującą, ale żmudną pracą. Oczywiście pod warunkiem, że wycieczka w ogóle dojdzie do skutku. Że żadne z dzieci na przykład na pięć godzin przed odlotem nie złamie nogi lub nie nabawi się anginy. Lub też… nie wybierze się do zakazanego, opuszczonego poligonu i tam…

Nie, o tym lepiej nie myśleć.

— Wygłupiam się — mruknął na głos i usłyszał odpowiedź. Obejrzał się szybko, omal nie fiknąwszy kozła razem z kajakiem. Ale to tylko on sam w myślach powiedział do siebie: „owszem”.

Niestety, to odkrycie nie wpłynięto na zmianę jego planów. Musi wejść do Instytutu i znaleźć coś, co przekonałoby Annę i Jacka, a także Lidkę… no, powiedzmy, przede wszystkim Lidkę, że był tam naprawdę. Nawet jeśli jasno zdaje sobie sprawę, że popełnia w ten sposób paskudną zdradę wobec Zuli i Adama.

— Wygłupiam się — powtórzył chłopiec z głębokim przekonaniem. Tym razem nikt nie odpowiedział Bo i co można odpowiedzieć komuś, kto wie, że się wygłupia, ba, nawet oznajmia to głośno światu, a jednak robi dalej swoje?

Trudno. Marek zmobilizował wszystkie siły, żeby odpędzić ponure myśli, i ostro wziął się do wiosła. Przepływając tuż obok jednej z czerwonych tabliczek znowu odruchowo zwolnił. Brzeg był już bardzo blisko. Niby makiety przedpotopowych gadów wyciągały szyje nieruchome kratownice dźwigów i urządzeń przeładunkowych na betonowym nabrzeżu. Kiedyś na tym jeziorze lądowały powietrzne i kosmiczne statki przywożące uczonych i materiały z całej Ziemi, a także z setek stacji satelitarnych i najdalszych planet. Prowadziły je sygnały, emitowane z wielkich, talerzowatych anten. Stąd, z brzegu, główne zabudowania Instytutu były niewidoczne. Przesłoniła je bujna zieleń drzew i wysokich krzewów.

Marek podpłynął do pochylni schodzącej łagodnie ku wodzie. Bezwiednie obejrzał się w prawo i w lewo. Niebo jakby ściemniało, od lądu powiało chłodem. Chłopiec wzdrygnął się. Pospiesznie wyciągnął kajak na pochylnię i jednym skokiem znalazł się na nabrzeżu.

W stronę zabudowań wiodło kilka rozchodzących się nieco dalej dróg. Tu i ówdzie ich nawierzchnie porastały już kępy paproci i trawy.

Chłopiec wszedł na ścieżkę i nie przestając się rozglądać ruszył w stronę najbliższego budynku. W idealnej ciszy jego kroki odbijały się głośnym echem. Krzewy, niegdyś pewnie pielęgnowane i strzyżone, rozrosły się tworząc nieprzebyte kłębowiska o fantastycznych kształtach. Drzewa stały cicho i nieruchomo, ich wielkie liście wyglądały jak sporządzone z grubego plastyku. Nawet od strony jeziora nie dobiegał najsłabszy powiew wiatru.

Ścieżka urywała się nagle. Zamykały ją dwa niewysokie stopnie, za którymi zaczynał się ruchomy chodnik o gładkiej, jakby wypolerowanej nawierzchni. Zabębnił głucho „pod bosymi stopami Marka, ale nie ruszył z miejsca. No tak. Opuszczony Instytut był przecież pozbawiony dopływu energii.

W każdym razie szło się po tym chodniku wygodniej niż po ścieżce. Jakieś dwadzieścia metrów dalej krzewy po obu stronach drogi rozstąpiły się, odsłaniając widok na rozległy niski budynek o szarych ścianach. Z czterech wielkich drzwi, zamkniętych metalowymi bramami, wybiegały chodniki, transportery, jakieś grube rury i pęki kolorowych kabli. Wokół ukryte wśród krzewów stały anteny, specjalne stacje radarowe i centrale szybkiej łączności.

Chodnik, którym szedł Marek, dobiegał do jednej z tych czterech bram. Chłopcu przemknęło przez myśl, że właściwie wykonał to, co sobie postanowił, i mógłby już z podniesionym czołem wrócić do obozowiska. Wciąż jednak brakowało mu jakiegoś przedmiotu, dostatecznie charakterystycznego i wymownego, który przekonałby tamtych, że naprawdę był na terenie Instytutu. A przecież nie zabierze z sobą centrali łączności ani kratownicy podtrzymującej stację radarową.

Po chwili wahania ruszył więc w stronę zamkniętej bramy. Z pewnymi oporami dotknął koniuszkami palców skomplikowanego automatycznego rygla. Gdyby urządzenia były pod prądem, brama zapewne od razu stanęłaby przed nim otworem. Teraz jednak jej ciężkie stalowe skrzydła nawet nie drgnęły.

Cofnął się i zaczął iść wzdłuż ściany do narożnika. Zagrodziły mu drogę krzewy, przez które przedarł się z największym trudem. Za krzewami był chodnik prowadzący do następnego narożnika. Doszedł do niego, stanął i rozejrzał się.

Wokół panowała martwa cisza. Zarośnięte ścieżki i zmatowiałe konstrukcje potwierdzały swoim wyglądem, że na tym ogrodzonym obszarze od przeszło roku nie stanęła stopa człowieka.

Niska budowla także i z tej strony posiadała bramy, z których wybiegały chodniki. W przeciwieństwie do innych, jeden z nich wyglądał jak świeżo wygrabiony. Prowadził w stronę niewielkiego placyku, z którego dalej wiodła bardzo szeroka droga aż do owej wieży w kształcie odwróconego lejka. Teraz ta wieża jakby urosła, ponadto okazało się, że u dołu otacza jej podstawę kilkupiętrowa hala. Na wprost drogi, w ścianie hali widniały wielkie, otwarte na oścież drzwi.

Chłopiec dotarł do placyku i wstąpił na drogę prowadzącą ku otwartej bramie. W tym samym momencie zachwiał się, przez chwilę balansował, usiłując odzyskać równowagę, w dość osobliwej pozycji, bo z zadartymi w górę i rękami, i nogami.

— No!.. — groźną ciszę rozdarł okrzyk, w którym oprócz przestrachu dało się zauważyć także nutkę pretensji do kogoś lub czegoś. Na dobrą sprawę pretensja ta była w pewnej mierze uzasadniona. Jeśli bowiem urządzenia dawnego Instytutu nie miały dopływu energii, to jakim prawem ta szeroka droga zamieniła się nagle w prawdziwy ruchomy chodnik, który ożył akurat w momencie, kiedy dotknęły go stopy chłopca?

Droga płynęła równo, spokojnie i bezszelestnie, niosąc Marka prosto ku drzwiom hali pod lejkowatą wieżą. Zachować zimną krew — powiedział sobie w duchu chłopiec. Przejechawszy kilka metrów w pozycji — co; tu ukrywać — niegodnej badacza starych instytutów, najpierw uklęknął, a potem ostrożnie wstał. W końcu — pomyślał — to tylko zwykły ruchomy chodnik, jakich pełno w każdym mieście. Fakt, że nie powinien był ruszyć, jeśli już jednak ruszył, to nawet lepiej. Wygodniej jechać, aniżeli iść.

Zaraz za bramą, już wewnątrz wielkiej budowli, drogi rozchodziły się. Marek ani się spostrzegł, jak wraz z odnogą ruchomego chodnika wpłynął do wąskiego korytarza, przypominającego tunel. Było tu ciemno i chłodno. Grube ściany przesuwały się w milczeniu, chodnik biegł wciąż głębiej i głębiej, jakby naprawdę, pogrążał się we wnętrzu ponurego, staroświeckiego bunkra.

Na szczęście ta nieprzyjemna jazda nie trwała długo. Za którymś tam zakrętem pojaśniało i otworzył się widok na obszerną halę, pełną jakichś urządzeń, ruchomy chodnik wypłynął na rodzaj owalnego tarasu czy platformy, która górowała nad podłogą o dobre dwa metry. Tutaj chodnik wraz z chłopcem zaczął zataczać łuk, a następnie nie wiedzieć kiedy zmienił się w tarczę, wirującą wokół własnej osi. Marek zrobił jedno kółeczko, drugie… i dopiero wtedy spostrzegł, że nie jest sam. Pod ścianą, obok drzwi, przez które przed chwilą przejechał, stały trzy przerażające postacie. Przypominały trochę zakutych w zbroje rycerzy, ale nie były rycerzami. Ciężkie sześcienne głowy miały przyozdobione wiązkami anten, niby pióropuszami. Marek, który dotychczas całą uwagę skupiał na rozpościerającej się w dole hali, teraz znalazł nowy obiekt zainteresowania. Łatwo to powiedzieć „obiekt zainteresowania”, ale trudno naprawdę zainteresować się jakimkolwiek obiektem, kiedy człowiek kręci się w kółko, stojąc na jakiejś idiotycznej, wirującej tacy. Nawet w tej sytuacji Marek mógł się jednak wystarczająco dobrze przyjrzeć nieruchomym stworom, by otrząsnąć się nagle z głośnym „bar…”, jak ktoś, kogo chwytają dreszcze. A w następnej chwili, z rosnącym przerażeniem spostrzegł, że jeden z potworów, stojący najbliżej wylotu chodnika, poruszył się. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Ten stwór z całą pewnością mógł być poszukiwanym przez chłopca „dostatecznie charakterystycznym przedmiotem”. Ale zabrać go z sobą? Bagatela! Ciemna sylwetka, zakończona pierzastą głową, zaczęła się zbliżać. Sunęła wolno, nie przejmując się ani trochę tym, że chodnik pod jej ciężkimi, słoniowatymi nogami z uporem tańczy walca. W głowie groźnej postaci rozjarzyły się jakieś światełka.

— Co?… — zdołał bardzo cienko wykrztusić Marek i umilkł. Potwór był już bardzo blisko, a ucieczkę w dalszym ciągu uniemożliwiała wirująca podłoga.

— Co?… — udało się jeszcze raz wybełkotać chłopcu i wtedy przerażające monstrum stanęło.

— Człowieku — zabrzmiał skrzypiący, metaliczny głos, który odbił, się głośnym, echem od ścian hali. — Człowieku — zazgrzytał ponownie potwór — czym mogę służyć?…


— Motolotka nie przejdzie pod mostem — powiedział stroskanym głosem Adam.

— Może kajakami? — Lidka odwróciła głowę, niby po to żeby spojrzeć na smukłe łódeczki, przycumowane do pomostu, a w rzeczywistości nie chcąc, aby obecni zauważyli, że jej oczy zasnuły się szklistą mgiełką.

— To na nic — oświadczyła Zula. — Marek jest nieznośny, ale wiosłuje, jakby na przyszły rok miał poprawić rekord świata. Zanim tam przypłyniemy… — nie dokończyła. Właśnie, co się może stać, zanim ktoś dogoni i powstrzyma Marka?

— Choć nie czuję się w stu procentach winny zaczął z namaszczeniem Jacek — to jednak muszę stwierdzić, że bardzo mi przykro…

— Przynajmniej teraz — w głosie Lidki tłumionej łkanie walczyło o lepsze z oburzeniem — mógłbyś dać spokój tej swojej teatralnej pozie…

— Dosyć, dzieci. — ucięła Zula. — O tym, co się stało, możemy pogadać później. Ale sądzę, że jeśli się wszyscy trochę zastanowicie, to rozmowy nie będą potrzebne. Teraz jednak trzeba działać…

— Nie ma rady — westchnął Adam prostując się. — Wezmę pantoplan. Przetnę jezioro i za minutę będę na miejscu.

Nastała cisza. Przybyli tu z miasta ciężkim pojazdem, przystosowanym równie dobrze do podróży naziemnych, morskich, jak i kosmicznych, oczywiście na krótkich trasach. Specjalnie zostawili go jednak na odległej polance, żeby żaden cudowny wytwór cywilizacji nie mącił im swoim widokiem naturalnego krajobrazu i biwakowych warunków, w jakach postanowili spędzić pierwsze tygodnie wakacji. Ba, wyłączyli nawet radio, chcąc odpocząć od wiadomości ze świata.

— Pójdę z tobą — zaproponowała Zula.

— Nie — sprzeciwił się stanowczo Adam. — Ja znam Instytut i wiem, jak uniknąć ewentualnych niebezpieczeństw. Gdybyś mi towarzyszyła, musiałbym jeszcze uważać na ciebie. Poza tym — uśmiechnął się blado — lepiej nie zostawiać naszych pociech bez opieki. Pokazali dzisiaj, do czego są zdolni…

— No wiesz! — oburzyła się Anna, ale ten ton oburzenia w jej głosie wypadł jakoś dziwnie słabo.

— To odprowadzimy cię przynajmniej — powiedziała Lidka. Oczy dziewczyny nadal podejrzanie lśniły w słońcu, z czym zresztą było jej szalenie do twarzy.

— Dobrze — zgodził się tym razem Kapica, stryjeczny wnuk i asystent Kapicy.

Szli przez las w zupełnym milczeniu. Polanka z trzema kolorowymi namiotami, ławeczkami zbitymi z suchych brzozowych gałązek i paleniskiem, obłożonym płaskimi kamieniami została już daleko za nimi. Rozgrzane sosny pachniały żywicą, poszycie roiło się od różnobarwnych kwiatów, dwa czy trzy razy tuż obok nich przeszły nie spiesząc się sarny, ale teraz nikt nie zwracał uwagi na powaby prastarej, żywej puszczy.

Wreszcie drzewa stały się rzadsze i ujrzeli piaszczystą porębę, na której powinien czekać ich wierny pantoplan. Powinien, ale nie czekał.

Adam stanął jak wryty.

— Co się mogło stać? — spytała słabym głosem Zula.

— To na pewno tu.? — bąknęła Anna, chociaż pomyłka była wykluczona.

— Czy ktoś zabrał pantoplan? — powiedziała z niedowierzaniem Lidka. — Przecież to niemożliwe…

— Typowa reakcja — mruknął kwaśno Jacek. — Niemożliwe, ale prawdziwe. Kiedy będę dyrektorem Instytutu, zażądam skreślenia tego wyrazu ze słownika. Gdyby ludzie częściej używali słówka „niemożliwe”, nigdy byśmy…

— Przestań się wreszcie mądrzyć!

— Teraz nie pora na żarty — Lidkę poparła Anna. Jacek umilkł natychmiast. Odruchowo powiódł palcami wzdłuż kantów swoich zielonkawych spodni, które wreszcie zdążyły wyschnąć, po czym założył ręce na plecy i zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: jeśli ktoś w ogóle może udzielić odpowiedzi na pytanie, co tutaj zaszło, to ja znam tego kogoś…

I ta mina jednak nie pomogła. Po pierwsze nikt Jacka o nic nie zapytał, a po drugie pantoplanu nie było. Pozostało po nim jedynie charakterystyczne wgniecenie gruntu. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że w tym miejscu wylegiwało się niesłychanie ciężkie zwierzę kształtu wieloryba.

— Nie wystartował — mruknął Adam, wpatrując się uważnie w ziemię. — Nigdzie nie ma spalenizny po ogniu dyszy napędowych. Ktoś użył naszego superpojazdu jak staroświeckiego samochodu; Popatrzcie — wyprostował się i wskazał odciśnięte ślady, które przypominały koleinę wyżłobioną przez holowany pień drzewa. Ślady te prowadziły ku biegnącej skrajem lasu polnej drodze, gdzie znikały.

Dłuższą chwilę panowała cisza.

— Ach, ten Marek… — westchnął przez nos Jacek.

— Marek?! — oburzyła się Lidka. — Marek by tego nigdy nie zrobił!

— Dlaczego tak myślisz? — spytała z łagodnym wyrzutem Zula.

— Wcale nie myślę — wycofał się pośpiesznie jajogłowy, zapominając przez moment, że przyszły dyrektor Instytutu musi myśleć zawsze. — Tak sobie powiedziałem — wyznał z nie spotykaną u niego szczerością. — Przepraszam….

Znowu zaległo milczenie.

— To byłby pierwszy wypadek kradzieży, z jakim zetknąłem się w życiu — oświadczył wreszcie Adam. — Ale żeby akurat pantoplan i akurat w takiej chwili… kto, do miliona meteorytów, mógł to zrobić?!

Wydawszy ten okrzyk, potoczył dokoła bezradnym wzrokiem. Ale odpowiedzi nie było. Porwać pantoplan mógł tylko obłąkany. A wariaci raczej nie grasują po dziewiczych puszczach, tylko odbywają kurację w szpitalach.

Na polanie zapanowała cisza. Gromadka oszołomionych mieszkańców lasu otoczyła wianuszkiem miejsce, z którego zniknął pojazd, jakby czekali, aż ten wynurzy się nagle spod ziemi i powie ludzkim głosem: a kuku!

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Tymczasem czas płynął. Od momentu, w którym kajak Marka zniknął za zielonym cyplem, minęło już dobre pół godziny…


— Człowieku — zaskrzeczał raz jeszcze grobowy głos — czym mogę służyć?

„Człowiek” robił co mógł, żeby zachować równowagę na wirującej tarczy, a równocześnie obracać się „pod prąd” tak, aby mówiącego potwora mieć stale przed sobą. Nic dziwnego, że w tej sytuacji było mu trudno tak od razu wyrazić jakieś sensowne życzenie. Toteż zamiast odpowiedzieć, odchrząknął piskliwie. Przez głowę przebiegło mu w szalonym pośpiechu tysiące myśli. Żadna z nich jednak nie zasługuje na to, żeby ją tutaj przytaczać. I żadna nie pomogła Markowi w odzyskaniu głosu.

Żelazny stwór zatrzymał się jakieś trzy kroki przed chłopcem. W jego głowie nadal żarzyły się dwa jasnoczerwone światełka. Pióropusz nad nią zakołysał się niecierpliwie.

I nagle na Marka spłynęło olśnienie. Wyprostował się dumnie, jak przystało człowiekowi, któremu coś pragnie usłużyć. Przy okazji zapomniał jednak, że człowiek nie jest automatem, potrafiącym chodzić i stać kilka centymetrów nad kołującą podłogą. Toteż dumna postawa chłopca zamieniła się błyskawicznie w pozycję zwaną przez znawców zapasów parterową. I chociaż wiedział już, z kim ma do czynienia, jego głos, kiedy wreszcie wydobył go z siebie, trudno byłoby określić jako godny.

— Przede wszystkim — zapiszczał — zatrzymaj tę podłogę…

— Zrozumiałem — zahuczało w hali. W tej samej chwili Marek poczuł, że stoi na pewnym, nieruchomym gruncie. Podniósł się, nabrał powietrza w płuca i zapytał niż bardziej normalnym tonem:

— Dlaczego chodniki są w ruchu? Kto jest w Instytucie?

— Odpowiadam na pierwsze pytanie — zazgrzytał automat. — Chodniki ruszają, kiedy wejdzie na nie człowiek. Na drugie pytanie nie mogę odpowiedzieć. Przepraszam.

Cała człowiecza duma chłopca ulotniła się bez śladu. Nie dość, że wyciął brzydki numer Adamowi i Zuli, to jeszcze tutaj wdepnął tak, że lepiej nie można. Zaraz pojawi się ktoś, kto w tajemnicy nadal przeprowadza eksperymenty w rzekomo opuszczonym Instytucie i przyłapie na gorącym uczynku nieproszonego gościa, który zlekceważył wszystkie ogrodzenia i tablice ostrzegawcze. Gościa w slipach, bosego i, co tu ukrywać, z lekka zbaraniałego.

Niebawem jednak niezbyt miła wizja takiego spotkania ustąpiła miejsca gorszej. Gdyby ktoś pracował w Instytucie, to Adam musiałby o tym wiedzieć. Tak samo profesor Saperda i ojciec, najbliżsi współpracownicy profesora Kapicy, twórcy całego badawczego kompleksu nad Jeziorem Tajemnic. Tymczasem wszyscy oni przyjmując do wiadomości, że dzieci wraz z Zulą i Adamem spędzą w tej okolicy pierwszą część wakacji, mówili zupełnie wyraźnie, że Instytut jest opuszczony. Wtedy właśnie ojciec Marka wyjaśnił, że dawna puszczańska sadyba Instytutu Planet Granicznych zostanie zlikwidowana, jak tylko upłynie dość czasu, by zniknęły zagrożenia związane z tą jakąś szczątkową energią czy szczątkowymi polami, jak się wyraził. Ładna mi szczątkowa energia! Chodniki jeżdżą, wzdłuż sufitu głównej hali płoną równe szeregi lamp, a roboty witają gości pokornym „czym mogę służyć”?… Tylko że ich gotowość do zaspokajania pragnień ludzi kończy się w pewnym punkcie. Na przykład są pytania, na które odmawiają odpowiedzi. Tak nie postępują żadne automaty na Ziemi ani w kosmosie.

Krótko mówiąc, coś tu jest grubo nie w porządku.

— Napiłbym się coli — powiedział dyplomatycznie Marek, żeby zyskać na czasie i raz jeszcze sprawdzić, do jakiego stopnia pozostał dla tych dziwnych robotów posiadających swoje tajemnice istotą, której rozkazy muszą być spełniane natychmiast.

— To chwilę potrwa — zazgrzytał stwór. — Magazyny żywności są zamknięte. Ponadto cola będzie miała półtora roku…

— Czy jest w lodówce? — zainteresował się chłopiec. Dyplomacja swoją drogą, a swoją drogą pragnienie. Jak tylko wymówił słowo „cola”, poczuł, że naprawdę bardzo chce mu się pić. A także, że pomimo panującego we wnętrzu budowli chłodu ściekają mu z czoła strużki potu.

Automat zamiast odpowiedzieć, poruszył antenkami. Sekundę później ożył jeden z dwóch pozostałych przy drzwiach stalowych potworów. Wszedł na chodnik, wbiegający do tunelu i zniknął Markowi z oczu.

— Tak. Z lodówki — przytaknął teraz dopiero pierwszy robot. Chłopiec pomyślał, że w światku tutejszej martwej załogi ten właśnie aparat musi być czymś „lepszym”. Może na przykład pełni funkcję zarządzającego domem?

Podkuchenny wysłany po colę wrócił szybciej, niż można się było spodziewać. Chłopiec z pewnym ociąganiem wyjął z jego kleszczowatych uchwytów otwartą butelkę, pokrytą apetyczną rosą. Następnie cofnął się o krok i poczekał, aż automat wróci na swoje miejsce pod ścianę. Dopiero wtedy przytknął butelkę do ust i pociągnął tęgi łyk.

Półtoraroczna cola nie straciła nic ze swojego smaku. Instytut musiał być zaopatrzony w znakomite lodówki; Nic dziwnego. Przechowywano w nich zapewne nie tylko napoje orzeźwiające.

Nie jest tak źle — podsumował w duchu Marek. Słuchają. Mają swoje sekrety, ale słuchają. Zobaczymy, co będzie dalej.

Odstawił opróżnioną butelkę na podłogę, przybrał poważny wyraz twarzy i powiedział:

— Teraz chciałbym zwiedzić halę — wskazał oczami rozpościerające się poniżej tarasu rozległe wnętrze.:

— Zwiedzić halę — powtórzył posłusznie automat. — Zrozumiałem. — Antenki na bryłowatej głowie robota zadrgały znowu i natychmiast część balustrady opasującej pomost opadła. Z dołu wynurzyły się stalowe schodki.

— Pójdziesz ze mną? — spytał raczej, niż rozkazał chłopiec.

— Przepraszam. Nie jestem wyposażony w generatory zmiennych pól grawitacyjnych. Nie mogę zejść na dół…

— To zostań tutaj — powiedział szybko Marek, niezbyt zmartwiony faktem, że uwolni się od bądź co bądź dość ponurego towarzystwa. Przez moment — ale tylko przez moment — zaświtało mu, że on sam także nie jest wyposażony w te jakieś generatory… czego to? A, mniejsza z tym. Człowiek nie jest w końcu automatem, żeby go wyposażać w coś takiego jak generatory. A tam, na dole, z całą pewnością znajdzie w końcu jakiś przedmiot, który będzie mógł zabrać do obozowiska na dowód, że dotarł tam, gdzie zapowiedział. Weźmie to coś i wróci, nie czekając na pojawienie się tajemniczej osoby czy osób gospodarujących w nieczynnym jakoby Instytucie. A może naukowcy zostawili tutaj żywego dozorcę, który po prostu tylko pilnuje, żeby ta jakaś „szczątkowa energia” rozładowała się spokojnie i bez śladu? Może obecność kogoś takiego wydawała się Adamowi i ojcu czymś tak naturalnym i nieważnym, że nie wspomnieli o niej, mówiąc o opuszczonym Instytucie. W takim razie byłoby czymś naturalnym, że samotny dozorca zostawił sobie do pomocy trzy automaty i utrzymywał w ruchu przynajmniej jeden chodnik.

Uspokojony tą myślą chłopiec odwrócił się i powoli zszedł po niezbyt stromych schodkach.

Hala była naprawdę wielka. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy jakichś pulpitów wyposażonych w większe i mniejsze ekrany oraz niesłychane ilości różnokolorowych guziczków. Bliżej środka ustawiono większe urządzenia o najdziwniejszych kształtach. Niektóre wypuszczały z siebie pęki barwnych przewodów, inne ukazywały za szklanymi pokrywami gąszcz przekaźników, tablic, kółeczek, drucików i przeróżnych miniaturowych mechanizmów.

Marek szedł śmiało, rozglądając się ciekawie, aż dotarł do centralnego punktu hali. Urządzenia rozstępowały się tutaj, pozostawiając duży krąg wolnej podłogi, wyścielonej jakąś elastyczną masą. Na obrzeżu tego kręgu leżały rozrzucone bezładnie żółte bryły, przypominające pomarańcze. Chłopiec pomyślał, że znalazł to, czego szukał, i podbiegł do najbliższej kuli, żeby ją podnieść. Jednak osobliwa pomarańcza nawet nie drgnęła. Marek zebrał wszystkie siły i — ponowił próbę. Pomógł sobie nawet cichym: „ej… rup!” — ale i to nie pomogło. Kulista bryła była albo niesamowicie ciężka albo przymocowana w jakiś sposób do podłogi. Dziwne.

Chłopiec westchnął. Po krótkim namyśle postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia i ruszył ku innej pomarańczy. Jednak zaledwie zrobił pierwszy krok, poczuł, że staje się lżejszy. Odwrócił się błyskawicznie, przekonamy, że to pozostawione na galeryjce automaty płatają mu jakieś głupie figle, ale ich mroczne sylwetki niezmiennie trwały na swoich miejscach, podczas gdy on był już nie tylko lżejszy, ale zupełnie lekki. Doznawał takiego uczucia, jakie bywa udziałem kosmonautów, lądujących na asteroidach, gdzie siła przyciągania jest tak niewielka, że wystarczy zrobić jeden bardziej energiczny krok, aby w samym skafandrze ulecieć w Kosmos. Rzecz tylko w tym, że Marek nie znajdował się akurat na asteroidach, tylko na starej, zacnej Ziemi. A mimo to czuł, że jego stopy powoli, ale nieodwołalnie odrywają się od podłogi.

— Hej!!! — krzyknął głośno. To „hej!” mogło oznaczać różne rzeczy. Zaskoczenie, oburzenie, apel do miejscowego komputera, który powinien przecież czuwać, skoro urządzenia Instytutu były w ruchu, wreszcie wezwanie automatów. W rzeczywistości wyrażało jeszcze coś innego, coś dobrze znanego każdemu, komu po obejrzeniu filmu grozy wydaje się, dajmy na to, że w kącie ciemnego pokoju stoi jakaś postać.

Cokolwiek by zresztą to „hej” oznaczało, pozostało i tak bez odpowiedzi. Bo przecież trudno uznać za odpowiedź jakiś niewyraźny, metaliczny odgłos, który dobiegł z tarasu, to znaczy platforemki, gdzie ruchomy chodnik zmieniał się w karuzelę. Mimo to chłopiec uczepił się tego dźwięku jak tonący brzytwy, choć o jakimkolwiek tonięciu nie mogło być mowy. Przeciwnie, końce palców jego stóp straciły już kontakt z podłogą, a on sam unosił się powolutku coraz wyżej… wyżej…

Powiedzenie, że Marek „uczepił się” tego dźwięku, który wziął za odzew na swoje „hej”, należy traktować z pewną rezerwą. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że dialogi jaki teraz nastąpił, odbył się bardziej w jego wyobraźni aniżeli naprawdę.

Marek: Hej!

Głos: Hżżżż…

Marek: Na pomoc! Lecę w górę!

Głos: Nic nie mogę zrobić. Przecież mówiłem, że nie jestem wyposażony w generatory zmiennych pól grawitacyjnych. Dostałeś się, człowieku, w pole ujemne. Nie pójdę tam, gdzie jesteś. Nie pozwala mi na to instynkt samozachowawczy, jaki wbudowano w moje obwody.

Marek (z pretensją i rozpaczą): Automaty powinny ostrzegać ludzi przed niebezpieczeństwem! Dlaczego nie powiedziałeś, że ja także nie jestem wyposażony w… wyposażony…

Głos (uprzejmie): …w generatory? Człowiek, który przybywa do Instytutu Planet Granicznych nie potrzebuje takich informacji od automatów. Nie mamy w programie.

Marek: Ale ja… ja…

Dialog się urwał. Nawet w tej tragicznej sytuacji chłopcu nie mogło bowiem przejść przez gardło, że on, chociaż bądź co bądź człowiek, przybył do Instytutu nie tylko bez tych jakichś generatorów, ale na domiar złego nie wyposażony w najprostsze informacje. Zresztą dalsza konwersacja z automatami, prawdziwa czy wyimaginowana, i tak byłaby bezcelowa. Już to ostatnie „ja…” zabrzmiało jakoś dziwnie głucho. Marek z przerażeniem zdał sobie sprawę, że znajduje się we wnętrzu szerokiej, pionowej rury. Odruchowo zadarł głowę do góry i spostrzegł nad sobą błękit nieba. Rura rozszerzała się, ale nie była nakryta żadnym dachem. Chłopiec, tak niespodziewanie przemieniony w balonik, wypełniony lekkim gazem, wędrował prosto w niebo środkiem owej wielkiej wieży, przypominającej odwrócony lejek!

Oczyszczony z urządzeń krąg, gdzie leżały ciężkie „pomarańcze” znajdował się widać dokładnie u podstawy wieży. Ale kto mógł przewidzieć, że ten monstrualnych rozmiarów lejek, to jakaś niesamowita wyrzutnia, wysyłająca w niebo ludzi i automaty nie wyposażone w generatory zmiennych pól grawitacyjnych?!

— Hej!! — zabrzmiał jeszcze jeden słaby okrzyk, który wieża, niby ogromna tuba, skierowała ku bezkresnemu błękitowi i niewidocznym w świetle dnia gwiazdom. Tym razem na rozpaczliwe wołanie człowieka nie odpowiedział już żaden głos. Natomiast sam człowiek wznosił się coraz szybciej. Gładkie jak szkło ściany wieży uciekały chyżo w dół, jeszcze kilka, może kilkanaście sekund, a chłopiec przemknie obok górnej krawędzi lejka i wypryśnie w przestworza.

Marek przestał krzyczeć. Zaczął za to myśleć. Późno, bo późno, ale czy wszyscy potrafiliby w jego położeniu od razu uruchomić szare komórki?

Przede wszystkim — powiedział sobie — skoro szybuję w powietrzu jak najlżejszy puszek, to znalazłem się jakimś cudem w stanie nieważkości. A przecież jest to stan doskonale znany wszystkim pilotom próżni. Bo chociaż nie ma już rakiet pozbawionych sztucznej grawitacji, to jednak kursy pilotażu obejmują naukę zachowania się w nieważkości. Ja zaś posiadam dyplom pilota pierwszego stopnia. Co z tego wynika? Że powinienem pływać…

Jak postanowił, tak zrobił. Najpierw udało mu się przybrać pozycję poziomą, po czym zaczął bardzo ostrożnie i powoli wykonywać ruchy pływaka. Nie ulega wątpliwości, że cwałujące dotąd w szalonym pędzie myśli chłopca w sam czas wróciły na swoje miejsce i, co ważniejsze, zaczęły się układać w jako tako logiczne konstrukcje. Był już wysoko. Górna krawędź wieży znajdowała się najwyżej dwa metry nad nim. Tyle że wznosił się nadal środkiem szerokiego w tym miejscu lejka, którego obrzeże było już dość daleko. Jeżeli nie zdąży „dopłynąć” do krawędzi, zanim na dobre opuści wnętrze tej idiotycznej tuby, pozostanie mu tylko bezpowrotna droga ku błękitowi nieba.

Wykonał dwa energiczniejsze wymachy ramion. Zadanie ułatwił mu fakt, że szybował teraz trochę wolniej, jakby te siły, które oderwały go od ziemi zaczynały powoli słabnąć. Jeszcze kilka ruchów. Teraz zobaczył, że krawędź wieży wygina się na zewnątrz, tworząc coś na kształt kołnierza, przypominającego trochę wywinięty brzeg popielniczki.

Zagarnął nogami powietrze, dosięgnął tego kołnierza i mocno zacisnął na nim palce. Udało się. Udało… Zagięcie na krawędzi dawało pewny i wygodny uchwyt. Pod wpływem radości z odniesionego zwycięstwa Marek zapomniał, że jego nogi nadal wędrują w górę, co sprawiło, że przeobraził się w rozdwojoną chorągiewkę, powiewającą z najwyższego punktu, opuszczonego, ale wciąż groźnego dla ludzi Instytutu. Niebawem jednak chorągiewka została wciągnięta, a chłopiec położył się na wewnętrznej ścianie wieży, korzystając z jej pochyłości.

Chwilę odpoczywał, po czym ponownie uruchomił szare komórki. Przestał wzlatywać w niebo. Dobrze. Teraz wypadałoby wrócić na ziemię. Cóż, kiedy ona znalazła się piekielnie daleko. Mógł przerzucić ciało przez obrzeże wieży, ale wtedy pozostałaby mu pionowa droga w dół, na płaski dach hali, rozpościerający się dobre piętnaście metrów niżej. A skąd niby miał mieć pewność, że na zewnątrz lejka także będzie ważył mniej niż piórko?

Kiedy tak leżał, a raczej wisiał, szukając wyjścia z niezwykłej powietrznej pułapki, z dołu dobiegły nagle odgłosy jakiegoś gwałtownego szurania. Marek błyskawicznie podciągnął się na rękach, wysunął głowę ponad krawędź wieży i zobaczył jakąś niewyraźną postać, przedzierającą się przez zarośla. Raz i drugi mignęły wśród gęstej zieleni rękawy niebieskiej koszuli.

A więc stało się — westchnął w duchu chłopiec. — Zaraz będzie awantura…

Tym razem jednak perspektywa spotkania z dozorcą czy kimś, kto gospodarzył w nieczynnym Instytucie, nie wydała się Markowi zbyt odstraszająca. Z dwojga złego lepsza awantura niż udawanie żelaznego koguta na starożytnym ratuszu. Uniósł się jeszcze trochę wyżej i spojrzał z nadzieją na dół.

Nieznajomy najwidoczniej wybiegł z lasu, otaczającego zabudowania i teraz zmierzał w stronę głównej hali. Ciekawe, dlaczego wybrał drogę przez największy gąszcz, zamiast iść ścieżką, ale to w końcu jego sprawa. W każdym razie śpieszył się bardzo, o czym wymownie świadczyły odgłosy gwałtownej szarpaniny, zmieszane z trzaskiem łamanych gałązek.

— Hop, hop! — zawołał Marek, próbując przybrać możliwie najbardziej niewinny wyraz twarzy.

Przybysz znieruchomiał. Nastała zupełna cisza. Między dwoma rozrośniętymi ostrokrzewami widać było skrawek niebieskiego materiału.

— Tutaj jestem! — krzyknął chłopiec. — Niech mi pan pomoże zejść!

Nieznajomy nie poruszył się ani nie odpowiedział. Twarz Marka zaczęła się, powoli wydłużać. Przeszło mu przez myśl, że może tam w zaroślach z niewiadomego powodu przyczaił się jeszcze jeden tutejszy robot. W tym momencie jednak przybysz wreszcie ożył. Gałęzie rozchyliły się nieco i wyjrzało zza nich oblicze…

Mężczyzna miał bujne, szpakowate włosy, teraz okrutnie rozczochrane. Jego szczupła, podłużna twarz odcinała się od zieleni niezwykłą bladością. Niebieska koszula nosząca wyraźne ślady walki z ostrokrzewami była rozchełstana, a jej przednia część zwisała żałośnie wzdłuż niebieskich jak ona sama spodni.

— Profesor… — zaczął szeptem Marek i nie mógł powiedzieć nic więcej.

Wspomnienia niedawnej powietrznej podróży, obawa przed spotkaniem z dozorcą, nadzieja na wybawienie ż kłopotliwej, łagodnie mówiąc, sytuacji — wszystko to ulotniło się bez śladu. Ta pobladła twarz należała do kogoś, kogo żadną miarą nie powinno być nie tylko tutaj, ale w ogóle na Ziemi. Kogoś, kto pędząc pracowity żywot na dalekim Transplutonie, przygotowywał właśnie jakiś niesłychanie ważny eksperyment. Kogoś, komu mieli niebawem złożyć wizytę, przy okazji niespodzianki, jaką zgotowali ojcu Lidki i Jacka, profesorowi Saperdzie.

Marek znał zbyt dobrze tę twarz, nie tylko z kilku osobistych przelotnych spotkań, ale z fotografii i z trivi, żeby się pomylić. Mimo to w pierwszej chwili pomyślał, że padł ofiarą przywidzenia. Niestety! Im dłużej wpatrywał się w bladego mężczyznę, tym dalej ulatywały jakiekolwiek wątpliwości.

Tam w dole stał we własnej osobie profesor Aleksander Kapica, słynny Kapica, dyrektor Instytutu Planet Granicznych. To on, zamiast przebywać taśm, gdzie słońce jest tylko jedną z gwiazdek, biegł przed chwilą jak oszalały przez kolczaste krzewy. A teraz przyglądał się milcząco i chłodno jasnej głowie chłopca, wyzierającej zza szczytu wieży. Zupełnie jakby ten widok stanowił na przykład naukowy problem, który należało niezwłocznie rozwiązać.

Problem był jednak palący nie tylko z naukowego punktu widzenia. Toteż Marek po dłuższej chwili zupełnej ciszy postanowił odłożyć na później rozwiązanie zagadki dziwnego zachowania Aleksandra Wielkiego Drugiego i jego obecności na macierzystej planecie, a na razie skłonić uczonego, by przedsięwziął wreszcie coś, co pozwoliłoby i jemu wrócić na tę planetę. Jednak w momencie kiedy otwierał usta, żeby dać wyraz swojemu zrozumiałemu zniecierpliwieniu, po przeciwnej stronie budowli rozległ się tupot szybkich kroków. Chłopiec obejrzał się i z radości o mało nie puścił krawędzi wieży. Od przystani szedł, a właściwie biegł… Adam Kapica. A więc profesor spotka się za chwilę ze swoim stryjecznym wnukiem i zarazem asystentem. Wszystkie tajemnice się wyjaśnią, będzie trochę cierpkich uwag, kilka niemiłych słów prawdy, a potem duża śmiechu. Ale zanim jeszcze to wszystko nastąpi, stanie wreszcie obiema nogami na twardej, solidnej ziemi. I odzyska swoją przyrodzoną wagę.

— Halo, Adam! — krzyknął. — Tu jestem! Biegnący potknął się z wrażenia, przeleciał kilka metrów gwałtownie wywijając rękami, po czym stanął jak wryty. Minęło trochę czasu, zanim odszukał wzrokiem głowę Marka, w miejscu gdzie istotnie trudno było się spodziewać czyjejkolwiek głowy.

— Co tam robisz?! — zawołał dziwnym głosem. — Skąd się tam wziąłeś?

Chłopiec wpadł w znakomity humor.

— Odpowiadam na pierwsze pytanie — odkrzyknął naśladując zgrzytliwy głos automatu. — Leżę i patrzę. Odpowiedź na drugie pytanie brzmi: nie wiem. Wszedłem do tej hali i nagle zacząłem się wznosić. Mógłbyś coś zrobić, żeby mnie stąd ściągnąć?…

Adam umilkł. Stał jak skamieniały i wpatrywał się w Marka, jakby ujrzał ducha. Wreszcie uniósł wolno rękę i potarł nią czoło. Następnie szybko rozejrzał się w prawo i w lewo, a dopiero potem ponownie skierował wzrok ku wieży.

— Jak wszedłeś do hali? — zawołał lekko zachrypniętym głosem.

— Stanąłem na ruchomym chodniku i zatrzymałem się dopiero na takiej galeryjce… — chłopiec zrobił pauzę, bo przypomniał sobie, jak to było naprawdę z tym „zatrzymaniem się”. — A potem…

— Potem — przerwał mu Adam — polazłeś prosto pod wieżę, tak?!

— Tak, ale…

— I uniosłeś się, w górę? — Adam nie pozwalał mu dojść do głosu.

— Ale ja…

— Nic nie mów! — rzucił niespodziewanie ostrym tonem młody Kapica. — Muszę teraz pomyśleć…

Łatwo powiedzieć: „nic nie mów”! Z jednej strony hali profesor, też myśli i myśli, jakby tylko po to przedzierał się przez krzaki zostawiając na nich strzępy koszuli, żeby ujrzawszy zawieszonego między niebem a ziemią Marka, popaść w zupełne odrętwienie. A teraz po przeciwnej stronie z kolei jego stryjeczny wnuk.

Nie. Chłopcu stanowczo i nieodwołalnie znudziło się czekanie, aż któryś z tych dwóch na dole raczy pospieszyć z pomocą.

— Adam! — zawołał bardzo głośno. — Zróbcie coś wreszcie! Tu po przeciwnej stronie budynku stoi profesor… i także tylko na mnie patrzy…

— Kto?!!! — Adam skurczył się, jakby chciał jednym skokiem osiągnąć szczyt lejkowatej wieży.

— Profesor Kapica — powtórzył Marek z pewnym zdziwieniem, po czym obejrzał się, stwierdził, że postać w resztkach niebieskiej koszuli trwa niezmiennie na stanowisku, i dodał: — Jest tutaj — wyciągnął wyżej głowę i wskazał brodą miejsce, gdzie stał słynny uczony — Pomóżcie mi!.. — zakończył głosem, który miał zabrzmieć gniewnie, ale niespodziewanie wspiął się w podejrzanie wysokie rejestry gamy.

Wtedy nagle zaczęło się coś dziać. Obaj stojący dotąd bez ruchu mężczyźni jak na komendę ruszyli z miejsca.

Adam puścił się ostrym sprintem z widocznym zamiarem okrążenia budynku. Profesor, choć biegł nieco wolniej, miał jednak znacznie krótszą drogę. Zanim jego młody krewniak zdążył minąć narożnik, Aleksander Wielki Drugi osiągnął bramę. Marek usłyszał jakieś odgłosy bezpośrednio pod sobą. Zerknął w dół akurat w momencie, w którym jaśniejszy krąg na podłodze, znajdujący się pod wieżą, przecięła niebieskawa plama. Profesor Kapica był widać wyposażony w to coś, czego nie miały ani roboty, ani ciekawscy chłopcy. Przebiegł najspokojniej w świecie przez zaklęte „pole” i ani mu na myśl nie przyszło fruwać do góry.

Raptem Marek zdał sobie sprawę, że jego palce ześlizgują się z krawędzi wieży. Moment później zrozumiał, że nagle, stanowczo zbyt nagle, odzyskał swoją zwykłą wagę. Nie był na to przygotowany, przecież utrzymywanie się w dotychczasowej pozycji nie wymagało siły. Zaczął nieubłaganie zsuwać się po pochyłej wprawdzie, ale bardzo stromej wewnętrznej ścianie lejka.

— Lecę! — krzyknął rozpaczliwie. — Adam!..

Загрузка...