* * *

Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany. Przypięto mu medal „Wiktoria”, wręczono miesięczny żołd i tekturowe pudełko z upominkiem od pana prezydenta — butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki strasburskiego pasztetu, dwa pęta wędzonej kiełbasy i również zdobyczne jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powróciwszy do stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintę. Jest dobrym mechanikiem, w każdej chwili przyjmą go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skąd zaciągnął się na ochotnika, ale porucznik się nie śpieszy — odnawia stare znajomości, nawiązuje nowe. a w przerwach popija świństwo odebrane nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynę, której na imię Nora, bardzo podobną do Diany. Opis prywatki: zrypane przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykańska mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrządzona na wszelkie możliwe sposoby. Porucznik dzwoniąc medalami, błyskawicznie rozpędza rozmaitych cywilów nieustannie częstujących Norę gotowaną marchewką i rozpoczyna oblężenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje się dziwnie. Z jednej strony najwyraźniej jest skłonna, ale z drugiej strony daje mu do zrozumienia, że kontakt z nią grozi niebezpieczeństwem. Jednakże rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieć. Oboje wychodzą z prywatki i idą do Nory. Powojenna stolica nocą: nieliczne latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykończony cyrk, w którym gnije sześć tysięcy — jeńców pod strażą dwóch inwalidów, w absolutnie ciemnym zaułku kogoś grabią. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiętrowym domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredą „tu mieszka niemiecka dziwka”. W zawalonym różnymi gratami długim korytarzu kryją się po kątach smętne postacie. Nora szczękając niezliczonymi kluczami otwiera swoje drzwi obite cudem zachowaną, lśniącą skórą. W przedpokoju ostrzega raz jeszcze, ale B. sądząc, że chodzi o jakichś bandziorów odpowiada tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej epoki — czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu zachęcająco. Okazuje się, że mają do dyspozycji zaledwie pół godziny. Po upływie pół godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadzieją na następne spotkanie. Na końcu korytarza już na niego czekają — dwie smętne postacie z cienia. Nieprzyjemnie uśmiechnięci zagradzają drogę i proponują, aby z nimi pogadał. Porucznik bez zbędnych słów bierze się do bicia i osiąga zdumiewająco łatwe zwycięstwo. Zbici z nóg, smętni ludzie płacząc i chichocząc wyjaśniają porucznikowi B. jego sytuację. Eks — porucznik bił swoich. Oni wszyscy są teraz swoi. Nora nie jest zwyczajną ponętną kobietą, Nora jest królową stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem, panie oficerze, spotkamy się w „Atakanie”, wszyscy się tam spotykamy, każdej nocy. Może pan iść do domu, ale kiedy już nie będzie pan mógł wytrzymać, proszę przyjść, u nas otwarte do rana…

Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegółowy i celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokój, mocno zużyta żona, pięcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa, która przeprowadziła się ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocą stoją nad nią słupy różnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierają drzewa, żółknie trawa, a wśród much zachodzą dzikie i niepojęte mutacje. Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkę o poskromienie fabryki: gniewne żądania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne próby zorganizowania pikiet przed portiernią. Jednakże fabryka stoi jak bastion. Na wybrzeżu przed fabryką padają trupem zatruci posterunkowi, zdychają domowe zwierzęta, całe rodziny porzucają mieszkania i zostają bezdomnymi włóczęgami, w gazetach ukazuje się nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynają chorować na astmę. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i znajduje tam zachowane jeszcze z czasów Ruchu Oporu ogromne zapasy pocisków. Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym świetle reflektorów biegają robotnicy, jeżdżą wagoniki, płyną żółte i zielone kłęby jadowitego dymu. „Zabiję cię”, szepcze radca tytularny i otwiera ogień. Tego dnia nie idzie do pracy, następnego również. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwę, żeby mógł ostygnąć miotacz min. Ogłuchł od wystrzałów, oślepł od prochu i dymu. Czasem wydaje mu się, że chemiczny smród słabnie i wtedy uśmiecha się, oblizuje wargi i szepcze: „zabiję cię”. Potem pada bez sił i zasypia, a kiedy się budzi, widzi, że amunicja się skończyła, zostały jeszcze trzy pociski. Wystrzeliwuje je i wygląda przez okno. Ogromny teren fabryki pokryty jest lejami, okna zieją wybitymi szybami, na bokach gigantycznych gazociągów ciemnieją wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany skomplikowanym systemem okopów, okopami krótkimi zygzakami przebiegają robotnicy, jeszcze szybciej jadą wagoniki, kierowcy autokarów osłonięci są arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłęby jadowitego dymu, na ceglanym murze budynku administracji fabryki widać świeży napis:


UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!…

Wiktor odczytał ostatnią stronę, zapalił i spojrzał na kartkę wkręconą w maszynę. Było na niej tylko półtorej linijki: Wychodząc z redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziąć taksówkę, ale rozmyślił się i skręcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co się potem stało z dziennikarzem B., ale nie mógł już dłużej pisać. Na zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy panowały ciemności i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił papierosa przy oknie, — wyrzucił niedopałek w mokrą noc i zadzwonił do recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś dzień tygodnia. Nieznajomy głos po krótkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy noc z piątku na sobotę. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkę i zdecydowanym ruchem wyrwał kartkę z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rząd, nie wstając od maszyny, nikogo nie widząc, z nikim nie rozmawiając, przy wyłączonym telefonie, nie odzywając się na pukanie, bez Diany, bez alkoholu, zdaje się, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładąc się na łóżko, żeby zobaczyć we śnie królową pluskiew, która siedzi na framudze i porusza ciemnymi czułkami… Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na peronie aż przyjedzie pociąg z napisem „Nie wsiadać”. Nic mu nie będzie. A ja na razie coś przegryzę, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham… Wiktor zdjął maszynę, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek. Potem gryzł czerstwą bułkę z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że wczoraj, by uniknąć pokusy, wylał do umywalki pół butelki brandy i cieszył się, że cykl „Za kulisami wielkiego miasta”, pomimo wszystko udało się zacząć, i to zacząć całkiem nieźle, a szczerze mówiąc świetnie. Chociaż prawdopodobnie trzeba będzie wszystko przepisać na nowo. To dziwne, pomyślał, dlaczego te opowiada — , nią piszę właśnie teraz? Dlaczego nie rok temu, nie dwa łatą temu, kiedy je wymyśliłem? Teraz powinienem pisać o przygłupie, który wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież od tego zaczynałem. Zresztą zdarza mi się to nie pierwszy raz. Ale gdyby tak się zastanowić i dobrze poszukać w pamięci, to tak bywa zawsze. I właśnie dlatego nie sposób jest pisać na zamówienie. Zaczynasz pisać powieść o młodzieńczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na której żyją dziwaczne małpy, które żywią się nie bananami, tylko myślami rozbitków… No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukać, ale komu się chce szukać po dwudniowym poście. Zejdę sobie teraz na dół, recepcjonista zawsze ma jakąś flaszkę. Tylko zjem i zaraz zejdę…

Wiktor drgnął i przestał jeść. Z czarnej pustki za oknem doleciał poprzez plusk deszczu dźwięk jakby uderzenia młotkiem po desce. Strzelają, ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał się z napięciem.

… No dobrze, a co autor chciał powiedzieć przez swoje utwory? W jakim celu wskrzesił ciężkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały się pluskwy i lekkomyślne kobiety? Być może autor chciał ukazać bohaterstwo i wytrwałość stolicy, która pod przewodem jego magnificencji… Ten numer nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat wie, że w rezultacie osobistej decyzji pana prezydenta, na właścicieli zakładów chemicznych zanieczyszczających powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary pieniężne w wysokości… Że dzięki osobistej i nieustannej trosce pana prezydenta, ponad sto tysięcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy letnie… że zgodnie z dekretem o rangach, urzędnicy poniżej radców dworu nie maj ą. prawa zbierać podpisów pod petycjami…

W tym momencie zgasło światło. „Ehe!” — powiedział Wiktor na głos i lampa zapaliła się znowu, ale na pół mocy. „A to co znowu?” — powiedział Wiktor, ale jaśniej się od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilę, następnie zadzwonił do recepcji. Nikt się nie odezwał. Można zadzwonić do elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleźć książkę telefoniczną, ale gdzie jej szukać, i tak najwyższy czas iść spać. — Tylko najpierw trzeba się napić. Wiktor wstał i nagle usłyszał jakiś szelest. Ktoś przesuwał po drzwiach rękami. Potem zaczął się pchać na drzwi. „Kto tam?” — zapytał Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychać jak coś się pcha i sapie. Wiktora ogarnęła groza. Oświetlone czerwonawym światłem ściany wydawały się obce i niezwykłe, w kątach gęstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś krzątał się jakiś ogromny stwór, tępy i bezmyślny. Czym by go załatwić? — pomyślał rozglądając się Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał się ochrypłym szeptem „Baniew, ej Baniew — jesteś tam?” Idiota — powiedział Wiktor półgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekręcił klucz. Do numeru wtoczył się R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i rozbiegane oczy.

— Bogu dzięki, chociaż ty jesteś na miejscu — rzekł na wstępie. — O mało nie zwariowałem ze strachu… Słuchaj, Baniew, trzeba stąd wiać… Chodźmy, co? Chodźmy stąd, Baniew… — złapał Wiktora za koszulę i pociągnął do korytarza. — Chodźmy, dłużej już nie można…

— Oszalał — stwierdził Wiktor wyrywając się. — Idź spać ramolu. Jest trzecia w nocy.

Ale R. Kwadryga znowu zręcznie złapał go za koszulę i Wiktor stwierdził ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeźwy, nawet nie czuć go alkoholem.

— Nie wolno spać — oznajmił Kwadryga. — Trzeba uciekać z tego przeklętego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy… W ogóle trzeba uciekać z miasta. Mam wwilli samochód. Chodźmy. Ja bym wyjechał sam, tylko boję się wyjść.

— Poczekaj, nie szarp mnie — odparł Wiktor — przede wszystkim uspokój się.

Wciągnął Kwadrygę do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do łazienki po szklankę wody. Kwadryga natychmiast poderwał się i pobiegł za nim.

— Jesteśmy tu sami, nikt nie został — powiedział. — Golema nie ma, portiera nie ma, dyrektora też… Wiktor odkręcił kran. W rurach zawyło, wyleciało kilka kropli.

— Ty czego? — zapytał Kwadryga. — Potrzebna ci woda? Chodźmy, mam całą butelkę, Tylko szybko. I razem.

Wiktor potrząsnął kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie ustało.

— O co chodzi? — spytał Wiktor martwiejąc. — Wojna? Kwadryga machnął ręką.

— Jaka tam wojna… Trzeba wiać, póki nie jest za późno, aon — wojna…

— Po co wiać?

— Po drodze — odrzekł Kwadryga i kretyńsko zachichotał.

Wiktor odsunął go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na dół do recepcji. Kwadryga dreptał za nim.

— Posłuchaj — mamrotał. — Lepiej tylnym wyjściem… Żeby tylko się wydostać… mam samochód. Zatankowany, załadowany… Jak bym przeczuł… Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wódki…

W korytarzu słabo jak czerwone karły świeciły ample, na schodach w ogóle nie było światła, w hallu również, tylko nad kontuarem tliła się żarówka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.

— Chodźmy, chodźmy — powiedział szeptem Kwadryga i pociągnął Wiktora do wyjścia. — Nie trzeba tam iść, tam niedobrze…

Wiktor wyrwał się i podszedł do kontuaru.

— Co to za skandal… — zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział Zurtzmansor.

Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał coś w brulionie.

— Baniew — oznajmił nie podnosząc głowy. — No i wszystko się skończyło, Baniew. Pożegnajmy się. I niech pan pamięta Q naszej rozmowie.

— Nie mam zamiaru wyjeżdżać — zaprotestował Wiktor. Głos mu się załamał. — Zamierzam dowiedzieć się, co jest ze światłem i wodą. To wasza robota?

Zurtzmansor uniósł żółtą twarz.

— Nie — powiedział. — My już nic nie robimy. Musimy się pożegnać, Baniew — wyciągnął nad kontuarem dłoń w czarnej rękawiczce. Wiktor machinalnie ujął tę dłoń, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. — Takie jest życie — powiedział Zurtzmansor. — Tworzysz przyszłość, ale nie dla siebie. Pan z pewnością już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana dotyczy to w większym stopniu niż nas. Żegnam.

Kiwnął głową i znowu zabrał się do pisania.

— Chodźmy! — zasyczał nad uchem Kwadryga.

— Nic nie rozumiem — głośno na cały hall powiedział Wiktor. — Co tu się dzieje?

Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie być człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właściwie z jakiej racji Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie uda się .wam zastraszyć, ja nie jestem Kwadryga… Ale Zurtzmansor rjie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć. Wówczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanął.

W sali słabo świeciły stojące lampy, słabo świecił żyrandol, słabo świeciły kinkiety na ścianach i sala była przepełniona. Przy stolikach siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w różnych pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu, nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały łyse czaszki, pachniało wilgocią i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały kałuże. Nie było słychać żadnego dźwięku, tylko za oknem pluskała woda.

Potem przed Wiktorem pojawił się Golem — zatroskany, spięty i bardzo stary.

— Dlaczego pan tu jeszcze jest? — zapytał półgłosem. — Proszę stąd wyjść, tu panu nie wolno być.

— Co to znaczy — nie wolno? — odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie rozdrażniony. — Ja chcę się napić.

— Ciszej — powiedział — Golem. — Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem do pana. Gdzie pan chce teraz iść?

— Do swojego pokoju. Wezmę butelkę i pójdę do siebie.

— Tu nie ma żadnego alkoholu — odparł Golem.

Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lśniły rzędy butelek. Golem obejrzał się.

— Nie — powiedział. — Niestety.

— Chcę coś wypić! — uparcie powtórzył Wiktor.

Tak naprawdę nie miał ochoty się upierać. Udawał chojraka. Mokrzaki patrzyły na niego. Czytający opuścili książki, zastygli w bezruchu, odwrócili głowy i tylko śpiący spali nadal. Dziesiątki błyszczących oczu, jakby zawieszonych w czerwonawym półmroku, patrzyły na Wiktora.

— Niech pan nie wraca do numeru — oznajmił Golem. — Proszę wyjść z hotelu. Niech pan idzie do LoIi… Albo do willi doktora… Tylko chcę wiedzieć, gdzie pan będzie. Przyjadę po pana. Proszę posłuchać, Wiktorze, niech pan się nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniać, zresztą byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by potwierdziła…

— A gdzie jest Diana?

Golem znowu się rozejrzał i spojrzał na zegarek.

— O czwartej… Albo o piątej… będzie na stacji benzynowej przy Słonecznej Bramie.

— A gdzie jest teraz?

— Teraz jest zajęta.

— Tak — powiedział Wiktor i również spojrzał na zegarek. — O czwartej, albo o piątej przy Słonecznej Bramie — miał okropną ochotę iść sobie stąd. To było nie do zniesienia — stać tak skupiając na sobie uwagę tego milczącego zgromadzenia.

— Być może o szóstej — rzekł Golem.

— Przy Słonecznej Bramie… — powtórzył Wiktor. — To tam gdzie jest willa naszego doktora.

— Właśnie — przytaknął Golem. — Niech pan idzie do willi i czeka.

— Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stąd wyprosić — oznajmił Wiktor.

— Tak — potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi w twarz. — Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty się stąd wynieść?

— Mam ochotę się przespać — niedbale odparł Wiktor. — Dwie noce nie spałem — złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. — Dobra, zaraz sobie pójdę — rzekł. — Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?

— Tak — odpowiedział Golem.

— Czy może zaczęliście powstanie?

— Tak — powiedział Golem.

— A może zaczęła się wojna?

— Tak — przytaknął Golem. — Tak, tak, tak. Niech się pan stąd wynosi.

— Dobrze — oznajmił Wiktor. Odwrócił się, żeby odejść, ale nagle przystanął. — A Diana? — zapytał.

— Jej nic nie grozi — odrzekł Golem. — I mnie również. Nikomu z nas nic nie grozi. W każdym razie do godziny szóstej. Być może do siódmej.

— Odpowiada pan za Dianę — stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciągnął chustkę do nosa i wytarł szyję.

— Ja odpowiadam za wszystko — powiedział.

— Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za Dianę.

— Znudził misie pan — odparł Golem. — Och. jak rai pan obrzydł, piękne kaczątko. Diana jest z dziećmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.

Wiktor odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Zurtzmansora za kontuarem nie było, tylko żarówka tliła się nad brulionem oprawnym w ceratę.

— Baniew — odezwał się z jakiegoś ciemnego kąta R. Kwadryga. — Ty dokąd? Idziemy!

— Przecież nie mogę łazić po deszczu w kapciach! — odrzekł gniewnie Wiktor nie odwracając głowy. Przepędzili, myślał. Wypędzili nas z hotelu. Być może z ratusza też nas przepędzili. A może i z miasta… I co dalej? W swoim pokoju przebrał się szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstępował go i plątał się pod nogami.

— Masz zamiar iść w, szlafroku? — zapytał Wiktor.

— On jest ciepły — powiedział Kwadryga. — A w domu mam jeszcze jeden.

— Idź się ubierz, bałwanie.

— Nie pójdę — kategorycznie odmówił Kwadryga.

— Chodźmy razem — zaproponował Wiktor.

— Nie. Razem też nie trzeba. Ty się nie bój, ja tak… Jestem przyzwyczajony…

Kwadryga zachowywał się jak pudel domagający się spaceru. Podskakiwał, zaglądał w oczy, głośno dyszał, ciągnął za ubranie, podbiegał do drzwi i zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swój stary płaszcz i zamyślił się. Wyjął z biurka dokumenty i pieniądze, rozłożył wszystko po kieszeniach, zamknął okno i zgasił światło. Następnie zdał się na łaskę Kwadrygi.

Doktor honoris causa pochylił głowę, pędem powlókł go korytarzem; kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnął przez drzwi na ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.

— Wydostaliśmy się dzięki Bogu! — oznajmił. — Biegniemy!

Ale biegać nie umiał. Męczyła go zadyszka, zresztą było tak ciemno, że trzeba było właściwie iść po omacku, trzymając się ścian. Na podstawie świecących na pół mocy ulicznych latarni i sączącego się gdzieniegdzie przez zasłony czerwonawego światła można było odgadnąć zaledwie ogólny kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem bezludne. Gdzieś rozmawiano półgłosem, płakało niemowlę, parokrotnie przejeżdżały ciężarówki, jakaś furmanka minęła ich z hukiem żelaznych obręczy na kołach. „Wszyscy uciekają — mamrotał Kwadryga. — Wszyscy uciekają. Tylko my się wleczemy…” Wiktor milczał. Pod nogami chlupało, pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał się jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym guście, trzeba było się wlec przez całe miasto i nie było temu końca. Wiktor wpadł na rynnę, zachrzęściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnął płaczliwie na całe miasto: „Baniew! Gdzie jesteś?”. Kiedy tak błąkali się w mokrych ciemnościach szukając jeden drugiego, nad głowami stuknęło okienko i zduszony głos zainteresował się: „No i co słychać?” „Ciemno jak u murzyna…” — odpowiedział Wiktor. „Zgadza się! — z entuzjazmem podchwycił głos. — I wody nie ma… Dobrze, że zdążyliśmy nałapać do balii” „A co będzie?” — zapytał Wiktor przytrzymując Kwadrygę wyrywającego się naprzód. Po chwili milczenia głos odparł: „Zarządzą ewakuację, nie inaczej… Ech, życie!!” i okienko zatrzasnęło się. Powędrowali dalej. Kwadrygu wczepiony oburącz w Wiktora zaczai niejasno opowiadać, jak się przerażony obudził, zszedł na dół i trafił na ten — sabat… Po ciemku wpadli na ciężarówkę, po omacku wyminęli ją i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu wrzasnął. „O co chodzi?” — z wściekłością zapytał Wiktor. „Bije — urażonym tonem zawiadomił go Kwadryga. — Prosto w wątrobę. Pudłem”. Chodniki były zastawione samochodami, lodówkami, kredensami, całymi dżunglami roślin w doniczkach. Kwadrygę zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem, następnie wplątał się w rower. Wiktor powoli wpadał w furię. W jakimś miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarką. Błysnęły mokre, wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: „Patrol wojskowy. Proszę q dokumenty”. Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentów nie miał, więc natychmiast zaczął wrzeszczeć, że jest doktorem, że jest laureatem, że zna osobiście… Ordynarny głos powiedział pogardliwie: „Frajerzy. Przepuścić”. Minęli plac miejski. Przed komend policji stały stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali się. mężczyźni w złotych koszulach błyskając miedzią swoich strażackich hełmów, rozlegały się dźwięczne, niewyraźne komendy. Widać było, że tu właśnie znajduje się centrum paniki. Odbłyski reflektorów jeszcze przez czas jakiś oświetlały drogę, następnie znowu zrobiło się ciemno.

Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojękiwał. Kilkakrotnie przewracał się pociągając za sobą Wiktora. Utytłali się jak świnie. Wiktor otępiał doszczętnie, już więcej nie przeklinał, zasłona apatii spętała mu mózg, trzeba było iść, iść, dzisiaj iść, jutro iść, odpychać napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosić Kwadrygę za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było się zatrzymać, i w żadnym wypadku nie wolno było zawrócić. Coś mu się przypomniało, coś co zdarzyło się dawno — haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w twarz leciał popiół i woń spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z ogromną flagą narodową wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym lejb-huzarskim mundurze, zdjął czapkę i strzelił sobie w łeb, a my oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, również w huzarskich mundurach, ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczęliśmy gwizdać, rechotać, niektórzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli…

— Ano, stój — szeptem powiedział ktoś w ciemności i o pierś oparło się coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniósł ręce.

— Jak pan śmie! — wrzasnął Kwadryga za plecami Wiktora.

— Cicho! — rozkazał głos.

— Ratunku! — wrzasnął znowu Kwadryga.

— Cicho, idioto — powiedział do niego Wiktor. — Poddaję się, poddaję — rzekł w ciemność, tam skąd pochodziła lufa automatu, i skąd dobiegał ciężki oddech.

— Będę strzelać! — uprzedził przestraszony głos.

— Nie trzeba — odparł Wiktor. — Przecież się poddajemy. — W gardle, mu zaschło.

— No, rozbierać się! — polecił głos.

— To znaczy, że co?

— Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie…

— Po co?

— Szybko, szybko! — wysyczał głos.

Wiktor dobrze się przypatrzył, opuścił ręce, odstąpił na bok, złapał za automat i zadarł lufę do góry. Bandyta zapiszczał, szarpnął się, ale nie wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywając sobie automat. „Baniew! Gdzie jesteś?” — wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. Sądząc z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jakiś jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.

— Koniec — oznajmił Wiktor przez zęby. — Koniec. Nie wyrywaj się, bo jeszcze dostaniesz po mordzie.

— Niech mnie pan puści! — syczał żołnierz broniąc się słabo.

— Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?

Żołnierz tylko sapał. „Wiktor!” — wrzeszczał Kwadryga już gdzieś z oddali. „Aaa!”. Zza rogu wyjechał samochód, na moment oświetlił reflektorami znajomą, piegowatą twarz, okrągłe ze strachu oczy znikły.

— Ee, ja przecież ciebie znam — powiedział Wiktor. — Czego napadasz na ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiając rzemieniem o hełm pokornie oddał broń.

— Więc po co ci moje spodnie? — zapytał Wiktor. — Dezerterujesz? Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk…

— No, dlaczego nic nie mówisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodząc.

— Mnie teraz tak czy inaczej… — wymamrotał. — Tak czy inaczej mnie rozstrzelają. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek, gdzie się teraz podzieję… Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytą, niech mnie pan nie wydaje…

Chlipał, pociągał nosem i w ciemności zapewne wycierał nos rękawem munduru — żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy, gotowy na wszystko.

— Dobra — stwierdzi! Wiktor. — Pójdziesz z nami. Nie wydamy cię. Ubranie też się znajdzie. Idziemy, tylko się nie zgub.

Kierując się na psie wycie znaleźli Kwadrygę. Teraz na szyi Wiktora wisiał automat, za lewą rękę konwulsyjnie trzymał go pochlipujący żołnierz, za prawą wyjący cicho Kwadryga. Zupełny obłęd. Można oczywiście oddać rozładowany automat temu chłopcu i dać smarkaczowi kopniaka. Nie, jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze się może przydać… Myśmy tu się naradzili ze społeczeństwem i przeważył pogląd, że na rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może się jeszcze przydać w przyszłości…

— Przestańcie obaj wyć — powiedział Wiktor. — Bo patrol usłyszy.

Ucichli, a po pięciu minutach, kiedy zaświeciły przed nimi matowe światła stacji benzynowej. Kwadryga pociągnął Wiktora na prawo mamrocząc radośnie: „Przyszliśmy, dzięki Bogu przyszliśmy…”

Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomniał w hotelu razem ze spodniami. Piekląc się przeleźli przez płot, klnąc błąkali się przez czas jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do wejścia, wyważyli drzwi i znaleźli się w hallu. Pstryknął kontakt i hali rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w poszukiwaniu ręczników i suchego ubrania, żołnierz rozebrał się do bielizny, zwinął mundur w tobołek i wepchnął pod kanapę. Wtedy uspokoił się nieco i przestał pochlipywać. Potem wrócił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle wycierali się ręcznikami i przebierali.

W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone, zabłocone. Książki poniewierały się przemieszane z brudnymi łachami i zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzęściło szkło i tubki z zaschniętą farbą, telewizor patrzył pustym prostokątem ekranu, a stół zastawiony był brudnymi naczyniami z cuchnącymi resztkami jedzenia. Zresztą, czego tam nie było po kątach, a raczej co tam było, nie mógł się zorientować w ciemnościach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył okno.

Kwadryga zabrał się do robienia porządku. Najpierw ujął brzeg stołu, przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogę. Następnie wytarł blat mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzieś, przyniósł trzy kryształowe kieliszki, zabytkowe i piękne oraz dwie kwadratowe butelki. Popiskując z niecierpliwości wyciągnął korki i napełnił pucharki.

— Na zdrowie… — wymamrotał niewyraźnie, złapał swój kieliszek, przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracając oczami z rozkoszy.

Wiktor ugniatając wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło się nagle nieopisane zdumienie przemieszane z zawodem.

— I tu też… — powiedział z obrzydzeniem.

— Co takiego? — zapytał Wiktor.

— Woda — nieśmiało odezwał się żołnierzyk. — Zwyczajna woda. Zimna.

Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna, być może nawet destylowana.

— Czym ty nas poisz, Kwadryga? — zapytał.

Kwadryga bez słowa złapał drugą butelkę i wypił łyk. Twarz wykrzywił mu grymas. Splunął i powiedział: „O mój Boże!”, pochylił się i na palcach wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnął. Wiktor obejrzał etykietki na butelkach — rum, whisky. Znowu spróbował — woda. Zapachniało normalnym diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzieś deski podłogi, skóra na plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciągnął głowę w kołnierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i głęboko wsunął ręce w rękawy. Oczy miał okrągłe i nie spuszczał wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał ochryple:

— No, czego się gapisz?

— A pan czego? — szeptem spytał żołnierz.

— Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?

— Ja tak, a pan… Jakoś straszno… Lepiej nie…

Spokój, powiedział do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecież homo super. Oni nie takie rzeczy potrafią. Oni, bracie, wszystko umieją. Wodę w wino i wino w wodę. Siedzą sobie w restauracji i przemieniają. Niszczą epokę. Kamień węgielny. Abstynenci, ich mać…

— Stchórzyłeś? — zapytał żołnierza. — Gówniarz.

— Bo to straszne! — powiedział żołnierz ożywiając się. — Panu to nic, ale ile ja się wycierpiałem… Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje zza drutów, spojrzy na ciebie z góry i dalej… Jeden nasz kapral to nawet zrobił w portki… Kapitan ciągle mówił, przyzwyczaicie się, że służba, że przysięga. Ni cholery nie można się przyzwyczaić. Niedawno jeden przyleciał, usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy… a oczy ma nie jak człowiek, czerwone, świeca, siarką od niego zalatuje… — żołnierz wyjął ręce z rękawów i przeżegnał się.

Z głębin willi wychynął Kwadryga wciąż tak samo pochylony i na palcach.

— Sama woda — oznajmił. — Wiktor, wiejmy stąd. W garażu stoi zatankowany samochód, siadamy i cześć! No?

— Bez paniki — odparł Wiktor. — Zwiać zawsze zdążymy. A zresztą, jak chcesz. Ja teraz nie pojadę, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabrać chłopaka.

— Nie — stwierdził Kwadryga. — Bez ciebie nie pojadę.

— W takim razie przestań dygotać i przynieś coś do żarcia — polecił Wiktor. — Chleb jeszcze nie przemienił się w kamień?

Chleb w kamień się nie przemienił. Konserwy również pozostały konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a żołnierz opowiadał, ile się najadł strachu przez ostatnie dwa dni, o latających mokrzakach, o inwazji dżdżownic, o dzieciach, które w ciągu dwóch dni stały się dorosłymi ludźmi, o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiętnastoletnim chłopcu, który ze strachu sam się postrzelił… i jeszcze o tym jak na wartownię przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, żeby się ogrzał, jak obiad stał dwie godziny na ogniu, w ogóle się nie zagrzał i jedli zimny… A dzisiaj objąłem wartę o ósmej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś nieludzka i jakiś głos wciąż mówi i mówi, mówi, mówi, a co mówi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieć. A potem ze stepu wyszły wirujące słupy i prosto do obozu. Ledwie weszły, jak otwarła się brama i wylatuje za bramę pan kapitan na swoim samochodzie. Nie zdążyłem nawet stanąć na baczność, widzę tylko, że pan kapitan na tylnym siedzeniu bez czapki, bez płaszcza — bije kierowcę po karku i wrzeszczy: „Prędzej sukinsynu. Prędzej!” Coś mnie ścisnęło w środku, jakby mi ktoś powiedział — uciekaj, pryskaj stąd, bo inaczej zostanie z ciebie mokra plama. No, to zwiałem. I nie drogą, tylko prosto, przez step, przez wąwozy, mato w moczarach nie ugrzązłem, pelerynę gdzieś tam zgubiłem, wczoraj nową pobrałem, ale trafiłem do miasta, a w mieście patrole… Raz ledwie im uciekłem, drugi raz ledwie im uciekłem, dotarłem tu do stacji benzynowej, patrzę — ludzie uciekają, cywilów puszczają bez gadania, ale naszych — figę, żądają przepustek. No to się zdecydowałem.

Opowiedziawszy swoją historię, żołnierz zwinął się w fotelu i natychmiast zasnął. Męczeńsko trzeźwy Kwadryga znowu zaczai powtarzać, że trzeba uciekać i to natychmiast. „Ten tu na przykład — mówi w kółko, wskazując widelcem na śpiącego żołnierza. — Nawet ten rozumie… Ale ty jesteś okropnie tępy, Baniew, tępy jak głąb. Że też nie czujesz, ja mam po prostu fizyczne uczucie, jak z północy coś mnie naciska. … Uwierz mi… wiem, że mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecież dawno wam wszystkim mówiłem — nie wolno tu siedzieć… Golem ci w głowie zawrócił, pijaczyna nosaty… Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekają aż się rozwidni, potem wszystkie mosty będą zatłoczone tak jak w czterdziestym… Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum…” Wiktor kazał mu iść spać albo wynosić się do diabła. Kwadryga nabzdyczył się, dojadł konserwy i wlazł na kanapę owinąwszy się w moherowy pled. Czas jakiś kręcił się, chrząkał, mamrotał apokaliptyczne przepowiednie, a potem ucichł. Była godzina czwarta.

O czwartej dziesięć światło mignęło i zgasło zupełnie. Wiktor wyciągnął się w fotelu, przykrył jakimiś suchymi szmatami i spokojnie leżał patrząc w ciemne okno i nadsłuchując. Pojękiwał przez sen żołnierzyk, pochrapywał umęczony doktor honoris causa. Gdzieś — zapewne na stacji benzynowej — ryczały silniki, niewyraźnie wykrzykiwały coś jakieś głosy. Wiktor spróbował zorientować się w tym co się dzieje i doszedł do wniosku, że mokrzaki jednak pokłóciły się z generałem Pferdem, pogoniły go z leprozorium, przeniosły swoją rezydencję do miasta i wyobrażają sobie, że jeżeli umieją przemienić wino w wodę i sprowadzać na ludzi upiorny strach, to będą umieli przeciwstawić się współczesnemu wojsku… — co tam, nawet współczesnej policji. Idioci. Zburzą miasto i sami zginą, zostawią ludzi bez dachu nad głową. I dzieci… Dzieci zmarnują, dranie! I po co? Czego oni chcą? Czyżby znowu walka o władzę? Ech wy, homo super! Mądrzy, utalentowani… tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy ład, a czym ład nowszy tym gorszy — to dobrze wiadomo. Irma… Diana… Poderwał się, namacał telefon, zdjął słuchawkę. Telefon milczał. Znowu czegoś między sobą nie podzielili, a my, którzy nie chcemy być ani z tymi ani z tamtymi, chcemy tylko, żeby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy ruszać w drogę, depcząc się wzajemnie ratować się, uciekać, albo co gorsza — wybierać czyjąś stronę niczego nie rozumiejąc, nic nie wiedząc, wierzyć na słowo, nawet nie na słowo, ale diabli wiedzą na co… Strzelać do siebie, szarpać zębami…

Znane myśli płyną znanym korytem. Już tysiące razy tak myślałem. Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idźcie wszyscy do diabła, nikomu nie wierzę. Myśleć pan nie urnie, panie Baniew, ot co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek złożony ruch społeczny, na początek próbuje pan go uprościć. Wiarą, albo niewiarą. A jeżeli pan już wierzy, to do utraty zmysłów, do najwierniejszego szczenięcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubością rzyga pan zatrutą żółcią na wszystkie ideały — i na fałszywe, i na te najprawdziwsze. Perry Mason mawiał — nie należy się bać dowodów rzeczowych — trzeba się bać interpretacji. To samo z polityką. Bandyci interpretują tak jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie łykamy gotową interpretację. Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyśleć. A kiedy prostaczek Baniew, który nigdy niczego oprócz politycznych bandziorów w życiu nie widział, próbuje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje plamę, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył, więc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprócz bandyckich interpretować nie jest zdolny. Nowy świat, stary świat… i od razu skojarzenia — nowy ład, stary ład… No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie pierwszy dzień, coś niecoś już widział, tego i owego się nauczył. Przecież nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego muszę wierzyć faszyście Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo trzeźwemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnój i błoto? Mokrzaki wystąpiły przeciwko Pferdowi? Znakomicie! Pogonić go w cholerę. Dawno pora… A dzieci nie pozwolą skrzywdzić, to do nich niepodobne… nie rozdzierają na sobie koszul, nie nawołują, żeby się narodowo samookreślić, nie grają na jaskiniowych instynktach… To, co najbardziej naturalne, to najmniej przystoi człowiekowi — słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś… I całkiem możliwe, że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? Obcość? Ale tak właśnie powinno być. Tworzysz przyszłość, ale nie dla siebie. Ależ ja się miotałem jak goły w pokrzywach, kiedy sparzyła mnie przyszłość! Jak bardzo chciałem zawrócić, znaleźć się tam gdzie moje minogi i wódka… Nawet wspomnieć przykro, ale przecież tak właśnie być powinno. Tak, nienawidzę starego świata. Nienawidzę jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystów. Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To mój chleb i moja woda. Oczyśćcie świat wokół mnie, sprawcie, żeby stał się takim jakim chcę go widzieć, wówczas nastąpi mój koniec. Wychwalać nie umiem, nienawidzę wychwalania, a wymyślać nie będę miał komu, nie będę miał kogo nienawidzieć — smutek, śmierć… Nowy ś wiat — suro wy, sprawiedliwy, mądry, sterylnie czysty — nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy walczyłem o niego… ale jeśli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi niepotrzebny, ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walczę o niego? Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddać życie za zbudowanie nowego świata, ale umrzeć w starym. Akceleracja, wszędzie akceleracja… Ale nie sposób walczyć przeciw, nie walcząc za! No cóż to znaczy, że kiedy rąbiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tę gałąź, na której siedzisz.

… Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzając żałośnie: nie chcę, nie chcę, to niesprawiedliwe, co z tego, że będzie lepiej, jeżeli tak ma być, to niech nie będzie lepiej, niech oni zostaną, niech oni będą, czy naprawdę nie można nic zrobić, żeby zostali z nami, jakie to głupie, jakie bezsensowne… Przecież to Irma, pomyślał Wiktor. „Irma!” — krzyknął i obudził się.

Chrapał Kwadryga. Deszcz za oknem ustał i jakby przejaśniało. Wiktor podniósł do oczu zegarek. Świecące wskazówki pokazywały za kwadrans piątą. Ciągnęło przenikliwym chłodem, należałoby wstać i zamknąć okno, ale już się zagrzał i nie chciało mu się ruszać, powieki mimo woli opadły mu na oczy. Ni to we śnie, ni to na jawie, gdzieś w pobliżu przejeżdżały samochody, jeden za drugim jechały samochody, samochody wlokły się błotnistą drogą po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupów telegraficznych, z których zwisały zerwane druty, obok rozbitego działa z lufą zadartą do góry, obok resztek osmalonego komina, na którym siedziały najedzone wrony i przejmująca wilgoć przenikała pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało się spać, ale spać nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżać Diana, a furtka zamknięta, w oknach ciemno, pomyślała, że mnie tu nie ma i pojechała dalej, a on wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił się w pogoń za samochodem i krzyczał tak, że omal żyły nie popękały mu w skroniach, okazało się jednak, że obok z łoskotem i szczękiem jadą czołgi, więc nie słyszał nawet samego siebie, a Diana pojechała tam, w stronę przeprawy, gdzie wszystko płonęło, gdzie ją zabiją i on zostanie sam, w tym momencie rozległ się przenikliwy świst bomby, prosto w głowę, w mózg… Wiktor wskoczył do rowu i spadł z fotela.

Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i kwiczał jak baba, było widno, ale nie było to dzienne światło — na uświnionej podłodze leżały równe jasne prostokąty. Wiktor podbiegł do okna i wyjrzał. To był księżyc — lodowaty, maleńki, oślepiająco jasny. Było w nim coś niewypowiedzianie przerażającego, do Wiktora nie od razu dotarło co mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwały chmury, ale w tych chmurach ktoś starannie wykroił równiutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był księżyc.

Kwadryga już nie kwiczał. Zatchnął się krzykiem i wydawał z siebie tylko słabe, skrzypliwe dźwięki. Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i nagle poczuł złość. Co oni tu urządzają — cyrk, czy co? Za kogo oni mnie biorą? Kwadryga wciąż skrzypiał.

— Przestań! — ryknął Wiktor z nienawiścią. — Co ty, kwadratów nie widziałeś? Artysta gówniany! Fagas!

Złapał Kwadrygę za moherowy pled i potrząsnął z całej siły. Kwadryga upadł na podłogę i zamarł.

— No więc — powiedział nagle nieoczekiwanie jasno i wyraźnie. — Ja mam dosyć.

Wstał na czworaki i wprost z tej pozycji wystartował niczym sprinter. Wiktor znowu wyjrzał przez okno. W głębi duszy miał nadzieję, że mu się przewidziało, ale nic się nie zmieniło i nawet wypatrzył w prawym dolnym kącie kwadratu gwiazdkę, nieomal zatopioną w księżycowym blasku. Było świetnie widać mokre krzaki bzu, nieczynną fontannę i alegoryczną rybę z marmuru, bogato zdobioną bramę, a za bramą — czarną wstęgę szosy. Wiktor usiadł na parapecie i pilnując, żeby nie drżały mu palce, zapalił papierosa. Kątem oka zauważył, że żołnierza nie ma w hallu — może uciekł, może schował się pod kanapę i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichotał porównując ten nieszczęsny kawałek żelaza z siłami, które wykonały kwadratową studnię w chmurach. Sztukmistrze, żeby ich. Nie — e, jeżeli nawet ten nowy świat polegnie, to i stary nieźle dostanie po uszach… Ale to dobrze, że jest pod ręką automat. Głupio, ale jakoś z nim spokojniej. Zresztą, jeśli po — myśleć, wcale nie głupio. Jasne jak słońce, że szykuje się przesławne wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej trzymać się na uboczu i mieć przy sobie automat.

Na dziedzińcu zaryczał silnik, zza rogu wyleciała ogromna, nieskończenie długa limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za bezinteresowną służbę wiernym pędzlem) i nie wybierając drogi pomknęła do bramy, wywaliła ją, wyjechała na szosę, skręciła i znikła.

— A jednak zwiał, bydlak — wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z parapetu, zawiesił na ramieniu automat, narzucił płaszcz i zawołał żołnierza. Żołnierz nie odezwał się. Wiktor zajrzał pod kanapę, ale leżał tam tylko szary tłumok z umundurowaniem. Wiktor zapalił jeszcze jednego papierosa i wyszedł na dwór. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalazł ławkę dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodną, a co najważniejsze z dobrym widokiem na szosę, usiadł, założył nogę na nogę i szczelniej zakutał się w płaszcz. Początkowo na szosie było pusto, ale potem przejechał samochód, drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie się rozpoczęło.

Miasto pękło jak wezbrany wrzód. Na czele uciekali wybrani, magistrat i policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sąd i akcyza, finanse i oświata ludowa, poczta i telegraf, uciekały złote koszule — wszyscy, wszyscy, w kłębach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani, agresywni, rozwścieczeni i tępi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, słudzy ludu, ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym jęku klaksonów — szosa ryczała, gigantyczny furunkuł wciąż wyciekał i wyciekał, a kiedy spłynęła ropa, popłynęła krew — ludzie na zatłoczonych ciężarówkach, w przeciążonych autobusach, w załadowanych małolitrażówkach, na motocyklach, na rowerach, na wózkach, na piechotę przygięci ciężarem tobołów, popychający ręczne wózki, pieszo, z pustymi rękami, posępni, milczący, zagubieni, zostawiając swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie szczęście, ułożone życie, swoją przeszłość i swoją przyszłość. Za ludźmi postępowało wojsko. Powoli przejechał łazik z oficerami, transporter opancerzony, dwie ciężarówki z żołnierzami i nasze najlepsze na świecie polowe kuchnie, a ostatnia jechała pancerka na gąsienicach z karabinami maszynowymi skierowanymi do tyłu.

Świtało, księżyc pobladł, straszny kwadrat rozpłynął się, chmury topniały, nadciągał świt. Wiktor poczekał około kwadransa, nikogo się więcej nie doczekał i wyszedł za bramę. Na asfalcie poniewierały się brudne szmaty, czyjaś rozwalona walizka — w bardzo dobrym gatunku, od razu widać, że jakaś władza ją zgubiła, koło od furmanki, a nie opodal, na poboczu — sama furmanka ze starą dziurawą kanapą i fikusem. Pośrodku szosy, dokładnie naprzeciwko bramy — samotny kalosz. Dookoła było pusto. Wiktor spojrzał w stronę stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu, ani jednego człowieka. W ogrodach zaczęły śpiewać ptaki, wstawało słońce, którego Wiktor nie widział już ze dwa tygodnie, a miasto — kilka lat. Ale teraz nie było komu patrzeć na słońce. Znowu rozległ się warkot motoru i zza zakrętu wynurzył się autobus. Wiktor zszedł na pobocze. To byli „Bracia w sapiencji” — przepłynęli obok jednakowo odwracając obojętne, bezmyślne twarze. Otóż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby się napić. Gdzież jest Diana?

Wolno ruszył na powrót do miasta.

Загрузка...