Do drzwi już od dawna ktoś pukał coraz głośniej i głośniej i Wiktor wreszcie usłyszał, ale się nie przestraszył, dlatego że to nie było TO pukanie. Zwyczajne, cieszące uszy pukanie normalnego człowieka, który się złości, że mu nie otwierają. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
— Wesoło panu? — zapytał. — Pawora aresztowano.
— Wiem, wiem — odpowiedział wesoło Wiktor. — Niech pan siada i słucha… Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
Dość mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie dość, Opaść by na dno, jak łódź podwodna, Wszystkim radarom uciec na złość.
— Dalej jeszcze nie mam. — krzyknął. — Dalej będzie kac, spać, pić, nic, do ostatka, lagier — nie matka… A potem — niech pan słucha:
Kurwa, czy wódka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wódce kac. Opaść by na dno jak łódź podwodna, Uciec radarom, leżeć i spać.
Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wódka, gitara, muzyka, pieśń. Opaść by na dno jak łódź podwodna, Opaść by na dno i mieć to gdzieś.
— Koniec! — krzyknął i rzucił banjo na łóżko. Poczuł ogromną ulgę, jak gdyby coś się zmieniło, jakby nagle stał się bardzo potrzebny, tam nad okopem na oczach wszystkich — oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, które niedawno były ludźmi, niemrawą, monotonną krzątaninę, którą kiedyś nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczęli wstawać z okopu, ktoś cofnął palec ze spustu…
— Zazdroszczę panu — powiedział Golem. — Ale czy nie czas usiąść do artykułu?
— Mowy nie ma — odrzekł Wiktor. — Pan mnie jeszcze nie zna, Golem — mam ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiądzie do diabła! Jestem pijany, i, i niech się pan też napije. Proszę się rozebrać… Niech się pan rozbiera, do kogo mówię! — wrzasnął. — I siada! Tu jest szklanka, niech pan pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie pozwolę. Nie rozumieć — to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt dobrze wszystko rozumieją — co być powinno, co jest i co będzie, i ogromnie brakuje ludzi, którzy nie rozumieją. Zastanawiał się pan kiedyś, na czym polega moja wartość? Tylko na tym, że nie rozumiem. Odsłaniając przede mną olśniewające perspektywy — ale ja mówię, nie, nic z tego nie rozumiem. Ogłupiają mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości — ale ja mówię, nie, nadal nic nie rozumiem… Właśnie dlatego jestem potrzebny… Chce pan truskawek? Chociaż zdaje się, że już wszystkie zjadłem. W takim razie zapalimy sobie…
Wstał i przespacerował się po pokoju. Golem ze szklanką w ręku obserwował go nie odwracając głowy.
— To zdumiewający paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce rozwalono mi głowę, miesiąc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swoją koleją — Legia zwycięsko maszerowała naprzód beze mnie, pan prezydent nieubłaganie stawał się panem prezydentem — także beze mnie. Wszyscy świetnie obchodzili się beze mnie. Potem to samo powtórzyło się na wojnie. Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem. Przestrzelono mi pierś, trafiłem do szpitala — no i co, czy ktoś zainteresował się, gdzie jest Baniew, co się stało z Baniewem, gdzie się podział nasz odważny, wszystko rozumiejący Baniew? Takiego wała! Ale za to kiedy przestałem rozumieć cokolwiek — o, wtedy wszystko się zmieniło. Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent osobiście zaszczycił… No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkość — człowiek, który nie rozumie! Wszyscy go znają, troszczą się o niego generałowie i pokój… e — e… pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa się, że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie. — Wiktor usiadł. — Bardzo jestem pijany? — zapytał.
— Owszem — powiedział Golem. — Ale to nieważne, niech pan mówi dalej.
Wiktor rozłożył ręce.
— To już wszystko — oznajmił przepraszająco. — Wyczerpałem się… Może zaśpiewać panu?
— Niech pan śpiewa — zgodził się Golem.
Wiktor wziął banjo i zaczai śpiewać. Zaśpiewał „Piosenkę dzielnych żołnierzy”, potem „Uratowanych ludzi”, potem „O pastuchu, któremu byk wybił jedno oko i który dlatego poszedł na zieloną państwową granicę”, potem „Dość mam po uszy”, potem „Miasto obojętnych”, potem o prawdzie i kłamstwie, potem znowu „Dość mam po uszy”, potem hymn państwowy na melodię „Ach, co za nóżki”, ale zapomniał słów, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
— Znowu wyczerpałem się — oznajmił ze smutkiem. — Więc powiada pan, że aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan siedzi… Czy pan wie, co on chciał powiedzieć, tylko nie zdążył? Że za dziesięć lat mokrzaki opanują kulę ziemską i wszystkich nas zlikwidują. A co pan sadzi?
— Raczej wątpię — powiedział Golem. — Zresztą, po co nas likwidować? Sami się wzajemnie zlikwidujemy.
— A mokrzaki?
— Być może nie pozwolą nam się zlikwidować… Trudno powiedzieć.
— A być może jeszcze pomogą? — rzekł Wiktor z pijackim uśmiechem. — Przecież my nawet zabijać nie umiemy. Dziesięć tysięcy lat wybijamy się i rezultaty wciąż są nie najlepsze… Proszę posłuchać, Golem, po co pan mnie okłamywał opowiadając o ich leczeniu? Oni wcale nie są chorzy, są zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żółci…
— Hm — mruknął Golem. — Skąd ma pan takie informacje? Nic o tym nie wiem.
— Dobra, dobra, więcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z Zu… Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział — tajny instytut… założyli opaski w celu zachowania… Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażają sobie, że mogą manipulować generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdę — to są kacyki na piętnaście minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i rękawiczkami, kiedy się przegłodzi… Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany — wszystko płynie…
Trochę jednak udawał. Wyraźnie widział przed sobą grubo ciosaną, szarawą twarz i maleńkie, niezwykle czujne oczka.
— I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
— Tak — oznajmił Wiktor. — Zresztą nie pamiętam… Raczej chyba nie… Ale i tak przecież widać. Golem poskrobał podbródek krawędzią szklanki.
— Szkoda, że pan jest pijany — rzeki. — Zresztą, może to i lepiej. Mam dzisiaj nastrój. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego się domyślam i co wiem o mokrzakach?
— Niech pan mówi — zgodził się Wiktor. — Tylko proszę więcej nie kłamać.
— Choroba okularnicza — powiedział Golem — to bardzo interesująca rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? — zamilkł. — Nie, nic panu nie opowiem.
— E tam — odparł Wiktor. — Przecież pan już zaczął.
— Jestem głupi, dlatego zacząłem — stwierdził Golem. Spojrzał na Wiktora i uśmiechnął się. — Proszę o pytania — powiedział. — Jeżeli pytania będą głupie, z przyjemnością na nie odpowiem… Niech pan zaczyna, bo się znowu rozmyślę.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Wynosić się do diabła! — wrzasnął Wiktor. — Jestem zajęty!
— Przepraszam panie Baniew — odezwał się nieśmiały głos recepcjonisty. — Ale dzwoni pańska małżonka.
— Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki… Zresztą, pardon. Zapomniałem. Dobra, zaraz do niej zadzwonię, dziękuję — złapał szklankę, nalał po brzegi, wręczył Goleniowi i rzekł — Proszę pić i nie myśleć o niczym. Ja zaraz.
Włączył telefon i nakręcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho — daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechać do Irmy, może będziesz łaskaw się przyłączyć.
— Nie — odpowiedział Wiktor. — Nie będę łaskaw. Jestem zajęty.
— Pomimo wszystko ona jest również twoją córką! Czyżbyś upadł tak nisko…
— Jestem zajęty! — ryknął Wiktor.
— Nie wzruszają cię losy twojej, córki?
— Przestań udawać idiotkę — powiedział Wiktor. — Zdaje się, że chciałaś pozbyć się Irmy. Pozbyłaś się. Czego ci jeszcze trzeba?
Lola zaczęła płakać.
— Przestań — rzekł Wiktor krzywiąc się. — Irmie jest tam dobrze. Lepiej niż na najlepszej pensji. Jedź i sama się przekonaj.
— Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia — oświadczyła Lola i odłożyła słuchawkę. Wiktor zaklął szeptem, znowu wyłączył telefon i wrócił do stołu.
— Niech pan posłucha, Golem — powiedział. — Co wy tam wyprawiacie z moimi dziećmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianę, to ja się nie zgadzam.
— Jaką zmianę?
— No, jaką… Właśnie pytam pana — jaką?
— O ile mi wiadomo — odparł Golem. — Dzieci są bardzo zadowolone.
— To nic nie znaczy… I bez pana wiem, że są zadowolone. Ale co one tam robią?
— Kto?
— Dzieci.
— A czy one panu nie powiedziały?
— Jak mi mogły cokolwiek powiedzieć, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
— One budują nowy świat — rzekł Golem.
— A… Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia… Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może być nowy świat za drutem kolczastym? Nowy świat pod komendą generała Pferda! A jeżeli one się zarażą?
— Czym? — zapytał Golem.
— Chorobą okularniczą, oczywiście!
— Po raz szósty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie są zaraźliwe!
— Szósty, szósty… — wymamrotał Wiktor utraciwszy wątek. — A co to w ogóle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też tajemnica?
— Nie, to było wszędzie publikowane.
— No to niech pan opowie — zaproponował Wiktor. — Tylko bez terminologii.
— W pierwszym okresie — zmiany na skórze. Pryszcze, pęcherze, szczególnie na rękach i nogach… czasami — ropiejące wrzody…
— Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogóle jest ważne?
— W jakim sensie?
— Dla istoty rzeczy.
— Dla istoty — nie — odparł Golem. — Myślałem, że to interesujące.
— Ja chcę zrozumieć istotę! — oświadczył Wiktor dociekliwie.
— Ale istoty pan nie zrozumie — powiedział Golem nieco podnosząc głos.
— Dlaczego?
— Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany…
— To jeszcze nie powód — rzekł Wiktor.
— A po drugie dlatego, że tego w ogóle nie da się wytłumaczyć.
— Tak nigdy nie jest — oświadczył Wiktor. — Pan mi po prostu nie chce powiedzieć. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie, trybunał wojskowy… Pawora na przykład zabrali… Bóg z panem. Tylko nie rozumiem, dlaczego dziecko ma budować nowy świat w leprozorium. Czy nie było innego miejsca?
— Nie było — odparł Golem. — W leprozorium mieszkają architekci. I kierownicy robót.
— Z automatami — stwierdził Wiktor. — Widziałem. Nic nie rozumiem. Któryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
— Oczywiście, że Zurtzmansor — odpowiedział Golem z zimną krwią.
— A być może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzę wam obu, dlatego, że coś w was jest… Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcą? Ale uczciwie.
— Szczęścia — powiedział Golem.
— Dla kogo? Dla siebie?
— Nie tylko.
— A czyim kosztem?
— Dla nich takie pytanie nie ma sensu — powoli odrzekł Golem. — Kosztem trawy, kosztem obłoków, kosztem płynącej wody… kosztem gwiazd.
— Dokładnie tak jak my — stwierdził Wiktor.
— No nie — zaprotestował Golem. — Zupełnie inaczej.
— Dlaczego? My też…
— Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawę, rozpraszamy obłoki, spiętrzamy wodę… Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
— Nie rozumiem — odrzekł Wiktor.
— Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale się domyślam.
— A czy jest ktoś, kto rozumie?
— Nie wiem. Raczej wątpię. Być może dzieci… Ale nawet one jeżeli rozumieją, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
Wiktor wziął banjo i trącił struny. Palce się nie słuchały. Położył banjo na stole.
— Golem — rzekł. — Jest pan komunistą. Co u diabła robi pan w leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu? Moskwa nie będzie z pana zadowolona.
— Ja jestem architektem — spokojnie odparł Golem.
— Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w ogóle niech mi pan przestanie robić wodę z mózgu. Przez godzinę bijemy pianę, a co mi pan powiedział? Pije pan mój dżin i mąci mi w głowie. Wstyd, Golem. I do tego kłamie pan jak najęty.
— Że jak najęty, to przesada — odpowiedział Golem. — Chociaż nie powiem, że nie. Oni nie miewają ropiejących wrzodów.
— Niech pan mi odda szklankę — zażądał Wiktor. — Już pan się napił — nalał sobie z butelki i wypił. — Diabli pana wiedzą, Golem. Po co to wszystko? Dlaczego pan kręci? Jeśli może pan opowiedzieć, to niech pan opowie, a jeżeli to tajemnica — to po co było zaczynać?
— Wyjaśnienie jest bardzo proste — oznajmił niefrasobliwie Golem wyciągając nogi. — Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A wszyscy prorocy są w takiej samej sytuacji — i dużo wiedzą, i chcieliby opowiedzieć, podzielić się informacją w miłym towarzystwie, pochwalić się, żeby przydać sobie powagi. Ale kiedy zaczynają opowiadać, pojawia się dziwne uczucie niewygody, niezręczności… Więc zaczynają wibrować tak jak Pan Bóg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
— Jak pan sobie życzy — powiedział Wiktor. — Pojadę do leprozorium i wszystkiego dowiem się bez pana. No, proszę mi coś podpowiedzieć…
Obserwował z ciekawością jak traci władzę w rękach i nogach i myślał, że dobrze byłoby wypić jeszcze jedną szklankę do kompletu, uwalić się spać, a potem obudzić się i pojechać do Diany. Wszystko właściwie zapowiada się nie najgorzej. W ogóle nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zaśpiewa Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu się zupełnie dobrze. Wziął mokre wiosło, które leżało na rufie, odepchnął się od brzegu i łódką od razu zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słońce, więc popłynął prosto ku słońcu, a wiosła odskakiwały od grzbietów fal. Opaść by na dno… Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że nad uchem leniwie buczał głos Golenia:
— …Oni są bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie będzie to rumiany — , umięśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobą, ale najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic, ale nie tak jak myśleliśmy, i często nie tak jak byśmy chcieli.
Zurtzmansor, który siedział na dziobie łodzi, odwrócił głowę, a wtedy okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, twarz trzymał w ręku i twarz patrzyła na Wiktora — sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło się niedobrze na jej widok, a Golem się nie odczepiał, wciąż buczał…
— Niech pan się kładzie spać — wymamrotał Wiktor, wyciągając się na dnie łodzi. Wręgi wciskały mu się w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak okropnie chciało mu się spać. — Niech pan się kładzie spać, Golem…
Kiedy się obudził, stwierdził, że leży w łóżku. Było ciemno, a w szyby bębnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciągnął rękę w stronę nocnej lampki, ale palce trafiły na zimną, gładką ścianę. Dziwne, pomyślał. A gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? Spróbował oblizać wargi, ale gruby, chropawy język nie usłuchał go. Strasznie chciało mu się palić, ale palić nie wolno było w żadnym wypadku… Aha, właściwie to chce mi się pić. „Diana!” — zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po prawej, a tu po prawej ściana… Ależ to mój pokój w hotelu! — pomyślał z entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrą w samej bieliźnie. Jakoś nie pamiętam, żebym się rozbierał, pomyślał. Ktoś mnie rozebrał. Chociaż, może jednak rozebrałem się sam. Jeśli mam buty, to rozbierałem się sam… potarł nogą o nogę. Aha, jestem bosy. O do diabła, ręce swędzą, jakieś bąble, zapluskwiony hotel. Wyprowadzę się. A dokąd płynąłem łódką?… A, to ten Pawor napuścił pluskiew… Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł, zemdliło go i znowu położył się na wznak. Jednak dawno się tak nie uchlałem… Pawor… „Srebrna Koniczyna”… Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił się i zaczął drapać się w lewą rękę. Co teraz jest — rano, czy wieczór? Zapewne rano… A może wieczór? Golem! — przypomniał sobie. Obciągnęliśmy z Golemem całą butelkę. Dżinu bez wody. A przedtem pół butelki z tym wysokim. A przedtem jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj — no, a co teraz jest — dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstać, napić się i te de… Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszę się w tym wszystkim zorientować.
Coś mi Golem ciekawego opowiadał, myślał, że jestem pijany i nic nie rozumiem, więc można mówić ze mną otwarcie. Zresztą, rzeczywiście byłem pijany, ale o ile pamiętam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle potarł tylną stronę dłoni o wełniany koc. Nadchodzą ciężkie czasy… Nie, to Pawor. … Aha, oto i Golem — oni mają wszystko przed sobą, a my mamy przed sobą tylko ich. I choroba genetyczna… A co, zupełnie możliwe. W końcu kiedyś to się musiało wydarzyć. Być może trwa to już od dawna. Wewnątrz gatunku rodzi się nowy gatunek, a my nazywamy to chorobą genetyczną. Stary gatunek dla jednych warunków, nowy gatunek dla innych. Dawniej były potrzebne silne mięśnie, płodność, wytrzymałość na mrozy, agresywność i jeżeli można tak powiedzieć, zaradność. Powiedzmy, że teraz też jest to potrzebne, ale już raczej siłą inercji. Przy pewnej zaradności można zatłuc milion ludzi i nic szczególnie ważnego się nie stanie. To jest zupełnie pewne i wielokrotnie wypróbowane. Ktoś powiedział, że gdyby z historii usunąć kilkudziesięciu, no dobrze, niech będzie, kilkuset ludzi, to momentalnie okazalibyśmy się w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka tysięcy… Co to za ludzie? To, mój drogi zupełnie inni ludzie.
Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles — to mutanci. Rzecz jasna środowisko było niezbyt sprzyjające i niewykluczone, że masa takich mutantów zginęła, nie zdążywszy się ujawnić, jak ten chłopiec z opowiadania Ćapka. Oczywiście, byli niezwykłymi ludźmi — nie byli zaradni, nie mieli normalnych ludzkich potrzeb… Albo może tylko tak się wydaje? Po prostu duchowo byli tak nadnaturalnie rozwinięci, że cała reszta zostawała w cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein mówił, że najlepiej jest być latarnikiem — to samo w sobie dobrze brzmi… A w ogóle ciekawe byłoby wyobrazić sobie jak w naszych czasach rodzi się homo super. Fabuła ekstra… Do diabła, jak strasznie swędzą ręce… Gdyby tak napisać utopię w duchu Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobrazić takiego homo super — ogromna, łysa czaszka, wątlutkie rączki i nóżki, impotent — same banały. Ale właściwie to powinno być coś w tym rodzaju. W każdym razie przesunięcie potrzeb. Wódka niepotrzebna, jakieś szczególnie wyrafinowane żarcie również, żadnych luksusów, zresztą i kobiety — o tyle o ile, dla większego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji — dać mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupę książek… alejkę dla perypatetycznych rozmyślań, a on za to rodzi koncepcje… Nie wyjdzie z tego żadna utopia — zabiorą go sobie wojskowi, oto cała utopia. Stworzą utajniony instytut, zwiozą tam tych wszystkich homo super, postawią wartownika i koniec…
Wiktor wstał postękując, człapiąc bosymi stopami po zimnej podłodze wszedł do łazienki, odkręcił kran i z rozkoszą napił się wody nie zapalając światła. Sama myśl — żeby zapalić światło — była przerażająca. Potem wrócił do łóżka i przez czas jakiś drapał się, przeklinając pluskwy. W ogóle, dla potrzeb fabuły wygląda to nawet dobrze — tajny instytut, wartownicy, szpiedzy… patriotyzm patriotycznej sprzątaczki Klary… co za taniocha. Trudność polega na tym, żeby wyobrazić sobie ich pracę, pomysły, możliwości — gdzie mi tam… To w ogóle niemożliwe. Szympans nie potrafi napisać powieści o ludziach. Jak ja mogę napisać powieść o człowieku, który nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie wyobrazić. Atmosferę. Stan nieustannej twórczej ekstazy. Poczucie własnej wszechmocy, niezależności… brak kompleksów, absolutny brak strachu… Tak, żeby napisać taką książkę, trzeba się nażreć LSD. W ogóle emocjonalna sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglądałaby jak patologia. Choroba… Życie — to choroba materii, myślenie — choroba życia. Choroba okularnicza, pomyślał.
I nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. A więc to o to mu szło! — pomyślał Wiktor o Golemie. Mądrzy i jeden w drugiego utalentowani… Więc co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie są ludźmi. Zurtzmansor po prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że się zaczęło… Nic się nie da ukryć, pomyślał z satysfakcją. A czegoś takiego tym bardziej. Pójdę do Golema, niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli… Do diabła, to przecież przyszłość, ta sama przyszłość, która zapuszcza swoje macki w serce dnia dzisiejszego! Przed nami są tylko oni… Ogarnęło go gorączkowe wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzień temu każda sekunda też była historyczna…
Zerwał się z łóżka, zapalił światło i mrużąc oczy przed blaskiem bijącym w oczy, zaczai po omacku szukać ubrania. Ubrania nie było, ale potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszące na poręczy łóżka i nagle zobaczył swoją rękę. Ręka pokryta była czerwoną wysypką i trupio białymi gruzełkami. Niektóre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej ręce było to samo. Co u diabła, pomyślał truchlejąc, ponieważ już wiedział, co to jest. Przypomniał sobie — zmiany na skórze, wysypka, pęcherze, czasami ropiejące wrzody… Ropiejących wrzodów na razie nie było, ale oblał go zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łóżku. To niemożliwe, pomyślał. Ja też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłonią gruzełkowatą skórę, zamknął oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał się w siebie. Dźwięcznie i powoli uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała się ogromna, pusta, nic nie bolało, mózg nie był już ciężki i wypchany watą. Głupcze, pomyślał uśmiechając się. Co chcesz zaobserwować? To musi być jak śmierć — chwilę temu byłeś człowiekiem, mignął kwant czasu — i jesteś już Bogiem, ale nie wiesz o tym i nigdy się nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że jest głupcem, jak mędrzec — jeżeli rzeczywiście jest mędrcem — nie wie, że jest mądry… Prawdopodobnie stało się to kiedy spałem. W każdym razie do momentu, w którym zasnąłem, istota mokrzaków pozostawała dla mnie nader mglista, ale teraz widzę jaz bezgraniczną jasnością i doszedłem do tego wyłącznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy…
Zaśmiał się ze szczęścia, stanął na podłodze, przeciągnął się i podszedł do okna. Mój świat, pomyślał, patrząc przez szybę zalaną wodą, i szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonęło w deszczu zamarłe w przerażeniu miasto i ogromny, przemoknięty kraj, potem zaś wszystko przesunęło się, odpłynęło, pozostała tylko maleńka, błękitna kula z długim, błękitnym ogonem i zobaczył gigantyczną soczewicę galaktyki, martwą i ukośnie wiszącą w migotliwej otchłani, strzępy świetlistej materii, skręcone siłowymi polami i bezdenną pustkę tam, gdzie nie było światła, więc wyciągnął rękę i zanurzył ją w pulchnym białym jądrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy zacisnął dłoń, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu się roześmiał, prztyknął w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał gruzełki na spuchniętej skórze.
— Trzeba to koniecznie oblać! — powiedział głośno.
W butelce zostało jeszcze trochę dżinu, biedny stary Golem nie zdołał wypić wszystkiego, biedny stary pseudoprorok… nie dlatego pseudoprorok, że jego przepowiednie są nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie gadającą marionetką. Zawsze będę cię lubił, Golem, pomyślał Wiktor, jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mądry — ale jesteś tylko człowiekiem. Wlał resztkę do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła — nawet jeszcze nie zdążył go przełknąć, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował. Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swoją twarz — wymiętą, jakby nalaną, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek. Nie będziesz już więcej pil, nie będziesz ryczał piosenek, nie będziesz się śmiał z głupstw, nie będziesz opowiadać wesołych bredni sztywniejącym językiem, nie będziesz się bić, awanturować, szaleć, straszyć przechodniów, zadzierać z policją, kłócić z panem prezydentem, wpadać do nocnych barów z hałaśliwą watahą młodych wielbicieli… Wrócił do łóżka. Nie miał ochoty na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał. Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotknięcie pajęczyny, rozrastało się, posępne rzędy drutu kolczastego rozciągały się między nim a tym światem, który tak kochał. Za wszystko trzeba płacić, myślał, nic nie dostaje się za darmo, i im więcej otrzymałeś, tym więcej trzeba zapłacić, za nowe życie trzeba zapłacić starym życiem… Wściekle drapał ręce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanęła przed Wiktorem, uśmiechnięta, uwodzicielska i uniosła ręce poprawiając włosy.
— Zmarzłam — powiedziała. — Można się tu ogrzać?
— Tak — odparł, prawie nie rozumiejąc co mówi.
Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz przekręcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzasków, szelest ubrania i pantofle spadające na podłogę, a potem Diana znalazła się blisko, ciepła, gładka, pachnąca, on zaś wciąż myślał, że teraz wszystko się skończyło — i tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach… i oto zdejmują opaski, zdejmują rękawiczki, zdejmują twarze, odkładają je do specjalnych szafek, ich ręce są pokryte ropiejącymi wrzodami — smutek, przerażenie, samotność… Diana przytuliła się do niego i objął ją automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już nie mógł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
— Co z tobą kochany? — serdecznie zapytała Diana. — Za dużo wypiłeś? Ostrożnie zdjął jej ręce ze swojej szyi. Ogarnęło go ostateczne przerażenie.
— Poczekaj — rzekł. — Poczekaj.
Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej plecami, zanim zdecydował się odwrócić, ale jednak się odwrócił. Nie, Diana była przepiękna. Była chyba piękniejsza niż zwykle, zawsze była piękniejsza niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumę z człowieka, zachwyt nad jego doskonałością, ale niczego więcej nie budziło. Diana patrzyła na niego ze zdziwieniem unosząc brwi, ale potem widocznie przestraszyła się, bo usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi się poruszają. Coś mówiła, ale Wiktor tego nie słyszał.
— Poczekaj — powtórzył. — To niemożliwe. Poczekaj.
Ubierał się z gorączkowym pośpiechem i wciąż powtarzał — poczekaj, poczekaj, ale już myślał nie o niej, chodziło nie tylko o nią. Wybiegł na korytarz, znalazł się przed numerem Golema; drzwi były zamknięte, nie od razu zorientował się co teraz, następnie pędem pobiegł na dół do restauracji. Nie chcę, powtarzał, nie chcę, ja o to nie prosiłem.
Dzięki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy rękę za oparcie fotela i oglądał pod światło kieliszek z koniakiem. A doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widząc Wiktora oznajmił na całą salę.
— Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
Wiktor opadł na swój fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
— Golem — rzekł Wiktor. — Ja się zaraziłem.
— Przepłukiwanie! — ogłosił R. Kwadryga. — Mnie również.
— Niech się pan napije koniaku, Wiktorze — zaproponował Golem. — Nie trzeba się tak denerwować.
— Niech pan idzie do diabła — odparł Wiktor patrząc na niego ze zgrozą. — To choroba okularnicza. Co robić?
— Dobrze, dobrze — odrzekł Golem. — Pomimo to niech się pan napije. — Uniósł palec i krzyknął do kelnera — Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
— Golem — powiedział Wiktor z rozpaczą. — Pan nic nie rozumie. Janie mogę. Zachorowałem, mówię panu! Zaraziłem się! To nieuczciwe… Nie chciałem… Pan przecież mówił, że to nie jest zaraźliwe…
Przeraził się na myśl, że mówi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie, sądzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunął Golemowi pod nos swoje ręce. Kieliszek przewrócił się, potoczył po obrusie i spadł na podłogę.
Golem najpierw cofnął się, potem spojrzał uważniej, pochylił się, ujął dłonie Wiktora za koniuszki palców i zaczai oglądać rozdrapaną, gruzełowatą skórę. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, myślał Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem będą następne badania i kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajające mikstury, a potem przywyknie, nie będzie już żadnych badań, zawiozą go do leprozorium, zamotają usta czarną szmatą i wszystko będzie skończone.
— Jadł pan poziomki? — zapytał Golem.
— Tak — pokornie odpowiedział Wiktor. — Truskawki.
— Musiał pan zeżreć co najmniej dwa kilo — stwierdził Golem.
— Jakie znowu poziomki? — krzyknął Wiktor wyrywając ręce. — Niech pan coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za późno. Dopiero się zaczęło…
— Niech pan przestanie wrzeszczeć. To jest pokrzywka. Alergia. Nie wolno panu żreć truskawek w takich ilościach.
Wiktor jeszcze nie rozumiał. Oglądając swój e ręce mamrotał: „Sam pan mówił… pęcherze… wysypka…”
— Pęcherzy można dostać i od pluskiew — pouczył go Golem. — Ma pan idiosynkrazję na pewne produkty. I wyobraźnię nieproporcjonalną do rozumu. Jak większość pisarzy. Też mi mokrzak…
Wiktor poczuł, że odżywa. Udało się, stukało mu w głowie. Chyba się udało. Jeżeli się udało, to nie wiem co zrobię. Rzucę palenie…
— Nie kłamie pan? — zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnął się.
— Niech pan wypije koniak — zaproponował. — Przy alergii nie wolno pić koniaku, ale niech pan wypije. Bo wygląda pan nazbyt żałośnie.
Wiktor wziął jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! Trochę mdli, ale to, należy przypuszczać, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko przeszło.
— Drogi pisarzu — oznajmił Golem. — Zęby zostać architektem, same bąble nie wystarczą. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodową. Wiktor głęboko i swobodnie westchnął, wciągnął w płuca znajome, restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosów, marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego mięsa. Życie wróciło.
— Przyjacielu — zwrócił się do kelnera. — Butelkę dżinu, sok z cytryn i cztery porcje minogów do dwieście szesnastego. Tylko prędko! Alkoholicy — powiedział do Golema i R. Kwadrygi. — Sczeźnijcie tu z kretesem, a ja pójdę do Diany! — był gotów ich ucałować.
Golem odezwał się, nie zwracając się do nikogo: / — Biedne, piękne kaczątko!
Przez chwilę Wiktor poczuł żal. Wypłynęło i znikło wspomnienie jakichś ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko się roześmiał, odepchnął fotel i ruszył do wyjścia.