Słońce było po prawej stronie, to skrywało się za dachami domków, to bryzgało ciepłym światłem poprzez gałęzie na wpół zgniłych drzew. Chmury znikły i niebo było zdumiewająco czyste. Ziemia parowała lekką mgiełką. Było idealnie cicho i Wiktor zwrócił uwagę na dziwne, ledwie dosłyszalne dźwięki, dobiegające jakby spod ziemi — słabe potrzaskiwanie, szuranie, szelest. Ale potem przywykł i zapomniał o tym. Ogarnęło go zdumiewające poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał się obok niego jeep.
— Niech pan wsiada — powiedział Golem.
Golem był szary ze zmęczenia i jakiś przygnębiony, a obok niego siedziała Diana, również zmęczona, ale i tak prześliczna, najpiękniejsza z wszystkich zmęczonych kobiet.
— Słońce — rzekł Wiktor uśmiechając się do niej. — Spójrzcie jakie słońce.
— On nie pojedzie — stwierdziła Diana. — Uprzedzałam pana, Golem.
— Dlaczego nie pojadę? — zdziwił się Wiktor. — Pojadę. Tylko po co mam się śpieszyć?
Nie wytrzymał i znowu popatrzył na niebo. Potem za siebie, na pustą ulicę. Wszystko było zalane słońcem. Gdzieś tam polem wlekli się uciekinierzy, z łoskotem cofała się armia, wiała władza, tam były korki, latały przekleństwa, bezmyślne komendy i groźby, z północy na miasto ciągnęli zwycięzcy, a tu był pusty pas spokoju i bezpieczeństwa, kilka kilometrów pustki, w tej pustce zaś samochód i troje ludzi.
— Golem, czy to idzie nowy świat?
— Tak — oznajmił Golem. Wpatrywał się w Wiktora spod opuchniętych powiek.
— A gdzie są pańskie mokrzaki? Idą na piechotę?
— Mokrzaków nie ma — odpowiedział Golem.
— Jak to — nie ma? — zapytał Wiktor. Spojrzał na Dianę. Diana odwróciła się w milczeniu.
— Mokrzaków nie ma — powtórzył Golem. Glos miał zduszony i Wiktorowi nagle się wydało, że za chwilę zapłacze. — Może pan uważać, że ich nie było. I nie będzie.
— Znakomicie — powiedział Wiktor. — No to chodźmy na spacer.
— Jedzie pan, czy nie? — ospale zapytał Golem.
— Ja bym pojechał — odparł z uśmiechem Wiktor — ale muszę jeszcze wpaść do hotelu, zabrać maszynopisy i w ogóle rozejrzeć się… Wie pan, Golem, mnie się tu podoba.
— Ja też zostaję — oznajmiła nagle Diana i wysiadła z samochodu. — Co ja tam będę robić?
— A co pani będzie tu robić? — zapytał Golem.
— Nie wiem — odpowiedziała Diana. — Ale nie mam teraz na świecie nikogo oprócz tego człowieka.
— No dobrze — rzekł Golem. — On nie rozumie. Ale pani…
— Przecież on musi zobaczyć — zaprotestowała Diana. — On nie może wyjechać zanim nie zobaczy…
— O właśnie — podchwycił Wiktor. — Po jakiego diabła jestem potrzebny, jeżeli nie zobaczę? Przecież to moja specjalność — patrzeć.
— Posłuchajcie, dzieci — powiedział Golem. — Czy wy zdajecie sobie sprawę, na co się decydujecie? Wiktor, przecież mówiłem — niech pan zostanie po swojej stronie, jeśli ma być z pana jakiś pożytek. Po swojej!
— Ja całe życie jestem po swojej stronie — odrzekł Wiktor.
— Tutaj będzie to niemożliwe.
— Zobaczymy — stwierdził Wiktor.
— O Boże — westchnął Golem — jakbym ja nie miał ochoty zostać! Ale trzeba przecież choć trochę ruszyć głową! Trzeba rozumieć, do diabla, na co ma się ochotę i co się musi… — jakby przekonywał siebie samego. — Ech, wy… No cóż, zostawajcie. Życzę przyjemnego spędzenia czasu. — Wrzucił bieg. — Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sobą. Pani nie będzie potrzebny.
— Tak — potwierdziła Diana. — On tego właśnie chciał.
— Golem — zapytał Wiktor. — A pan dlaczego ucieka? Przecież ten świat jest tym, czego pan chciał.
— Ja nie uciekam — surowo oznajmił Golem. — Ja jadę. Stąd, gdzie już więcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak wy. Żegnajcie.
I odjechał. Diana i Wiktor wzięli się za ręce i poszli w górę Alei Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwycięzców. Nie rozmawiali, pełną piersią wdychali nieznane, czyste powietrze, mrużyli oczy od słońca i nie bali się niczego. Miasto patrzyło na nich pustymi oknami i było to miasto zadziwiające — pokryte pleśnią, oślizgłe, próchniejące, całe w jakichś złowieszczych plamach, jakby przeżarte egzemą, jakby od wielu lat gniło na dnie morza i oto wreszcie wyciągnięto je na powierzchnię na pośmiewisko słońcu i słońce uśmiawszy się do woli zaczęło to miasto niszczyć.
Topniały, parowały dachy, blacha i dachówki rdzawo dymiły i znikały w oczach. W murach otwierały się szczeliny, rosły, obnażając obszarpane tapety, obdrapane łóżka, kulawe meble i wypłowiałe fotografie. Miękko podłamując się tajały uliczne latarnie, rozpuszczały się w powietrzu kioski i słupy ogłoszeniowe — wszystko wokół potrzaskiwało, syczało cichutko, szeleściło, stawało się gąbczaste, przezroczyste, przeistaczało się w grudy błota i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła sylwetkę, stała się lekka, niewyraźna i znikła w niebieskości nieba. Przez chwilę, zupełnie oddzielnie wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem również zniknął…
Przepadł mój maszynopis, wesoło pomyślał Wiktor. Dookoła nie było miasta — gdzieniegdzie sterczały suchotnicze krzaczki, zostały schorowane drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mgłą można było domyśleć się jakichś budynków, resztek budynków, upiorów domów, a nie opodal byłej jezdni, na ceglanym ganku, który prowadził donikąd siedział Teddy, wyciągnąwszy przed siebie chorą nogę. Obok leżały drewniane kule.
— Czołem Teddy — powiedział Wiktor. — Zostałeś?
— Aha — odparł Teddy.
— Czemu?
— A tam — rzekł Teddy. — Napchali się jak śledzie do beczki, nawet nogi nie miałem gdzie wyciągnąć, mówię do synowej — no, po co ci idiotko serwantka? A ona na mnie z pyskiem. Plunąłem na nich i zostałem.
— Chcesz iść z nami?
— Co to, to nie — odpowiedział Teddy. — Ja lepiej sobie tu posiedzę. Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie…
I poszli dalej. Robiło się gorąco i Wiktor zrzucił na ziemię niepotrzebny płaszcz, strząsnął z siebie zardzewiałe resztki automatu i roześmiał się z ulgą. Diana pocałowała go i powiedziała „Dobrze!”. Nie zaprzeczał . Szli i szli pod błękitnym niebem, pod gorącym słońcem, po ziemi, która już zazieleniła się młodą trawą i przyszli na miejsce gdzie był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal — ogromny, szary sześcian z szorstkiego betonu i Wiktor pomyślał, że to jest pomnik, a być może słup graniczny między starym i nowym światem. Ledwie to pomyślał, zza bryły betonu bezdźwięcznie wystrzelił odrzutowy myśliwiec z emblematem Legii na kadłubie, bezdźwięcznie śmignął nad głowami, skręcił w pobliżu słońca, znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczący ryk, uderzył w uszy, w twarz, w duszę, ale naprzeciw już szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wąsikiem na opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej, prostej sukience z witką w ręku. Popatrzyła w ślad za myśliwcem, uniosła witkę jakby brała go na cel i powiedziała „Kch — ch!”
Diana roześmiała się. Wiktor spojrzał na nią i zobaczył, że jest to jeszcze jedna Diana, zupełnie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie znał, nie przypuszczał nawet, że taka Diana jest w ogóle możliwa — Diana Szczęśliwa. Wtedy pogroził sobie palcem i pomyślał: wszystko to bardzo pięknie, ale żebym tylko nie zapomniał wrócić, żebym tylko nie zapomniał wrócić…