* * *

Dawno nie widziałem pana w mieście — powiedział Pawor zakatarzonym głosem. Nie tak znowu dawno — powiedział Wiktor — wszystkiego dwa dni temu. Można się do was przysiąść, czy wolicie być sami? — .zapytał Pawor.

— Niech pan siada — powiedziała uprzejmie Diana.

Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknął: „Kelner, podwójny koniak!” Zmierzchało się, portier zaciągał story na oknach. Wiktor zapalił stojącą lampę.

— Jestem zachwycony pani wyglądem — Pawor zwrócił się do Diany — żyć w takim klimacie i zachować tak wspaniałą cerę… — kichnął. — Przepraszam. Te deszcze mnie wykończa… — Jak się pracuje? — zapytał Wiktora.

— Kiepsko. Nie mogę pracować, kiedy jest pochmurno — wciąż mam ochotę czegoś się napić.

— Co za skandal wywołał pan u policmajstra? — zapytał Pawor.

— A tam, głupstwo — odpowiedział Wiktor. — Szukałem sprawiedliwości.

— Ale co się stało?

— Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzaków. Jeden się złapał, zmiażdżyło mu nogę. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policję i zażądałem dochodzenia.

— Tak — powiedział Pawor. — I co dalej?

— W tym mieście są dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku poszkodowanego, uważa się, że nie było także przestępstwa, tylko nieszczęśliwy wypadek, któremu nikt nie jest winien z wyjątkiem poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmę to do wiadomości i wtedy on oznajmił mi, że jest to groźba i na tym się rozstaliśmy.

— A gdzie to się stało? — zapytał Pawor.

— Niedaleko sanatorium.

— Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?

— To nikogo nie powinno obchodzić — ostro powiedziała Diana.

— Oczywiście — odparł Pawor. — Ja się tylko zdziwiłem — skrzywił się, zmrużył oczy i dźwięcznie kichnął. — O do diabła — rzekł. — Przepraszam.

Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął ogromną chustkę do nosa. Coś z hałasem upadk) na podłogę. Wiktor nachylił się. To był kastet. Wiktor podniósł go i podał Faworowi.

— I po co pan to nosi przy sobie? — zapytał.

Pawor z twarzą ukrytą w chustce do nosa patrzył na kastet zaczerwienionymi oczami.

— To wszystko przez pana — powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos. — To pan mnie przestraszył swoją opowieścią… A tak przy okazji, ludzie powiadają, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to chuligani. A ja, wie pan, nie lubię, kiedy mnie biją.

— A często pana biją? — zapytała Diana.

Wiktor spojrzał na nią. Siedziała w fotelu założywszy nogę na nogę i paliła papierosa nie patrząc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor. Zaraz coś usłyszy… Wyciągnął rękę i obciągnął spódnicę na jej kolanach.

— Mnie? — zapytał Pawor. — Czyżbym wyglądał na człowieka, którego często biją? To trzeba poprawić. Kelner, jeszcze raz podwójny koniak! Tak, a więc następnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili mi tę zabawkę… — z zadowoleniem obejrzał kastet. — Niezła rzecz, nawet Golemowi się spodobała…

— Nadal nie wpuszczają pana do leprozorium? — zapytał Wiktor.

— Nie. Nie wpuszczają i jak należy sądzić, nie wpuszczą. W każdym razie już w to nie wierzę. Napisałem skargi do trzech departamentów, a teraz siedzę i piszę sprawozdanie. Na jaką sumę leprozorium otrzymało w minionym roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mężczyzn. Diabelnie pasjonujące.

— Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw — poradził Wiktor. Pawor ze zdziwieniem uniósł brwi, a Diana powiedziała leniwie.

— Lepiej niech pan zostawi tę swoją pisaninę i zamiast tego napije się grzanego wina i położy do łóżka.

— Zrozumiałem aluzję — powiedział Pawor z westchnieniem. — Trzeba będzie iść… Czy pan wie, w którym numerze mieszkam? — zapytał Wiktora. — Wpadłby pan kiedyś.

— W dwieście dwudziestym trzecim — powiedział Wiktor. — Z całą pewnością.

— Do widzenia — powiedział Pawor wstając. — Życzę przyjemnego wieczoru.

Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziął butelkę czerwonego wina i skierował się do wyjścia.

— Masz za długi język — powiedziała Diana.

— Tak — zgodził się Wiktor. — Moja wina. Rozumiesz, on mi się w jakiś sposób podoba.

— A mnie nie — powiedziała Diana.

— I doktorowi R. Kwadrydze — też nie. Ciekawe dlaczego?

— Ma wstrętny pysk — odpowiedziała Diana. — Blond bestia. Znam ten gatunek. Prawdziwi mężczyźni. Bez czci i wiary. Atamani głupców.

— Masz ci los — zdziwił się Wiktor. — A ja myślałem, że tacy mężczyźni powinni ci się podobać.

— Teraz już nie ma mężczyzn — zaprzeczyła Diana. — Teraz są albo faszyści, albo baby.

— A ja? — zapytał Wiktor z zaciekawieniem.

— Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie — sprawiedliwość.

— Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieźle.

— Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybierać, wybrałbyś minogi, a to już niedobrze. Poszczęściło ci się, że masz talent.

— Coś ty dzisiaj taka zła? — zapytał Wiktor.

— A ja w ogóle jestem zła. Ty masz talent, a ja — złość. Jeżeli tobie odebrać talent, a mnie złość to pozostaną dwa kopulujące ze sobą zera.

— Zero zeru nierówne — zauważył Wiktor. — Ty nawet jako zero wyglądałabyś nieźle — przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym, gdyby ci odebrać twoją złość, staniesz się dobra, co w końcu też nie jest najgorsze…

— Jeśli odebrać mi złość, to stanę się meduzą. Żebym stała się dobra, należałoby zastąpić złość dobrocią.

— Zabawne — powiedział Wiktor — przeważnie kobiety nie lubią dyskutować. Ale kiedy już zaczynają, stają się zdumiewająco kategoryczne. Skąd ci się właściwie wzięło, że jesteś wyłącznie zła i ani trochę dobra. Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroć, tylko że jej nie widać spoza złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto…

Na salę wtoczyło się towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło się głośniej. Młodzi ludzie zachowywali się dość swobodnie — nawymyślali kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kącie, zaczęli głośno rozmawiać i śmiać się na całe gardło. Ogromny drab o grubych wargach i rumianych policzkach pstrykając palcami skierował się tanecznym krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiając mały palec ujął dwoma palcami kieliszek, odwrócił się plecami do lady, oparł się o nią łokciami, skrzyżował nogi i zwycięsko rozejrzał się po pustej sali. „Witam Dianę! — wrzasnął. — Co słychać?” Diana uśmiechnęła się do niego obojętnie.

— Co to za cudo? — zapytał Wiktor.

— Niejaki Flamen Juventa — odpowiedziała Dina. — Bratanek policmajstra.

— Gdzieś go już widziałem — powiedział Wiktor.

— Do diabła z nim — niecierpliwie powiedziała Diana. — Wszyscy ludzie to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiają się prawdziwi, tacy którzy mają coś własnego — dobroć, talent, złość… ale jeśli im to zabrać, nic z nich nie pozostanie, zostaną meduzami jak wszyscy. Ty, mam wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi się twoje umiłowanie minóg i sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje książki, masz sławę, ale jeśli chodzi o resztę, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda jak wszyscy.

— To, co teraz mówisz — oznajmił Wiktor — jest tak bardzo niesłuszne, że nawet nie czuję się urażony. Ale mów dalej, bardzo interesująco zmienia ci się wyraz twarzy, kiedy mówisz — zapalił papierosa i podał jej. — Mów dalej.

— Meduzy — powiedziała Diana gorzko. — Oślizgłe, głupie meduzy. Kotłują się, pełzają, strzelają, same nie wiedzą czego chcą, nic nie umieją, niczego naprawdę nie kochają… jak robaki w wychodku…

— To nieprzyzwoite — powiedział Wiktor. Obraz niewątpliwie jest wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogóle to są banały, Diano, moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubiegłym wieku, gdzieś na prowincji może by to nieźle wyglądało… w każdym razie towarzystwo byłoby rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieńcy o gorejących oczach łaziliby za tobą jak psy. Ale dzisiaj to są rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzą, czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robić — oto na czym polega problem. Zresztą też przewałkowany do znudzenia.

— A co robią z meduzami?

— Kto? Meduzy?

— My.

— O ile wiem — nic. Zdaje się, że robią z nich konserwy.

— No i bardzo dobrze — powiedziała Diana. — Czy ty coś zdziałałeś przez ten czas?

— No a jak! Napisałem potwornie wzruszający list do swojego przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie załatwi pensji dla Irmy, to znaczy, że jestem już do niczego!

— I to wszystko?

— Tak — powiedział Wiktor. — Całą resztę wyrzuciłem.

— O Boże — powiedziała Diana. — A ja opiekowałam się tobą, starałam się nie przeszkadzać, odganiałam Roschepera…

— Kąpałaś mnie w wannie — przypomniał Wiktor.

— Kąpałam w wannie, poiłam kawą…

— Poczekaj — powiedział Wiktor — ale przecież ja też kąpałem cię w wannie…

— Wszystko jedno.

— Jak to wszystko jedno? Myślisz, że łatwo pracować, kiedy się ciebie kąpie w wannie? Opisałem sześć wariantów tego procesu, wszystkie są do niczego.

— Daj przeczytać.

— Tylko dla mężczyzn — powiedział Wiktor. — Poza tym wyrzuciłem je, czy ci nie powiedziałem? I w ogóle było w nich tak mało patriotyzmu i świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich pokazać.

— Powiedz, jak ty to robisz — najpierw piszesz, a dopiero potem wstawiasz świadomość narodową?

— Nie — odpowiedział Wiktor. — Na początek nasiąkam świadomością narodową do głębi duszy: czytam przemówienie pana prezydenta, wykuwam na pamięć eposy bohaterskie, uczęszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy zaczynam rzygać — kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam — biorę się do dzieła… Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przykład o tym, co będziemy robili jutro.

— Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.

— To pójdzie szybko. A potem?

Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrócił się. Zbliżał się do nich mokrzak — w całej swojej krasie — czarny, mokry, z przepaską na twarzy.

— Dzień dobry — przywitał się z Dianą. — Golem jeszcze nie wrócił?

Twarz Diany wstrząsnęła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na portrecie — na ikonie. Dziwna nieruchomość rysów, i już nie wiesz — czy to zamysł mistrza czy bezradność rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała. Milczała i mokrzak również patrzył na nią w milczeniu, i nie było w tym milczeniu żadnej niezręczności — oni po prostu byli razem, a Wiktor i wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo się to nie podobało.

— Golem zapewne zaraz przyjdzie — powiedział głośno.

— Tak — powiedziała Diana. — Proszę, niech pan usiądzie i zaczeka.

Jej głos był zwyczajny i uśmiechała się do mokrzaka obojętnym uśmiechem. Wszystko było jak zwykle — Wiktor był z Dianą, a wszyscy pozostali byli osobno.

— Proszę — wesoło powiedział Wiktor wskazując na fotel doktora R. Kwadrygi.

Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych rękawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem wziął kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzając wagę i odstawił na stół.

— Mam nadzieję, że pani nie zapomniała? — powiedział do Diany.

— Tak — powiedziała Diana. — Tak. Zaraz przyniosę. Wiktorze, daj mi klucz do pokoju, za chwilę wrócę.

Wzięła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z tobą przyjacielu, powiedział do siebie. Jakoś za dużo ci się zwiduje w ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony się zrobiłeś i nadwrażliwy… Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogóle nie dotyczy — ci wszyscy byli mężowie, te wszystkie dziwne znajomości… Diana — to Diana, a ty — to ty. Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyć… Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknął truciznę, ale powiedział sobie — wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilę — i udało mu się przekonać siebie, że naprawdę wystarczy.

Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. Ciągnęło od niego wilgocią i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mogłem sobie wyobrazić, że będę kiedyś siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym stoliku? Jednak postęp, chłopcy, następuje powoli. Albo też my staliśmy się tacy wszystko — żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie są braćmi? Ludzkości, moja przyjaciółko, jestem z ciebie dumny… A czy pan, mój drogi, wydałby swoją córkę za mokrzaka?…

— Nazywam się Baniew — przedstawił się Wiktor i zapytał. — Jak zdrowie tego… rannego? Tego, który wpadł w potrzask?

Mokrzak szybko odwrócił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyślał Wiktor.

— Zadowalająco — odpowiedział sucho mokrzak.

— Na jego miejscu zawiadomiłbym policję.

— To nie ma sensu — powiedział mokrzak.

— A dlaczego? — zapytał Wiktor. — Niekoniecznie musi zgłaszać na miejscowej policji, można zwrócić się do okręgowej…

— Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.

— Każde przestępstwo, które pozostaje bezkarne, rodzi nowe przestępstwo.

— Tak. Ale nas to nie interesuje.

Przez chwilę obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:

— Moje nazwisko — Zurtzmansor.

— Słynne nazwisko — uprzejmie powiedział Wiktor. — Czy nie jest pan krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?

Mokrzak zmrużył oczy.

— Nie nosimy nawet tego samego nazwiska — powiedział. — Powiedziano mi, Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum…

Wiktor nie zdążył odpowiedzieć. Za jego plecami ktoś przesunął fotel i dziarski baryton powiedział:

— Ano, zjeżdżaj stąd zarazo!

Wiktor odwrócił się. Wznosił się nad nim grubowargi Flamenco Juventa, czy jak mu tam, słowem — bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż sekundę, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjątkową irytację.

— Do kogo pan mówi, młody człowieku? — zainteresował się.

— Do pańskiego przyjaciela — grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i ponownie wrzasnął. — Do kogo mówię, ty mokra szmato!

— Chwileczkę — powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z uśmieszkiem patrzył na niego z góry. Taki młody Goliat w sportowej kurtce błyskającej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer, opoka narodu z gumową pałką w tylnej kieszeni spodni, postrach prawicowców, lewicowców i umiarkowanych. Wiktor sięgnął ręką do jego krawata i zapytał z troską i zainteresowaniem „Co pan tu ma?”. I kiedy młody Goliat automatycznie pochylił głowę, żeby zobaczyć co tam ma, Wiktor mocno złapał go za nos dużym i wskazującym palcem. „E!” — krzyknął młody Goliat kompletnie oszołomiony i spróbował się wyrwać, ale Wiktor go nie wypuścił i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatą zawziętością zakręcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadując „Następnym razem zachowuj się przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojówkarzu, chamski sukinsynu…” Pozycja była wyjątkowo korzystna — młody Goliat rozpaczliwie wierzgał, ale między nimi stał fotel i młody Goliat pięściami ubijał powietrze, za to Wiktor miał dłuższe ręce i ciągle wykręcał, rozgniatał, obracał i wyciągał do chwili, kiedy nad głową przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał się — odsuwając stoliki i przewracając fotele pędziła na niego cała pięcioosobowa banda, dwóch w niej było wyjątkowo rosłych. Na mgnienie oka wszystko zastygło jak na fotografii — czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony w fotelu, Teddy w powietrzu — przeskakujący przez ladę baru, Diana z białym pakunkiem na środku sali — a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wąsata twarz portiera, i tuż obok wściekłe pyski z rozwartymi paszczękami. Następnie skończyła się fotografia i zaczęło się kino. . .

Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas się nie pojawił. Ale drugi dryblas trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek — chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś — wyzwolony Goliat? — skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu — tylko jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyć, ile okaleczyć — wyłupić oko, rozerwać usta, kopnąć w pachwinę. Gdyby Wiktor nie był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy, który święcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłów — tłumić każdą bójkę w zarodku, z flanki zaś pojawiła się Diana, Diana Wścieklica, z zębami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego pakunku, tylko z ciężkim oplatanym gąsiorem w ręku, nadciągnął też portier — niemłody już mężczyzna, ale sądząc po metodach walki, były żołnierz — walczył pękiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie. Kiedy więc z kuchni przybiegło dwóch kelnerów, nie mieli już nic do roboty. Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swój tranzystor. Jeden z chłopaczków leżał pod stołem — był to ten, którego Diana powaliła oplecionym gąsiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na pięściach z sali, przepędzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe. Z rozpędu sami też wylecieli na ulicę i dopiero tam, na deszczu uświadomili sobie całkowite zwycięstwo i trochę się uspokoili.

— Parszywi smarkacze — powiedział Teddy, zapalając jednocześnie dwa papierosy, dla siebie i dla Wiktora. — Przyzwyczaili się, co czwartek rozróba. Zeszłym razem zagapiłem się i połamali dwa fotele. A kto potem płaci? Ja!

Wiktor macał puchnące ucho.

— Bratanek uciekł — powiedział z żalem. — Nie dobrałem się do niego, niestety.

— To dobrze — powiedział rzeczowo Teddy. — Od niego lepiej się trzymać z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztą i on sam… Opoka Ojczyzny i Porządku, czy jak tam oni się nazywają… A ty, panie pisarzu, jak widzę nauczyłeś się bić. Pamiętam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak mucha — bywało przyłożą ci — a ty pod stół. Zuch.

— Taki mam zawód — westchnął Wiktor. — Produkt walki o byt. U nas przecież tak jest — wszyscy na jednego. A pan prezydent — za wszystkich.

— I dochodzi do mordobicia? — prostodusznie zdziwił się Teddy.

— No a jak myślisz! Napiszą na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś przepełniony świadomością narodową, idziesz szukać krytyka, a on już w towarzystwie — wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta…

— Coś podobnego — powiedział Teddy. — I co dalej?

— Różnie. Bywa i tak, i nie tak.

Pod wejście podjechał jeep, drzwi się otworzyły i na deszcz wysiadł młody człowiek w okularach i z teczką oraz jego wysoki współtowarzysz. Zza kierownicy wygrzebał się Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieć zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe drzwi ostatniego awanturnika, który jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie. „Szkoda, że tego z nami nie było — szeptem powiedział Teddy wskazując oczami na wysokiego. — To jest specjalista z klasą! Nie to, co ty. Zawodowiec, rozumiesz? „Rozumiem” — również szeptem odpowiedział Wiktor. Młody człowiek z teczką oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka uśmiechając się do Wiktora, ale zastąpił mu drogę pan Zurtzmansor z białą paczką pod pachą. Powiedział coś półgłosem, a wtedy Golem przestał się uśmiechać i wrócił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił się na tylne siedzenie i jeep odjechał.

— Ech — powiedział Teddy — biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew. Ludzie za niego krew przelewają, a ten wsiada do cudzego samochodu i odjeżdża.

— Chyba nie masz racji — powiedział Wiktor. — Chory, nieszczęśliwy człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobą zaraz pójdziemy się napić, a jego zawieźli do leprozorium.

— Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! — nieubłaganie powiedział Teddy. — Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.

— Oderwałem się od narodu?

— Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas — który to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z dziećmi nie można dojść do ładu… Zresztą, co tu gadać — w całym mieście nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzą… E — ech! — powiedział i machnął ręką. — No, to chodźmy.

Wrócili do holu i Teddy zapytał portiera, który już wrócił na swój posterunek:

— No i jak? Dużo połamali?

— E, nie — odpowiedział portier. — Można powiedzieć, że wyszliśmy bez szwanku. Jedną lampę pokaleczyli, ścianę uświnili, ale pieniądze to ja temu… ostatniemu odebrałem, masz, weź.

Teddy skierował się do restauracji licząc po drodze pieniądze. Wiktor poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokój. Młody mężczyzna w okularach i wysoki już nudzili się nad butelką mineralnej, przeżuwając melancholijnie firmową kolację. Diana siedziała na dawnym miejscu, prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała się do siedzącego już w swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, którego zwykle nie tolerowała. Przed R. Kwadrygą stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzeźwy i dlatego wyglądał, dziwnie.

— Gratuluję! — ponuro przywitał Wiktora. — Żałuję, że nie byłem obecny, choćby jako szeregowiec. Wiktor opadł n fotel.

— Jakie piękne ucho — powiedział R. Kwadrygą. — Gdzieś ty takie dostał? Jak koguci grzebień.

— Koriiak! — zażądał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. — Jej i tylko jej zawdzięczani Wiktorię swą — powiedział wskazując na Dianę. — Zapłaciłaś za gąsior?

— Gąsior wcale się nie stłukł — powiedziała Diana. — Za kogo ty mnie bierzesz? Ach, jak on upadł! Mój Boże, jak on cudownie się zwalił! Żeby oni tak wszyscy…

— Zaczynamy — ponuro powiedział R. Kwadrygą i nalał sobie pełną szklankę rumu.

— Potoczył się jak manekin — powiedziała Diana. — Jak kręgle. Wiktor, wszystko masz w porządku? Widziałam jak cię kopali.

— To, co najważniejsze — w porządku — powiedział Wiktor. — Specjalnie broniłem.

Doktor R. Kwadrygą z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyń. Oczy mu z miejsca zmętniały.

— My się znamy — spiesznie powiedział Wiktor. — Ty jesteś doktor Rem Kwadrygą, a ja — pisarz Banie w.

— Przestań — powiedział R. Kwadrygą. — Jestem absolutnie trzeźwy. Ale się spiję. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale przyjechałem tu pół roku temu jako zupełnie niepijący człowiek. Mam chorą wątrobę, katar kiszek i jeszcze coś tam z żołądkiem. Absolutnie nie wolno mi pić, a piję przez dwadzieścia cztery godziny na dobę… Jestem kompletnie nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi się nie wydarzyło. Nawet listów nie dostaję, dlatego że starzy przyjaciele siedzą bez prawa korespondencji, a nowi są niepiśmienni…

— Nie chcę słyszeć żadnych tajemnic państwowych — powiedział Wiktor. — Jestem nieprawomyślny. R. Kwadrygą znowu napełnił szklankę i zaczął popijać rum małymi łykami jak wystygłą herbatę.

— Tak prędzej podziała — oznajmił. — Próbuj, Baniew. Przyda się… I nie ma co się na mnie gapić! — znienacka powiedział do Diany z wściekłością. — Proszę nie ujawniać swoich uczuć! A jeżeli się wam nie podoba…

— Cicho, cicho — powiedział Wiktor i R. Kwadrygą skisł.

— Oni ni cholery mnie nie rozumieją — powiedział żałośnie. — Nikt. Tylko ty mnie troszeczkę rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że jesteś bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłeś moje uczucia. Cały jestem poraniony… Oni teraz boją się urnie zjeżdżać, teraz tylko mnie chwalą. Jak mnie jakieś ścierwo pochwali — rana. Następne ścierwo pochwali — następna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mną. Oni jeszcze nie wiedzą… Słuchaj, Baniew! Masz taką wspaniałą dziewczynę… Proszę cię… Poproś ją, żeby przyszła do mojego studia… Ależ nie, idioto! Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesięć lat…

— Portret — alegoria — wyjaśnił Dianie Wiktor. — „Prezydent i Wiecznie Młody Naród”.

— Dureń — smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. — Wszyscy myślicie, że się sprzedałem… No i słusznie, tak było! Ale ja już więcej nie maluję prezydentów… Autoportret! Rozumiesz?

— Nie — przyznał się Wiktor — nie rozumiem. Chcesz malować autoportret z Dianą jako modelką?

— Dureń — powiedział R. Kwadryga. — To będzie twarz artysty.

— Mój tyłek — wyjaśniła Diana Wiktorowi.

— Twarz artysty! — powtórzył R. Kwadryga. — Przecież ty też jesteś artystą… I wszyscy, którzy siedzą bez prawa korespondencji… i wszyscy, którzy mieszkają w moim domu… to znaczy nie mieszkają… Ty wiesz, Baniew, ja się boję. Przecież cię prosiłem — przyjdź, pomieszkaj u mnie chociaż trochę. Mam willę, fontannę… A ogrodnik uciekł. Tchórz… Nie mogę sam tam mieszkać, lepiej w hotelu… Myślisz, że piję, bo się sprzedałem? Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieść… Pomieszkasz u mnie trochę i sam się zorientujesz… Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogóle nie są moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie poznają… Chodzą na bosaka… śmieją się… — nagle jego oczy napełniły się łzami. — Panowie! — powiedział. — Co za szczęście, że nie ma z nami tego Pawora! Wasze zdrowie.

— I twoje — powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z Dianą. Diana patrzyła na R. Kwadrygę z odrazą i lękiem. — Nikt tu nie lubi Pawora — powiedział. — Tylko ja jeden, nieszczęsny odmieniec.

— Stojąca woda — oświadczył R. Kwadryga. — I skacząca żaba. Gaduła. Zawsze milczy.

— Po prostu on już jest gotów — powiedział Wiktor do Diany. — Nic strasznego…

— Panowie! — powiedział doktor R. Kwadryga. — Szanowna pani! Uważam za swój obowiązek przedstawić się! Rem Kwadryga, doktor honoris causa…


Wiktor przyszedł do gimnazjum na pół godziny przed wyznaczonym czasem, ale Bol-Kunac już na niego czekał. Zresztą był on chłopcem taktownym, poinformował więc Wiktora, że spotkanie odbędzie się w auli i poszedł sobie powołując się na jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy… Zostawszy sam, Wiktor powędrował korytarzami, zaglądając do pustych klas, wdychał zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszącego w powietrzu kurzu, zapachy bójek „do pierwszej krwi”, wyniszczających przesłuchań przy tablicy, zapachy więzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi przykazania. Wciąż miał nadzieję wywołać w pamięci jakieś słodkie wspomnienia dzieciństwa i młodości, rycerstwa, koleżeństwa, pierwszej czystej miłości, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo się starał, gotów rozczulić się przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu było jak dawniej — i jasne, zatęchłe klasy, podrapane tablice, ławki pocięte zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej ręce i ściany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokości wesołą, zieloną farbą i tynk obtłuczony na krawędziach ścian — wszystko było jak dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłość i beznadziejność.

Znalazł swoją klasę, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciągle jeszcze było widać głęboko wycięty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraźnie przypomniał sobie odurzający entuzjazm tamtych czasów, czerwono — białe opaski, blaszane skarbonki na „fundusz Legii”, krwawe bójki z czerwonymi i portrety we wszystkich gazetach, we wszystkich podręcznikach, na wszystkich murach — twarz, która wtedy wydawała się piękna i niezwykła, a teraz stała się tępa, obwisła, podobna do świńskiego ryja z ogromną, zębatą, bryzgającą śliną paszczą. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi… I głupi. A ta głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz się, że zmądrzałeś, czujesz tylko palący wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego żółtodzioba, który wyobrażał sobie, że jest niezastąpiony, nietuzinkowy i niezwykły… I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed dziewczyną, o której już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposób nie mogłem się wycofać, a następnego dnia — dziki gniew ojca, płonące uszy, i to wszystko nazywa się najszczęśliwszym czasem — bezbarwność i pragnienia, entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piętnaście lat okaże się, że ja dzisiejszy, jestem równie przeciętny i zniewolony jak w dzieciństwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam się za dorosłego, który wie dostatecznie dużo i wystarczająco dużo przeżył więc ma prawo do zadowolenia z siebie i osądzania innych.

Skromność i tylko skromność do pokory włącznie… i tylko prawda, nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne — być pokornym, kiedy dookoła tylu idiotów, rozpustników, interesownych kłamców, kiedy nawet najlepsi też są splamieni niczym trędowaci… Czy chcesz znowu być młodym? Nie. A czy chcesz pożyć jeszcze z piętnaście lat? Tak. Ponieważ życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem. Żeby tylko można było oddać uderzenie… No dobra, wystarczy. Trzymajmy się tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalającym oddawać ciosy, A teraz pójdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło…

Na sali było dosyć dużo dzieci i panował normalny hałas, który ucichł, kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenę i usadowił pod ogromnym portretem prezydenta — darem doktora R. Kwadrygi — za stołem przykrytym czerwono — białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i powiedział:

— Dziś będzie z nami rozmawiać znany pisarz Wiktor Baniew, który urodził się w naszym mieście. — Odwrócił się do Wiktora. — Jak pan woli, panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?

— Wszystko mi jedno — powiedział Wiktor lekkomyślnie. — Żeby tylko było ich dużo.

— W takim razie, proszę.

Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzędzie. Wiktor poskrobał brew oglądając salę. Było ich około pięćdziesięciu — dziewcząt i chłopców w wieku od dziesięciu do czternastu lat — patrzyli na niego spokojnie i wyczekująco. Zdaje się, że tu są same wunderkindy, pomyślał mimochodem. W drugim rzędzie z prawej zauważył Irmę i uśmiechnął się do niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.

— Uczyłem się w tym samym gimnazjum — zaczai Wiktor — i na tej samej scenie wypadło mi kiedyś grać Ozryka. Roli nie umiałem, więc musiałem ją wymyślić w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu, kiedy musiałem wymyślić coś nie pod groźbą dwójki. Podobno teraz trudniej się uczyć niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiać w ciągu roku. A wy zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczają, że ludzki mózg jest w stanie pomieścić znacznie więcej informacji, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka przeciętnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieć te informacje wtłoczyć… — Aha, pomyślał, zaraz im opowiem o hypnopedii. Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkę: Prosimy nie opowiadać nam o osiągnięciach nauki. Proszę rozmawiać z nami jak z równymi. Walerians kl. 6

— Tak — powiedział Wiktor. — Tu niejaki Walerians z szóstej klasy proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z równymi, i ostrzega mnie przed referowaniem wam osiągnięć nauki… Muszę się przyznać, Walerians, że istotnie zamierzałem porozmawiać z wami o osiągnięciach hypnopedii. Jednakże chętnie zrezygnuję ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swój obowiązek poinformować cię, że większość równych mi, dorosłych ludzi ma nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. — Poczuł, że jest mu niewygodnie mówić na siedząco, wstał i przespacerował się po scenie. — Muszę się wam zwierzyć, moi drodzy, że niespecjalnie lubię spotkania z czytelnikami. Z reguły nie sposób zrozumieć, z jakim czytelnikiem ma się do czynienia, czego on chce od ciebie i co go właściwie interesuje. Dlatego każde swoje wystąpienia staram się zmienić w wieczór pytań i odpowiedzi. Czasami wychodzi dosyć zabawnie. Wiecie co, może na początek ja zacznę zadawać pytania. A więc… Czy wszyscy obecni czytali moje książki?

— Tak — rozległy się dziecięce głosy. — Czytaliśmy… Wszyscy…

— Świetnie — powiedział Wiktor zakłopotany. — Jestem mile zaskoczony i nieco zdumiony. No dobrze, jedźmy dalej… Czy zebrani życzą sobie usłyszeć historię napisania jakiejś mojej powieści?

Nastąpiło niedługie milczenie, następnie ze środka sali wstał chudy, pryszczaty chłopiec, rzekł: „Nie” i usiadł.

— To świetnie — stwierdził Wiktor. — Tym bardziej świetnie, że wbrew szeroko rozpowszechnionym poglądom w takich historiach nie ma na ogół nic ciekawego. Idźmy jeszcze dalej… Czy szanowni słuchacze życzą sobie usłyszeć o moich planach twórczych?

Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:

— Widzi pan, panie Baniew, problemy związane bezpośrednio z techniką pańskiej twórczości lepiej byłoby przedyskutować pod koniec rozmowy, kiedy ogólny obraz będzie bardziej jasny.

Usiadł. Wiktor wsadził ręce w kieszenie i znowu przespacerował się po estradzie. Robiło się interesująco, a w każdym razie niecodziennie.

— A może interesują was anegdoty literackie? — zapytał podstępnie. — Jak polowałem z Hemingway — em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar. Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem…

— Naprawdę znał pan Zurtzmansora? — padło pytanie z sali.

— Nie, to był żart — powiedział Wiktor. — Co więc będzie z literackimi anegdotami?

— Czy można zadać pytanie? — rzekł, unosząc się z miejsca pryszczaty chłopiec.

— Tak, oczywiście.

— Jakimi chciałby pan nas widzieć w przyszłości?

Bez pryszczy, przeleciało przez głowę Wiktorowi, ale odgonił tę myśl, ponieważ zrozumiał — robi się gorąco. Pytanie było dobre. Bardzo bym chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chcę widzieć siebie w teraźniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadać.

— Żebyście byli mądrzy — powiedział na chybił trafił. — Uczciwi. Dobrzy. Chciałbym, żebyście lubili swoją pracę… i pracowali tylko dla szczęścia innych ludzi… (Truję, pomyślał. Ale jak tu nie truć?) Mniej więcej tak…

Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstając z miejsca:

— Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?

— Ja?! — oburzył się Wiktor.

— Tak zrozumiałem pańską książkę „Nieszczęście przychodzi nocą”. — Był to jasnowłosy skrzat, mniej więcej dziesięcioletni. Wiktor odchrząknął. „Nieszczęście” mogło być dobrą książką, mogło być złą książką, ale w żadnym przypadku nie mogło być książką dla dzieci. Do takiego stopnia nie była książką dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumieć ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie czytadło obrażające świadomość narodową. A co najstraszniejsze, jasnowłosy skrzat miał pewne podstawy przypuszczać, że autor „Nieszczęścia” uważa żołnierza za ważniejszego od fizyka — w każdym razie w niektórych aspektach.

— Chodzi o to — powiedział Wiktor sugestywnie — że… jak by ci tu powiedzieć… Różnie bywa.

— Wcale nie mam na myśli fizjologii — zaprotestował jasnowłosy skrzat. — Mówię o ogólnej koncepcji książki, być może „ważniejszy” nie jest odpowiednim słowem…

— Ja też nie mam na myśli fizjologii — odparł Wiktor. — Chcę powiedzieć, że bywają sytuacje, w których poziom erudycji nie ma znaczenia.

Bol-Kunac przyjął z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek, który pracuje dla wojny może się uważać za uczciwego? i Co to takiego człowiek mądry? Wiktor zaczął od drugiego pytania, było łatwiejsze.

— Mądry człowiek — rzekł — to taki człowiek, który uświadamia sobie własną niedoskonałość, ograniczoność swojej wiedzy, stara się je uzupełnić i osiąga w tej dziedzinie sukces… Zgadzacie się ze mną?

— Nie — powiedziała prześliczna dziewczynka wstając.

— A o co chodzi?

— Pańska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystując tę definicję może uważać się za mądrego. Szczególnie, jeżeli utwierdza go w tym otoczenie.

Tak, pomyślał Wiktor. Ogarnęła go lekka panika. To zupełnie nie pogawędka z kolegami pisarzami.

— W jakimś sensie masz rację — powiedział. — Ale chodzi o to, że w ogóle „mądry” i „głupi” — to pojęcia historyczne i chyba raczej subiektywne.

— To znaczy, że pan sam nie podejmuje się odróżnić głupca od człowieka mądrego? — zapytało z tylnych rzędów prześliczne stworzenie o przepięknych, biblijnych oczach, ogolone na zero.

— Nie, dlaczego — odpowiedział Wiktor. — Podejmuję się. Ale nie jestem pewien, czy zawsze się ze mną zgodzicie. Jest taki stary aforyzm — głupiec, to ten, który myśli inaczej… — zwykle to porzekadło wywoływało śmiech słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciągu. — Albo inaczej czuje — dodał Wiktor.

Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze powiedzieć. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na stronę tego, kto występuje, zgadza się z jego sądami i dla wszystkich staje się jasne, kto to są ci głupcy, przy czym rozumie się samo przez się, że tu, na tej sali głupców nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało się, ogarniał je wrogi nastrój, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że pozostała możliwość sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczą sobie nawzajem i zawsze znajdzie się wśród nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy, po którym można się przejechać ku ogólnemu zadowoleniu.

— Ja niezupełnie rozumiem — powiedziała prześliczna dziewczynka. — Chce pan, żebyśmy byli mądrzy, to znaczy zgodnie z pańskim aforyzmem myśleli i czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie pańskie książki i znalazłam w nich wyłącznie negację. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej strony chciałby pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetów, którymi przepełnione są pańskie książki. A pan przecież przedstawia rzeczywistość, prawda?

Wiktorowi wydało się, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.

— Widzicie — rzekł — przez pracę dla dobra ludzi rozumiem właśnie przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak się nie ma do mojej twórczości. W książkach próbuję pokazać wszystko tak jak jest naprawdę i nie próbuję uczyć, czy też pokazywać, co należy robić. W najlepszym razie wskazuję punkt przyłożenia siły, zwracam uwagę na to, z czym trzeba walczyć. Ja nie wiem, jak należy zmieniać ludzi, a gdybym wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo sławnym psychosocjologiem. Dla literatury pięknej w ogóle jest przeciwwskazane pouczać, przewodzić, proponować konkretne drogi wyjścia, albo tworzyć konkretną metodologię. Można to zobaczyć na przykładzie największych pisarzy. Chylę czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko dopóty, dopóki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłę talentu zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyć chodzenia boso czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litość i trwoga… Pisarz — to instrument ukazujący stan społeczeństwa i tylko w mizernym stopniu narzędzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczeństwa zmienia się nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocą karabinów maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym razie pokazuj e, do kogo należy strzelać lub też co wymaga zreformowania… zrobił pauzę, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner. Ale póki zastanawiał się jakby tu coś wtrącić na temat roli literatury przy poznawaniu wnętrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:

— Daruje pan, ale to wszystko jest dosyć banalne. Przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcą, żeby ktoś je zmieniał. A poza tym są tak antypatyczne, do takiego stopnia zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma się ochoty ich zmieniać. Rozumie pan, one nie są tego warte. Niechaj sobie gniją — przecież nie odgrywają żadnej roli. Więc dla czyjego dobra pańskim zdaniem powinniśmy pracować?

— Ach, więc o to wam chodzi! — wolno powiedział Wiktor.

Nagle dotarło do niego: mój Boże, przecież ci smarkacze poważnie myślą, że piszę tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdaków, nic nie rozumieją, zresztą skąd mają rozumieć, to są dzieci, dziwaczne dzieci, chorobliwie mądre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym doświadczeniem życiowym, z dziecinną znajomością ludzi plus stosami przeczytanych książek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dążeniem do tego, aby wszystko poukładać w szufladkach z napisami „dobrze” i „źle”. Dokładnie jak koledzy literaci…

— Wprowadziło mnie w błąd to, że mówicie jak dorośli — rzekł Wiktor. — I nawet zapomniałem, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że niepedagogicznie jest tak mówić, ale niestety trzeba to powiedzieć, inaczej nigdy się nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mężczyzna może być wspaniałym człowiekiem, którego nie sposób nie kochać, dla którego można mieć najwyższe uznanie i uważać za zaszczyt uściśnięcie jego ręki. Ponieważ przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleć, ale mimo wszystko pozostał człowiekiem. Wszystkich bohaterów moich książek uważacie za łajdaków, ale to dopiero połowa nieszczęścia. Uważacie jednak, że i ja traktuję ich tak samo jak i wy. A to już jest całe nieszczęście. Nieszczęście, które polega na tym, że w ten sposób nigdy nie zrozumiemy się nawzajem.

Diabli wiedzą jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie poczciwe wystąpienie. Speszonych spojrzeń, twarzy rozjaśnionych nagłym zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało szczęśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynać od początku, na nowej, bardziej realistycznej podstawie… W każdym razie nic takiego nie zaszło. Z tylnych rzędów znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:

— Czy nie mógłby nam pan powiedzieć, czym jest postęp?

Wiktor poczuł się obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytają, czy maszyna może myśleć i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na swoje miejsce.

— Postęp — powiedział — jest to rozwój społeczeństwa w takim kierunku, którego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijają, nie depczą i nie męczą się nawzajem.

— A czym się zajmują? — zapytał tęgi chłopiec siedzący po prawej stronie.

— Popijają, zakąszając quantum satis — mruknął ktoś z lewej.

— A dlaczego by nie? — spytał Wiktor. — Historia ludzkości nie zna znowu tak wiele epok, w których ludzie mogli sobie popijać i zakąszać quantum satis. Dla mnie postęp — to dążenie do stanu, w którym nie depczą i nie zabijają. A czym się wtedy będą ludzie zajmować — to moim zdaniem nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie — dla mnie najważniejsze są przede wszystkim konieczne warunki postępu, a wystarczające — to rzecz nabyta…

— Pan pozwoli — powiedział Bol-Kunac. — Spróbujemy rozpatrzeć następujący schemat. Załóżmy, że automatyzacja rozwija się w takim tempie jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiąt lat przeważająca większość aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesów produkcyjnych i sfery usług ze względu na nieprzydatność. Będzie po prostu znakomicie — wszyscy są syci i nie ma powodu zadeptywać się nawzajem, nikt nikomu nie przeszkadza… i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset tysięcy ludzi zabezpieczających ciągłość pracy starych maszyn i powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy są sobie po prostu niepotrzebne. To dobrze?

— Nie wiem — stwierdził Wiktor. — Właściwie, może nie całkiem dobrze… I w jakiś sposób przykre… Ale muszę wam powiedzieć, że pomimo wszystko lepsze niż to, co mamy teraz. Więc pewien postęp jest chyba oczywisty.

— A czy pan sam chciałby żyć w takim świecie? Wiktor pomyślał.

— Wiecie — rzekł — ja ten świat jakoś słabo sobie wyobrażam, ale szczerze mówiąc, może warto byłoby spróbować.

— A czy potrafi pan wyobrazić sobie człowieka, który kategorycznie odmawia życia w takim świecie?

— Oczywiście, że potrafię. Są ludzie, sam znam takich, którym byłoby tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywać, rozpychać się, iść po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie odmówią-jednak to wyjątkowa okazja, aby spróbować raj przerobić na chlew… albo na koszary. Z największą przyjemnością zburzyliby taki świat… Tak, że chyba raczej nie potrafię.

— A bohaterów pańskich książek, których pan tak kocha, urządziłaby taka przyszłość?

— Tak, oczywiście. Znaleźliby wreszcie zasłużony spokój.

Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwając głową powiedział z goryczą:

— No i właśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie, czy nie, lecz o to, że dla pana i pańskich bohaterów taka przyszłość jest całkowicie do przyjęcia, a dla nas — to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnować sił, żeby pracować dla dobra pańskich uświnionych od stóp do głów i marzących o spokoju facetów. Naładować ich energią, żeby mogli żyć, naprawdę już nie sposób. I jak tam pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich książkach — w ciekawych książkach, jestem całkowicie „za” — pokazał pan nam nie punkt przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o ludzkość nie istnieją, przynajmniej jeżeli mowa o pańskim pokoleniu… Proszę mi darować, ale zagryźliście się, roztrwoniliście się na wewnętrzne waśnie, na kłamstwa i na walkę z kłamstwem, którą prowadzicie wymyślając nowe kłamstwa… Jak w pańskiej piosence:

Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni

i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo się zmieni.

A kłamstwo wczorajsze przemienia się żywo

dziś w prawdę powszednią i prawdę prawdziwą

Właśnie tak się miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden sposób nie możecie uwierzyć, że jesteście już martwi, że własnoręcznie zbudowaliście świat, który stał się dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w okopach, rzucaliście się z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej? Narzekaliście na rząd, na panujące porządki, jakbyście nie wiedzieli, że na lepszy rząd, na inne porządki wasze pokolenie… po prostu nie zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem, że człowiek z natury jest dobry… albo co gorsza, że człowiek to brzmi dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!…

Pryszczaty mówca machnął ręką i usiadł. Zapanowało milczenie, następnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:

— Kiedy mówiłem „wy”, nie miałem na myśli personalnie pana, panie Baniew.

— Dziękuję — powiedział gniewnie Wiktor.

Był zirytowany — pryszczaty smarkacz nie miał prawa mówić tak bezapelacyjnie, to bezczelność i brak wychowania… dać w łeb i wyprowadzić za ucho z sali. Czuł się głupio — wiele z tego, co powiedział chłopak było prawdą, sam tak myślał, a teraz znalazł się w sytuacji człowieka, który musi bronić czegoś, czego nienawidzi, a poza tym — nie było całkiem jasne, jak się zachować dalej, jak kontynuować rozmowę i czy w ogóle warto ją kontynuować… Rozejrzał się po sali i zobaczył, że czekają na jego odpowiedź, że Irma czeka na jego odpowiedź, że wszystkie te rumiane i piegowate potwory myślą jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził wspólną opinię i wyraził ją szczerze, z głębokim przekonaniem, a nie dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalną broszurę. Że oni rzeczywiście nie czują nawet odrobiny wdzięczności albo chociażby elementarnego szacunku dla niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciągnął się do ułanów i uczestniczył w szarżach kawalerii na „rheinmetale”, że omal nie zdechł na dezynterię w okrążeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, który zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurą w płucach, spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady… A właściwie, dlaczego oni powinni mnie szanować za to wszystko? Że szedłem z szablą na czołgi? Przecież trzeba być idiotą, żeby mieć rząd, który doprowadził armię do takiego stanu… Aż się wzdrygnął, kiedy uzmysłowił sobie, jak ogromną pracę myśli musiały wykonać te dzieciaki, żeby dojść do wniosków, do których dorośli dochodzą, kiedy duszę mają już w strzępach, zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrącony grzbiet… zresztą nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś większość do tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie potrzeba, gotowi są zacząć wszystko od początku… Czyżby pomimo wszystko nastały nowe czasy? Patrzył na salę nieomal ze strachem. Zdaje się, że pomimo wszystko przyszłości udało się zapuścić macki w samo serce czasu teraźniejszego i ta przyszłość była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś wszystkie zasługi przeszłości — prawdziwe i domniemane.

— Dzieci — powiedział Wiktor. — Zapewne sami tego nie widzicie, ale jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieństwo — to zawsze okrucieństwo. I nie może przynieść nic oprócz nowego cierpienia, nowych łez i nowych podłości. Miejcie to na względzie. I nie wyobrażajcie sobie, że wymyśliłyście coś szczególnie nowego. Zburzyć stary świat i na jego kościach zbudować nowy — to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani razu nie udało się osiągnąć oczekiwanych rezultatów. To samo, co w starym świecie wywołuje pragnienie, aby burzyć bez najmniejszej litości, szczególnie łatwo przystosowuje się do procesu burzenia, do okrucieństwa, do bezwzględności, okazuje się dla tego procesu niezbędne, trwa nienaruszone, staje się gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje śmiałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolę, okrucieństwa nie można zniszczyć okrucieństwem. Ironia i litość! Ironia i litość, dzieci!

I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi przeleciała przez głowę szalona myśl, że udało mu się wreszcie powiedzieć coś takiego, co wstrząsnęło wyobraźnią słuchaczy. Ale już widział, że od drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cień i dzieci patrzą na niego, i nie zwyczajnie patrzą, tylko lgną do niego, a mokrzak powściągliwie ukłonił się Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci również usiadły, a Wiktor patrzył na Irmę i widział, że jest szczęśliwa, że stara się tego nie okazać, ale po prostu promienieje radością i zadowoleniem. Zanim zdążył się opamiętać, zabrał głos Bol-Kunac.

— Obawiam się, że pan nas źle zrozumiał, panie Baniew — oznajmił. — Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z pańskiego punktu widzenia jesteśmy okrutni, to wyłącznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyć waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudować nowy. To pan jest okrutny — nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyć ten wasz raj, popijajcie i jedźcie na zdrowie. Budować, panie Baniew, tylko budować. Niczego nie burzyć, tylko budować.

Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.

— Tak — powiedział. — Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami… Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnuję z kielicha i zakąski… Tylko nie zapominajcie, że stare światy trzeba było burzyć właśnie dlatego, że przeszkadzały… przeszkadzały budować nowe, nie lubiły tego co nowe, hamowały…

— Dzisiejszy stary świat — zagadkowo powiedział Bol-Kunac — nie będzie nam przeszkadzał. Będzie nam nawet pomagać. Poprzednia historia zakończyła swój bieg, nie trzeba się na nią powoływać.

— No cóż, tym lepiej — rzekł Wiktor ze znużeniem. — Jestem niezmiernie rad, że wszystko się wam tak szczęśliwie układa.

Fajni chłopcy i dziewczęta, pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich… wyrosną, będą się zagryzać, rozmnażać i rozpocznie się praca na chleb nasz powszedni… Nie, pomyślał z rozpaczą. Być może jakoś się uda… Zagarnął ze stołu karteczki. Zebrało się ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy można uważać za dobrego i uczciwego człowieka, który pracuje dla wojny? Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?…

— Przysłano mi kilka pytań — powiedział. — Tylko nie wiem, czy teraz warto…

Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:

— Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam są pytania, ale właściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznać współczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem ideologii społeczeństwa, czy też części społeczeństwa, a my powinniśmy znać ideologów współczesnego społeczeństwa. Teraz wiemy więcej, niż wiedzieliśmy przed spotkaniem z panem. Dziękujemy.

Na sali zaczął się ruch, słychać było „Dziękujemy… Dziękujemy, panie Baniew” dzieci zaczęły wstawać, opuszczać swoje miejsca, a Wiktor stał zaciskając w pięści karteczki, czuł się jak kretyn, wiedział, że jest purpurowy, że minę ma speszoną i żałosną, ale wziął się w garść, kartki wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.

Najgorsze było to, że nie zrozumiał w końcu jak ma traktować te dzieci. One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do tego, co Wiktor pisał i do tego, co mówił, nie miał żadnych punktów stycznych ze sterczącymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami, niedomytymi szyjami, z gęsią skórką na chudych rękach, z piskliwym hałasem dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole i dyskusję w instytucie naukowym. Połączyła niepołączalne. Zapewne tak czuł się doświadczalny kot, któremu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prądem i oślepiono reflektorem… Tak, ze współczuciem powiedział Wiktor do kota, którego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeć…

I w tym momencie uświadomił sobie, że ugrzązł. Obstąpiono go i nie pozwalano przejść. Na sekundę ogarnęła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby się, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogę w celu przeprowadzenia sekcji na okoliczność przeanalizowania ideologii. Ale dzieci nie zamierzały go preparować. Wyciągały do niego otwarte książki, tanie notesy, kartki papieru. Szeptały: „Proszę o autograf!” Piszczały: „Tu, w tym miejscu!” Chrypiały łamliwym basem: „Pan będzie łaskaw!”.

I Wiktor wyjął wieczne pióro, zdjął nakrętkę, z zaciekawieniem postronnego człowieka przysłuchał się swoim odczuciom i wcale się nie zdziwił, czując wzbierającą dumę. To były upiory przyszłości i cieszyć się ich uznaniem było jednak przyjemnie.

Загрузка...