Wiktor obudził się późno, była pora obiadu. Trochę bolała głowa, ale nastrój okazał się nieoczekiwanie dobry.
Wieczorem, wypaliwszy paczkę papierosów, zszedł na dół, damską szpilką do włosów otworzył czyjś samochód, wyprowadził Irmę służbowym wyjściem i odwiózł ją do matki. Początkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż skręcało, tak paskudnie się czuł, Irma zaś siedziała obok, czyściutka, schludna, uczesana według najnowszej mody — żadnych tam warkoczyków — i zdaje się miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromną ochotę na nawiązanie rozmowy, ale musiałby zaczynać od przyznania się do niebotycznej głupoty, a to wydało mu się niepedagogiczne. Skończyło się na tym, że Irma nagle, ni z tego ni z owego, pozwoliła mu zapalić (pod warunkiem, że wszystkie okna będą otwarte) i zaczęła opowiadać, jakie to wszystko było dla niej ciekawe, jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czytała, ale w co nie bardzo wierzyła, jak to znakomicie z jego strony, że zorganizował jej taką nieoczekiwaną i w najwyższym stopniu pouczającą przygodę, że w ogóle jako ojciec jest całkiem do przyjęcia, nie zanudza i nie gada głupstw, że Diana jest „prawie nasza”, wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że tak niewiele wie i za bardzo lubi wypić, ale to akurat w końcu nie jest takie straszne, ty też lubisz wypić, a wszystkim się spodobałeś, dlatego, że mówiłeś uczciwie, nie udawałeś jakiegoś tam strażnika elitarnej wiedzy i całkiem słusznie, ponieważ nie jesteś żadnym strażnikiem, i nawet Bol-Kunac powiedział, że w całym mieście jesteś jedynym człowiekiem wartościowym, jeśli oczywiście nie liczyć doktora Golema, ale Golem właściwie nie ma z miastem nic wspólnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a jak ty uważasz, czy ideologia jest w ogóle potrzebna, czy lepiej bez niej, wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii…
W rezultacie odbyła się znakomita rozmowa, obie strony były pełne szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samochód postawił na jakimś zagraconym podwórzu), Wiktor uważał już, że ojcostwo nie jest tak bardzo niewdzięcznym zajęciem, szczególnie jeśli zna się życie i umie się wykorzystać w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W związku z tym wypił z Teddym, który także był ojcem i także interesował się problemami wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat — trudny wiek przejściowy, twoja jeszcze da ci do wiwatu… to znaczy wnuk Teddyego miał I4 lat, a wychowaniem syna nie mógł się zajmować dlatego, że syn spędził dzieciństwo w obozie koncentracyjnym. Nie wolno bić dzieci, twierdził Teddy. I bez ciebie przez całe życie będzie je bić każdy, kto ma ręce i nogi, a jeśli masz chęć uderzyć dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie większym pożytkiem dla sprawy.
Po którymś z rzędu kieliszku Wiktor przypomniał sobie, że Irma ani słowem nie wspomniała o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i doszedł do wniosku, że jego córka jest przebiegłym stworzeniem i w ogóle uciekać się za każdym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak wykaraskać się z trudnej sytuacji, w którą sam się uwikłałeś — to co najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwiły go, ale właśnie przyszedł doktor R. Kwadryga i zamówił swoją codzienną butelkę rumu, więc wypili tę butelkę, na skutek czego Wiktor znowu zobaczył wszystko w różowych barwach, ponieważ stało się jasne, że Irma po prostu nie chciała go martwić, co oznacza, że szanuje ojca, a być może nawet go kocha. … Potem przyszedł jeszcze ktoś, i coś zamówił. Potem prawdopodobnie Wiktor poszedł spać… Prawdopodobnie… Należy przypuszczać, że spać… Co prawda zachowało się jeszcze jedno wspomnienie — kafelki na podłodze zalane wodą, ale co to była za podłoga i co to była za woda, nie sposób było odtworzyć… I lepiej nie odtwarzać…
Doprowadziwszy się do porządku Wiktor zszedł na dół, zabrał z recepcji świeże gazety i porozmawiał o przeklętej pogodzie.
— Jak ja wczoraj? — zapytał niedbale. — Nie za bardzo?
— Właściwie nie za bardzo — powiedział uprzejmie recepcjonista. — Rachunek da panu Teddy.
— Aha — powiedział Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie precyzować, poszedł do restauracji. Wydało mu się, że lamp na sali jest jakby mniej. — O, do diabła — pomyślał ze strachem. Teddyego jeszcze nie było. Wiktor skłonił się młodemu człowiekowi w okularach i jego towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku i rozłożył gazetę. Na świecie nic się nie zmieniło. Jedno państwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to drugie państwo wysyłało kategoryczne protesty. Państwa, które podobały się panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich narodów i demokracji. Państwa, które z jakiegoś powodu nie podobały się panu prezydentowi, prowadziły wojny zaborcze, a właściwie nie prowadziły wojen, tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne przemówienie o konieczności skończenia z korupcją raz na zawsze i szczęśliwie przeszedł operację usunięcia migdałów. Znajomy krytyk — wyjątkowe ścierwo — wychwalał nową powieść Roc-Tusowa i było to nader tajemnicze, ponieważ książka była naprawdę dobra.
Podszedł kelner, jakiś nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradził ostrygi, przyjął zamówienie, pomachał serwetką nad obrusem i oddalił się. Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł wygodniej i zaczął myśleć o pracy. Po dobrym pijaństwie zawsze z ochotą rozmyślał o pracy. Dobrze byłoby napisać optymistyczną, wesołą książkę… O tym, jak żyje sobie na świecie człowiek, kocha swoją pracę, niegłupi, lubi przyjaciół, a przyjaciele go cenią, o tym jak mu z tym dobrze — sympatyczny chłopak, dowcipny, trochę dziwak. Nie ma fabuły. A jeśli nie ma fabuły, to znaczy, że nudne. A w ogóle, jeśli już usiąść do takiej powieści, to trzeba się zastanowić, dlaczego temu miłemu człowiekowi jest tak dobrze, a wtedy niewątpliwie dojdzie się do wniosku, że dobrze jest mu wyłącznie dlatego, że ma ukochaną pracę, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprócz swojej pracy. Można oczywiście napisać o człowieku, którego sensem życia jest miłość bliźniego i jest mu dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich bliźnich i kocha swoją pracę, ale o takim człowieku parę tysięcy lat temu napisali już panowie Łukasz, Mateusz, Jan i jeszcze jakiś — w sumie było ich czterech. Tak w ogóle, to było ich znacznie więcej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a pozostali byli pozbawieni różnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi prawa korespondencji… a człowiek, o którym pisali, niestety był szalony… Właściwie byłoby zajmujące opisać, jak Chrystus przychodzi na Ziemię dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten Łukasz z kumplami… Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje: kochajcie swoich bliźnich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jakiś antysemita…
— Pan pozwoli, panie Baniew? — zahuczał nad nim sympatyczny, męski głos.
Był to pan burmistrz we własnej osobie. Nie tamten apoplektycznie purpurowy, kwiczący z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym łożu Roschepera, lecz elegancko zaokrąglony, idealnie wygolony, ubrany bez zarzutu imponujący mężczyzna ze skromną wstążeczką w klapie i z emblematem Legiii na lewym ramieniu.
— Proszę — powiedział Wiktor bez cienia radości.
Pan burmistrz usiadł, rozejrzał się i położył dłonie na stole.
— Postaram się nie dokuczać panu zbyt długo swoją obecnością — oznajmił — i spróbuję nie przeszkodzić w pańskiej biesiadzie, jednakże problem, z którym zamierzam się do pana zwrócić, dojrzał już ostatecznie, abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci którym drogi jest honor i dobrobyt naszego miasta byli gotowi odłożyć własne sprawy, aby go jak najszybciej i najefektywniej rozwiązać.
— Słucham pana — rzekł Wiktor.
— Spotykamy się tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdając sobie sprawę z tego, że jest pan nadzwyczaj zajęty, nie chciałem niepokoić pana w czasie pracy, szczególnie biorąc pod uwagę jej specyfikę. Jednakże zwracając się obecnie do pana jako osobistość oficjalna — i w swoim własnym imieniu i w imieniu całego magistratu…
Kelner przyniósł butelkę białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go wzniesionym palcem.
— Przyjacielu — powiedział. — Pól porcji kitchigańskiej i kieliszek miętówki. Jesiotr bez sosu… A więc pozwolę sobie kontynuować — oznajmił, ponownie zwracając się do Wiktora. — Obawiam się co prawda, że naszą rozmowę trudno będzie uznać za pogawędkę przy stole, ponieważ mowa będzie o sprawach i okolicznościach nie tylko smutnych, ale, powiedziałbym, nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiać z panem o tak zwanych mokrzakach, o tym złośliwym nowotworze, który już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczęsny region.
— Tak, tak — przytaknął Wiktor. Zaczynało go to interesować.
Burmistrz niezbyt głośno wygłosił dobrze przemyślane i nieskazitelne stylistycznie przemówienie. Opowiedział, jak dwadzieścia lat temu, od razu po okupacji, w Końskim Wąwozie zbudowano leprozorium, obóz — kwarantannę dla osób cierpiących na tak zwany żółty trąd czyli chorobę okularniczą. Zresztą prawdę mówiąc choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi, pojawiła się w naszym kraju jeszcze w niepamiętnych czasach, przy czym, jak dowodzą specjalnie przeprowadzone badania, szczególnie często atakowała ona nie wiedzieć czemu mieszkańców właśnie naszego regionu. Jednakże wyłącznie dzięki wysiłkom pana prezydenta, chorobie tej poświęcono niezmiernie wiele uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki lekarskiej, rozproszeni po całym kraju i częstokroć niesprawiedliwie prześladowani przez zacofane grupy ludności, zaś przez okupantów fizycznie likwidowani, nieszczęśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce, gdzie stworzono im warunki znośnej egzystencji, odpowiedniej do ich sytuacji. Wszystko to nie budzi żadnego sprzeciwu, przedsięwzięte środki można jedynie pochwalać, jednakże, jak to u nas czasami się zdarza, najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracają się przeciwko nam. Nie będziemy w tej chwili szukać winnych. Nie będziemy prowadzić śledztwa w sprawie działalności niejakiego doktora Golema, działalności być może ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak się teraz okazało, w nadzwyczaj nieprzyjemne skutki. Nie będziemy także zajmować się przedwczesnym krytykanctwem, chociaż stanowisko niektórych wystarczająco wysokich instancji uporczywie ignorujących nasze protesty nam osobiście wydaje się dość zagadkowe. Przejdźmy do faktów… — Burmistrz wypił miętówkę, ze smakiem zakąsił jesiotrem i jego głos stał się jeszcze bardziej aksamitny, nie sposób było wyobrazić sobie, że ten człowiek zastawia potrzaski na ludzi. Wielosłownie wyraził pragnienie nieprzeciążania uwagi pana Baniewa krążącymi po mieście plotkami, które to plotki, jak musi wyznać wprost, są rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania zaleceń pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na myśli nadzwyczaj rozpowszechniony pogląd o fatalnej roli tak zwanych mokrzaków, obciążanie ich odpowiedzialnością za gwałtowną zmianę klimatu, zwiększenie liczby poronień i procentu bezpłodnych małżeństw, za gwałtowny exodus niektórych zwierząt domowych, za inwazję szczególnego rodzaju pluskwy domowej a konkretnie — pluskwy skrzydlatej…
— Panie burmistrzu — powiedział z westchnieniem Wiktor. — Muszę panu wyznać, że jest mi niezmiernie trudno śledzić pańskie długie okresy. Może porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Może nie będziemy mówić, o czym nie będziemy mówić, a będziemy — o czym będziemy.
Burmistrz obrzucił go szybkim spojrzeniem, coś sobie obliczył, coś pokojarzył, diabli go tam wiedzą, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co trzeba — i to, że Wiktor pił z Roscheperem i to, że w ogóle pił, hałaśliwie z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały kraj, i to, że Irma jest wunderkindem, i to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy — tak, że blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblakł i pan burmistrz krzyknął, żeby mu przynieśli kieliszek koniaku. Wiktor też poprosił o koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustą już salę, leciutko uderzył pięścią w stół i oznajmił.
— Rzeczywiście, co ja tu będę kręcił. Życie w mieście stało się niemożliwe — może pan za to podziękować pańskiemu Golemowi — nawiasem mówiąc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana, są na niego materiały… ten pański Golem wisi na włosku… A więc, powiadam — na naszych oczach demoralizują nasze dzieci. Te ścierwa przenikły do szkół i doszczętnie zdemoralizowały nam dzieci… wyborcy są niezadowoleni, niektórzy wyjeżdżają z miasta, zaczyna się ferment, tylko patrzeć, jak rozpoczną się samosądy, oto jak wygląda sytuacja. — Osuszył kieliszek. — Muszę się panu przyznać, że ja ich nienawidzę, zabijałbym jak szczury, tylko nie chcę sobie brudzić rąk. Nie uwierzy pan, panie Baniew, doszedłem do tego, że zastawiam na nich potrzaski… No dobrze, zdemoralizowali dzieci, mówi się trudno. Dzieci to dzieci, można je demoralizować dzień i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan się postawi w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chociaż nie wiem, jak oni to robią. Zbudowaliśmy sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat, spaliśmy na pieniądzach. Przyjeżdżali do nas ze stolicy, a jak się to wszystko skończyło? Deszcze, mgły, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym gorzej, przyjechał tu znany fizyka… zapomniałem nazwiska, zresztą pan na pewno go zna… pomieszkał dwa tygodnie i gotowe — choroba okularnicza, marsz do leprozorium. Świetna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden przypadek i jeszcze, no i koniec — kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja za chwilę zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy — Bogu dzięki znalazł się trener kretyn, trenuje specjalną drużynę do gry w kraj ach o deszczowym klimacie… No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu… Pan mnie rozumie? Próbowałem dogadać się z tym Golemem — jak groch o ścianę — czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na górę — żadnych rezultatów. Pisałem wyżej — to samo. Jeszcze wyżej — odpowiadają, że przyjęli do wiadomości i skierowali sprawę do rozpatrzenia we właściwych instancjach na dole… Nienawidzę ich, ale się przemogłem i sam pojechałem do leprozorium. Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem… Co za wstrętne typy! Mrugają swoimi wyliniałymi ślepiami jak na jakiegoś wróbla, jakbym był powietrzem… — pochylił się do Wiktora i wyszeptał. — Boję się buntu, krew się poleje. Pan mnie rozumie?
— Owszem — powiedział Wiktor. — Ale co ja mam z tym wspólnego?
Burmistrz rozparł się w fotelu, wyjął cygaro z aluminiowego futerału, zapalił.
— W mojej sytuacji — oznajmił — zostaje tylko jedno — uruchomić wszystkie dźwignie. Potrzebna jest jawność. Magistrat uchwalił petycję do departamentu ochrony zdrowia, podpisze ją pan Roscheper, mam nadzieję pan również, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawność! Potrzebny jest dobry artykuł w stołecznej gazecie podpisany głośnym nazwiskiem. Pańskim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest palący, wymarzony dla takiego trybuna jak pan. Bardzo pana proszę. I w swoim własnym imieniu i w imieniu magistratu, i w imieniu nieszczęśliwych rodziców… Trzeba zrobić wszystko co w naszej mocy, żeby leprozorium zabrali stąd do wszystkich diabłów! Dokądkolwiek, ale żeby z mokrzaków nie zostało tu ani śladu, żebyśmy mogli zapomnieć o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieć.
— Tak… rozumiem — wolno odparł Wiktor. — Bardzo dobrze pana rozumiem.
Ty bydlaku, myślał, ty gruba świnio, naprawdę mogę cię zrozumieć. Ale co się stało z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem, niczego takiego się o nich nie słyszało, tylko niektórzy mówili, że podobno mokrzaki śmierdzą, że podobno są zaraźliwi, podobno robią niezwykłe zabawki i w ogóle różne rzeczy z drzewa… matka Fryda mówiła, o ile pamiętam, że umieją rzucać uroki, i przez nich mleko kwaśnieje, że mogą ściągnąć na nas wojnę, mór i głód… A teraz siedzą za drutem kolczastym, i co też oni robią tam u siebie? Oj, robią, robią i to dużo. Pogodę robią, i dzieci zwabiają do siebie (po co?), koty przepędzili (też dlaczego?), pluskwy zmusili do latania…
— Pewnie pan sądzi, że my tutaj siedzimy z założonymi rękami — powiedział burmistrz. — W żadnym wypadku. Ale co my możemy? Przygotowuję proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodził się zostać konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjność choroby — w tej sprawie nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. Następnie próbujemy odpowiedzieć terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, chłopcy jak złoto jeden w drugiego, no, po prostu orły… ale to jakoś nie to. Przecież nie otrzymujemy żadnych instrukcji z góry… Policja znajduje się w fałszywej sytuacji… i w ogóle… A więc przeciwdziałamy jak tylko możemy. Zatrzymujemy ładunki, które do nich idą… prywatne, oczywiście, nie żywność i nie pościel rzecz jasna, ale rozmaite książki, oni zamawiają bardzo dużo książek… Dzisiaj na przykład zatrzymaliśmy ciężarówkę, i od razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, żeby się pocieszyć, a należałoby radykalnie…
— Tak — powiedział Wiktor. — Więc orły jeden w drugiego. Jak mu tam… Flamenda? Ten, no bratanek…
— Famenco Juventa — oznajmił burmistrz. — Mój zastępca do spraw Legii, orzeł! Pan go już poznał?
— Trochę poznałem — rzekł Wiktor. — Ale po co zatrzymujecie książki?
— Jak to po co? To oczywiście głupota, ale człowiek jest tylko człowiekiem i w którymś momencie nie wytrzymuje. A poza tym… — burmistrz uśmiechnął się wstydliwie. — Śmieszne, naturalnie, ale chodzą plotki, że oni bez książek nie mogą… jak normalni ludzie bez jedzenia i tak dalej…
Zapadła cisza. Wiktor bez apetytu dłubał widelcem w befsztyku i rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii. Być może chodzi o to, że niezbyt lubiłem ich w dzieciństwie. Ale za to burmistrza i jego bandę znam dobrze — sadło i śmietanka narodu, sfora prezydenta, czarna sotnia… Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to znaczy, że w mokrzakach coś jednak jest… Z drugiej strony mogę napisać artykuł, choćby nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego druku, a burmistrz będzie zadowolony, miałbym przynajmniej z tego jakąś korzyść, żyłbym sobie tutaj śpiewająco… Jaki prawdziwy pisarz może się pochwalić, że żyje jak pączek w maśle? Mógłbym się tu urządzić, dostać synekurę, zostać na przykład jakimś inspektorem magistrackim do spraw miejskich plaż i pisać sobie na zdrowie… o tym jak wspaniale żyje się człowiekowi pochłoniętemu ukochaną pracą… i wygłaszać na ten temat odczyty dla wunderkindów… E tam, wszystka polega na tym, żeby kiedy ci plują w pysk, udawać, że to deszcz i spokojnie się wytrzeć. Na początku ze wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim się człowiek obejrzy, zacznie się wycierać z godnością i nawet będzie miał z tego satysfakcję.
— My, rzecz jasna, w żadnym razie nie nakłaniamy pana do pośpiechu — powiedział burmistrz. — Jest pan człowiekiem zapracowanym i tak dalej. Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materiały otrzyma pan od nas, możemy nawet dostarczyć coś w rodzaju schematu, planu, według którego życzylibyśmy sobie… a pan tylko wygładzi wprawną ręką i rzecz nabierze właściwego blasku. A podpisaliby się pod tym artykułem trzej wybitni synowie naszego miasta — poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew i państwowy laureat doktor Rem Kwadryga…
Nieźle mu to idzie, pomyślał Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby bicie piany, chodzenie dookoła Wojtek — żeby tylko nie urazić człowieka, nie poddawać go przesadnej presji, żeby tylko, nie daj Boże, nie posądził nas o prywatę… Wybitni synowie miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszę i podpiszę, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew będzie musiał podnieść ręce do góry i w pocie duszy odpracować swój beztroski pobyt w rodzinnym mieście… I o schemacie wspomniał… dobrze wiemy, jaki to musi być schemat, żeby obryzganego prezydencką śliną Baniewa nawet teraz można było wydrukować. Ta — ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i marynowane minogi z cebulką też pan lubi, więc musisz pan polubić pana burmistrza…
— Zastanowię się nad pańską propozycją — powiedział, uśmiechając się. — Pomysł wydaje mi się wystarczająco interesujący, ale zrealizowanie go wymaga pewnej ugody z sumieniem — obleśnie mrugnął do burmistrza.
Burmistrz zarechotał.
— No a jak! „Sumienie narodu, precyzyjne zwierciadło” i tak dalej… Pamiętam, jakże inaczej… — ponownie nachylił się do Wiktora z miną spiskowca. — Zapraszam pana na jutro do siebie — zahuczał. — Będą wyłącznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
— Tu — oznajmił Wiktor wstając — jestem zmuszony stanowczo odrzucić pańską propozycję. Mam ważne sprawy — znowu obleśnie mrugnął. — W sanatorium.
Rozstali się nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do miejscowej elity i żeby doprowadzić do porządku roztrzęsione takim zaszczytem nerwy, zmuszony był wychłeptać szklaneczkę koniaku natychmiast, jak tylko plecy pana burmistrza znikły za drzwiami. Można oczywiście wyjechać stąd do wszystkich diabłów, myślał Wiktor. Za granicę mnie nie wypuszczą, zresztą nie chcę wyjeżdżać za granicę, co ja tam będę robił, wszędzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie się sporo miejsc, w których można się schować i przesiedzieć. Wyobraził sobie słoneczne przestrzenie, bukowe zagajniki, upajające powietrze, milczących farmerów, zapachy mleka i miodu… i nawozu, i komary, i smród wychodka, i straszliwą nudę… staroświeckie telewizory oraz miejscową inteligencję: cwany pop — dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon… Zresztą, co tu gadać, jest gdzie pojechać. Ale przecież tylko tego im trzeba, żebym gdzieś wyjechał, żebym zszedł z oczu, skrył się w mysiej dziurze, i to z własnej woli, bez przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniósłby się krzyk, hałas, mieliby kłopoty… na tym polega cały kłopot, że będą bardzo zadowoleni — wyjechał, zamknął się, nikt o nim nie pamięta, przestał brzdąkać…
Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na deszcz. Ni stąd ni zowąd nagle bardzo zapragnął znowu zobaczyć Irmę, porozmawiać z nią o postępie, wyjaśnić dlaczego tak dużo pije (a rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo piję?) i być może siedzi tam u niej Bol-Kunac, ale Loli z pewnością nie będzie… Ulice były mokre, szare, puste, w ogródkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy zauważył, że niektóre domy mają drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto bardzo się zmieniło — pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleśń, wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie królował deszcz. Deszcz padał po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachów drobniutkim wodnym pyłem, deszcz zbierał się na wietrze w mgliste wirujące słupy wędrujące od ściany do ściany, deszcz rozlewał się po jezdni i pomykał po wyżłobionych między kamieniami rowkach. Czarno — szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami. Człowiek był nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywał mu żadnych względów.
Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, którzy stali pod daszkiem przed wejściem na komendę policji — dwóch policjantów w mundurowych płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed wejściem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentową budą. Jednym z policjantów był policmajster, patrzył w bok wysuwając naprzód potężną szczękę, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulując, o czymś go przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant również milczał z niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył się do nich i kiedy pozostało mu jeszcze mniej więcej piętnaście kroków, zaczął słyszeć, co mówi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
— A co ja mam z tym wspólnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery mam w porządku? W porządku. Ładunek legalny, tu są faktury. Co, pierwszy raz tu przyjeżdżam, czy co?
Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił się wyjątkowo nieprzyjemny grymas. Odwrócił się, i jakby w ogóle nie zauważając kierowcy, powiedział do policjanta.
— A więc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porządku. Nie właź do kabiny, bo wszystko po — kradną. I nikomu nie wolno zbliżać się do samochodu. Jasne?
— Jasne — odpowiedział policjant. Był wyjątkowo niezadowolony.
Szef policji zszedł ze schodków, wsiadł do swojego samochodu i odjechał. Umorusany chłopak splunął ze złością i odwołał się do Wiktora.
— Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? — Wiktor przystanął i chłopca to zdopingowało. — Normalnie sobie jadę. Wiozę książki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiące razy. A teraz, znaczy, zatrzymują mnie i każą jechać na policję. Za co? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery mam w porządku? W porządku, tu jest faktura. Licencję mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokąd mam uciekać?
— Przestań już się wydzierać — powiedział policjant. Chłopiec żywo odwrócił się do niego.
— Więc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem szybkość? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrącą za przestój. I papiery mi zabraliście…
— Wszystko się wyjaśni — oznajmił policjant. — Słowo daję, czego ty się denerwujesz? Idź, posiedź sobie w knajpie i radzę ci, pilnuj swego nosa.
— Ech, władzuchna kochana! — zawołał chłopak i z rozmachem wcisnął kaszkiet na głowę. — Nie ma sprawiedliwości na świecie! Jeździsz na lewo — zatrzymują, na prawo jeździsz — też zatrzymują — zaczął schodzić ze stopni, ale przystanął i zwrócił się do policjanta. — Może mandat pan weźmie, albo jakoś inaczej?
— Idź, już idź — powiedział policjant.
— Bo mnie obiecali premię za pośpiech! Całą noc jechałem.
— Idź stąd, powiedziałem! — powtórzył milicjant.
Chłopak ponownie splunął, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy kopnął przednie koło, potem nagle przygarbił się, wsunął ręce do kieszeni i pobiegł przez plac.
Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na ciężarówkę, spojrzał na niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucając po drodze kaptur, wszedł do budynku komendy.
Wiktor stał przez czas jakiś, następnie powoli obszedł ciężarówkę dookoła. Ciężarówka była ogromna, potężna, kiedyś na takich wożono piechotę zmotoryzowaną. Wiktor rozejrzał się. Kilka metrów przed samochodem stał skręciwszy na bok przednie koło i moknął pod deszczem policyjny „Harley”, i nic więcej w pobliżu nie było. Dogonić, to mnie dogonią, pomyślał Wiktor, ale diabła zjedzą, jeśli mnie zatrzymają. Nagle zrobiło mu się wesoło. A co, pomyślał znany pisarz Baniew znowu się schlał i porwał w celach rozrywkowych cudzy samochód, na szczęście obeszło się bez ofiar… Wiedział, że sprawa wcale nie wygląda tak prosto, że nie będzie pierwszym, który dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknąć niewygodnego człowieka, ale nie miał ochoty się zastanawiać, miał ochotę poddać się impulsowi. W ostatecznym razie napiszę tej kanalii artykuł, pomyślał mimochodem.
Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w stacyjce nie było, musiał zerwać kable zapłonu i połączyć druty. Kiedy silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnął drzwi, spojrzał za siebie na wejście do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kąciku warg. Było jasne, że jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknął drzwi, precyzyjnie zjechał na jezdnię, zmienił bieg i dał gazu w najbliższą ulicę.
To było bardzo przyjemne — pędzić po pustych ulicach wznosząc kołami wielkie wodospady z głębokich kałuż, obracać ciężką kierownicę napierając na nią całym ciałem — obok fabryki konserw, obok stadionu, na którym „Bracia w sapiencji” jak mokre mechanizmy wciąż kopali swoje piłki i dalej szosą, po wyrwach, podskakując na siedzeniu i słysząc jak z tyłu, w skrzyni ciężarówki, za każdym razem ciężko opada źle umocowany ładunek. W lusterku nie widać było pogoni, zresztą trudno byłoby ją zauważyć w takim deszczu. Wiktor czul się bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochę pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego śliczne dziewczyny wycięte z ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkę papierosów i było mu tak dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porę przyhamował i skręcił zgodnie z drogowskazem „Leprozorium — 6 km”. I wtedy poczuł się jak odkrywca nieznanych dróg, ponieważ nigdy tędy nie jeździł i nie chodził. A droga okazała się dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa — początkowo bardzo równy i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po pięciu minutach to zobaczył.
Ogrodzenie — jeden rząd drutów — ciągnęło się po obu stronach betonowej drogi i znikało gdzieś w deszczu. Zamykała drogę wysoka brania z budką strażniczą, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod której wysuwała się lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglądał przez okienko. „Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze — zanucił Wiktor — ale lepiej nie mówcie — podziękuj za to Bogu…” Zwolnił i zahamował przed samą bramą. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do ciężarówki — bardzo młody, piegowaty żołnierzyk, mógł mieć najwyżej osiemnaście lat.
— Dzień dobry — powiedział. — Czemu tak późno?
— Wynikły pewne okoliczności — odpowiedział Wiktor zdumiony takim liberalizmem. Żołnierz przyjrzał się Wiktorowi i nagle zesztywniał.
— Pańskie dokumenty — rzekł sucho.
— Jakie tam dokumenty — odparł wesoło Wiktor. — Mówię przecież — zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnął wargi.
— Co pan przywiózł? — zapytał.
— Książki — oznajmił Wiktor.
— A przepustkę pan ma?
— Jasne, że nie mam.
— Aha — powiedział żołnierz i jego twarz się rozjaśniła. — Ja też patrzę… W takim razie proszę poczekać. W takim razie trzeba będzie poczekać.
— Niech pan weźmie pod uwagę — rzekł Wiktor unosząc wskazujący palec — że mogą mnie ścigać.
— Nie szkodzi, ja szybko — odpowiedział żołnierz i przytrzymując automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
Wiktor wysiadł z kabiny i stojąc na stopniu obejrzał się za siebie. Przez deszcz nie było nic widać. Wobec tego wrócił za kierownicę i zapalił papierosa. Wszystko wyglądało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za bramą także wirował deszcz, można było domyśleć się, że stoją tam jakieś ciemne budowle — ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyć cokolwiek konkretnego było nie sposób. Czyżby mieli mnie nie zaprosić do środka? — pomyślał Wiktor. To będzie świństwo, jeśli mnie nie zaproszą. Można wprawdzie spróbować odwołać się do Golema, on na pewno gdzieś tu jest… Tak właśnie zrobię, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał się bohaterem?…
Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy, pryszczaty chłopiec nihilista w samych kąpielówkach, bardzo teraz wesoły i bez żadnych śladów wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył na stopień ciężarówki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał się i roześmiał.
— Dzień dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie… Przywiózł pan książki, prawda? A my czekamy, czekamy…
— No jak, wszystko w porządku? — zapytał zbliżywszy się żołnierz.
— Tak, to nasz samochód.
— Wobec tego wjeżdżaj — powiedział żołnierz. — A pan niestety będzie musiał wyjść i zaczekać.
— Chciałbym zobaczyć się z doktorem Golemem — oznajmił Wiktor.
— Można go wywołać tutaj — zaproponował żołnierz.
— Hm — mruknął Wiktor i znacząco popatrzył na chłopca. Chłopiec rozłożył ręce ze skruchą.
— Nie ma pan przepustki — wyjaśnił. — A oni bez przepustki nikogo nie wpuszczają. My byśmy z radością…
Nie pozostało nic innego, jak wyleźć na deszcz. Wiktor zeskoczył na drogę, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła się brama, ciężarówka szarpnęła i podrygując wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknęła się. Czas jakiś jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulców, a potem nie było słychać już nic oprócz plusku i szmeru. A więc tak, pomyślał Wiktor. A ja? Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował się na bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadzieję dużo zobaczyć i dużo zrozumieć… przeniknąć, jeśli można tak powiedzieć, do epicentrum. No i diabli z wami, pomyślał. Popatrzył na drogę. Do skrzyżowania sześć kilometrów, od skrzyżowania do miasta kilometrów dwadzieścia. Można oczywiście od skrzyżowania do sanatorium — dwa kilometry. Niewdzięczne świnie… Na deszczu… W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. Dzięki Bogu choć za to, pomyślał.
— Więc mam wywołać pana Golema? — zapytał żołnierz.
— Golema? — Wiktor się ożywił. Właściwie dobrze by było przegonić tego starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochód. I flaszkę. — A tak, poproszę.
— To jest do zrobienia — powiedział żołnierzyk. — Wywołamy go. Tylko, że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajęty.
— To nic — odrzekł Wiktor. — Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
— Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to żaden kłopot. Znaczy, Banie w… — i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ się trzask motocykla. Zza mgielnej zasłony z obłąkaną szybkością wynurzył się „Harley” z przyczepą, podjechał pod samą bramę i zahamował. Na siodełku siedział ten sam policjant z niezadowoloną twarzą, drugi, zakutany w brezent po same oczy siedział w przyczepie. Zaraz się zacznie, pomyślał Wiktor naciągając głębiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowoloną twarzą zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknął:
— Gdzie ciężarówka?
— Jaka ciężarówka? — ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskać na czasie.
— Niech pan nie udaje! — wrzasnął policjant. — Widziałem pana! Sąd się panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
— Proszę na mnie nie wrzeszczeć! — zaprotestował Wiktor z godnością. — Co to za chamstwo? Złożę na pana skargę.
Drugi policjant wyplątując się po drodze z brezentowych pokrowców podszedł i zapytał:
— Ten?
— Jasne, że ten! — stwierdził policjant z niezadowoloną twarzą wyciągając z kieszeni kajdanki.
— No — no! — powiedział Wiktor cofając się o krok. — Co to za samowola? Jak pan śmie?!
— Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu — poradził drugi policjant.
— A ja nie poczuwam się do żadnej winy — bezczelnie oświadczył Wiktor i wsadził ręce do kieszeni. — Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
— Uprowadził pan ciężarówkę — powiedział drugi policjant.
— Jaką ciężarówkę? — krzyknął Wiktor. — Jaką znowu ciężarówkę? Przyszedłem tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie wartowników. Co ma z tym wspólnego jakaś ciężarówka?
— A może to nie ten? — zwątpił drugi policjant.
— Jak to nie ten? — zaprotestował policjant z niezadowoloną miną. Trzymając w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. — No, dawać ręce! — polecił rzeczowym tonem.
W tym momencie trzasnęły drzwi wartowni i wysoki, przeraźliwy głos zawołał:
— Rozejść się!
Wiktor i policjant wzdrygnęli się. Na progu wartowni stał piegowaty żołnierzyk wystawiając spod peleryny automat.
— Odejść od bramy! — krzyknął.
— Ej, ty, spokojniej! — powiedział policjant z niezadowoloną twarzą. — Policja!
— Gromadzenie się przed bramą strefy specjalnej w ilości większej od jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu będę strzelać! Cofnąć się od bramy!
— Lepiej odejdźcie panowie — z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko popychając obu policjantów. Policjant z niezadowoloną twarzą popatrzył na niego strapiony, odsunął jego rękę i zrobił krok w kierunku żołnierza.
— Czyś ty chłopcze oszalał? — zapytał. — Ten typ uprowadził ciężarówkę.
— Żadnych ciężarówek! — przeciągle i przeraźliwie wrzasnął sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. — Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj mają odejść na sto metrów od bramy!
— Słuchaj, Roch — powiedział drugi policjant. — Chodź, odejdziemy, niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
Policjant z niezadowoloną twarzą, purpurowy z wściekłości nawet ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił się gruby sierżant z ogryzioną kanapką w jednym ręku i ze szklanką w drugiej.
— Szeregowy Dżura — zapytał przeżuwając. — Dlaczego nie otwieracie ognia?
Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło się zezwierzęcenie. Policjanci rzucili się do motocykla, osiodłali go, zawrócili obok Wiktora, który stanął w pozie regulującego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do niego krzyknął, czego nie sposób było usłyszeć w trzeszczeniu silnika. Odjechali o pięćdziesiąt kroków i zatrzymali się.
— Blisko — powiedział sierżant z — dezaprobatą. — Na co ty czekasz? Przecież za blisko.
— Dalej! — przeraźliwym głosem krzyknął żołnierzyk wymachując automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
— Nauczyli się postronni gromadzić pod bramą — zawiadomił sierżant żołnierza patrząc na Wiktora. — No dobra — pełnij dalej służbę. — Wrócił na wartownię, a piegowaty żołnierzyk, uspokajając się z wolna, kilkakrotnie przespacerował się tam i z powrotem przed bramą.
Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
— Przepraszam bardzo, ale co słychać z doktorem Golemem.
— Nie ma go — odburknął żołnierz.
— Jaka szkoda — powiedział Wiktor. — W takim razie chyba sobie pójdę… — popatrzył na mgłę i deszcz, w której skryli się policjanci.
— Jak to — pójdzie sobie pan? — zaniepokoił się żołnierz.
— A co — nie można? — również niespokojnie zapytał Wiktor.
— Dlaczego nie można? — odpowiedział żołnierz. — A co z ciężarówką? Pan odejdzie, a ciężarówka? Ciężarówki należy odprowadzać od bramy.
— A co ja mam do tego? — zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
— Jak to — co? Pan ją przyprowadził, pan ją… tego… Zawsze się tak robi, jakże inaczej?
Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobię. Z odległości stu metrów dobiegał trzask silnika motocykla pracującego na jałowym biegu.
— Pan ją naprawdę porwał? — zapytał żołnierzyk z ciekawością.
— A tak! Policja zatrzymała kierowcę, a ja jak głupi postanowiłem wam pomóc…
— Ta — aak… — współczująco powiedział żołnierz. — Naprawdę nie wiem, co panu poradzić.
— A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pójdę? — chytrze zapytał Wiktor. — Nie będzie pan strzelać?
— Nie wiem — uczciwie przyznał żołnierz. — Tak jakby nie było rozkazu. Zapytać?
— Zapytać — przytaknął Wiktor zastanawiając się, czy zdąży uciec poza granicę widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramą odezwał się klakson. Brama otwarła się i ze strefy powoli wytoczyła się pechowa ciężarówka. Zatrzymała się obok Wiktora, drzwi się uchyliły i Wiktor zobaczył, że za kierownicą siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył się z miejsca, wtedy mokrzak zdjął z kierownicy rękę w czarnej rękawiczce i zapraszająco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli się zniżyć, gorzko pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
— No więc wszystko dobrze się skończyło, niech pan jedzie z Bogiem.
Wiktorowi przeleciała przez głowę myśl, że jeśli już mokrzak sam zamierza odstawić samochód do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli zamierza wdać się w konflikt z policją, to dobrze byłoby się natychmiast pożegnać i prosto przez pole dać nogę do sanatorium, omijając zaczajonego w zasadzce „Harleya”.
— Tam na drodze czeka policja — powiedział do mokrzaka.
— Nie szkodzi, niech pan siada — odparł mokrzak.
— Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tę ciężarówkę, chociaż była zatrzymana.
— Wiem — cierpliwie wyjaśnił mokrzak. — Niech pan siada.
Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał się z żołnierzem, wdrapał się na siedzenie i zatrzasnął drzwi. Ciężarówka ruszyła i po minucie zobaczyli „Harleya”. „Harley” stał w poprzek szosy, obaj policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechać na pobocze. Mokrzak zahamował, zgasił silnik, i wysuwając się z szoferki powiedział:
— Proszę zabrać motocykl, panowie zagrodziliście drogę.
— Zjechać na pobocze! — rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. — I okazać dokumenty.
— Jadę na komendę policji — powiedział mokrzak. — Być może tam sobie porozmawiamy? Policjant nieco się stropił i wymruczał coś w rodzaju „znamy was”. Mokrzak spokojnie czekał.
— Dobrze — powiedział wreszcie policjant. — Tylko ja poprowadzę samochód, a tamten niech się przesiądzie do motocykla.
— Proszę bardzo — zgodził się mokrzak. — Ale jeśli można, motocyklem pojadę ja.
— Jeszcze lepiej — mruknął policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal się rozjaśnił. — Niech pan wysiada.
Zamienili się miejscami. Policjant złowieszczo zezując na Wiktora zaczai się kręcić i wiercić na siedzeniu poprawiając płaszcz, a Wiktor zezując na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej , chudej małpy, garbiąc się jeszcze bardziej i człapiąc idzie w stronę motocykla i usadawia się w przyczepie. Deszcz znowu lunął jak z cebra i policjant włączył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
Chciałbym wiedzieć, czym to wszystko się skończy, z niejaką niewygodą psychiczną pomyślał Wiktor. Niewyraźną nadzieję budził zamiar mokrzaka pojawienia się na policji. Jakieś rozwydrzone są te dzisiejsze mokrzaki… Ale grzywnę w każdym wypadku ze mnie zedrą, tego nie uniknę. Nie ma takiej policji, która nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazję… A tam, olewam ich, tak czy inaczej będę musiał zwijać żagle. Wszystko będzie dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy… Wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował policjanta. Policjant chrząknął z oburzeniem, ale papierosa wziął. Zapalniczka mu się popsuła, więc musiał chrząknąć po raz wtóry, kiedy Wiktor podał mu ogień. Właściwie można go było zrozumieć, tego niemłodego, gdzieś tak czterdziestopięcioletniego człowieka, który ciągle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w dupę, zresztą, skąd taki może się znać na cudzych dupach — która właściwa, a któjra nie… Policjant palił papierosa i minę miał już mniej niezadowoloną. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkę, pomyślał Wiktor. Dałbym mu golnąć, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałów, naurągałbym władzy, co to wyłącznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i kto wie, może facet by się rozchmurzył.
— Ależ leje, coś niebywałego — powiedział Wiktor. Policjant chrząknął w miarę neutralnie, bez złości.
— Przecież jaki tu kiedyś był klimat — ciągnął Wiktor — i w tym momencie go olśniło. — A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie pada, a kiedy tylko podjeżdża się do miasta, od razu ulewa.
— Szkoda słów — powiedział policjant. — Oni się tam w leprozorium nieźle urządzili.
Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie — jaka kiedyś była i jaka się, do wszystkich diabłów, zrobiła. Odkopali wspólnych znajomych w mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini — spódniczkach, o trądzie homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu. Naturalnie zgodzili się, że nie ma teraz prawdziwego porządku — nie to co przed wojną i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż piszą w gazetach: szlachetni i surowi stróże porządku, niezastąpione koło napędowe państwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu obowiązków służbowych dają grosze, i do tego odebrali teraz broń — komu w takich warunkach chce się wyłazić ze skóry… Słowem powstała taka sytuacja, że gdyby jeszcze parę dobrych łyków to policjant powiedziałby „Dobra chłopie, Bóg z tobą, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałeś”. Jednakże paru łyków nie było, a chwila dla wręczenia stosownego banknotu nie dojrzała, tak że kiedy ciężarówka podjechała pod komendę, policjant znowu sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iść za sobą i to szybko.
Mokrzak odmówił udzielenia wyjaśnień dyżurnemu oficerowi i zażądał, aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że proszę bardzo, naczelnik z pewnością osobiście pana przyjmie, co zaś dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, więc do naczelnika iść nie ma po co, natomiast należy go przesłuchać i sporządzić odpowiedni protokół. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych rzeczy, pan Baniew nie będzie musiał odpowiadać na żadne pytania, i żadnych protokółów pan Baniew nie będzie podpisywał, ponieważ istnieją w tej sprawie okoliczności dotyczące wyłącznie pana policmajstra. Dyżurny, któremu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł zameldować. W czasie, kiedy meldował, zjawił się kierowca w roboczym kombinezonie, który o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, więc z miejsca zaczął krzyczeć o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturę, którą szofer wymachiwał, przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer tak się zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do policmajstra.
Policmajster przyjął ich surowo. Na mokrzaka patrzył z niezadowoleniem, a na Wiktora starał się nie patrzeć w ogóle.
— Czego panowie sobie życzą? — zapytał.
— Pozwoli pan, że usiądziemy? — poinformował się mokrzak.
— Proszę — z przymusem powiedział policmajster po krótkiej pauzie. Wszyscy usiedli.
— Panie policmajstrze — oznajmił mokrzak. — Jestem upoważniony do złożenia na pańskie ręce stanowczego protestu z powodu powtórnego, sprzecznego z prawem zatrzymania ładunków adresowanych do leprozorium.
— Tak, słyszałem o tym — stwierdził policmajster. — Kierowca był pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymać go. Przypuszczam, że w najbliższych dniach Wszystko się wyjaśni.
— Policja zatrzymała nie kierowcę, tylko ładunek — oświadczył mokrzak. — Jednakże nie jest to takie istotne. Dzięki uprzejmości pana Baniewa ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opóźnienie i powinien pan być zobowiązany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opóźnienie ładunku z pańskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby stać się przyczyną poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
— To zabawne — powiedział policmajster. — Nie rozumiem i nie życzę sobie rozumieć, o czym pan mówi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam słuchać pogróżek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tę okoliczność istnieją określone artykuły kodeksu karnego, w których takie przypadki są przewidziane. — Wyraźnie unikał patrzenia na Wiktora.
— Widzę, że pan naprawdę nie rozumie swojej sytuacji — oznajmił mokrzak. — Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku kolejnego zatrzymania naszych ładunków będzie pan miał do czynienia z generałem Pferdem.
Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd, natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
— Wydaje mi się, że to jest groźba — stwierdził niepewnie.
— Owszem — zgodził się mokrzak — i do tego groźba więcej niż realna. Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak również.
— Przyjmuję do wiadomości wszystko, co dzisiaj usłyszałem — oznajmił policmajster. — Pański ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże obiecuję osobom, które pana upoważniły, że zajmę się sprawą i jeżeli znajdą się winni, zostaną ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to również pana Baniewa.
— Panie Baniew — rzekł mokrzak. — Jeśli policja będzie panu robiła wstręty z powodu tego incydentu, proszę niezwłocznie zawiadomić doktora Golema. Do widzenia — powiedział do policmajstra.
— Wszystkiego dobrego — odpowiedział tamten.
O ósmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udać się do swojego stolika, przy którym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał go Teddy.
— Czołem Teddy — powiedział Wiktor opierając się o ladę. — Co słychać — i w tym momencie przypomniał sobie. — A! Rachunek… Czy ja wczoraj bardzo?
— Rachunek to głupstwo — wymruczał Teddy. — Nic poważnego, rozbiłeś lustro i wyrwałeś umywalkę. Ale czy pamiętasz policmajstra?
— A co takiego? — zdziwił się Wiktor.
— No tak, wiedziałem, że nie zapamiętasz. Oczy miałeś, bracie, niczym gotowany prosiak, nic nie kombinowałeś. A więc ty — wycelował w pierś Wiktora palec wskazujący — zamknąłeś biedaka w kiblu, podparłeś drzwi miotłą i nie wypuszczałeś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on dopiero co przyszedł, sądziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy, niech sobie posiedzi… A potem go stamtąd wyciągnąłeś, zacząłeś krzyczeć, ach, biedak, jak on się uświnił! — i wsadziłeś mu łeb do umywalki. Umywalka urwała się, a my ledwie cię odciągnęliśmy.
— Serio? — zapytał Wiktor. — No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj patrzy na mnie wilkiem. Teddy współczująco pokiwał głową.
— O, do diabła — powiedział Wiktor. — Głupia historia. Chyba muszę go przeprosić… Ale jak mi się udało? Taki silny chłop…
— Boję się, żeby cię nie wrobili — rzekł Teddy. — Dziś rano łaził tu jeden tajniak, spisywał zeznania… sześćdziesiąty trzeci artykuł masz jak w banku — naruszenie godności osobistej w obciążających okolicznościach. A może być jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja bym na twoim miejscu… — Teddy pokręcił głową.
— Co? — zapytał Wiktor.
— Podobno przychodził do ciebie burmistrz — oznajmił Teddy.
— Tak.
— No i co?
— Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
— Aha! — powiedział Teddy i ożywił się. — No, to w takim razie rzeczywiście głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko będzie w porządku. Jeśli burmistrz będzie zadowolony, policmajster nie odważy się słowa pisnąć, choćbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj… — Teddy pokazał ogromną kościstą pięść. — Więc wszystko w porządku. Z tej okazji naleję ci na rachunek zakładu. Czystej?
— Może być czysta — odparł Wiktor z zadumą.
Wizyta burmistrza objawiła mu się teraz w nowym świetle. Więc oni ze mną w ten sposób, pomyślał Wiktor. Ta — ak… Albo się wynoś, albo rób co ci każą, albo cię wykończymy. Nawiasem mówiąc, wynieść się też nie będzie łatwo. Akt terrorystyczny — będą szukać i znajdą. Jesteś, bracie, alkoholikiem, aż przykro patrzeć. I żeby chociaż byle kogo, ale policmajstra. Mówiąc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieźle. Nie pamiętał nic oprócz zalanych wodą kafelków na podłodze, ale bardzo dobrze wyobrażał sobie tę scenę. Tak, kochany mój Wiktorze Baniew, mój ty gotowany prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy — pupilku pana prezydenta… tak, widocznie przyszedł twój czas i pora, że tak powiem, się sprzedać… Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na ten temat: sprzedawać należy się łatwo i drogo — im uczciwsze jest twoje pióro, tym drożej za nie zapłacą dzierżący władzę, więc nawet sprzedając się przynosisz straty przeciwnikowi i należy starać się, aby straty te były maksymalne… Wychylił kieliszek czystej, nie czując najmniejszej satysfakcji.
— Dobra, Teddy — powiedział. — Dziękuję. Daj rachunek. Dużo tam tego?
— Twoja kieszeń wytrzyma — uśmiechnął się Teddy. Wyjął z kasy kartkę. — Należy się od ciebie: za lustro w toalecie — siedemdziesiąt siedem, za umywalkę, porcelanową, dużą — sześćdziesiąt cztery, razem, jak sam rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampę zapisaliśmy na tamtą awanturę. Jednego tylko nie rozumiem — ciągnął, patrząc, jak Wiktor odlicza pieniądze — czym to lustro rozbiłeś? Wielka tafla gruba na dwa palce. Głową w nie tłukłeś, czy co?
— Czyją? — ponuro zapytał Wiktor.
— Dobra, nie przejmuj się — rzekł Teddy biorąc pieniądze. — Napiszesz artykuł, zrehabilitujesz się, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na swoje. Jeszcze jedną?
— Nie trzeba, później… Przyjdę, jak zjem kolację — odparł Wiktor i poszedł na swoje miejsce.
W restauracji wszystko było jak zwykle — półmrok, zapachy, dźwięk naczyń w kuchni; młody mężczyzna z teczką i swoim nieodłącznym towarzyszem nad butelką wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany, elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewający się w fotelu Golem z gąbczastym nosem rozpitego proroka. Kelner.
— Minogi — rzucił Wiktor. — Butelkę piwa. I jakieś mięso.
— No i doigrał się pan — powiedział Pawor z wyrzutem. — Mówiłem, żeby pan przestał pić. .
— Kiedy mi pan to mówił? Bo jakoś nie pamiętam.
— A czego się doigrałeś? — zainteresował się doktor R. Kwadryga. — Nareszcie zamordowałeś kogoś?
— A ty nic nie pamiętasz? — zapytał Wiktor.
— Pytasz o wczoraj?
— Tak, o wczoraj… Spiłem się jak pszczoła — wyjaśnił Wiktor Golemowi — zapędziłem pana policmajstra do klozetu…
— A — a — a! — stwierdził R. Kwadryga. — To wszystko kłamstwo. Tak właśnie powiedziałem śledczemu. Dziś rano przyszedł do mnie śledczy. Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pęka, siedzę, wyglądam przez okno i wtedy pojawia się ten wał i zaczyna wrabiać człowieka, fastrygować przestępstwo…
— Jak pan powiedział? — zapytał Golem. — Fastrygować?
— No tak, fastrygować — oznajmił R. Kwadryga przekłuwając wyobrażoną igłą wyobrażony materiał. — Tylko nie spodnie, a przestępstwo… Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczór przesiedziałem w restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym słowem okropna nuda… Będzie dobrze — pocieszał Wiktora. — Nie przejmuj się… A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
— Może nie mówmy już o tym — zaproponował Wiktor.
— To o czym mamy mówić? — zapytał urażony R. Kwadryga. — Ci dwaj bez przerwy się spierają, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na sto lat wydarzyło się coś ciekawego — to od razu — nie mówmy.
Wiktor odgryzł połowę minogi, zjadł ją, odpił łyk piwa i zapytał:
— Kto to jest generał Pferd?
— Koń — odpowiedział R. Kwadryga. — Koń. Der Pferd. Albo das.
— A jednak — rzekł Wiktor — czy któryś z panów zna takiego generała?
— Kiedy służyłem w wojsku — powiedział doktor R. Kwadryga — naszą dywizją dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
— No i co z tego? — zapytał Wiktor.
— Arsch po niemiecku dupa — oznajmił milczący do tej chwili Golem. — Doktor żartuje.
— A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? — zapytał Pawor.
— W gabinecie policmajstra — odparł Wiktor.
— No i co dalej?
— Nic. Więc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie zapytałem.
— A feldfebel nazywał się Buttock — oznajmił R. Kwadryga. — Feldfebel Buttock.
— Angielski też pan zna? — zapytał Golem.
— Lepiej napijmy się — zaproponował Wiktor. — Kelner, butelkę koniaku!
— Po co butelkę? — zapytał Pawor.
— Żeby starczyło dla wszystkich.
— Znowu wywoła pan jakiś skandal.
— Niech pan przestanie, Pawor — powiedział Wiktor. — Abstynent się znalazł.
— Nie jestem abstynentem — zaprotestował Pawor. — Lubię wypić i nigdy nie przepuszczam okazji, żeby wypić, jak zresztą przystało na prawdziwego mężczyznę. Ale nie rozumiem, po co się upijać. A już zupełnie nie rozumiem, po co upijać się co wieczór.
— On tu znowu jest — oznajmił z rozpaczą R. Kwadryga. — I kiedy tylko zdążył?
— Nie będziemy się upijać — odparł Wiktor rozlewając wszystkim koniak. — Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa upija się, no i Bóg z nią, a my po prostu sobie wypijemy.
— I na tym właśnie wszystko polega — stwierdził Pawor. — Kiedy kraj tonie w wódzie, i to nie tylko kraj, ale cały świat, każdy przyzwoity człowiek powinien zachować zdrowy rozsądek.
— Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? — zapytał Golem.
— W każdym razie za kulturalnych.
— Moim zdaniem — rzekł Wiktor — kulturalni ludzie mają znacznie więcej powodów, żeby się upijać niż niekulturalni.
— Możliwe — zgodził się Pawor. — Jednakże człowiek kulturalny jest obowiązany trzymać się w ryzach. Kultura zobowiązuje… My tu na przykład siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z nas przez cały ten czas powiedział coś jeżeli nawet nie mądrego, to chociażby na serio? Śmiechy, żarciki — … wyłącznie żarty i śmiechy.
— A po co — serio? — zapytał Golem.
— A po to, że wszystko leci w przepaść, a my się śmiejemy i żartujemy. Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
— No dobrze, Pawor — stwierdził ugodowo Wiktor. — Niech pan powie coś serio. Może nie być mądre, ale chociażby na serio.
— Nie życzę sobie niczego na serio — zakomunikował R. Kwadryga. — Pijawki. Sępy. Tfu!
— Cicho — powiedział mu Wiktor. — Śpij jak ci dobrze… Słusznie, Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna i opowie nam o przepaści.
— Znowu pan żartuje? — zapytał Pawor z goryczą.
— Nie — odparł Wiktor. — Słowo honoru, nie żartuję. Być może jestem ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o przepaściach. Wszyscy powtarzają, że ludzkość stoi nad przepaścią, ale udowodnić tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretów, okazuje się, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotów rodzinnych, lub braku środków finansowych…
— Nie — powiedział Pawor. — Nie… Ludzkość stoi nad przepaścią, ponieważ ludzkość zbankrutowała.
— Brak środków finansowych — wymamrotał Golem.
Pawor zignorował go. Pochylił głowę i mówił patrząc spode łba zwracając się wyłącznie do Wiktora.
— Ludzkość zbankrutowała biologicznie — wskaźnik urodzeń jest coraz niższy, wzrasta częstotliwość raka, niedorozwój, nerwice, ludzie stają się narkomanami. Połykają setki hektolitrów alkoholu, nikotyny, po prostu narkotyków, począwszy od haszyszu i kokainy, a skończywszy na LSD. Po prostu degenerujemy się. Naturalną przyrodę zniszczyliśmy, a sztuczna zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie — roztrząsaliśmy wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy, wypróbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach jest równie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga się bogów, wodzów i porządku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogów, wodzów i porządek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdę niczego jej nie trzeba ani bogów, ani porządku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk. Teraz spętana jest żelazną koniecznością otrzymywania co tydzień koperty z wypłatą, ale ta konieczność jest jej wstrętna, więc ucieka od niej każdego wieczora w alkohol i narkotyki. Zresztą diabli z nią, z tą kupą gnijącego gówna, które cuchnie już dziewięć tysięcy lat i do niczego innego się nie nadaje — może tylko śmierdzieć i cuchnąć. Straszne jest co innego — rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy ten rozkład i wydaje się nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas zatruwa beznadziejnością, osłabia naszą wolę, powoli wchłania… A do tego nowe przekleństwo — demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy ludzie są braćmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny… Nieustannie utożsamiamy się z motłochem, i mamy do siebie pretensję, jeśli przypadkiem odkrywamy, że jesteśmy od niego mądrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele w życiu. Pora to zrozumieć i wyciągnąć wnioski — pora się ratować.
— Pora się napić — oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził się na poważną rozmowę z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było patrzeć. Za bardzo się gorączkował, zaczął nawet zezować. Wypadł z roli, a jak wszyscy apologeci przepaści mówił straszliwe banały. Aż prosiło się, żeby mu powiedzieć — niech się pan przestanie kompromitować, Pawor, lepiej niech pan się ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
— To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? — zapytał Pawor.
— Mogę jeszcze dać panu radę. Więcej ironii, Pawor. Niech się pan tak nie gorączkuje. I tak nic pan nie może zrobić. A nawet gdyby pan mógł, to nie wiedziałby pan co mianowicie.
Power uśmiechnął się ironicznie.
— A właśnie, że akurat wiem — powiedział.
— No?
— Jest tylko jeden sposób, żeby powstrzymać rozkład.
— Wiemy, wiemy — lekkomyślnie powiedział Wiktor — włożyć wszystkim idiotom złote koszule i kazać im maszerować. Cała Europa pod stopami. To już było.
— Nie — powiedział Pawor. — To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno — zlikwidować masę.
— Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju — powiedział Wiktor.
— Zlikwidować dziewięćdziesiąt procent ludności — ciągnął Pawor. — Być może nawet dziewięćdziesiąt pięć. Masy wypełniły swoje przeznaczenie — zrodziły kwiat ludzkości, twórców cywilizacji. Teraz są martwe jak zgniła bulwa kartofla, która dała życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gnić, to znaczy, że pora go pogrzebać.
— O Boże — powiedział Wiktor — i to wszystko z powodu kataru i dlatego, że nie dają panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
— Niech pan nie udaje głupiego — powiedział Pawor. — Dlaczego nie chce pan zastanowić się nad sprawami, o których panu świetnie wiadomo? Z jakiego powodu ulegają degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tępoty mas. Z jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tępoty mas, które wybierają rządy godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest równie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W zasadzie Hitler miał słuszność, podświadomą słuszność, czuł, że na świecie jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i kości motłochu, więc wszystko zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależności rasowej. A poza tym nie miał w dyspozycji odpowiednich środków masowej zagłady.
— A według jakich cech pan zamierza przeprowadzić selekcję? — zapytał Wiktor.
— Według nijakości — odparł Pawor. — Jeśli człowiek jest przeciętny, nijaki, to znaczy że go należy zlikwidować.
— A kto będzie decydować, czy człowiek jest przeciętny, czy nie?
— Niech pan się nie martwi, to są szczegóły. Ja panu formułuję zasadę, a kto, co i jak — to są szczegóły.
— A po co kombinuje pan z burmistrzem? — zapytał Wiktor, którego Pawor znudził.
— To znaczy?
— Na diabła panu ten proces? Rozmienia się pan na drobne, Pawor! Zawsze tak kończycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudować świat, nie zgadzacie się na mniej niż trzy miliardy trupów, a tymczasem albo martwicie się o stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie marnym kanciarzom załatwiać ich ciemne sprawy.
— Może jednak trochę ostrożniej na zakrętach — powiedział Pawor. Widać było, że jest straszliwie wściekły. — Przecież pan sam jest tylko pijakiem i nierobem…
— Ale przynajmniej nie organizuję dętych procesów politycznych i nie zamierzam przebudować świata.
— Tak — oznajmił Pawor. — Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew. Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krótko mówiąc, łajdak, tani opozycjonista, wichrzyciel i gówno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan tylko to, czego chcą od pana. Dogadzając gustom łajdaków podobnych sobie, wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystą, co to rusza z posad świat, a nie po prostu obrzydliwym wierszokletą z tych, co to piszą na ścianach publicznych szaletów.
— To prawda — zgodził się Wiktor. — Szkoda tylko, że nie powiedział pan tego wcześniej. Musiałem pana obrazić, żeby to usłyszeć. No i wynika z tego, że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli będą likwidować, to pana też zlikwidują. Na podstawie przeciętności. Filozofujący inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
Ciekawe, jak my wyglądamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażający. Co za uśmieszek! Co mu się dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłótnie, masy i cała ta filozofia… A Golem rozwalił się w fotelu niczym w teatrze, kieliszek w palcach, ręka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor trochę za długo milczy. Argumentów szuka, czy co?
— No dobrze — rzekł w końcu Pawor. — Porozmawialiśmy i wystarczy.
Uśmieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer. Rzucił banknot na stół, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł przyjemne rozczarowanie.
— Jednak jak na pisarza fatalnie zna się pan na ludziach — oznajmił Golem.
— To nie moja rzecz — lekko powiedział Wiktor. — Niech na ludziach znają się psychologowie i departament bezpieczeństwa. Moja rzecz, to wychwytywanie tendencji zaostrzoną wrażliwością artysty… A w związku z czym pan to powiedział? Znowu: „Wiktor, niech pan przestanie brzdąkać”?
— Uprzedzałem — niech pan nie zaczepia Pawora.
— Co u diabła? — zaprotestował Wiktor — po pierwsze, wcale go nie zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że Pawor pomaga burmistrzowi, który chce pana przymknąć?
— Domyślam się.
— I nie jest pan zaniepokojony?
— Nie. Mają za krótkie ręce. To znaczy burmistrz ma za krótkie ręce. I sąd.
— A Pawor?
— A Pawor ma ręce długie — powiedział Golem. — I dlatego niech pan przestanie przy nim brzdąkać. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie brzdąkam.
— Ciekawe, przy kim pan brzdąka? — mruknął Wiktor.
— Czasami brzdąkam przy panu. Mam do pana słabość. Proszę mi nalać koniaku.
— Z przyjemnością — Wiktor nalał. — Może obudzimy Kwadrygę? Co on sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
— Nie, nie trzeba go budzić. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan się w to miesza? Kto pana prosił o porywanie ciężarówki?
— Tak mi się spodobało — oznajmił Wiktor — To świństwo, żeby aresztować książki. A oprócz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na moją wolność. Zawsze, kiedy ktoś próbuje dokonać zamachu na moją wolność, zmieniam się w chuligana… A nawiasem mówiąc, Golem, czy generał Pferd wstawi się za mną u burmistrza?
— Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem — odparł Golem. — Ma większe zmartwienia.
— No to proszę mu powiedzieć, żeby się za mną wstawił. Bo inaczej napiszę pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak wykorzystujecie krew chrześcijańskich niemowląt w celu leczenia okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiają dzieci? Oni, po pierwsze, wysysają z nich krew, a po drugie, deprawują je. Okryję was hańbą przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maską lekarza. — Wiktor stuknął się z Goleniem i wypił. — Bez żartów, mówię poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan, oczywiście, również o tym wie.
— Nie — stwierdził Golem. — Ale to nieważne.
— Jak widzę, dla pana wszystko jest nieważne — powiedział Wiktor. — Całe miasto jest przeciwko panu — nieważne. Chcą pana oddać pod sąd — nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje pańskie zachowanie — nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy ten wszechpotężny generał wie, że pan jest komunistą?
— A dlaczego irytuje się pisarz Baniew? — spokojnie zapytał Golem. — Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy się ogląda.
— Teddy to nasz człowiek — wyjaśnił Wiktor. — On zresztą też jest zirytowany — myszy mu żyć nie dają. — Wiktor zmarszczył brwi i zapalił papierosa. — Chwileczkę, o co mnie pan pytał?… A, tak. Jestem zirytowany dlatego, że nie wpuścił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem się bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
— I bił się pan w jego obronie — dodał Golem.
— O właśnie. Biłem się.
— Z faszystami — powiedział Golem.
— Właśnie z faszystami.
— A przepustkę pan ma? — zapytał Golem.
— Przepustkę… Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach przemienił się w demofoba.
— Tak, Faworowi tu się nie wiedzie — przytaknął Golem. — Właściwie jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. Wciąż czekam, kiedy wreszcie zacznie popełniać głupstwa. Zdaje się, że już zaczyna.
Doktor R. Kwadryga podniósł rozkudłaną głowę i rzekł:
— Mocno. Wejdę tam, a potem się zobaczy. Dach wybiję — Jego głowa znowu ze stukiem upadła na stół.
— Między nami, Golem — zapytał Wiktor zniżając głos. — To prawda, że jest pan komunistą?
— O ile pamiętam, partia komunistyczna jest u nas zakazana — zauważył Golem.
— O Boże — powiedział Wiktor. — A jaka partia u nas nie jest zakazana? Przecież nie o partię pytam, tylko o pana…
— Ja, jak pan widzi jestem dozwolony — oznajmił Golem.
— Zresztą, jak pan sobie chce — stwierdził Wiktor. — Mnie tam wszystko jedno. Ale burmistrz… Zresztą, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to dojdzie do generała Pferda…
— Ale my mu przecież nie powiemy — konfidencjonalnie szepnął Golem. — Po co generałowi zawracać głowę drobiazgami? Generał wie, że jest leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki — no i wystarczy.
— Dziwny generał — rzekł z zadumą Wiktor. — Generał od leprozorium. A nawiasem mówiąc, z powodu mokrzaków już niedługo czekają go spore nieprzyjemności, Czuję to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście mokrzaki stały się po prostu pępkiem świata.
— Gdyby tylko w mieście — powiedział Golem.
— A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje się, nie są zaraźliwi.
— Niech pan nie będzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie są zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraźliwi nie są tak zwyczajnie.
— To znaczy?
— To znaczy, że na przykład Teddy nie może się od nich zarazić. I burmistrz nie może, nie mówiąc już o policmajstrze. A ktoś inny — może.
— Na przykład pan.
— Ja też nie mogę. Już.
— A ja?
— Nie wiem. Zresztą, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca uwagi.
— Nie zwracam — smutnie powiedział Wiktor. — A co jeszcze jest w nich niezwykłego?
— Co jest w nich niezwykłego — powtórzył Golem. — Sam pan mógł zauważyć, że wszyscy ludzie dzielą się na trzy wielkie grupy. Dokładniej, na dwie duże i jedną małą… Są ludzie, którzy nie mogą żyć bez przeszłości, cali są w przeszłości mniej lub bardziej odległej. Żyją tradycją, obyczajem, przykazaniami, czerpią z przeszłości radość i przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on począł, gdybyśmy nie mieli naszej wielkiej przeszłości? Do czego by się odwoływał i w ogóle skąd by się wziął? Następnie są ludzie, którzy żyją teraźniejszością, i nawet słyszeć nie chcą ani o przeszłości ani o przyszłości, i nic ich nie obchodzi ani przeszłość, ani przyszłość. Jak na przykład pan. Wszystkie wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu prezydent, w jakąkolwiek przeszłość by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłącznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi o przyszłość, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi się pan mieć… No i wreszcie są ludzie, którzy żyją przyszłością. Po przeszłości nie oczekują, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a teraźniejszość to dla nich wyłącznie materiał, z którego budują przyszłość, surowiec. … Zresztą tak naprawdę, oni już żyją w przyszłości… na wysepkach przyszłości, które powstają dokoła nich w czasie teraźniejszym… — Golem uśmiechając się jakoś dziwnie, wzniósł oczy do sufitu. — Oni są mądrzy — powiedział z czułością. — Są diabelnie mądrzy w odróżnieniu od większości ludzi. Wszyscy co do jednego utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia są dziwne, a zwyczajnych pragnień w ogóle nie mają.
— Zwyczajne pragnienia — to na przykład kobiety…
— W pewnym sensie — tak…
— Wódka, igrzyska?
— Bez wątpienia.
— Straszna choroba — stwierdził Wiktor — ja nie chcę… Zresztą dalej nie rozumiem… Nic nie rozumiem. No, to że mądrych ludzi wsadza się za druty kolczaste — to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich się wypuszcza, a do nich nie wpuszcza…
— A może to nie oni siedzą za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor uśmiechnął się.
— Chwileczkę — powiedział. — To jeszcze nie wszystko, czego nie rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie się nie wpuszcza — zgoda, jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdzić stan bielizny pościelowej i wychodków? Może macie tam antysanitarne warunki?
— A jeżeli interesują go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor popatrzył na Golema.
— Znowu pan żartuje? — zapytał.
— Znowu nie — odpowiedział Golem.
— Więc kto to jest według pana — szpieg?
— Szpieg to zbyt ogólnikowe pojęcie — zaprotestował Golem.
— Chwileczkę — rzekł Wiktor. — Proszę mówić wprost. Kto otoczył leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
— Och, ten drut kolczasty — westchnął Golem. — Ile ubrań na nim porwano, a żołnierze bez przerwy chorują na biegunkę. Wie pan, jakie jest najlepsze lekarstwo na biegunkę? Tytoń z portweinem, a raczej portwein z tytoniem.
— Dobra — powiedział Wiktor. — To znaczy generał Pferd. Aha… — powiedział — i ten młody człowiek z teczką… A więc to tak! To znaczy, że to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne… A Pawor, znaczy się, nie jest wojskowym. Z innego, znaczy się, resortu. Albo być może, to nie nasz szpieg, tylko zagraniczny?
— Niech Bóg broni! — zaprotestował Golem ze zgrozą. — Tego nam jeszcze brakowało!
— Tak… A czy on wie, kim jest ten facet z teczką?
— Myślę, że tak — stwierdził Golem.
— A ten facet wie, kim jest Pawor?
— Myślę, że nie — stwierdził Golem.
— Pan mu nic nie powiedział?
— A co mnie to obchodzi?
— I generałowi też pan nie powiedział?
— Nawet mi do głowy nie przyszło.
— To niesprawiedliwe — oznajmił Wiktor. — Trzeba powiedzieć.
— Niech pan posłucha, Wiktor — powiedział Golem. — Tylko dlatego pozwoliłem panu gadać na ten temat, żeby pan się przestraszył i przestał pchać palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan już namierzony, mogą pana uciszyć i to tak, że nawet nie zdąży się pan zdziwić.
— Mnie akurat jest łatwo wystraszyć — rzekł Wiktor z westchnieniem. — Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogę zrozumieć — czego oni wszyscy chcą od mokrzaków?
— Jacy — oni? — zmęczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
— Pawor. Pferd. Facet z teczką. Te wszystkie krokodyle.
— Boże — odparł Golem. — No, czego w naszych czasach mogą chcieć krokodyle od mądrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego pan od nich chce. Po co pan się wtrąca w to wszystko? Mało panu własnych kłopotów? Mało panu prezydenta?
— Dużo — odpowiedział Wiktor. — Potąd.
— No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weźmie ze sobą ryzę papieru… Mogę panu podarować maszynę do pisania, chce pan?
— Ja piszę starym systemem — odrzekł Wiktor. — Jak Hemingway.
— No i świetnie. Podaruję panu ogryzek ołówka. Proszę pracować, kochać Dianę. Może jeszcze dać panu fabułę? Może pan się już wypisał?
— Fabuły rodzą się z tematu — dostojnie oznajmił Wiktor. — A ja studiuję życie.
— Proszę bardzo — powiedział Golem. — Niech pan studiuje życie, ile dusza zamarzy. Tylko niech się pan nie wtrąca do procesów.
— To niemożliwe — oświadczył Wiktor. — Przyrząd w nieunikniony sposób wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki? Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wpływ obserwatora.
— Już raz dostał pan kastetem po głowie, a następnym razem mogą pana zwyczajnie zastrzelić.
— No — powiedział Wiktor. — Po pierwsze, być może wcale nie kastetem, tylko cegłą. A po drugie — czy mało jest miejsc, w których można dostać po głowie? W każdej chwili mogą mnie wrobić, więc co — mam nie wychodzić z pokoju?
Goleni przygryzł dolną wargę. Miał żółte, końskie zęby.
— Niech pan posłucha, przyrządzie — oznajmił. — Wtrącił się pan wtedy w eksperyment najzupełniej przypadkowo — i z miejsca dostał pan po głowie. Jeśli teraz wtrąci się pan świadomie…
— Nie wtrącałem się w żaden eksperyment — zaprzeczył Wiktor. — Szedłem sobie spokojnie do Loli i nagle widzę…
— Idiota — stwierdził Golem. — Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejść na drugą stronę, wymóżdżona gapo!
— Dlaczego ni stąd ni zowąd miałbym przechodzić na drugą stronę?
— A dlatego, że jeden pański dobry znajomy zajmował się akurat wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiązków, a pan tam wlazł jak baran.
Wiktor wyprostował się.
— Jaki znowu mój dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
— Znajomy znalazł się z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
Wiktor jednym haustem dopił swój koniak. Ze zdumiewającą wyrazistością przypomniał sobie — Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem, wyjmuje z kieszeni chusteczkę i kastet ze stukiem spada na podłogę — ciężki, matowy, poręczny.
— Wykluczone — zaprotestował Wiktor i odkaszlnąl. — Zawracanie głowy. Pawor nie mógł…
— Nie wymieniałem żadnych nazwisk — zastrzegł się Golem. Wiktor położył ręce na stole i popatrzył na swoje zaciśnięte pięści.
— Co mają z tym wspólnego jego bezpośrednie obowiązki? — zapytał.
— Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
— A ja w tym przeszkodziłem?
— Próbował pan przeszkodzić.
— To znaczy, że oni go jednak porwali?
— I wywieźli. Może pan dziękować Bogu, że nie zabrali i pana — w celu uniknięcia przecieków informacji. Ich przecież nie interesują losy literatury.
— To znaczy, że Pawor… — wolno powiedział Wiktor.
— Żadnych nazwisk — surowo przypomniał Golem.
— Sukinsyn — stwierdził Wiktor. — Dobra, jeszcze zobaczymy… A po co był im potrzebny mokrzak?
— Jak to — po co? Informacja… Skąd wziąć informację? Sam pan wie — druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd…
— To znaczy, że teraz go przesłuchują? — zapytał Wiktor. Golem długo milczał. Potem rzekł:
— On nie żyje.
— Zatłukli go?
— Nic. przeciwnie — Golem znowu zamilkł. — To bałwany. Nie pozwalali mu czytać, więc umarł z głodu.
Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem uśmiechał się smutnie. Albo płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałość, duszącą żałość. Przygasło światło stojącej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi zabrakło powietrza i z trudem rozluźnił węzeł krawata. Boże mój, pomyślał, jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca… a po tym wszystkim, po godzinie, umył ręce, uperfumował się, wstępnie obliczył, ile będzie warta wdzięczność zwierzchników, siedział obok, pił ze mną jak z kolegą, łajdak, łgał, śmiał się ze mnie w kułak, szydził, a kiedy się odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem zaś współczująco pytał jak tam moja głowa… Niby przez czarną mgłę Wiktor widział, jak doktor R. Kwadryga powoli podniósł głowę, rozciągał w bezgłośnym krzyku spierzchłe wargi i zaczął konwulsyjnie macać drżącymi rękami po obrusie jak ślepy. Oczy miał jak ślepiec, kiedy potrząsał głową i wciąż krzyczał, i krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał… Dobrze mi tak, sam jestem gówno, nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymając przy tym za ręce, nie pozwalać mi się obetrzeć, na jakiego diabła jestem komuś potrzebny, trzeba było bić jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak przez sen, pięści z waty, i Boże mój, po jakiego diabła ja w ogóle żyję, po jakiego diabła żyją wszyscy, przecież to takie proste, podejść z tyłu i rąbnąć w głowę żelazem, i nic się nie zmieni, nic na świecie się nie zmieni, tysiąc kilometrów stąd, w tej samej sekundzie, urodził się taki sam szubrawiec… Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonęły. Leżał nieruchomo w fotelu jak bukłak ze zjełczałą oliwą, poruszały się tylko palce, kiedy powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdźwięcznie odłamywał nóżkę, wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał… Nikogo nie kocham, nie mogę pokochać Diany, mało z kim sypiam, spać wszyscy umieją, ale czy można kochać kobietę, która ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochać, kiedy ty jej nie kochasz, i tak wszystko się kręci w przeklętym, nieludzkim kole, tak jak kręci się żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzęta kopulują i uciekają od siebie, tylko że zwierzęta nie wymyślają słów i nie układają wierszy, tylko po prostu kopulują i uciekają od siebie… A Teddy płakał oparty łokciami o ladę baru, oparł kościsty podbródek na kościstych pięściach, jego łysa głowa szafranowe lśniła pod lampą, a po zapadniętych policzkach nieustannie płynęły łzy i też lśniły pod lampą… A wszystko dlatego, że jestem gównem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła pisarz, jeśli nienawidzę pisania, jeśli pisanie to dla mnie męka, wstydliwe, nieprzyjemne zajęcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wypróżnienia, coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzę, strach pomyśleć, że będę musiał to robić przez całe życie, że już jestem skazany, że teraz już mnie nie zwolnią, tylko wciąż będą się domagać — daj, daj i ja będę dawać, ale teraz nie mogę, nawet myśleć o tym nie mogę, bo zwymiotuję. … Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na zegarek, smukły, mokry, z mokrą, świeżą twarzą o przepięknych ciemnych oczach i wiało od niego, rozrywając gęstą gorącą duchotę, rześkim zapachem — zapachem trawy i źródlanej wody, zapachem lilii, słońca i koników polnych nad jeziorem… I świat powrócił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie, albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrętem — czyjś rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojęty zgrzyt, brzęk, chrzęst szkła…
Wiktor oblizał wargi i sięgnął po butelkę. Doktor R. Kwadryga leżąc głową na obrusie chrypiał i mamrotał: „Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech ich…” Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac powiedział:
— Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list — położył przed Golemem kopertę i znowu spojrzał na zegarek. — Dzień dobry panu, panie Baniew — rzekł.
— Dobry wieczór — odpowiedział Wiktor nalewając sobie koniaku.
Golem uważnie czytał list. Teddy za ladą hałaśliwie wycierał nos wielką, kraciastą chustką.
— Posłuchaj, Bol-Kunac — powiedział Wiktor. — Czy widziałeś, kto mnie wtedy uderzył?
— Nie — odparł Bol-Kunac, patrząc mu w oczy.
— Jak to — nie? — zapytał Wiktor i zachmurzył się.
— Stał do mnie plecami — wyjaśnił Bol-Kunac.
— Ty go znasz — stwierdził Wiktor. — Kto to był?
Golem wydał z siebie nieokreślony dźwięk. Wiktor obejrzał się szybko. Golem, nie zwracając na nikogo uwagi, z zadumą rwał list na drobne kawałki. Strzępy schował do kieszeni.
— Jest pan w błędzie — powiedział Bol-Kunac. — Nie znam go.
— Baniew — mamrotał R. Kwadryga. — Proszę cię… Ja tam nie mogę sam jeden. Jedź ze mną… Bardzo okropnie…
Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknął:
— Teddy! Proszę zapisać na mój rachunek… i pamiętaj, że stłukłem cztery kieliszki… No, to ja idę — rzekł do Wiktora. — Niech pan się zastanowi i radzę podjąć rozsądną decyzję. Być może lepiej będzie, jeśli pan stąd wyjedzie.
— Do widzenia, panie Baniew — grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi wydało się, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokręcił przecząco głową.
— Do widzenia, Bol-Kunac — odparł. — Do widzenia.
Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz miał opuchniętą, w czerwonych plamach. Zaczął sprzątać ze stołu i jego ruchy były zaskakująco niezręczne i niepewne.
— Pan tu jest niedawno? — zapytał Wiktor.
— Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
— A co z Peterem? Zachorował?
— Nie, proszę pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też wyjadę… Wiktor spojrzał na R. Kwadrygę.
— Proszę go później odprowadzić do pokoju.
— Tak, oczywiście, panie Baniew — niezdecydowanie odpowiedział kelner.
Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu. Wszedł na pierwsze piętro, znalazł drzwi Pawora, podniósł rękę, żeby zapukać, stał tak przez chwilę i nie zapukawszy, ponownie zszedł na dół. Recepcjonista za swoim kantorem oglądał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie miał mokre, oblepione kosmykami włosów, a na twarzy, na obu policzkach nabrzmiewały świeże zadrapania. Spojrzał na Wiktora — w oczach miał szaleństwo. Ale teraz nie wolno było dostrzegać tych niepojętych rzeczy, to byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym mówić, koniecznie należało udawać, że nic się nie stało, wszystko trzeba odłożyć na później, na jutro, albo być może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
— Gdzie zatrzymał się ten… — wie pan, młody facet w okularach, ten co zawsze chodzi z teczką. Recepcjonista nieco się spłoszył. Jakby w poszukiwaniu wyjścia popatrzył na tablicę z kluczami, potem jednak powiedział:
— W trzysta szesnastym, panie Baniew.
— Dziękuję — rzekł Wiktor kładąc na kantorze monetę.
— Tylko oni nie lubią, żeby im przeszkadzać.
— Wiem — odparł Wiktor. — Nie mam zamiaru im przeszkadzać. Po prostu, tak sobie zapytałem… chciałem, wie pan, powróżyć sobie — jeśli w parzystym, to wszystko będzie dobrze.
Recepcjonista uśmiechnął się blado.
— Ależ jakie może pan mieć kłopoty, panie Baniew — powiedział uprzejmie.
— Rozmaite — westchnął Wiktor. — I większe, i mniejsze. Dobrej nocy.
Wszedł na trzecie piętro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie, jakby po to aby wszystko przemyśleć, rozważyć, zastanowić się nad ewentualnymi konsekwencjami i obliczyć trzy ruchy naprzód, w rzeczywistości jednak myślał tylko o tym, że dawno już pora zmienić bardzo wyliniały i wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapukać do drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor pierwszej klasy, radioodbiornik, lodówka i barek), omal nie powiedział na głos: „Czy mam przyjemność z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzięki mnie zaraz zaczniecie się wzajemnie zjadać”.
Pukać musiał dosyć długo — najpierw delikatnie, kostkami palców, a kiedy nikt nie reagował — bardziej zdecydowanie, pięścią, a kiedy i to nie poskutkowało — tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkę do klucza — wtedy odwróciwszy się tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
— Kto tam? — zapytał wreszcie głos za drzwiami.
— Sąsiad — odpowiedział Wiktor. — Ja na chwilę.
— Czego pan chce?
— Mam panu do powiedzenia parę słów.
— Proszę przyjść rano — odezwał się głos za drzwiami. — My już śpimy.
— Niech to diabli wezmą — powiedział Wiktor rozgniewany. — Chce pan, żeby mnie ktoś tu zobaczył? Proszę otworzyć, czego się pan boi?
Szczęknął klucz, drzwi się uchyliły i w szczelinie ukazało się mętne oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
— Parę słów — powiedział.
— Niech pan wejdzie — odparł wysoki. — Tylko bez wygłupów.
Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknął za nim drzwi i zapalił światło. Przedpokój był ciasny i we dwóch z trudem się w nim mieścili.
— No, to niech pan mówi — powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał się — poczuł zapach alkoholu. Prawą rękę wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
— Będziemy tu tak stać i rozmawiać? — rzekł Wiktor.
— Tak.
— Nie — stwierdził Wiktor. — Tu rozmawiać nie będę.
— Jak pan chce — powiedział wysoki.
— Jak pan chce — oznajmił Wiktor. — Mnie nie zależy.
Przez chwilę milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora oczami.
— Zdaje się, że nazywa się pan Baniew? — zapytał.
— Zdaje się.
— Aha — powiedział ponuro wysoki — To jaki z pana sąsiad? Przecież mieszka pan na drugim piętrze.
— Sąsiad z hotelu — wyjaśnił Wiktor.
— Aha… no więc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
— Życzę sobie pana o czymś zawiadomić — powiedział Wiktor. — Jest pewna informacja. Ale już zaczynam się zastanawiać, czy warto.
— No dobra — rzekł wysoki. — Chodźmy do łazienki.
— Wie pan co? — stwierdził Wiktor. — Ja chyba sobie pójdę.
— A dlaczego nie chce pan iść do łazienki? Co to za kaprysy?
— Wie pan — oznajmił Wiktor — rozmyśliłem się. Chyba jednak pójdę. Koniec końców to nie moja sprawa — ruszył do drzwi.
Wysoki aż zastękał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
— Pan jest, jaki mi się zdaje, pisarzem — powiedział. — Czy może z kimś pana mylę?
— Pisarzem, pisarzem — przytaknął Wiktor. — Do widzenia.
— Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak mówić. Proszę. O, tutaj.
Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami — z prawej strony portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w kącie błyskał kolorowym ekranem, dźwięk był wyłączony. W przeciwległym kącie patrzył na Wiktora z miękkiego fotela pod lampą młody człowiek w okularach — również ubrany w piżamę i kapcie. Obok niego, na stoliku do gazet stała prostokątna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widać.
— Dobry wieczór — powiedział Wiktor.” Młody człowiek w milczeniu skłonił głowę.
— To do mnie — oznajmił wysoki. — Nie zwracaj uwagi.
— Proszę tutaj — rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i wysoki usiadł na łóżku. — Tam jest fotel — powiedział. — Niech pan siada i mówi.
Wiktor usiadł. W sypialni ciężko śmierdziało zastałym tytoniowym dymem i oficerską wodą kolońską. Wysoki siedział na łóżku i patrzył na Wiktora nie wyjmując ręki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
— Dobra — oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu się całkowicie przezwyciężyć obrzydzenia ale jeśli już tu przyszedł, trzeba było mówić. — Mniej więcej domyślam się, kim panowie jesteście. Być może się mylę, i w takim razie wszystko w porządku. Ale jeżeli się nie mylę, może przyda się wam wiadomość, że was śledzą i starają się wam przeszkodzić.
— Załóżmy — stwierdził wysoki. — A więc kto nas śledzi?
— Bardzo się wami interesuje niejaki Pawor Summan.
— Kto? — zapytał wysoki. — Ten inspektor sanitarny?
— On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właściwie wszystko, co chciałem panu powiedzieć. — Wiktor wstał, ale wysoki się nie ruszył.
— Załóżmy — powtórzył. — A skąd właściwie pan to wie?
— To ważne? — spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
— Załóżmy, że nieważne — odparł w końcu.
— Sprawdzanie to wasza rzecz — rzekł Wiktor. — A ja nic więcej nie wiem. Do widzenia.
— Ależ dokąd się pan śpieszy — powiedział wysoki. Pochylił się nad nocnym stolikiem, wyjął butelkę i szklankę — Najpierw chciał pan za wszelką cenę wejść, a teraz już pan chce iść… Nie szkodzi, że z jednej szklanki?
— Zależy co — odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
— Szkocka — oznajmił długi. — Pasuje?
— Prawdziwa szkocka?
— Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma — wręczył Wiktorowi szklankę.
— Nieźle się wam żyje — stwierdził Wiktor i wypił.
— Gdzie nam do pisarzy — odparł wysoki i też wypił. — Opowiedziałby mi pan wszystko dokładnie…
— Mowy nie ma — zaoponował Wiktor — za to płacą wam pensje. Podałem wam nazwisko, adres znacie sami, więc się nim zajmijcie. Tym bardziej że naprawdę nic już więcej nie wiem. Może tylko… — przerwał i udał, że go nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknął haczyk.
— No? — zapytał. — No?
— Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z miejscową Legią. Jak mu tam… Flamenta… Juventa…
— Flamento Juventa — podsunął wysoki.
— O to, to.
— O tym mokrzaku — to pewna wiadomość?
— Tak. Próbowałem im przeszkodzić i pan inspektor sanitarny trzasnął mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywieźli mokrzaka samochodem.
— Tak, tak — powiedział wysoki. — Więc to był Summan… Niech pan posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
— Chcę — przytaknął Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by się nie podkręcał, jak by się nie podbechtywał, czuł się wstrętnie. No i bardzo dobrze — pomyślał. Dzięki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście zaczną się wzajemnie zagryzać. Golem miał rację — niepotrzebnie się w to wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
— Proszę — rzekł wysoki podając mu pełną szklankę.