Autobus zatrzymał się i kierowca powiedział:
— Jesteśmy na miejscu.
— Sanatorium? — zapytał Wiktor. Na zewnątrz była mgła, gęsta jak mleko. Pochłaniała światło reflektorów i nic nie było widać.
— Sanatorium, sanatorium — wymruczał kierowca zapalając papierosa. Wiktor podszedł pod drzwi i schodząc ze stopnia powiedział.
— Co za mgła! Nić nie widzę.
— Poradzi pan sobie — obojętnie obiecał kierowca i splunął przez okno. — Też sobie znaleźli miejsce na sanatorium. W dzień — mgła, wieczorem — mgła. . .
— Szczęśliwej drogi — powiedział Wiktor.
Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały przeszklony, oświetlony od środka jak zamknięty na noc supermarket, zawrócił, od razu przemienił się w plamę mętnego światła i odjechał z powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwając dłońmi po siatce ogrodzenia znalazł bramę i na oślep ruszył aleją. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do ciemności, niezbyt wyraźnie widział przed sobą oświetlone okna prawego skrzydła i jakąś szczególnie głęboką ciemność na miejscu lewego, gdzie spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu „Bracia w sapiencji”. We mgle, jakby przez watę, przenikały normalne dźwięki — grał adapter, brzęczały naczynia, ktoś ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starając się trzymać środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaść na jakąś gipsową wazę. Butelkę z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak potknął się o coś miękkiego i parę kroków przespacerował się na czworakach. Za plecami ktoś ospale i sennie zaklął, że niby należałoby poświecić. Wiktor wymacał w mroku upuszczoną butelkę, znowu przytulił ją do piersi i poszedł dalej wystawiając przed siebie wolną rękę… Po chwili zderzył się z samochodem, po omacku ominął go i wpadł na następny. Do diabła, tu jest całe stado samochodów. Wiktor przeklinając błąkał się wśród nich jak w labiryncie i długo nie mógł dotrzeć do niewyraźnych świateł oznaczających wejście do budynku. Gładkie boki samochodów były wilgotne od skroplonej mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i próbował się wyrwać.
Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzęsąc tłustym zadem nie bawił się w chowanego, ani w komórki do wynajęcia, nikt nie spał w fotelach. Wszędzie poniewierały się stłamszone płaszcze, a jakiś dowcipniś powiesił kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piętro. Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentów posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtąd tłuste zapachy jedzenia, — papierosów i zgrzanych ciał. Wiktor skręcił w lewo, zapukał do pokoju Diany. Nikt się nie odezwał. Drzwi były zamknięte, klucz tkwił w zamku. Wiktor wszedł, zapalił światło i postawił butelkę na stoliku obok telefonu. Usłyszał czyjeś kroki, wyjrzał więc na korytarz. Długim i pewnym krokiem oddalał się rosły mężczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na podeście zatrzymał się przed lustrem , uniósł głowę i poprawił krawat (Wiktor zdążył zauważyć smagły, orli profil i ostry podbródek), a potem zaszła w nim jakaś zmiana — przygarbił się — jakby przekrzywił na bok i obrzydliwie kręcąc biodrami znikł w jakichś otwartych drzwiach. Chłystek, niepewnie pomyślał Wiktor. Puszczał gdzieś pawia… Spojrzał w lewo. Tam było ciemno.
Zdjął płaszcz, zamknął pokój i poszedł szukać Diany. Trzeba będzie zajrzeć do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może być?
Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało się żarcie. Na stołach przykrytych za — świnionymi obrusami walały się brudne talerze, popielniczki, butelki, pomięte serwetki i nikogo nie było, jeśli nie liczyć samotnej, spoconej łysiny chrapiącej w półmisku z galaretą.
Sąsiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesić siekierę. Na gigantycznym łożu Roschepera skakały półnagie nietutejsze panienki. Grały w jakąś dziwną grę z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, który rył w nich jak świnia w żołędziach i również skakał chrząkając ze szczęścia. Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan sędzia grodzki, któremu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś nieznajoma, ruchliwa osobistość w liliowych barwach. Ta trójka z zapałem grała w dziecinny bilard stojący na toaletce, a w kącie, oparty o ścianę, siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur, dyrektor gimnazjum z kretyńskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierzał już odejść, kiedy ktoś złapał go za nogawkę spodni. Spojrzał w dół i odskoczył. Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderów, autor słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiorników wodnych Roscheper Nant.
— Chcę się bawić w koniki — prosząco zabeczał Roscheper. — Baw się ze mną w koniki! I — ha! — najwyraźniej był niepoczytalny.
Wiktor delikatnie się uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam zobaczył Dianę. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem kwaśno pomyślał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacyś pobieżnie znajomi mężczyźni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w środku koła tańczyła Diana z tym właśnie żółtym chłystkiem, właścicielem orlego profilu. Oczy jej płonęły, płonęły policzki, włosy powiewały nad ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał się być na poziomie, dorównać.
Dziwne, pomyślał Wiktor. O co chodzi?… Coś tu było nie tak. Tańczy dobrze, no, po prostu wspaniale tańczy. Jak nauczyciel tańca. Nie tańczy, ale pokazuje jak należy tańczyć… Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeń na egzaminie. Strasznie zależy mu na piątce… Nie, nie to. Słuchaj kochany, przecież ty tańczysz z Dianą! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak zwykle uruchomił wyobraźnię. Aktor tańczy na scenie, wszystko dobrze, wszystko pięknie, wszystko idzie jak należy, nikt się nie sypie, a w domu nieszczęście… nie, wcale niekoniecznie nieszczęście, zwyczajnie czekają na jego powrót, a on również czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasną światła… i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udający aktora, który sam gra już bardzo postronnego człowieka… Czyżby Diana tego nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty pokusy, ani cienia pożądania… Coś do siebie mówią i nie sposób zrozumieć — co. Nie spocił się pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy… I wtedy zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrącając gości. — Chodź tańczyć! — krzyczała z daleka.
Ktoś zagrodził jej drogę, ktoś złapał za rękaw, wyrwała się śmiejąc, a Wiktor wciąż szukał oczami żółtoskórego, nie mógł znaleźć i czul nieprzyjemny niepokój.
Diana podbiegła do niego, schwyciła za rękaw i wciągnęła w koło.
— Chodź, chodź! Tu są sami swoi — pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny… Pokaż im jak się to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi…
Wciągnęła go do środka, ktoś w tłumie wrzasnął „Niech żyje pisarz Baniew!”. Adapter, który zamilkł na chwilę, znowu zagrzmiał i zaszczekał, Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział — oprócz jej ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosów.
— Tańcz! — krzyknęła i zaczęła tańczyć. — Zuch jesteś, że przyjechałeś.
— Tak. Tak.
— Po co jesteś trzeźwy? Zawsze jesteś trzeźwy, kiedy nie trzeba.
— Jeszcze będę pijany.
— Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
— Będę.
— Żeby robić z tobą, co będę chciała. Nie ty ze mną, tylko ja z tobą.
— Tak.
Śmiała się zadowolona i oboje tańczyli w milczeniu nic nie widząc i o niczym nie myśląc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była — jak sen, jak bitwa. Diana Na Którą Naszło… Dookoła klaskali w dłonie, coś pokrzykiwali, jeszcze ktoś próbował tańczyć, Wiktor odepchnął go, żeby nie przeszkadzał, a Roscheper przeciągle krzyczał „O mój biedny, pijany ludu!”
— On jest impotentem?
— Ja myślę. Przecież go kąpię.
— No i jak?
— Absolutnie.
— O mój biedny, pijany ludu! — jęczał Roscheper. — Chodźmy stąd — powiedział Wiktor.
Wziął ją za rękę i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstępowali się przed nimi śmierdząc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im drogę wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego, świerzbiły go pięści, ale Wiktor powiedział mu „Później, później” i młokos znikł. Trzymając się za ręce przebiegli pustym korytarzem, następnie Wiktor nie wypuszczając jej ręki otworzył drzwi, nie wypuszczając jej ręki zamknął drzwi od środka i było gorąco, zrobiło się gorąco nie do wytrzymania, duszno i pokój na początku był wielki i przestronny, a potem stał się wąski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. Wrócił do łóżka, namacał w ciemnościach butelkę z dżinem, napił się i oddał ją Dianie. Potem się położył i znowu z lewej płynęło zimne powietrze, a z prawej było gorące, jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaństwo trwa nadal — goście śpiewali chórem.
— To na długo? — zapytał.
— Co? — zapytała sennie Diana.
— Długo oni będą wyć?
— Nie wiem. Co nas to obchodzi? — odwróciła się na bok i przytuliła policzek do jego ramienia. — Zimno — poskarżyła się.
Pokręcili się włażąc pod kołdrę.
— Nie śpij — powiedział Wiktor.
— Aha — wymamrotała Diana.
— Dobrze ci?
— Aha.
— A jeśli za ucho?
— Aha… przestań, boli.
— Słuchaj, może mógłbym pomieszkać tu przez tydzień?
— Mógłbyś.
— A gdzie?
— Teraz chcę spać. Daj pospać biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobić, pomyślał. Tu będzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i wieczorem. Nie będzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi się leczyć… Pobędę tu ze trzy, cztery dni… pięć, sześć… i trzeba mniej pić, wcale nie pić i popracować… bardzo dawno nie pracowałem… Żeby zacząć pracować, trzeba zdrowo się wynudzić, żeby już na nic poza tym nie — mieć ochoty… Drgnął, zasypiając. A w sprawie Irmy… W sprawie Irmy napiszę do Roc-Tusowa, oto co zrobię. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchórzył, to tchórz. Jest mi winien dziewięćset koron… Kiedy mowa o panu prezydencie, wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy się tchórzami. Dlaczego tak się boimy? Czego właściwie się boimy? Boimy się zmian. Nie będzie można iść do knajpy dla pisarzy, żeby golnąć kielicha… portier przestanie się kłaniać… w ogóle nie będzie portiera, sam będziesz portierem. Kiepsko, jeśli do kopalni… to rzeczywiście kiepsko… Ale tak bywa bardzo rzadko, nie te czasy… obyczaje złagodniały… Sto razy o tym myślałem i sto razy dochodziłem do wniosku, że nie ma się czego bać, a wszystko jedno się boję. Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko tobie jest bezmyślna, świńska, szczeciniasta siła nie poddająca się niczemu, ani logice, ani emocjom… I Diany nie będzie…
Zdrzemnął się i znowu się obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzęta. Zatrzeszczały krzaki.
— Nie mogę ich sadzać — powiedział pijany głos policmajstra — nie ma takiego prawa…
— Będzie — powiedział głos Roschepera. — Jestem posłem, czy nie?
— A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem — rozsadnik zarazy? — zaryczał burmistrz.
— Będzie! — z uporem powiedział Roscheper.
— Oni nie są zaraźliwi — zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. — Mam na myśli, że w sensie medycznym…
— Ej, gimnazjum — powiedział Roscheper — nie zapomnij sobie rozpiąć.
— A czy jest takie prawo, żeby rujnować uczciwych ludzi? — ryknął burmistrz. — Żeby rujnować, jest takie prawo?
— A ja ci mówię, że będzie! — powiedział Roscheper. — Jestem posłem, czy nie? Czym by tu w nich rzucić? — pomyślał Wiktor.
— Roscheper! — powiedział policmajster. — Jesteś moim przyjacielem? Ja cię, draniu, na rękach nosiłem. Ja cię, draniu, wybierałem. A teraz te zarazy łażą po mieście, a ja nic nie mogę. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
— Będzie — powiedział Roscheper. — Ja ci mówię, że będzie. W związku z zatruciem atmosfery…
— Moralnej! — wtrącił dyrektor gimnazjum — moralnej i etycznej.
— Co?… W związku mówię… z zatruciem atmosfery i z powodu niedostatecznego obrybienia przylegających zbiorników wodnych… zarazę zlikwidować i zorganizować w odległym miejscu. Tak będzie dobrze?
— Niechże cię ucałuję — powiedział policmajster.
— Zuch — powiedział burmistrz. — Masz łeb. Toijacię…
— Drobnostka — powiedział Roscheper. — Dlamnie to głupstwo… Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodźmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
— Słusznie. Po kielonku — i do domu.
Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko „Ej, gimnazjum zapomniałeś sobie zapiąć!” i pod oknem zapadła cisza. Wiktor znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczący sen, a potem zadzwonił dzwonek telefonu.
— Tak — powiedziała ochrypłe Diana. — Tak, to ja… — odkaszlnęła. — To nic, nic, słucham… Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony… Co?
Rozmawiała leżąc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł jak stężało jej ciało.
— Dziwne — powiedziała. — Dobrze, zaraz zobaczę… Tak… Dobrze, powiem mu. Odłożyła słuchawkę, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocną lampkę.
— Co się stało? — sennie zapytał Wiktor.
— Nic. Śpij, ja zaraz wrócę.
Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconą bieliznę i jej twarz była taka poważna, że się zaniepokoił. Szybko ubrała się i wyszła, po drodze już obciągając sukienkę. Roscheper zasłabł, pomyślał nasłuchując. Zachlał się, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i Wiktor wyraźnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnęły drzwi i kroki ucichły. Odwrócił się na bok i spróbował z powrotem zasnąć, ale sen nie przychodził. Zrozumiał, że czeka na Dianę i nie zaśnie, póki ona nie wróci. Usiadł i zapalił. Guz na karku znowu zaczął pulsować i Wiktor się skrzywił. Diana nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim profilem. A ten co maź tym wspólnego? — pomyślał Wiktor. Artysta, który gra innego artystę, który gra trzeciego. Aha, więc to o to chodzi, tamten wyszedł właśnie z lewej strony, stamtąd dokąd poszła Diana. Doszedł do podestu i przeistoczył się w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem zaczął grać nonszalanckiego dandysa… Wiktor znowu zaczął nadsłuchiwać. Zdumiewająco cicho, wszyscy śpią… ktoś chrapie… Potem znowu skrzypnęły drzwi i zaczęły zbliżać się kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo poważną. Nic się nie skończyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i wykręciła numer.
— Nie ma go — powiedziała. — Nie, nie, wyszedł… Ja też… — Nic nie szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Odłożyła słuchawkę, chwilę stała patrząc w ciemność za oknem a potem usiadła na łóżku obok Wiktora. W ręku trzymała okrągłą latarkę. Wiktor zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myśląc o czymś ze skupieniem, a potem zapytała.
— Kiedy zasnąłeś?
— Nie wiem, trudno powiedzieć.
— Ale już pomnie?
— Tak.
Odwróciła się do niego.
— Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, bójki?
— Nie — powiedział Wiktor. — Moim zdaniem wszystko było bardzo spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewał się pod naszym oknem, a potem zasnąłem. Zresztą zamierzali już jechać do domów.
Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
— Ubieraj się — powiedziała.
Wiktor uśmiechnął się i wyciągnął rękę po slipy. Słucham i jestem posłuszny, pomyślał. To świetna rzecz — posłuszeństwo. Tylko nie trzeba o nic pytać. Zapytał:
— Pojedziemy, czy pójdziemy?
— Co… Najpierw pójdziemy, a potem się zobaczy.
— Ktoś zginął?
— Zdaje się.
— Roscheper?
Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z powątpiewaniem. Trochę już żałowała, że zabiera go ze sobą. Pytała siebie — a kto to właściwie taki, żeby go ze sobą zabierać?
— Jestem gotów — powiedział Wiktor.
Ciągle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła się latarką.
— No dobra… w takim razie chodźmy — powiedziała, nie ruszając się z miejsca.
— Może oderwać nogę od krzesła? — zaproponował Wiktor — albo powiedzmy od łóżka… Diana ocknęła się.
— .Nie. Noga jest do niczego. — Wysunęła szufladę biurka i wyjęła ogromny, czarny pistolet. — Masz — powiedziała. .
Wiktor w pierwszej chwili przeraził się, ale okazało się, że to małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
— Daj mi naboje — powiedział.
Popatrzyła na niego nic nie rozumiejąc, potem spojrzała na pistolet i powiedziała.
— Nie. Naboje nie będą ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszył ramionami i wsunął pistolet do kieszeni. Zeszli do westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siąpił wątły deszczyk. Samochodów przed domem nie było. Diana skręciła w alejkę między krzakami i zaświeciła latarką. Idiotyczna sytuacja, pomyślał Wiktor. Okropnie chciałbym zapytać, o co chodzi, a zapytać nie wolno. Dobrze byłoby wymyśleć jak zapytać. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapytać — tylko ot tak sobie rzucić uwagę z pytaniem w podtekście. Może trzeba będzie się bić? Nie chce mi się. Dzisiaj mi się nie chce. Walnę kolbą. Od razu między oczy… a jak tam mój guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże są obowiązki siostry miłosierdzia w tym sanatorium… A przecież zawsze uważałem, że Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pięć dni… Co za wilgoć, trzeba było sobie golnąć przed wyjściem. Jak tylko wrócę, zaraz sobie golnę…„Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytań. Słucham i jestem posłuszny.
Obeszli skrzydło budynku, przedarli się przez krzaki bzu i znaleźli się przed ogrodzeniem. Diana poświeciła. Jednego żelaznego pręta w ogrodzeniu brakowało.
— Wiktor — powiedziała niegłośno Diana. — Teraz pójdziemy ścieżką. Ty będziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem — pokornie powiedział Wiktor. — Krok w lewo, krok w prawo — strzelam.
Diana przelazła pierwsza i poświeciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno szli pod górę. To było wschodnie zbocze wzgórza, na którym stało sanatorium. Wokół szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana się poślizgnęła i Wiktor ledwie zdążył złapać ją za ramiona. Niecierpliwie wyrwała się i szła dalej. Co chwila powtarzała: „Patrz pod nogi… Trzymaj się za mną”. Wiktor posłusznie patrzył w dół na nogi Diany migające w niepewnym, jasnym kręgu. Początkowo wciąż oczekiwał ciosu w potylicę, prosto w guz, albo czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował — raczej nie. Nic do niczego nie pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jakiś świr — na przykład Roscheper dostał delirium tremens i trzeba go będzie doprowadzić z powrotem, terroryzując nie nabitym pistoletem…
Diana nagle przystanęła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok ścieżki czyjeś błyszczące oczy, nieruchome, ogromne, patrzące uważnie spod mokrego, wypukłego czoła — tylko czoło i oczy, i nic więcej, ani warg, ani nosa, ani ciała — nic. Wilgotna mokra ciemność i w kręgu światła — błyszczące oczy i nienaturalnie białe czoło.
— Ścierwa — powiedziała Diana ściśniętym głosem. — Wiedziałam. Zezwierzęcone ścierwa.
Padła na kolana, promień latarki ześlizgnął się wzdłuż czarnego ciała i Wiktor zobaczył jakieś lśniące półkoliste żelazo, łańcuch w trawie, a Diana rozkazała „Szybciej Wiktor”, a on przysiadł obok niej na pięty i dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku — noga człowieka. Oburącz wczepił się w żelazne szczęki, spróbował rozerwać je, poddały się ledwie, ledwie i znowu zatrzasnęły. „Idiota! — krzyknęła Diana. — Pistoletem!” Zacisnął zęby, złapał wygodniej, napiął muskuły tak, że zachrzęściło i szczęki się rozwarły. „Wyciągaj” — powiedział ochryple. Noga znikła, żelazne półkola znowu się zwarły i zacisnęły mu palce. „Potrzymaj latarkę” — powiedziała Diana. „Nie mogę — odpowiedział. — Złapałem się. Wyjmij z kieszeni pistolet…” Diana zaklęła, wsadziła mu rękę do kieszeni. Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbę pistoletu między szczęki i wtedy się uwolnił.
— Potrzymaj latarkę — powtórzyła Diana — a ja zobaczę co z nogą.
— Kość jest zgruchotana — powiedział z ciemności napięty głos. — Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochód.
— Słusznie — powiedziała Diana. — Wiktor, daj mi latarkę i podnieś go.
Poświeciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pień drzewa. Dolną połowę jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik, pomyślał Wiktor. Mokrzak. Skąd on się tutaj wziął?
— Bierz go — niecierpliwie powiedziała Diana. — Na plecy.
— Zaraz — odpowiedział. Przypomniał sobie żółte kręgi wokół oczu. Żołądek podszedł mu do gardła. — Zaraz… — przysiadł obok mokrzaka i odwrócił się do niego plecami — proszę mnie objąć za szyję — powiedział.
Mokrzak okazał się chudy i lekki. Nie ruszał się i nawet można było sądzić, że nie oddycha. Nie jęczał, kiedy Wiktor się poślizgnął, ale za każdym razem jego ciałem wstrząsał skurcz. Ścieżka była znacznie bardziej stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był nieźle zasapany. Trudno było przecisnąć mokrzaka przez dziurę w ogrodzeniu, ale ostatecznie i z tym dali sobie radę.
— Dokąd go teraz? — zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
— Na razie do holu — odpowiedziała Diana.
— Nie trzeba — tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. — Zostawcie mnie tutaj.
— Przecież pada deszcz — zdziwił się Wiktor.
— Niech pan tyle nie gada — powiedział mokrzak. — Zostaję tutaj.
Wiktor zmilczał i zaczai wchodzić po stopniach.
— Zostaw go — po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał się.
— Co do diabła — powiedział — przecież pada deszcz.
— Niech pan się nie wygłupia — powiedział mokrzak. — Proszę mnie… zostawić tu… Wiktor bez słowa, przeskakując przez trzy stopnie, podszedł do drzwi i wszedł do holu.
— Kretyn — cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramię Wiktora.
— Bałwan — powiedziała Diana doganiając Wiktora i łapiąc go za rękaw. — Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i połóż na deszczu! Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
— Wszyscyście tu powariowali — z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
Zawrócił, kopnął drzwi nogą i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko na to czekał. Dopiero co siąpił leniwie, a teraz nagle lunął jak z cebra. Mokrzak jęknął cichutko, podniósł głowę i nagle zaczął szybko, szybko oddychać jak po biegu. Wiktor wciąż jeszcze zwlekał, instynktownie rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś osłony.
— Niech mnie pan położy — powiedział mokrzak.
— W kałużę? — gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
— To bez znaczenia… niech pan kładzie.
Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a mokrzak od razu wyciągnął się i rozkrzyżował ręce. Jego prawa noga była nienaturalnie wykręcona, ogonfne czoło w świetle nocnej lampy wydawało się sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromną ochotę wrócić do holu, ale to było niemożliwe — zostawić rannego na deszczu, a Samemu schronić się w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? — pomyślał, ocierając twarz dłonią. Oj. dużo razy. I zdaje się, jest w tym trochę prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to ignorant upierający się przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie są takie straszne… Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż okularnik. Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj mają kłopoty. Oni mają kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty…
W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał się:
— Noga!… Tak, zgruchotane kości… Dobrze… W porządku… Jak najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkę i pobiegła schodami na górę. Zaczęły się jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym mieście. Coś się wokół nich dzieje. Jakby nagle zaczęli wszystkim przeszkadzać, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie nagle. Zdaje się, że też coś o nich wspomniała… Spojrzał na mokrzaka. Mokrzak patrzył na niego.
— Jak pan się czuje? — zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
— Może panu czegoś trzeba? — zapytał Wiktor podnosząc głos. — Trochę dżinu?
— Niech pan się nie drze — powiedział mokrzak. — Słyszę.
— Boli? — zapytał Wiktor współczująco.
— A jak pan myśli?
Wyjątkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. Zresztą Bóg z nim — widzę go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli…
— To nic… — rzekł. — Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana przyjadą.
Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknął oczy. Przypominał teraz trupa — płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem. Wybiegła Diana z lekarską walizeczką, przysiadła obok i zaczęła coś robić z poharataną nogą. Mokrzak cicho krzyknął, ale Diana nie mówiła uspokajających słów jak zwykle w takich wypadkach lekarze. „Pomóc ci?” — zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unosząc głowy powiedziała: „Poczekaj, nie odchodź”.
— Nigdzie nie idę — odparł Wiktor. Patrzył jak zręcznie zakłada szynę.
— Będziesz jeszcze potrzebny — powiedziała Diana.
— Nigdzie nie idę, — powtórzył Wiktor.
Potem gdzieś za zasłoną deszczu zawarczał silnik, błysnęły reflektory. Wiktor zobaczył jeepa, który ostrożnie skręcał w bramę. Jeep podjechał do wejścia i niezgrabnie wyładował się z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił się nad mokrzakiem i wziął go za rękę. Mokrzak powiedział głucho:
— Żadnych zastrzyków.
— Dobra — powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. — Niech go pan podniesie.
Wiktor wziął mokrzaka na ręce i zaniósł go do jeepa. Golem wyprzedził go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
— Niech pan go daj e tutaj — powiedział z ciemności. — Nie, nogami do przodu… Śmielej… Przytrzymać za ramiona…
Sapał i krzątał się w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknął i Golem powiedział coś niezrozumiałego, coś w rodzaju „Sześć kątów na szyi…” Potem zatrzasnął drzwi i siadając przy kierownicy, zapytał Dianę:
— Dzwoniłaś do nich?
— Nie — powiedziała Diana. — Zadzwonić?
— Teraz już nie warto — powiedział Golem — bo inaczej wszystko zatuszują. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał aleją.
— No, to idziemy — powiedziała Diana.
— Płyniemy — poprawił ją Wiktor. Teraz, kiedy wszystko się skończyło, nie czuł nic oprócz irytacji. W holu Diana wzięła go pod rękę.
— To nic — powiedziała — zaraz przebierzesz się w suche ubranie, strzelisz sobie kielicha i wszystko będzie dobrze.
— Jestem przemoczony jak pies — gniewnie poskarżył się Wiktor. — A poza tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co się tu stało?
Diana westchnęła ze znużeniem.
— Nic szczególnego się nie stało. Nie trzeba było zapominać latarki.
— A te potrzaski na drodze — to u was na porządku dziennym?
— Burmistrz je stawia, kanalia…
Weszli na pierwsze piętro i szli teraz korytarzem.
— Zwariował? — zapytał Wiktor. — To przecież kryminalna sprawa. Czy może naprawdę oszalał?
— Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzaków. Jak zresztą całe miasto.
— To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski… A co im mokrzaki zrobiły?
— Przecież trzeba kogoś nienawidzić — powiedziała Diana. — W jednych miejscach nienawidzą Żydów, gdzie indziej — Murzynów, a u nas — mokrzaków.
Zatrzymali się przed drzwiami, Diana przekręciła klucz, weszła i zapaliła światło.
— Poczekaj — powiedział Wiktor rozglądając się. — Gdzieś ty mnie przyprowadziła?
— To laboratorium — odpowiedziała Diana. — Ja zaraz…
Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
— A co on tam robił w nocy? — zapytał Wiktor.
— Gdzie? — zapytała Diana nie odwracając się.
— Na ścieżce… Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
— No, bo wiesz — powiedziała — w leprozorium jest nie najlepiej z lekarstwami. Czasami przychodzą ,do nas i proszą…
Zamknęła ostatnie okno, przespacerowała się po laboratorium oglądając stoły zastawione aparaturą, chemicznymi kolbami i retortami.
— Wszystko to jest obrzydliwe — powiedział Wiktor. — Co to za kraj! Gdzie się człowiek ruszy — wszędzie jakieś świństwa… Chodźmy, bo zmarzłem.
— Zaraz — powiedziała Diana.
Zdjęła ze stołu jakieś ciemne męskie ubranie i potrząsnęła nim. Był to ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania robocze. Skąd tu garnitur? — pomyślał Wiktor. I do tego taki znajomy garnitur…
— No tak — powiedziała Diana — ty jak chcesz, ale ja zaraz włażę do gorącej wanny.
— Posłuchaj Diano — powiedział ostrożnie Wiktor. — Kto to był ten… z takim nosem… żółty na twarzy? Z którym tańczyłaś…
Diana wzięła go za rękę.
— Widzisz — odpowiedziała po chwili milczenia — to mój mąż, …Mój były mąż.