9. Czarne prostokąty

Zza czarnej krawędzi Pierścienia wyłoniło się oślepiająco białe słońce. Dopiero kiedy kzin włączył polaryzację kabiny, Louis mógł bez mrużenia oczu spojrzeć prosto w tarczę gwiazdy; jej cześć była przesłonięta czarnym prostokątem.

— Musimy bardzo uważać — powiedział ostrzegawczym tonem Nessus. — Gdybyśmy zatrzymali się na dłużej nad wewnętrzną powierzchnią Pierścienia, z pewnością zostalibyśmy zaatakowani.

Mówiący-do-zwierząt wycharczał coś w odpowiedzi. Po tyłu godzinach spędzonych nieprzerwanie za pulpitem sterowniczym musiał być już porządnie zmęczony.

— Zaatakowani! Czym, może mi powiesz? Przecież oni nie mają nawet porządnej stacji nadawczej !

— Nic nie wiemy o tym, jak przesyłają informacje. Może wykorzystują telepatię, a może wibracje podłoża lub korzystają z połączeń przewodowych. Równie mało wiemy o ich uzbrojeniu. Zbliżając się do zamieszkanej powierzchni, będziemy stanowić olbrzymie zagrożenie. Użyją przeciw nam wszystkiego, czym tylko dysponują.

Louis skinął głową. Z natury nie był zbyt ostrożny, zaś Pierścień jeszcze rozbudził jego wrodzoną ciekawość, ale tym razem lalecznik miał rację.

Przelatujący nad wewnętrzną powierzchnią „Kłamca” byłby po prostu niebezpiecznym meteorem. W dodatku bardzo dużym. Nawet przy szybkości orbitalnej stanowiłby olbrzymie zagrożenie; pierwsze liźnięcie górnych warstw atmosfery ściągnęłoby go momentalnie w dół. Poruszając się szybciej, z włączonymi silnikami, stanowiłby zagrożenie może nie tak bezpośrednie, ale za to dużo bardziej fatalne.

Wystarczyłaby najmniejsza awaria napadu, by potężna siła odśrodkowa rzuciła go z ogromną szybkością na zamieszkane tereny. Mieszkańcy Pierścienia z całą pewnością nie lekceważyli meteorytów. Wystarczyłby jeden otwór w jego konstrukcji, by cała atmosfera została wyssana na zewnątrz.

Mówiący-do-Zwierzat odwrócił się w ich stronę, dziki czemu jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciw bliźniaczych głów lalecznika.

— Mów wiec, co robić.

— Najpierw wyhamuj do prędkości orbitalnej.

— A potem?

— Przyspieszaj w kierunku Słońca. Dzięki temu i tak zdążysz obejrzeć wewnętrzną część Pierścienia. Naszym celem będą czarne prostokąty.

— Tak daleko posunięta ostrożność jest niepotrzebna i upokarzająca. Czarne prostokąty zupełnie nas przecież nie interesują.

Nieżas! Louis, zmęczony i głodny, nie miał najmniejszej ochoty odgrywać roli mediatora między dwoma obcymi. Zbyt długo już byli na nogach. Jeżeli Louis czuł zmęczenie, to kzin musiał być wręcz wyczerpany.

— Interesują, i to bardzo — odparł Nessus. — Ich powierzchnia przechwytuje więcej światła słonecznego niż sam Pierścień. Niewykluczone, że w rzeczywistości są to niezwykle wydajne generatory termoelektryczne.

Kzin parskał coś straszliwie obraźliwego w Języku Bohaterów, ale jego odpowiedź w interworldzie była zaskakująco spokojna.

— Nie rozumiem cię. Co nas może obchodzić źródło energii, którą dysponuje Pierścień? A jeśli nawet, to wylądujmy, znajdźmy jakiegoś tubylca i po prostu zapytajmy go o to!

— Nie zgadzam się na lądowanie.

— Czy kwestionujesz moje umiejętności pilota?

— Czy kwestionujesz moje uprawnienia dowódcy?

— Skoro już sam poruszyłeś tę kwestię…

— Nie zapomnij, że ciągłe mam tasp. Ja decyduje o tym, co stanie się ze „Szczęśliwym Trafem” i napędem nadprzestrzennym kwantum B, i ja jestem Najlepiej Ukrytym na tym statku. Pamiętaj, że…

— Dość! — przerwał Louis.

Obaj spojrzeli na niego.

— Trochę za wcześnie zaczęliście się kłócić. Czemu nie obejrzeć prostokątów przez teleskop? Wtedy obydwaj będziecie znali więcej faktów, którymi będziecie mogli w siebie rzucać. To da wam więcej satysfakcji.

Głowy Nessusa spojrzały szybko na siebie. Kzin wsuwał i wysuwał pazury.

— A teraz, jeżeli chodzi o bardziej przyziemne sprawy — ciągnął Louis. — Wszyscy jesteśmy podenerwowani. Zmęczeni. Głodni. Kto lubi się kłócić z pustym żołądkiem? Ja osobiście mam zamiar godzinę się zdrzemnąć. Wam radzę zrobić to samo.

— Nie będziesz patrzył? — zapytała ze zdumieniem Teela. — Przecież bodziemy przelatywać nad wewnętrzną powierzchnią!

— Opowiesz mi, co widziałaś — powiedział, po czym wyszedł.


Kiedy się obudził, czuł przejmujący głód i kręciło mu się w głowie. Głód był tak wielki, że kazał mu najpierw wziąć sobie potężną kanapkę i dopiero potem pozwolił mu iść do sterowni.

— I co?

— Już po wszystkim — odpowiedziała chłodnym tonem Teela. — Krążowniki, diabły, smoki, wszystko na raz. Mówiący walczył z nimi gołymi rękami. Z pewnością by to ci się spodobało.

— Nessus?

— Ustaliliśmy z Mówiącym, że lecimy do czarnych prostokątów. Mówiący położył się spać.

— Jest coś nowego?

— Trochę. Zaraz ci pokażę.

Lalecznik pomajstrował coś przy ekranie. Najwidoczniej znał pismo kzinów.

Obraz przypominał oglądaną z dużej wysokości powierzchnie Ziemi; góry, rzeki, doliny, jeziora, nagie przestrzenie, które mogły być pustyniami.

— Pustynie? .

— Na to wygląda. Mówiący przeprowadzał pomiary temperatury i wilgotności. Wszystko wskazuje na to, że Pierścień, przynajmniej częściowo, wymknął się swoim twórcom spod kontroli. Na co komuś byłyby pustynie?

Po przeciwnej stronie odkryliśmy jeszcze jeden ocean, równie duży, jak ten. Badania spektrum pozwoliły stwierdzić, że woda jest słona.

Twoja propozycja okazała się bardzo rozsądna — kontynuował Nessus. — Chociaż Mówiący i ja jesteśmy przeszkolonymi dyplomatami, ty jesteś z nas chyba najlepszy.

Kiedy skierowaliśmy teleskop na prostokąty, kzin od razu zgodził się, żeby tam lecieć.

— Tak? A to dlaczego?

— Stwierdziliśmy coś dziwnego. Otóż te prostokąty poruszają się z prędkością znacznie większą od orbitalnej.

Louis o mało się nie udławił.

— To wcale nie jest niemożliwe — odpowiedział samemu sobie lalecznik. — Mogą przecież krążyć wokół słońca po orbicie eliptycznej, nie koniecznie po kołowej. Wcale nie muszą utrzymywać stałej odległości.

Louisowi jakoś udało się przełknąć kęs, który stanął mu w gardle.

— Przecież to wariactwo! Cały czas zmieniałaby się długość dnia i nocy.

— Początkowo sądziliśmy, że chodzi tu o rozróżnienie zimy i lata — wtrąciła Teela — ale to też nie miało sensu.

— Oczywiście, że nie. Prostokąty wykonują pełen obrót w niecały miesiąc. Komu potrzebny rok trwający trzy tygodnie?

— Widzisz wiec, na czym polega problem — powiedział Nessus. — Ta anomalia była zbyt mała, by dostrzec ją z naszego systemu. Co jest jej powodem? Czy w pobliżu Słońca występuje raptowny skok grawitacji i stąd ta większa prędkość? Jakkolwiek by było, czarne prostokąty zasługują na to, by im się dokładniej przyjrzeć.


Upływ czasu znaczyła powolna wędrówka czarnego prostokąta przez tarczę słońca.

Kzin wyłonił się ze swojej kabiny, zamienił kilka słów z ludźmi, po czym zastąpi Nessusa przy sterach.

Wkrótce potem wyszedł z kabiny sterowniczej. Nie powiedział ani słowa, ale lalecznik, drżąc na całym ciele, zaczął się cofać przed jego morderczym spojrzeniem. Kzin gotów był zabijać.

— No, dobrze — westchnął z rezygnacją Louis. — O co chodzi tym razem?

— Ten zjadacz liści… — zaczął Mówiący-do-Zwierząt, ale głos uwiązł mu w gardle. Odchrząknął i zaczął jeszcze raz. — Ten schizofrenik wprowadził nas na trajektorię wymagającą najmniejszego zużycia paliwa. W tym tempie dotarcie do pasa prostokątów zajmie nam cztery miesiące.

I kzin zaczął przeklinać w Języku Bohaterów.

— Sam nas na nią wprowadziłeś — zaprotestował słabo Nessus.

— Chciałem powoli wyjść z płaszczyzny Pierścienia, żeby przyjrzeć się jego powierzchni — odparł kzin podniesionym głosem. — Potem mogliśmy od razu ruszyć w stronę czarnych prostokątów, docierając tam w ciągu kilku godzin, zamiast miesięcy!

— Nie krzycz na mnie, Mówiący. Gdybyśmy ruszyli dużym ciągiem w stronę prostokątów; nasza przewidywana trajektoria mierzyłaby prosto w Pierścień. Chciałem tego uniknąć.

— Przecież możemy wycelować w Słońce — zauważyła Teela. — Wszyscy zwrócili się w jej stron.

— Jeżeli mieszkańcy Pierścienia obawiają się , że na nich spadniemy, z pewnością cały czas dokładnie nas śledzą — wyjaśniła spokojnie. — Kiedy przewidywana trasa naszego lotu będzie mierzyła prosto w Słońce, wtedy przestaniemy być niebezpieczni. Rozumiecie?

— To nawet niegłupie — mruknął kzin.

Lalecznik wykonał gest, stanowiący odpowiednik wzruszenia ramionami. — Ty jesteś pilotem. Rób, jak uważasz, ale nie zapominaj…

— Nie bój się, nie zamierzam przelecieć przez Słońce. W odpowiedniej chwili wejdę na orbitę równoległą do prostokątów.

Po czym kzin wycofał się do sterowni. Wycofanie się w odpowiednim momencie było sztuką, którą opanowało bardzo niewielu kzinów.

Statek przez pewien czas leciał równolegle do Pierścienia; kzin, posłuszny rozkazom lalecznika, nie włączał silników głównego ciągu. Potem wytracił prędkość orbitalną, tak że „Kłamca” zaczął spadać ku Słońcu, a następnie obrócił go przodem do kierunku lotu i zaczął przyspieszać.

Wewnętrzna powierzchnia Pierścienia wyglądała jak szeroka, błękitna wstęga, naznaczona licznymi granatowymi i białymi plamami. Nawet krótka obserwacja wystarczała, by stwierdzić, że szybko się od niej oddalają. Kzin nie tracił czasu.

Louis zamówił dwie szklanki mochy i jedną z nich podał Teeli.

Rozumiał gniew kzina. Pierścień przerażał go. Mówiący-do-Zwierząt był przekonany o tym, że i tak będzie musiał wylądować, toteż starał się doprowadzić do tego jak najprędzej, póki nie opuściła go jego odwaga.

Kzin ponownie wyszedł ze sterowni.

— Za czternaście godzin wejdziemy na orbity czarnych prostokątów. Coś ci powiem, Nessus. My, wojownicy Patriarchy, od dzieciństwa jesteśmy uczeni cierpliwości. Ale wy, laleczniki, macie cierpliwość nieboszczyków.

— Skręcamy — odezwał się nieswoim głosem Louis i uniósł się z miejsca. Dziób statku odchylał się coraz bardziej w bok od wyznaczonego kursu.

Nessus wrzasnął przeraźliwie i skoczył przed siebie. Był jeszcze w powietrzu, kiedy „Kłamca” rozjarzył się potwornym blaskiem niczym olbrzymia żarówka, i zatoczył się…

Nieciągłość

… jak pijany. Odczuli to, mimo działającej sztucznej grawitacji. Louisowi udało się w ostatniej chwili chwycić kurczowo oparcia fotela, Teela z nieprawdopodobną dokładnością upadła prosto do swojej koi, zwiniety w kulę lalecznik rąbnął mocno w ścian. Przez ułamek sekundy panowała zupełna ciemność, a potem wszystko rozjarzyło się upiorną, fioletową poświatą.Otaczała ona dokoła cały kadłub.

Widocznie Mówiący-do-Zwierząt naprowadził „Kłamcę” na kurs, po czym włączył autopilota, pomyślał Louis. Autopilpt sprawdził kurs i zapewne uznał niedalekie Słońce za olbrzymich rozmiarów meteoryt, zagrażający istnieniu statku i podjął kroki, by go ominąć.

Grawitacja wróciła do normy. Louis podniósł się z podłogi. Na pierwszy rzut oka nic mu się nie stało. Podobnie Teeli. Stała tuż przy ścianie, spoglądając na zewnątrz przez zasłonę z fioletowego światła.

— Nie działa połowa wskaźników — oznajmił kzin.

— Nic dziwnego — powiedziała Teela. — Straciliśmy skrzydło.

— Proszę?

— Straciliśmy skrzydło.

Rzeczywiście tak było. Wraz ze skrzydłem stracili wszystkie silniki, urządzenia nadawczo-odbiorcze i lądownicze. Został tylko czysty, gładki kadłub General Products. I to, co się w nim znajdowało.

— Strzelano do nas — powiedział kzin. — Cały czas strzelają. Prawdopodobnie z laserów X. Ten statek znajduje się w stanie wojny. Przejmuję dowodzenie. Nessus nie zaprotestował, bowiem leżał bez ruchu pod ścianą, zwinięty w kule. Louis przyklęknął przy nim i zaczął go delikatnie obmacywać.

— Na łapy finagla, nie robiłem doktoratu z fizjologii laleczników. Nie mam pojęcia, co mu się stało.

— Jest po prostu przestraszony. Próbuje się schować we własnym brzuchu. Przywiążcie go do koi. Louis bez większego zdziwienia zauważył, że z ulgą podporządkowuje się poleceniom. Doznał poważnego szoku. Jeszcze chwilę temu znajdował się w statku kosmicznym; teraz ten statek był już tylko szklaną igłą, spadający bezwładnie ku Słońcu.

Razem z Teelą ułożyli lalecznika w jego koi i przypięli go antywstrząsową uprzężą. —

— Mamy do czynienia z wojowniczą cywilizacją — powiedział kzin. — Laser na promienie X jest bez wątpienia bronią zaczepną. Gdyby nie nasz kadłub, bylibyśmy już martwi.

— Chyba włączyło się też pole statyczne — zauważył Louis. — Licho wie, jak długo działało.

— Kilka sekund — odezwała się Teela. — Ta fioletowa poświata to fosforyzujące resztki tego, co było na zewnątrz.

— Rozpylone przez promień lasera. Słusznie. Zdaje się, że już słabnie.

I rzeczywiście, poświata była już dużo mniej intensywna.

— Niestety, broń, jaką dysponujemy jest wyłącznie defensywna. Jakże zresztą mogło być inaczej, przecież to statek laleczników ! — prychnął kzin. — Nawet silniki plazmowe były na zewnątrz. A my ciągle jesteśmy pod obstrzałem. Przekonają się, co to znaczy zaatakować kzina!

— Masz zamiar dać im nauczkę?

Kzin nie wyczuł sarkazmu.

— Oczywiście!

— Czym ? — wybuchnął Louis. — Wiesz, co nam zostawili? Napęd nadprzestrzenny i system utrzymywania życia, to wszystko! Nie mamy nawet jednej pary silników manewrujących. Cierpisz na manię wielkości, jeśli sądzisz, że będziesz mógł tym prowadzić wojnę!

— Tak właśnie uważa przeciwnik! Ale nie wie, że…

— Jaki przeciwnik?

— … wyzywając do walki kzina…

— To automaty, ty futrzaku! Żywy nieprzyjaciel otworzyłby ogień od razu, jak tylko znaleźliśmy się w zasięgu strzału!

— Mnie również zastanowiła ich dziwna taktyka.

— Mówię ci, to automaty! Sterowane komputerem lasery do rozwalania meteorytów. Zaprogramowane tak, żeby zniszczyć wszystko, co mogłoby uderzyć w wewnętrzną powierzchnię Pierścienia. Kiedy obliczyły, że nasza trajektoria przetnie jego płaszczyznę — bach!

— To… To nawet możliwe. — Kzin zaczął odłączać dopływ energii od nieczynnych wskaźników. — Ale mam nadzieje, że się mylisz.

— No pewnie. Zawsze lepiej, gdy jest na kogo zwalić winę, prawda?

— Byłoby lepiej, gdyby trajektoria naszego lotu nie przecięła płaszczyzny Pierścienia. — Mówił, opuszczając przesłony na martwych okienkach wskaźników. — Poruszamy się z dużą prędkością. Dzięki niej wydostaniemy się poza system i poza zasięg tutejszej anomalii. Bodziemy mogli włączyć napęd nadprzestrzenny i dogonić flotę laleczników. Ale najpierw musimy uniknąć zderzenia z Pierścieniem.

Louis nie sięgnął jeszcze myślą aż tak daleko w przód.

— Musiało ci się tak śpieszyć? — zapytał kwaśno.

— Wiemy przynajmniej, że na pewno nie wpadniemy na Słońce. Gdybyśmy lecieli prosto na nie, nie zostalibyśmy ostrzelani.

— Ogień trwa — zameldowała Teela. — Widzę gwiazdy, ale poświata nie ustępuje. To chyba znaczy, że jesteśmy na kursie kolizyjnym z powierzchnią Pierścienia, prawda?

— Jeżeli lasery są sterowane automatycznie, to tak.

— Czy zginiemy, jeśli spadniemy na Pierścień?

— Spytaj o to Nessusa. To jego koledzy zbudowali ten statek. Tylko najpierw spróbuj go jakoś rozwinąć.

Kzin parsknął z niesmakiem. Tylko kilka żarzących się światełek na tablicy kontrolnej świadczyło o tym, że niewielka część tego, co kiedyś było „Kłamcą” jeszcze funkcjonuje.

Teela nachyliła się nad lalecznikiem, który opleciony swoją delikatną uprzężą, leżał bez ruchu w koi. Wbrew oczekiwaniom Louisa podczas nagłego ataku ani przez moment nie wpadła w panikę. Zaczęła masować delikatnie nasady karków Nessusa, tak jak kiedyś robił to Louis.

— Jesteś głupim, tchórzliwym zwierzątkiem — przemówiła łagodnie do lalecznika. — No chodź, pokaż te swoje główki. Spójrz na mnie. Ominie cię najciekawsze!


Dwanaście godzin później Nessus ciągle znajdował się w stanie głębokiej katatonii.

— Ja próbuje go rozluźnić, a on spina się coraz bardziej ! — poskarżyła się Teela ze łzami w oczach. Poszli do kabiny by coś zjeść, ale Taeli nie chciało nic przejść przez gardło. — Na pewno źle to robię, Louis. Na pewno.

— Cały czas mówisz mu o tym, ile tu się dzieje — zwrócił jej uwagę Louis. — Akurat na tym wcale mu nie zależy. Zresztą, daj mu spokój. Nie robi nic złego ani sobie, ani nam. Kiedy zajdzie potrzeba, z pewnością się ocknie, chociażby po to, by się ratować. A na razie niech się tuli do własnego brzucha.

Teela chodziła niepewnie po małej kabinie. Jeszcze nie zdołała się przyzwyczaić do różnicy miedzy grawitacją ziemską a tą, jaka panowała na statku. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, rozmyśliła się, by po chwili jednak wykrztusić.

— Boisz się?

— Pewnie.

— Tak myślałam — skinęła głową i podjęła swoją wędrówkę. Po chwili znowu zapytała:

— Dlaczego Mówiący się nie boi?

Od momentu ataku kzin cały czas był czymś zajęty: katalogował uzbrojenie, starał się w przybliżeniu obliczyć ich kurs, od czasu do czasu nawykłym do rozkazywania głosem rzucał jakieś krótkie, doskonale zrozumiałe polecenie.

— Sądzę, że jest wręcz przerażony. Pamiętasz, jak zareagował na widok planet laleczników? Jest śmiertelnie przerażony, ale za nic nie pozwoli, by Nessus się tego domyślił.

Teela potrząsnęła głową.

— Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem! Czemu wszyscy się boją, a ja nie?

Miłość i żal zapiekły Louisa bólem tak starym i tak zapomnianym, że aż prawie nowym.

— Nessus miał częściowo rację — spróbował jej wyjaśnić. — Nigdy do tej pory nie spotkało cię nic złego, prawda? Masz zbyt wiele szczęścia, by coś takiego się stało. My boimy się bólu, ale ty tego nie rozumiesz, bo sama nigdy go nie zaznałaś,

— To szaleństwo! Rzeczywiście, nigdy nie złamałam nogi czy coś w tym rodzaju, ale to przecież nie jest żadna siła parapsychiczna !

— Nie, szczęście nie jest siłą parapsychiczną. Szczeście to statystyka, a ty jesteś matematycznym fuksem. Byłoby dziwne, gdyby wśród czterdziestu trzech miliardów ludzi Nessus nie znalazł właśnie kogoś takiego jak ty. Wiesz, co on zrobił? Ustalił grupę ludzi będących potomkkami tych, którzy wygrywali na Loterii Życia. Twierdzi, że było ich tysiące, ale założe się, że gdyby wśród tych tysięcy nie znalazł tego, czego szukał, rozpocząłby poszukiwania w znacznie większej grupie tych, którzy mogli pochwalić się mniejszą liczbą przodków-szczęściarzy. Podejrzewam, że byłoby ich dziesiątki milionów.

— Ale czego on szukał?

— Raczej kogo. Ciebie. Wziął pod lupę tych kilka tysięcy ludzi i zaczął ich po kolei eliminować. Ten jako dziecko złamał sobie palec. Ten często wdaje się w bójki i zawsze obrywa. Ta ma kłopoty z osobowością. Ten był oblatywaczem nowych modeli statków kosmicznych i stłukł sobie paznokieć. Rozumiesz? Tobie nic takiego nigdy się nie zdarzyło. Niezależnie od tego, ile razy upuszczałabyś kromkę chleba, zawsze upadłaby masłem do góry.

— Wiec to sprawa rachunku prawdopodobieństwa… — powiedziała z namysłem Teela. — Ale, Louis, coś tu nie gra. Na przykład wcale nie wygrywałam bez przerwy na ruletce.

— Ale też nigdy zbyt dużo nie przegrałaś.

— No… Nie.

— 0 to właśnie chodziło Nessusowi.

— Wiec mówisz, że jestem jakimś nieprawdopodobnym nieudacznikiem…

— Nieżas! Nie, właśnie nie jesteś! Nessus odrzucał jednego po drugim tych kandydatów, którym coś się nie udało, aż wreszcie trafił na ciebie. Myśli, że znalazł wyjątek, według którego można ustalać nowe zasady. A ja twierdzę, że po prostu doszedł do najdalszego punktu zupełnie normalnej krzywej.

Rachunek prawdopodobieństwa twierdzi, że istniejesz. Twierdzi również, że kiedy następnym razem rzucisz w górę monetę, to tak jak wszyscy inni będziesz miała równe szanse na przegraną i wygraną. Szczęście nie ma pamięci.

Teela usiadła z głośnym westchnieniem.

— Nie ma co, rzeczywiście okazałam się niesamowitą szczęściarą. Biedny Nessus, zawiódł się na mnie.

— Dobrze mu to zrobi.

Kąciki jej ust podejrzanie zadrżały.

— Możemy to zaraz sprawdzić.

— Co?

— Zamów tosta z masłem. Zaczniemy rzucać.

Czarny prostokąt był ciemniejszy od najczarniejszej czerni, uzyskiwanej wielkim nakładem kosztów podczas laboratoryjnych eksperymentów. Jeden jego róg przesłaniał częściowo błękitną wstążkę Pierścienia. Używając go jako wzoru można było dorysować sobie resztę — czerń na tle czerni Kosmosu, wyróżniającą się tylko tym, że nie migały w niej żadne gwiazdy. Przesłaniał już spory szmat nieba. I ciągle rósł.

Louis miał na oczach okulary z niezwykle silnie polaryzującego materiału. W miejscu, w którym docierało do nich najmocniejsze światło, pojawiały się czarne plamy. Polaryzacja ścian kadłuba okazała sio już niewystarczająca. Mówiący-do Zwierząt, który cały czas siedział w sterowni sterując tym, co jeszcze pozostało do sterowania, również je założył. Znaleźli także dwa pojedyncze szkła, każde z krótką gumką i wspólnymi siłami ubrali w nie Nessusa.

Louis widział odległe o dwanaście milionów mil Słońca jako czarny dysk, okolony jaskrawopomarańczową koroną. Wnętrze statku bardzo się już nagrzało. Klimatyzator wył na najwyższych obrotach.

Teela otworzyła drzwi kabiny i momentalnie je zamknęła. Po chwili pojawiła się w okularach na nosie.

Prostokąt był teraz po prostu monstrualną pustką. Tak, jakby ktoś starł fragment poznaczonej białymi punkcikami tablicy mokrą, dobrze wypłukaną ścierką.

Ryk klimatyzatora uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowy.

W jaki sposób pozbywał się ciepła, skoro na zewnątrz było o tyle goręcej niż w środku? Wcale się nie pozbywał, domyślił się Louis. Magazynował je. Gdzieś w trzewiach klimatyzatora znajdował się mały punkcik o temperaturze gwiazdy, rosnący z minuty na minutę.

Jeszcze jeden powód do obaw.

Czarna pustka powiększała się coraz bardziej.

To jej ogrom sprawiał, że pozornie zbliżali się tak powoli. Prostokąt miał szerokość przynajmniej równą średnicy Słońca, jakiś milion mil. Jego długość musiała wynosić co najmniej dwa i pół miliona mil. Nagle ujrzeli jego prawdziwe rozmiary. Jego krawędź wsunęła się między nich a Słońce i zapadła ciemność.

Czarny prostokąt zasłaniał pół Wszechświata. Jego krawędzie, czarne na czarnym tle, sięgały zbyt daleko, by można je było dostrzec.

Część statku znajdująca się za kabinami mieszkalnymi była rozpalona do białości. To klimatyzator pozbywał się nagromadzonego w nim ciepła. Louis otrząsnął się jak po złym śnie, odwrócił się w stronę monstrualnego prostokąta.

Wycie klimatyzatora ustało nagle, pozostawiając po sobie dzwonienie w uszach.

— No… — powiedziała niepewnie Teela.

W drzwiach sterowni pojawił się Mówiący-do-Zwierząt.

— Szkoda, że z teleskopu został nam tylko ekran — powiedział. — Mógłby nam wiele wyjaśnić.

— Na przykład co? — krzyknął Louis, zapominając, że na statku panuje już cisza.

— Na przykład to, dlaczego prostokąty poruszają się z prędkością większą od orbitalnej. Czy rzeczywiście są generatorami energii? Co utrzymuje je w jednakowym położeniu? Gdyby działał teleskop,moglibyśmy znać odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie zadał ten pożeracz liści.

— Czy spadniemy na Słońce?

— Oczywiście, że nie: Przecież już to mówiłem. Przez pół godziny bodziemy lecieć w cieniu tego prostokąta, a potem przejdziemy między Słońcem a następnym prostokątem. Jeśli zrobi się za gorąco, będziemy mogli włączyć pole statyczne.

Powróciła znowu dźwięcząca cisza. Prostokąt był teraz bezkształtnym, bezgranicznym polem doskonałej czerni. Ludzkie oko nie potrafi wyłowić z doskonałej czerni żadnych szczegółów.

Po pewnym czasie powróciła ulewa słonecznego światła. Krótko potem włączył się klimatyzator.

Louis wpatrywał się z natężeniem w niebo; wreszcie jego wzrok odszukał nastypny prostokąt. Właśnie obserwował, jak zbliża się nieprzenikliwie czarna płachta, kiedy uderzyła błyskawica.

W każdym razie, tak to wyglądało. Uderzyło jak błyskawica, bez ostrzeżenia, wybuchając straszliwym blaskiem, jakby znaleźli się nagle w sercu Supernovej. Statek zakołysał się…

Nieciągłość

… i światło zgasło. Louis sięgnął palcami po okulary, by przetrzeć załzawione oczy.

— Co to było? — wykrzyknęła Teela.

Louis powoli odzyskiwał wzrok. Kiedy wreszcie zniknęły kolorowe plamy, zobaczył, że Nessus wystawił jedną, chronioną okularami, głowę, że kzin szuka czegoś w jednym ze schowków i że Teela patrzy prosto na niego.

Nie, nie na niego. Na coś co znajdowało się dokładnie za nim. Odwrócił się.

Słońce było czarnym krążkiem mniejszym niż poprzednio, okolone żółtobiałym płomieniem. Przez moment, kiedy znajdowali się w polu statycznym, bardzo się skurczyło. Ten „moment” musiał trwać kilka godzin. Ryk klimatyzatora przeszedł w niezbyt głośne, irytujące pohukiwanie.

Na zewnątrz coś płoneło.

Czarna, cienka nić, otoczona białofioletową poświatą. Jej jeden koniec niknął w słońcu, drugi gdzieś z przodu, przed „Kłamcą”, za daleko, by można go było dostrzec.

Nić wiła się niczym przepołowiona dżdżownica.

— Zdaje się , że w coś uderzyliśmy — powiedział spokojnie Nessus. Sprawiał wrażenie, jakby cały czas kontrolował sytuacje. — Mówiący, musisz wyjść na zewnątrz. Zakładaj skafander.

— Znajdujemy się w stanie wojny — odpad kzin. — Ja tu dowodzę.

— Znakomicie. Co wiec zamierzasz uczynić?

Kzin miał dość zdrowego rozsądku, by nic nie odpowiedzieć. Właśnie skończył wyciągać ze schowka swój baloniasty skafander. Najwidoczniej sam też postanowił przeprowadzić rekonesans.


Wziął jeden ze skuterów — przypominających kształtem torpedy pojazdów o wygodnym, częściowo wpuszczonym w obudowę siedzeniu pilota.

Przyglądali się, jak manewruje dokoła wijącej się , czarnej nici. Musiała już nieco ostygnąć, bowiem kolorowy pasek koło sztucznej, narzuconej przez okulary czerni ściemniał i miał teraz kolor intensywnie pomarańczowy. Zwalista postać kzina wydobyła się ze skutera i poszybowała w kierunku nici. Słyszeli jego oddech. W pewnej chwili parsknął coś ze zdziwieniem, ale nie powiedział ani słowa. Przebywał na zewnątrz pełne pół godziny.

Kiedy wrócił na pokład „Kłamcy”, czekali w ciszy i skupieniu na to, co miał im do powiedzenia.


— Jest rzeczywiście grubości nici — oznajmił. — jak widzicie, mam tylko połowę chwytaka.

Pokazał im zniszczone narzędzie. Rękojeść została odkrojona jednym, równym cięciem. Powierzchnia metalu była wypolerowana jak lustro.

— Kiedy zbliżyłem się na ile, by zobaczyć, jakiej jest grubości, dotknąłem jej chwytakiem. Przeszła przez niego jak przez powietrze. Nie czułem prawie żadnego oporu.

— To samo zrobiłby twój miecz.

— Ale miecz jest wykonamy z drutu utrzymywanego w polu Slavera i nie może się zginać. Ta… nić wije się we wszystkie strony, sami zresztą widzicie.

— A wiec to coś nowego. — Coś, co może ciąć jak miecz kzina. Niebywale lekkie, cienkie i mocne. Coś, co pozostawało ciałem stałym w temperaturze, w której każda naturalna substancja dawno zamieniłaby się w plazmę. — Coś naprawdę nowego. Ale skąd to się wzięło?

— Pomyśl. Przelatując między dwoma prostokątami uderzyliśmy w coś. Następnie widzimy koło nas olbrzymiej długości nić, rozgrzaną do temperatury wnętrza gwiazdy. Właśnie w nią uderzyliśmy, to jasne. Temperatura wytworzyła się w wyniku zderzenia. Według mnie należy przyjąć, że była rozpięta miedzy tymi dwoma prostokątami.

— Może i tak. Ale po co?

— Możemy się tylko domyślać. Zastanówmy się . Budowniczowie Pierścienia umieścili czarne prostokąty na wokółsłonecznej orbicie po to, by na jego wewnętrznej powierzchni uzyskać cykl dzień

noc. Prostokąty, by spełniać swą rolę, muszą znajdować się dokładnie między Pierścieniem a Słońcem. Nie mogą też ustawić się do niego którąkolwiek krawędzią.

Budowniczowie Pierścienia użyli nici do związania prostokątów w jeden łańcuch. Nadali mu prędkość większą od orbitalnej po to, by nić była cały czas napięta.

W umyśle Louisa tworzył się dziwny obraz: dwadzieścia czarnych prostokątów ustawionych jak do zabawy w „kółko graniaste”, połączonych kawałkami nici o długości pięciu milionów mil każdy…

— Musimy mieć tą nić — oświadczył Louis. — Aż trudno sobie wyobrazić, na ile sposobów można ją wykorzystać.

— Nie miałem jak przynieść jej na pokład. Czy nawet odciąć kawałka.

— W wyniku kolizji nasz kurs mógł ulec poważnym zmianom — przerwał lalecznik. — Czy istnieje jakiś sposób by sprawdzić, czy zderzymy się z Pierścieniem?

Nikt nie potrafił podać takiego sposobu.

— Mogliśmy go ominąć, ale zderzenie odebrało nam znaczną cześć prędkości. Możliwe, że zostaniemy na zawsze uwięzieni na eliptycznej orbicie wokół tego słońca — lamentował lalecznik. — Teela, twoje szczęście nas zawiodło.

Wzruszyła ramionami.

— Nigdy nie twierdziłam, że jestem jakimś talizmanem.

— To wina Najlepiej Ukrytego. Gdyby tutaj był, szorstkie znalazłbym słowa dla mej aroganckiej partnerki.

Tego wieczoru kolacja zamieniła się niemal w jakiś rytuał. Załoga „Kłamcy” spożywała ostatni posiłek na pokładzie swego statku. Teela Brown, ubrana w powiewny, czarno-pomarańczowy strój, który z pewnością nie ważył więcej, niż kilka gramów, była wręcz boleśnie piekna.

Za jej plecami Pierścień dosłownie rósł w oczach. Od czasu do czasu Teela odwracała się, by na niego spojrzeć. Wszyscy patrzyli. Ale o ile Louis mógł się jedynie domyślać uczuć lalecznika i kzinaa, to w Teel dostrzegał wyraźnie tylko i wyłącznie ciekawość i oczekiwanie. Czuła to samo, co on: nie ominą Pierścienia.

Kochał ją tej nocy z gwałtownością, która najpierw ją zdumiała, a potem zachwyciła.

— Wiec tak działa na ciebie strach! Musze sobie zapamietać!

Nie mógł odpowiedzieć uśmiechem na jej uśmiech.

— Cały czas myślę, że to być może ostatni raz.

W ogóle ostatni, dodał w myśli.

— Och, Louis! Jesteśmy przecież w kadłubie General Products!

— A jeśli coś się stanie i pole statyczne nie zaskoczy? Kadłub z pewnością wytrzyma upadek, ale z nas zostanie tylko galareta.

— Na oczy finagla, przestań się bać! — Jej dłonie zsunęły się w dół po jego ciele. Przyciągnął ją bliżej, by przypadkiem nie dostrzegła jego twarzy…

Kiedy już spała, przypominając cudowny, uroczy sen, Louis wyszedł z kabiny. Wziął gorącą kąpiel, pociągając ze szklanki zimnego bourbona.

Istniały przyjemności, których nie można było sobie odmówić. .

Jasny błękit z białymi pasemkami, czysty granat, znowu błękit…

Pierścień przesłaniał już niemal całe niebo. Z początku szczegóły można było dostrzec tylko na obszarach pokrytych chmurami: burze, fronty atmosferyczne, opady. Potem pojawiły się zarysy mórz. Powierzchnia Pierścienia mniej więcej w połowie pokryta była wodą.

Wszyscy znajdowali się w swoich kojach. Kzin, Teela i Louis przypięci uprzężą przeciążeniową. Nessus dodatkowo zwinięty w kłębek.

— Lepiej byś trochę popatrzył — doradził mu Louis. — Znajomość topografii może nam się później przydać.

Nessus posłuchał; pojawiła się jedna głowa, by obserwować pędzący na nich krajobraz.

Oceany, wygięte krechy rzek, łańcuchy górskie.

Żadnego znaku życia. Dopiero z wysokości poniżej tysiąca mil można dostrzec ślady cywilizacji. Powierzchnia Pierścienia pędziła pod nimi, zabierając ze sobą szczegóły niemal tak prędko, jak nadążali je rozpoznawać. Zresztą nie były ważne. I tak spadną na obcy, nieznany teren.

Statek mknął z prędkością około dwustu mil na sekundę. Wystarczyłoby to w zupełności, by wynieść ich poza system. Wystarczyłoby, gdyby na ich drodze nie znajdował się Pierścień…

Byli coraz bliżej. Z boku wypełzło im na spotkanie jakieś morze, migneło, znikneło. Nagle uderzyła oślepiająca, fioletowa błyskawica.

Nieciągłość

Загрузка...