15. Zamek ze snów

— Louis! — obudził go z zamyślenia gros Mówiącego-do-Zwierząt. — Weź z mojego skutera to narzędzie do kopania i zrób dla nas kryjówkę. Teela, zajmij się moimi obrażeniami.

— Kryjówkę?

— Tak. Musimy zagrzebać się jak zwierzęta i — przeczekać do nocy.

— Oczywiście. — Louis wziął się w garść. To on powinien był o tym pomyśleć, a nie ciężko poparzony kzin. Najmniejsza dziura w chmurach i już po nich. Słonecznikom wystarczyłaby chwila słonecznego blasku. Ale nocą…

Przeszukując skuter kzina Louis starał się; jak mógł, by nie patrzeć zbyt często na Mówiącego. Spojrzał tylko raz i to mu w zupełności wystarczyło. Niemal całe ciało kzina pokryte było zwęgloną warstwą spalonego futra i przypieczonej skóry. W miejscach, w których popękała, widać było żywe, czerwone mięso. Nozdrza drażnił nieznośny odór palonej sierści.

Louis znalazł wreszcie „nieznacznie udoskonalony” dezintegrator Slavera — dwulufową strzelbę o opływowej kolbie. Obok leżał laser, na widok którego Louis kwaśno się uśmiechnął. Dobrze, że kzin nie polecił strzelać do słoneczników z lasera, bo oszołomiony Louis z pewnością by to zrobił, a wtedy…

Wziął broń i odszedł szybko na bok, zawstydzony swoją słabością. Rany Mówiącego-do-Zwierząt paliły go żywym ogniem. Teela, która nie wiedziała nic o bólu, mogła pomóc kzinowi znacznie lepiej, niż Louis.

Włożył maskę przeciwpyłową i skierował wylot luf pod kątem trzydziestu stopni w ziemię. Nie zależało mu specjalne na czasie, więc nacisnął tylko jeden ze spustów.

Otwór powstawał szybko. Louis nie mógł podziwiać, jak szybko, ponieważ znajdował się w środku gęstego obłoku pyłu. Z miejsca, na które padał promień, dął mały huragan, zmuszając go do mocniejszego stanięcia na rozstawionych szeroko nogach.

Ziemia i skała, pozbawione nagle wiążących je do tej pory sił, otaczały go mgłą jednoatomowego pyłu. Louis błogosławił w duchu maskę.

Wreszcie wyłączył dezintegrator. Ziejąca w ziemi jama wyglądała na wystarczająco dużą, by pomieścić ich troje i skutery.

Tak szybko, pomyślał z podziwem. Ciekawe, ile by trwało, gdyby użyć obydwu promieni. Ale wtedy nastąpiłby gwałtowny przepływ prądu elektrycznego, żeby użyć eufemizmu Mówiącego. A w tej chwili Louis miał już dość jakichkolwiek atrakcji.

Teela i kzin zeszli już ze swoich skuterów. Skóra kzina była teraz zupełnie naga, czerwonofioletowa i popękana, z wyjątkiem dużego, pomarańczowego placka na siedzeniu i wąskiego paska dookoła oczu.

Teela spryskiwała go czymś pieniącym się i białym.

Smród palonej sierści i ciała nie pozwolił Louisowi podejść bliżej.

— Gotowe — powiedział.

Kzin spojrzał na niego.

— Znowu widzę, Louis.

— To dobrze. — Batł się, że może być inaczej.

— To są wojskowe leki, znacznie lepsze od naszych cywilnych — zadudnił Mówiący-do-Zwierząt.

Skąd on to miał? Przecież laleczniki nie powinny mieć styczności z jakimkolwiek ekwipunkiem wojskowym. — W słowach kzina słychać było gniew. Być może podejrzewał jakieś przekupstwo. I być może miał rację.

— Połączę się z Nessusem — powiedział Louis, okrążając Teelę i kzina ostrożnym łukiem. Kzin od stóp do głów pokryty był białą pianą. Nieprzyjemny zapach zniknął.


— Wiem, gdzie jesteś, Nessus.

— To wspaniale. Więc gdzie jestem?

— Za nami. Kiedy tylko zniknąłeś nam z oczu, zrobiłeś wielki łuk i znalazłeś się za naszymi plecami. Teela i Mówiący nic o tym nie wiedzą. Nie potrafią myśleć jak laleczniki.

— Ale chyba nie sądzą, że lalecznik będzie przecierał im drogę?

— Chyba będzie najlepiej, jeżeli tak właśnie będą uważać.

— Czy zgodzą się, bym znowu do was dołączył?

— Nie teraz. Może później. Posłuchaj, co się stało… — I Louis opowiedział lalecznikowi o polu słoneczników. Opisywał właśnie ze szczegółami obrażenia, jakich doznał Mówiący-do-Zwierząt, kiedy płaska głowa lalecznika zniknęła z zasięgu kamery interkomu.

Louis poczekał jakiś czas, po czym wyłączył interkom. Nessus z pewnością wkrótce ocknie się ze stanu katatonii. Zbyt bardzo zależało mu na jego własnym życiu.


Do końca dnia pozostało dziesięć godzin, które spędzili w wyrytej w ziemi jamie.

Kzin większą część tego czasu przespał. Pomogli mu zejść do kryjówki, po czym zaaplikowali środek nasenny. Pokrywająca jego ciało biała piana tymczasem zgęstniała i kzin przypominał teraz miękką, gumową poduszkę.

— Jedyny gumowy kzin na świecie — powiedziała Teela.

Louis starał się zasnąć. Kilka razy prawie mu się udało. W pewnej chwili zdawało mu się, że jest słoneczny dzień i że wali się na niego czarny cień ogromnego prostokąta. Zadrżał cały i ponownie zapadł w niespokojną drzemkę.

Obudził się zlany zimnym potem. Gdyby wstał, rozespany, by się rozejrzeć, słoneczniki spaliłyby go w okamgnieniu!

Ale chmury znowu wisiały na swoim miejscu, uniemożliwiając groźnym kwiatom dokonanie dzieła zemsty.

Wreszcie zaczął zapadać zmrok i Louis zabrał się do budzenia swoich towarzyszy.


Lecieli poniżej chmur. Musieli cały czas widzieć słoneczniki, bo gdyby o świcie okazało się, że są jeszcze nad nimi, musieliby prędko lądować i przygotować sobie kolejną kryjówkę.

Od czasu do czasu Louis schodził jeszcze niżej, by przyjrzeć się z bliska terenowi.

Po godzinie jakby zaczęło się trochę przerzedzać. Potem szerokim pasem ciągnął się obszar, na którym słoneczniki dopiero co wzeszły, rosnąc tu i ówdzie wśród kikutów spalonych niedawno drzew; nie potrafiły nawet dać sobie rady z bujną, walczącą o dostęp do światła trawą.

A potem znikły.

I Louis mógł się wreszcie przespać.

Spał tak twardo, jakby ktoś dosypał mu do jedzenia narkotyków. Kiedy się obudził, była jeszcze noc. Rozejrzał się dookoła i z przodu, trochę w prawo, dostrzegł mrugające światełko.

Jeszcze trochę otumaniony po głębokim śnie, pomyślał, że to pewnie świętojański robaczek rozpłaszczony na niewidzialnej powierzchni bariery dźwiękochłonnej albo coś w tym rodzaju. Przetarł oczy, ale światełko nie zniknęło.

Wezwał Mówiącego.

Światełko rosło w oczach. Na tle pogrążonej w mroku powierzchni Pierścienia wydawało się jasne jak promień słonecznego światła.

Z pewnością nie były to słoneczniki. Nie w nocy.

— Może dom, pomyślał Louis. Tylko skąd ta iluminacja? Poza tym, gdyby miał to być tylko dom, to mignąłby im, o, tak i koniec. Przy tej prędkości przebycie w poprzek Ameryki Północnej zajęłoby im niespełna dwie i pół godziny.

Światełko, teraz już dokładnie z prawej strony, przesuwało się powoli do tyłu. Mówiący ciągle nie odpowiadał.

Louis uśmiechnął się i wyłamał z szyku. Flotylla, prowadzona teraz przez kzina, składała się już tylko z dwóch skuterów. Louis skręcił w stronę pojazdu Mówiącego-do-Zwierząt.

Fale uderzeniowe kreśliły zawiłe wzory na przesuwająych się nad nimi obłokach. Skuter kzina i jego szara, przypominająca ducha sylwetka zdawali się być złapani w sieć euklidesowych linii.

Dopiero w niebezpiecznie bliskiej odległości Louis błysnął reflektorem; duch ożył. Louis ostrożnie wprowadził swój skuter między kzina a tajemnicze światełko, po czym ponownie błysnął.

— Tak, Louis — odezwał się głos kzina. — Widzę. Jakieś światło z prawej i od tyłu.

— Przyjrzyjmy mu się.


— Z chęcią. — Kzin wszedł w szeroki zakręt.

Okrążali je w ciemności niczym małe rybki, trącające z zaciekawieniem nosami tonącą butelkę. Tajemnicze światełko okazało się dziesięciopiętrowej wysokości zamkiem unoszącym się tysiąc stóp nad ziemią i oświetlonym niczym tablica przyrządów jakiejś antycznej rakiety.

Za olbrzymim oknem widokowym, wygiętym tak, że tworzyło zarówno ścianę, jak i część podłogi i sufitu znajdowało się pomieszczenie wielkości sali operowej. W środku wyniesiony w górę okrąg podłogi otaczał labirynt stołów i krzeseł: Pięćdziesięciostopowa przestrzeń między podłogą a sufitem była zupełnie pusta, jeżeli nie liczyć abstrakcyjnej rzeźby z drutu.

Rozległość i dostępność przestrzeni na Pierścieniu ciągle ich jeszcze zaskakiwała. Na Ziemi jednym z największych przestępstw było prowadzenie skutera bez włączonego autopilota. Spadający pojazd po prostu MUSIAŁ kogoś zabić, bez względu na to, gdzie upadł.

Tutaj zaś mieli do czynienia z tysiącami mil zupełnej dziczy, latającymi nad miastami budowlami i salami wystarczająco wysokimi, by nie zmuszać do schylania gości mierzących nawet pięćdziesiąt stóp wzrostu.

Pod zamkiem znajdowało się miasto. Ciemne, bez żadnych świateł.

Mówiący-do-Zwierząt przemknął nad nim jak polujący jastrząb, rozglądając się w bladej poświacie Łuku Nieba. Wrócił z informacją, że miasto bardzo przypomina Zignamuclickclick.

— Możemy zbadać je za dnia — powiedział. — Sądzę, że ten zamek jest dużo ważniejszy. Mógł przetrwać w niezmienionym stanie od chwili upadku cywilizacji.

— Musi mieć własne źródło energii — zastanawiał się na głos Louis. — Ciekawe, dlaczego? W Zignamuclicklick nie spotkaliśmy się z niczym podobnym.

Teela skierowała swój skuter bezpośrednio pod latającą budowlę. Jej oczy rozszerzyły się z zachwytu.

— Louis, Mówiący! — zawołała. — Musicie to zobaczyć!

Bez zastanowienia polecieli za nią: Kiedy Louis zbliżył się do jej skutera, odczuł niemal fizycznie ciężar wiszący nad jego głową.

Cała spodnia strona zamku pokryta była oknami. Cała również składała się że stykających się ze sobą pod najróżniejszymi kątami ścian, występów i załomów. Nie mogło być mowy o posadzeniu gdziekoIwiek tej potężnej konstrukcji. Kto ją zbudował? I dlaczego właśnie w taki sposób? Beton i stal, splecione ze sobą w najdziwaczniejszy sposób… Jak to, nieżas, trzymało się kupy? Żołądek Louisa skurczył się ostrzegawczo, ale on zacisnął tylko zęby i wraz z Teelą przesuwał się powoli pod budowlą o masie większej od dużego pasażerskiego liniowca.

Teela odkryła zadziwiającą rzecz: duży, rzęsiście oświetlony basen w kształcie wanny. Jego przezroczyste dno i ściany graniczyły tylko z otwartym powietrzem, z wyjątkiem jednej, która łączyła się z czymś w rodzaju baru… a może salonu… Trudno było cokolwiek stwierdzić, patrząc przez dwie załamujące światło ściany.

Basen byt suchy. Na jego dnie spoczywał olbrzymi szkielet przypominający nieco szkielet bandersnatcha.

— Trzymali w domach duże zwierzaki — zauważył Louis.

— Czy to bandersnatch Jinxów? Mój wuj sporo polował — wyjaśniła Teela. — Urządził sobie pokój trofeów we wnętrzu szkieletu bandersnatcha.

— Spotyka się je na wielu planetach. Niektórzy nawet je jedzą. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby miało się okazać, że zamieszkują całą galaktykę. Nie wiem tylko, dlaczego sprowadzono je TUTAJ?

— Dla ozdoby — powiedziała po prostu Teela.

Chyba żartujesz. — Bandersnatch przypominał skrzyżowanie Moby Dicka ze spychaczem gąsienicowym.

Chociaż, pomyślał Louis, niby dlaczego nie? Budowniczowie Pierścienia odwiedzili z pewnością wiele planet, by wybrać te formy życia, które chcieliby widzieć na swoim dziele. Wszystko, co tu żyło, musiało być skądś sprowadzone. Słoneczniki. Bandersnatche. Co jeszcze?

Nieważne. Najlepiej skierować się prosto ku krawędzi. Żadnych badań. Żadnych okryć. Przebyli już odległość, która pozwoliłaby im okrążyć Ziemię sześć lub siedem razy. Na czerwone oczy finagla, jak wiele było do odkrywania!

Obce formy życia. (Niegroźne, jak na razie).

Słoneczniki. (Oświetlony nienaturalnym blaskiem kzin i ryk bólu w interkomie).

Latające miasta. (Które miały to do siebie, że spadały).

Bandersnatche (Inteligentne i niebezpieczne. Z pewnością takie same były tutaj. Bandersnatche wszędzie są takie same).

A śmierć? Śmierć również wszędzie jest taka sama.

Okrążyli zamek po raz kolejny, szukając jakiegokolwiek wyjścia lub otworu. Okien, owszem, było ,dużo — czworokąty, ośmiokąty, koła, elipsy i po prostu duże, wybrzuszone płaszczyzny — ale wszystkie zamknięte. Znaleźli dok dla pojazdów latających z czymś w rodzaju zwodzonego mostu, na którym można by wylądować; most, jak to zwykle bywa ze zwodzonymi mostami, także był zamknięty. Znaleźli kilkusetstopowej długości spiralne schody, zwieszające się w dół niczym urwana sprężyna łóżka, kończyły się w powietrzu. Jakaś potężna siła urwała je, pozostawiając poskręcane, stalowe belki i wyszczerbioną, betonową krawędź. Na ich drugim końcu czekały zamknięte na głucho drzwi.

— Do finagla z tym wszystkim! Rozbiję któreś okno! — zawołała rozzłoszczona Teela.

— Stój! — krzyknął Louis. Był pewien, że by to zrobiła, — Mówiący, zrób to dezintegratorem. Musimy wejść do środka.

W świetle lejącym się z wielkiego, panoramicznego okna kzin wyjął dezintegrator Slavera.

Louis, korzystając z tego narzędzia na polu słoneczników użył tylko jednego promienia, neutralizującego ujemny ładunek elektronów. Tutaj również w zupełności by to wystarczyło.

Powinien był się jednak domyśleć, że Mówiący-do-Zwierząt i tak użyje obu.

Dwa oddalone od siebie o kilka cali punkty, na które padły niewidzialne promienie przybrały nagle przeciwne miana elektryczne. Wystąpiła różnica potencjałów.

Błysk był oślepiający. Louis zacisnął powieki, próbując zapanować nad łzami i bólem. Jednocześnie ze światłem uderzył ogłuszający, nawet przez dźwiękochłonną barierę, grzmot. W osłupiałej ciszy, która nastąpiła w chwilę później Louis czuł, jak na jego karku, ramionach i wierzchniej stronie dłoni osiadają drobniutkie, gryzące cząsteczki. Na wszelki wypadek nie otwierał jeszcze oczu.

— Musiałeś to sprawdzić — stwierdził.

— Nawet nieźle działa. Przyda nam się.

— Wszystkiego najlepszego, kochanie. Nie celuj z tego w tatusia; bo tatuś będzie zły na ciebie.

— Nie widzę powodów do kpin, Louis.

Oczy Louisa odzyskały zdolność widzenia. Zarówno on sam, jak i skuter byli pokryci grubą warstwą szklanego pyłu. Pole siłowe zatrzymało zapewne rozbryźnięte okruchy, by potem pozwolić im pomalutku opaść i pozostać na wszystkich w miarę choćby poziomych płaszczyznach.

Teela właśnie znikała w olbrzymim pomieszczeniu. Nie zwlekając ruszyli za nią.


Louis budził się stopniowo, doznając zapomnianego już niemal uczucia komfortu. Leżał na cudownie miękkiej powierzchni, opierając głowę na swym ramieniu — ramię miał zupełnie zdrętwiałe.

Przekręcił się na wznak i otworzył oczy.

Leżał w łóżku, patrząc na wysoki, biały sufit. Coś odrobinę twardszego, ugniatającego mu lekko żebra okazało się stopą Teeli.

Zgadza się. Znaleźli to łóżko w nocy, ogromne niczym lądowisko, w niewiarygodnych rozmiarów sypialni zajmującej coś, co w każdej budowli stojącej na ziemi można by uznać za piwnicę.

Zanim tutaj trafili, napotkali wiele cudów.

Zamek byt rzeczywiście zamkiem, a nie tylko stylizowanym hotelem. Sala bankietowa z pięćdziesięciostopowym oknem sama w sobie była już czymś niezwykłym. Ustawione w niej stoły otaczały centralne, koliste podium, na którym stał samotny, bogato zdobiony fotel o wysokim oparciu. W krótkim czasie Teeli udało się odkryć sposób, pozwalający unieść się wraz z fotelem w powietrze oraz uruchomić urządzenie wzmacniające głos osoby, która go zajmowała, niemalże do huku pioruna. Fotel mógł się także obracać — a gdy się obracał, obracała się także wisząca nad nim rzeźba.

Wykonana była z naprężonego drutu i składała się głównie z powietrza. Wydawała się doskonałą abstrakcją, dopóki Teela nie ustawna jej pod odpowiednim kątem. Wtedy okazało się, że jest to wizerunek głowy zupełnie łysego mężczyzny.

Czy był tubylcem, członkiem społeczności, w której zwyczaju leżało golenie twarzy i głów? Czy też może przedstawicielem obcej, mieszkającej po przeciwnej stronie Pierścienia rasy? Nic nie wskazywało na to, by mieli się kiedykolwiek tego dowiedzieć. Jedno było pewne — regularna, przystojna twarz należała do człowieka, i to do człowieka nawykłego do wydawania rozkazów.

Louis spoglądał w górę i starał się zapamiętać tę twarz. Ciężar odpowiedzialności wyrył na niej liczne bruzdy i obciążył oczy ciężkimi workami. Artyście w jakiś niezwykły sposób udało się zawrzeć te szczegóły w niemal nieważkiej, ledwie zarysowanej kilkoma lekkimi łukami rzeźbie.

Zamek musiał być siedzibą rządu. Wszystko na to wskazywało — tron, sala bankietowa, niezwykłe okna, a wreszcie sam zamek wyposażony w niezależne źródło energii. Ale dla Louisa najważniejsza była ta twarz.

Zaczęto się zwiedzanie. Piętra tączyły przepięknie zdobione klatki schodowe. Ale schody nie poruszaty się, toteż mała ekspedycja skierowała się w dół, by uniknąć męczącej wspinaczki. Na samym dnie zamku znaleźli sypialnię.

Nie kończące się dni i noce spędzane w fotelach skuterów, pośpieszne kochanie się tylko wtedy, gdy pozwalali sobie na luksus lądowania — wszystko to sprawiło, że widok łóżka podziałał na Louisa i Teelę z niemal hipnotyczną siłą. Zostali w sypialni, a kzin samotnie wyruszył dalej.

Trudno było powiedzieć, jak wiele udało mu się już odkryć.

Louis uniósł się na łokciu. Do zdrętwiałej ręki powoli wracało życie. Starał się na razie zbytnio nią nie poruszać. W łóżku anty-g to zupełnie niemożliwe, pomyślał. No, ale dobrze, że jest chociaż takie…

Za jedną ze szklanych ścian sypialni znajdował się wyschnięty basen.

Biały szkielet olbrzymiego bandersnatcha przyglądał mu się czarnymi, pustymi oczodołami.

Przez równie przejrzystą ścianę po przeciwnej stronie widać było rozciągające się tysiąc stóp pod nimi miasto.

Louis przeturlał się po łóżku i spadł na podłogę wyłożoną miękkim dywanem, którego kolor w dosyć nieprzyjemny sposób kojarzył się z brodami tubylców. Louis zbliżył się do okna i wyjrzał przez nie.

(Coś zakłócało ostrość widzenia, jakby delikatne migotanie stereowizyjnego obrazu. Nie zdawał sobie z tego świadomie sprawy, niemniej jednak było to irytujące).

Pod białym, bezkształtnym niebem miasto mieniło się wszystkimi odcieniami szarości. Większość budynków była dość wysoka, ale kilka z nich swoim ogromem przyćmiewało całą resztę; ich wierzchołki sięgały wyżej, niż spód latającego zamku. Kiedyś nie była to jedyna napowietrzna budowla. Tu i ówdzie można było dostrzec spore obszary rumowisk, pozostałe po upadku ważących tysiące ton konstrukcji.

Ale ten nierzeczywisty, jakby przeniesiony ze snu zamek miał własne źródło energii. I sypialnię wystarczająco dużą, by zorganizować w niej całkiem przyzwoitą orgię. Z oknem, przez które pan i władca mógł widzieć swoich poddanych jako maleńkie mrówki, którymi w istocie byli.

Coś ledwie dostrzegalnego mignęło po drugiej stronie szyby.

Nić. Zaczepiała się o wystający gzyms, ale ciągle jeszcze spadała z nieba. Gruba, ciężka nić. Spadała zapewne przez cały czas, kiedy przyglądał się miastu, powodując owo ledwie dostrzegalne zakłócenie widzenia.

Nie mając pojęcia, co to może, być, Louis zaakceptował niezwykłe zjawisko po prostu jako kolejną, niezrozumiałą atrakcję. Leżał nago na włochatym dywanie i przyglądał się spadającej bez końca nici. Czuł się bezpiecznie i był wypoczęty, chyba po raz pierwszy od chwili, kiedy na „Kłamcę” runęła ulewa laserowego ognia.

Czarna nić opadała na miasto olbrzymimi pętlami. Była wystarczająco cienka, by niemal nie można było jej dostrzec. Jak ocenić jej długość? A jak policzyć płatki śniegu w szalejącej zamieci?

I w tej chwili Louis już wiedział, co to jest.

— Miło cię znowu widzieć — powiedział, ale jednocześnie poczuł, że wszystko w nim tężeje.

Nić łącząca czarne prostokąty. Trafiła za nimi aż tutaj.


Louis przewędrował pięć pięter w poszukiwaniu śniadania.

Naturalnie nie oczekiwał, że kuchnia będzie działała; chciał trafić do sali bankietowej, ale niechcący wszedł do kuchni.

Potwierdziło to jego wcześniejsze przypuszczenie. Władca jest prawdziwym władcą tylko wtedy, kiedy ma służących tych musiało kiedyś być tutaj bez liku. Kuchnia była wręcz monstrualnych rozmiarów. Trzeba było chyba całej armii kucharzy, kuchcików, kelnerów i pomywaczy, by sporządzić potrawę, zanieść ją do sali bankietowej, przynieść naczynia, umyć je, wysuszyć…

Znalazł kosze na owoce, a w nich kurz i jakieś wysuszone, sczerniałe resztki. Znalazł chłodnię, gdzie kiedyś wisiały połcie mięsa, teraz pustą i ciepłą. Znalazł wielką lodówkę, ciągle działającą. Być może część wiktuałów poustawianych na jej półkach nadawała się jeszcze do jedzenia, ale Louis wolał nie ryzykować.

Nie znalazł natomiast żadnych pojemników z wodą:

Krany były suche.

Oprócz lodówki nigdzie nie zauważył żadnej maszyny czy urządzenia bardziej skomplikowanego od automatu przy drzwiach. Przy kuchniach nie było żadnych regulatorów czy termometrów. Nigdzie nie mógł dostrzec niczego w rodzaju opiekaczy czy piekarników. Z sufitu zwieszały się sznury wyschniętych bulw i jakby cebulek — przyprawy? — Czyżby używano ich w całości?

Miał już wyjść, ale obrzucił pomieszczenie jeszcze jednym spojrzeniem. Gdyby tego nie zrobił, nie zauważyłby najważniejszej rzeczy.

To kiedyś wcale nie była kuchnia. _

Więc co? Magazyn? Sala stereowizyjna? Całkiem możliwe. Jedna ze ścian była zupełnie gładka, pomalowana świeższą farbą, niż pozostałe, zaś na podłodze można było dostrzec ślady po stojących tam kiedyś fotelach lub sofach.

Niegdyś mogła tu być luksusowo wyposażona sala projekcyjna. Potem aparatura zepsuła się i nie było już nikogo, kto by wiedział, jak ją naprawić. Później to samo stało się z automatyczną kuchnią.

Salę przerobiono więc na tradycyjną, obsługiwaną przez ludzi kuchnię.

Z pewnością powstawało ich wtedy coraz więcej, w miarę, jak psuły się skomplikowane, automatyczne urządzenia. Żywność dostarczały na górę latające ciężarówki.

A kiedy i one, jedna po drugiej, zaczęły odmawiać posłuszeństwa?

Louis wyszedł.

Wreszcie udało mu się trafić do sali bankietowej, a zarazem do jedynego, pewnego źródła pożywienia. Tam zjadł śniadanie składające się z cegiełki z regeneratora żywności.

Kończył już, kiedy do sali wszedł Mówiący-do-Zwierząt.


Kzin musiał umierać z głodu. Bez słowa skierował się do swego skutera, połknął trzy krwiste cegiełki i dopiero wtedy zwrócił się do Louisa.

Nie był już „gumowym kzinem”. W nocy biała pianoguma zakończyła swoje lecznicze działania i złuszczyła się, ukazując różową, zdrową skórę, o ile oczywiście skóra zdrowego kzina powinna mieć właśnie kolor różowy. Tylko gdzieniegdzie widać było szare zgrubienia świeżych blizn i fioletową siatkę żył.

— Chodź ze mną — polecił kzin. — Znalazłem komnatę map.

Загрузка...