11. Łuk nieba

W zapadającym mroku cztery skutery wzbiły się jednocześnie w górę. W krótkim czasie obnażona powierzchnia konstrukcji Pierścienia zniknęła im z oczu.

Nessus poinstruował ich wcześniej, jak włączyć zdalne sterowanie. Teraz wszystkie skutery powtarzały posłusznie manewry, które wykonywał Louis. Siedząc wygodnie w swoim fotelu prowadził pewnie skuter poruszeniami dwóch pedałów i drążka sterowniczego.

Nad deską rozdzielczą unosiły się cztery miniaturowe, częściowo przejrzyste główki: jedna z nich należała do uroczej czarnowłosej syreny, jedna do groźnego, bystrookiego tygrysa, a dwie do niezbyt inteligentnie wyglądających jednookich pytonów. Interkom działał bez zarzutu, wywołując wrażenia zbliżone do delirium tremens.

Kiedy skutery przelatywały nad czarnymi ścianami lawy Louis obserwował reakcję swoich współtowarzyszy.

Teela była pierwsza. Jej oczy rozejrzały się po okolicy, po czym uniosły się i tam, gdzie zwykle trafiały na granicę, znalazły nieskończoność. Nagle stały się wielkie i okrągłe, a jej twarz zapłonęła niczym przedzierające się przez burzowe chmury słońce.

— Och, Louis!

— Co za ogromna góra! — zauważył kzin.

Nessus nic nie powiedział. Jego głowy rozglądały się nerwowo dookoła.

Ciemność zapadła bardzo szybko. Głęboki cień połknął nagle ogromną góra, nie zostawiając po niej nawet śladu. Słońce było już tylko cieniutkim rąbkiem, graniczącym z nieprzeniknioną czernią. Coś pojawiło się na mroczniejącym niebie.

Olbrzymi łuk.

Robił się coraz wyraźniejszy. Kiedy ziemię i niebo pochłonęła już zupełna ciemność, pokazał się w całym przepychu.

Pasy poznaczonego białymi plamami błękitu poprzedzielane odcinkami czerni. U podstawy łuk był bardzo szeroki, by szybko zwęzić się wraz z nabieraniem wysokości. W pobliżu zenitu miał szerokość maźniętej cienkim pędzelkiem kreski. W samym zenicie był przecięty niewidocznym w dzień pierścieniem czarnych prostokątów.

Skutery w niezmąconej niczym ciszy nabierały szybko wysokości. Pole dźwiękochłonne nie dopuszczało do uszu Louisa nawet szumu rozcinanego powietrza. Tym większe było jego zdziwienie, kiedy jego prywatna bańka ciszy i spokoju wypełniła się nagle zgiełkiem bogatej muzyki.

Zupełnie, jakby eksplodowały organy parowe.

Dźwięk byt wręcz boleśnie głośny. Louis czym prędzej zasłonił uszy dłońmi. Oszołomiony, nie od razu zdał sobie sprawę z tego, co się właściwie dzieje. Dopiero po chwili dźgnął palcem w wyłącznik interkomu i obraz dwóch głów lalecznika zniknął niczym duch o świcie.

Potworna kakofonia (coś jakby palony żywcem chór kościelny) ścichła znacznie, docierając do niego okrężną drogą, przez interkomy Teeli i kzina.

— Dlaczego on to zrobił? — zapytała ze zdumieniem Teela.

— Jest przerażony. Minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczai.

— Do czego ma się przyzwyczaić?

— Przejmuję dowodzenie — oznajmił Mówiący-do-Zwierząt. — Lalecznik nie jest w stanie podejmować żadnych decyzji. Oświadczam, że od tej pory ta ekspedycja ma charakter wojskowy i że ja jestem jej dowódcą.

Przez moment Louis zastanawiał się nad jedyną alternatywą, jaka mu pozostała: mógł sam ogłosić się dowódcą wyprawy. Wcale jednak nie spieszyło mu się do walki z Mówiącym-do: Zwierząt. Zresztą, szczerze mówiąc, kzin bardziej nadawał się do roli dowódcy.

Skutery znajdowały się już na wysokości pół mili. Ziemia i niebo były już zupełnie czarne, ale czerń ziemi poznaczona była tu i ówdzie jeszcze czarniejszymi cieniami, przez co nabierała nie tyle może wyglądu, co charakteru mapy. Niebo, zdominowane przytłaczającym swymi rozmiarami łukiem, pobłyskiwało licznymi gwiazdami.

Luisowi niespodziewanie przyszła na myśl „Boska Komedia” Dantego. Wszechświat włoskiego poety był skomplikowanym tworem, w którym dusze ludzi i aniołów miały do odegrania ściśle określone role małych trybików, wchodzących w skład niewyobrażalnie wielkiej maszyny. Pierścień był czymś w oczywisty, natrętny sposób sztucznym, czymś co zostało zrobione. Nie można było o tym nawet na moment zapomnieć; nad głową wznosił się najbardziej widoczny tego dowód.

Nic dziwnego, że Nessus nie mógł tego znieść. Zbyt się bał, a oprócz tego był zbyt wielkim realistą. Może dostrzegał piękno tego, co widział, a może nie. Z całą pewnością jednak zdawał sobie sprawę z tego, że znaleźli się, na ogromnej, sztucznej konstrukcji, wielokrotnie większej od wszystkich planet, tworzących jeszcze niedawno olbrzymie imperium laleczników.

— Zdaje się, że widzę boczne ściany — powiedział kzin.

Louis z wysiłkiem oderwał spojrzenie od łuku na niebie. Rozejrzał się w lewo i w prawo i poczuł w sercu lodowaty paroksyzm strachu.

Po lewej, krawędź bocznej ściany Pierścienia można było dostrzec jako ledwie widoczną, ciemnogranatową na ciemnogranatowym tle kreskę. Louis nie pokusił się o to, żeby chociaż oszacować jej wysokość; nie miał pojęcia, gdzie może znajdować się jej podstawa. Widział tylko górną krawędź; gdy za długo się w nią wpatrywał, znikała. Znajdowała się tam, gdzie powinien znajdować się horyzont. Równie dobrze mogła więc być krawędzią, jak i podstawą czegokolwiek.

Po prawej, druga ściana wyglądała właściwie tak samo. Ta sama wysokość, ta sama tendencja do rozmazywania się i niknięcia.

Wszystko wskazywało na to, że „Kłamca” uderzył w Pierścień w niewielkiej odległości od środka jego błękitnej wstęgi. Ściany wydawały się równie odległe… a to-oznaczało, że od każdej z nich dzieliło ich około pół miliona mil.

Louis odchrząknął z wysiłkiem.

— Mówiący, co o tym myślisz?

— Według mnie ta po lewej jest odrobinę wyższa.

— Okay. — Louis skręcił w lewo. Pozostałe pojazdy, sprzęgnięte z urządzeniami sterowniczymi jego skutera, wykonały posłusznie ten sam manewr.

Włączył interkom, by sprawdzić, jak się ma Nessus. Lalecznik, wczepiony kurczowo w fotel wszystkimi trzema nogami, schował obie głowy pod siebie i leciał, nie patrząc którędy ani dokąd.

— Mówiący, jesteś pewien? — zapytała Teela.

— Oczywiście — odparł kzin. — Ta ściana jest wyraźnie wyższa.

Louis uśmiechnął się w duchu. Nigdy nie przechodził żadnego szkolenia bojowego, ale wiedział co nieco o wojnie. Podczas pobytu na Wunderlandzie znalazł się niespodziewanie w samym sercu rewolucji i przez trzy miesiące walczył jako partyzant, zanim udało mu się wreszcie dostać na jakiś statek.

Pamiętał doskonale, że jedną z cech dobrego oficera była umiejętność szybkiego podejmowania decyzji. Należało się tylko cieszyć, jeżeli decyzje te okazywały się w dodatku trafne…


Lecieli nad skrytą w ciemnościach powierzchnią Pierścienia. Błękitny łuk świecił dużo jaśniej od Księżyca, ale przecież nawet Księżyc w pełni nie jest zbyt wielką pomocą dla pilota poruszającego się szybko statku powietrznego. Przez jakiś czas srebrzyła się za nimi bruzda, wyryta przez bezwładny upadek „Kłamcy”, ale niebawem i ona zginęła w ciemnościach.

Skutery cały czas przyspieszały. Tuż poniżej prędkości dźwięku przez dźwiękochłonne pole przedostał się przenikliwy, jednostajny odgłos. Narastał coraz bardziej, osiągając szczyt natężenia przy prędkości 1 Macha, po czym raptownie zamilkł. Pole dźwiękochłonne przybrało inny kształt i znowu zapanowała cisza.

Wkrótce potem skutery osiągnęły swoją prędkość przelotową. Louis odprężył się i rozsiadł najwygodniej, jak potrafił. Przemknęła mu myśl, że będzie musiał spędzić w tym fotelu ponad miesiąc, więc lepiej, żeby się jak najszybciej do niego przyzwyczaił.

Tymczasem, ponieważ prowadził całą czwórkę i nie bardzo mógł sobie pozwolić na sen, zaczął zaznajamiać się ze swoim pojazdem.

Urządzenia sanitarne były proste, wygodne w obsłudze i wymagały pozbycia się jakichkolwiek myśli o godności ludzkiej czy czymś w tym rodzaju.

Spróbował wepchnąć dłoń w barierę dźwiękochłonną. Była to odmiana miejscowego pola siłowego o wektorach ustawionych w ten sposób, by kierowały strugi powietrza dokoła miejsca zajmowanego w danej chwili przez skuter. W dotyku bynajmniej nie przypominała szklanej szyby. Louis miał wrażenie, że nadstawia dłoń na bardzo silny, pędzący na niego ze wszystkich stron wiatr. Znajdował się w doskonale spokojnym oku cyklonu.

Bariera wydawała się niezawodna.

Upuścił celowo kawałek materiału, który znalazł w kieszeni. Skrawek spadł pod podwozie skutera i zatrzymał się w powietrzu, wibrując jak oszalały. Louis bardzo chciał uwierzyć, że to samo stałoby się z nim, gdyby przypadkiem zdarzyło mu się spaść z fotela, co zresztą wcale nie wyglądało na łatwą sprawę.

Z pewnością tak by właśnie było. Te laleczniki…

Pociągnął ze sprężystej rurki — woda destylowana. Otworzył podajnik żywności — czerwonobrązowa cegiełka. Zamówił sześć takich cegiełek, każdą z nich nadgryzł, a resztę wrzucił do przeznaczonego na to otworu. Każda miała inny smak; każda była bardzo dobra.

Zanosiło się na to, że przynajmniej nie znudzi mu się jedzenie. W każdym razie, przez jakiś czas.

Jeżeli jednak nie, znajdą roślin i wody, by uzupełnić zapasy „surowców” dla regeneratora żywności, to podajnik przestanie dostarczać czerwonobrązowe cegiełki.

Zamówił siódmą i zjadł ją w całości.

Gdy myślał o tym, jąka odległość dzieliła ich od jakiejkolwiek, nawet hipotetycznej pomocy, czuł, jak opuszcza go odwaga. Ziemia znajdowałaa się dwieście lat świetlnych stąd; odległa o dwa lata flota laleczników oddalała się od nich z prędkością niewiele mniejszą od prędkości światła. Nawet kadłub „Kłamcy” zniknął im z oczu ledwie kilka chwil po starcie. Teraz to samo stało się z wyrytą przez niego bruzdą.

Czy zdołają go jeszcze odnaleźć?

Oczywiście, i to bez większych problemów, zdecydował Louis. Przeciwnie do ruchu obrotowego znajdowała się największa góra, jaką kiedykolwiek oglądały oczy człowieka… Trudno było przypuszczać, żeby Pierścień był upstrzony takimi wzniesieniami. Żeby odnaleźć „Kłamcę” wystarczyło znaleźć się w pobliżu góry, a potem odszukać ciągnącą się tysiącami mil bruzdę.

Nad jego głową błyszczał niesamowity łuk. Trzy miliony razy więcej miejsca, niż na Ziemi. Wystarczająco dużo, by móc się kompletnie zgubić.

Przez ciało Nessusa przeszło lekkie drżenie, po czym, jedna po drugiej, pojawiły się obie głowy. Lalecznik włączył językiem fonię i zapytał:

— Louis, czy możemy porozmawiać tylko we dwójkę?

Miniaturowe twarze kzina i Teeli wydawały się drzemać. Louis zablokował połączenia z ich interkomami.

— Mów.

— Co się wydarzyło?

— Nic nie słyszałeś?

— Moje narządy słuchu mieszczą się w okolicach ust. Ponieważ miałem schowane głowy, nic do mnie nie docierało.

— Jak się teraz czujesz?

— Nie wiem, czy znowu nie wpadnę w katatonię. Czuję się bardzo zagubiony.

— Ja też. Przez ostatnie trzy godziny przebyliśmy dwa tysiące dwieście mil. Lepiej by nam szło z kabinami, czy choćby dyskami transferowymi.

— Nasi inżynierowie nie byli w stanie przenieść tutaj dysków transferowych. — Głowy lalecznika zwróciły się do siebie, mierząc się przez chwilę spojrzeniem swych pojedynczych oczu. Louis już kilka razy zwrócił uwagę na ten gest.

Przemknęła mu myśl, czy przypadkiem nie jest to odpowiednik śmiechu. Czyżby szalony lalecznik wykształcił w sobie coś w rodzaju poczucia humoru?

— Skierowaliśmy, się w lewą stronę — podjął. — Mówiący-do-Zwierząt zdecydował, że do tej ściany mamy bliżej. Moim zdaniem równie dobrze mogliśmy rzucać monetę. Ale Mówiący jest szefem. Objął dowództwo, kiedy ty wpadłeś w katatonię.

— To niedobrze. Jego skuter znajduje się poza zasięgiem mojego taspu. Muszę…

— Zaczekaj chwilę. Dlaczego nie pozwolisz mu dowodzić?

— Ale… ale…

— Zastanów się — nie ustępował Louis. W razie czego zawsze możesz użyć taspu. Jeżeli nie uczynisz go przywódcą, ciągle będzie próbował zmusić cię do tego siłą. Poza tym, on się naprawdę do tego nadaje.

— Nie powinno to nam chyba zaszkodzić — zaśpiewał po zastanowieniu lalecznik. — Moje dowództwo nie zwiększyłoby w materialny sposób naszych szans.

— Otóż to. Wezwij Mówiącego i powiedz mu, że jest Najlepiej Ukrytym.

Louis podłączył się pod interkom kzina, by nic nie stracić z zapowiadającej się tak interesująco rozmowy. Jeżeli jednak spodziewał się jakichś fajerwerków, to srodze się zawiódł. Kzin i lalecznik zamienili kilka zdań w sycząco-parskającym Języku Bohaterów, po czym kzin wyłączył się:

— Muszę was przeprosić — odezwał się Nessus. — Moja głupota sprowadziła na nas wszystkich wielkie niebezpieczeństwo.

— Nie przejmuj się — pocieszył go Louis. — Jesteś po prostu w depresyjnej fazie cyklu.

— Jestem istotą myślącą i potrafię spojrzeć prawdzie w oczy. Popełniłem straszny błąd, jeśli chodzi o Teelę Brown.

— Rzeczywiście, ale to nie była twoja wina.

— Moja, Louisie. Powinienem się był domyśleć, dlaczego mam tak wielkie kłopoty z odnalezieniem innych kandydatów.

— Hę?

— Oni mieli po prostu zbyt wiele szczęścia.

Louis gwizdnął bezgłośnie. Lalecznik spłodził kolejną teorię.

— Mieli zbyt wiele szczęścia, żeby wplątać się w tak niebezpieczną historię jak naszą wyprawą. Loteria Życia rzeczywiście doprowadziła do wykształcenia nowej, dziedzicznej cechy: szczęścia. Ale to szczęście nie stało się moim udziałem. Usiłując skontaktować się z potomkami tych, którzy wygrali na Loterii, trafiłem na Teelę Brown.

— Posłuchaj…

— Innym udało się tego uniknąć, ponieważ sprzyjało im szczęście.

Znalazłem Teelę, by zaproponować jej udział w tym szalonym przedsięwzięciu, ponieważ ona nie odziedziczyła tego genu. Louis, naprawdę bardzo mi przykro.

— Idź wreszcie spać, co?

— Muszę też przeprosić Teelę.

— Nie. To już moja wina. Mogłem ją powstrzymać.

— Naprawdę?

— Nie wiem… Nie mam pojęcia. Idź spać.

— Nie mogę.

— W takim razie prowadź, a ja się prześpię.

Tak też się stało. W ostatniej chwili przed zaśnięciem Louis zdążył się jeszcze zdziwić, jak gładko i bez wstrząsów leci jego skuter. Lalecznik był znakomitym pilotem.


Louis obudził się o świcie.

Nic był przyzwyczajony do spania przy pełnym ciążeniu. Jeszcze nigdy w jego długim życiu nie zdarzyło mu się spędzić całej nocy w pozycji siedzącej. Kiedy ziewnął rozdzierająco i spróbował się przeciągnąć, mięśnie zatrzeszczały mu tak, jakby miały zamiar popękać. Jęknął głośno, przetarł zaspane oczy i rozejrzał się dookoła.

Światło i cienie były nic takie, jak powinny. Spojrzał w górę, prosto w rozpaloną tarczę stojącego w zenicie słońca. Głupota, pomyślał, czekając, aż oczy przestaną mu łzawić. Jego odruchy byty szybsze od jego myśli.

Po lewej stronie panowała jeszcze ciemność, pogłębiająca się wraz z odległością. Miejsce, w którym powinien znajdować się horyzont było mieszaniną nocy i chaosu, z której wystrzelał w górę niesamowity łuk Pierścienia.

Po prawej stronie był już jasny dzień.

Świt na Pierścieniu wyglądał jednak zupełnie inaczej.

Pustynia powoli zbliżała się do końca. Jej granica, ostra niczym cięcie nożem, wyginała się łagodnie w lewo i w prawo. Z tyłu, za ich plecami, jaśniał żółtobiały, rozpalony piasek. Olbrzymia góra ciągle jeszcze przesłaniała znaczną część nieba. Z przodu błyszczały rzeki i jeziora, poprzedzielane brązowymi i zielonymi połaciami lądu.

Skutery pędziły przed siebie w niezmienionym szyku. Przypominały jednakowe, srebrne żuki. Louis znajdował się na przedzie; jego pamięć podpowiedziała mu, że zgodnie z ruchem obrotowym miał kzina, po przeciwnej stronie lalecznika, a z tyłu Teelę. —

Zbocze góry przecinała wisząca w powietrzu smuga pyłu, jakby ślad po ppokonującym pustynię kołowym pojeździe.

— Nie śpisz już, Louis?

— Dzień dobry, Nessus. Prowadzisz cały czas?

— Kilka godzin temu sterowanie przejął Mówiący-do-Zwierząt. Może zauważyłeś, że przebyliśmy już ponad siedem tysięcy mil.

— Tak. — Był to jednak zaledwie drobny ułamek drogi, która ich jeszcze czekała. Louis, całe życie korzystający z kabin transferowych, zatracił gdzieś zupełnie poczucie odległości.

— Obejrzyj się — powiedział. — Widzisz ten ślad? Jak myślisz, co to może być?

— To z pewnością pozostałość po naszym przelocie przez atmosferę. Nie miał jeszcze czasu ulec rozproszeniu.

— Aha… A ja myślałem, że to jakaś burza pyłowa. Nieżas! Nie ma co, nieźle spadaliśmy! — smuga miała co najmniej kilka tysięcy mil długości.

Niebo i ziemia były dwiema płaszczyznami, przyciśniętymi jedna do drugiej, ludzie zaś mikrobami, pełzającymi pracowicie w pozostawionej im przestrzeni.

— Wzrosło ciśnienie atmosferyczne.

Louis oderwał wzrok od miejsca gdzie powinien znajdować się horyzont.

— Co mówiłeś?

— Spójrz na wskaźnik ciśnienia. Musieliśmy wylądować przynajmniej dwie mile wyżej, niż jesteśmy teraz.

Louis zamówił sobie śniadaniową cegiełkę.

— Czy to ważne?

— W nieznanym środowisku należy zwracać na wszystko uwagę: Nigdy nie wiadomo, który szczegół okaże się nagle ważny. Na przykład, ta góra, którą wykorzystujemy jako punkt orientacyjny; jest z pewnością jeszcze wyższa, niż to nam się wydawało. Albo ten srebrny punkt przed nami.

— Jaki punkt? Gdzie?

— Prawie na linii horyzontu, gdyby tu coś takiego było. Dokładnie przed nami.

Przypominało to próbę odnalezienia jakiegoś szczegółu na mapie oglądanej niemal dokładnie z boku. Louisowi udało się jednak go znaleźć: jasny, lustrzany błysk, odrobinę większy od pojedynczego punktu.

— Odbite światło słoneczne. Co to może być? Szklane miasto?

— Niemożliwe.

Louis roześmiał się.

— Łagodnie to określiłeś. — A jednak to jest wielkości całego miasta. Albo olbrzymiego pola pokrytego lustrami. Może to wielki teleskop zwierciadlany?

— Jeśli tak, to z pewnością od dawna nie używany.

— Skąd wiesz?

— Stwierdziliśmy już, że cywilizacja Pierścienia musiała cofnąć się w rozwoju do epoki barbarzyństwa. Gdyby było inaczej. z pewnością nie pozwoliliby, żeby tak olbrzymie obszary zamieniły się w pustynie.

Jeszcze nie tak dawno Louis uznałby słuszność tego argumentu, ale teraz…

— Nie wiem, czy nie upraszczasz problemu. Pierścień jest większy, niż nam się zdawało. Sądzę, że jest tu dosyć miejsca i dla wysoko rozwiniętej cywilizacji, i dla barbarzyńców, i dla całej masy rzeczy pomiędzy nimi.

— Każda rozwijająca się cywilizacja ma tendencje ekspansjonistyczne.

— Racja, ale…

I tak mieli się przekonać, co to było. Błyszczący punkt znajdował się dokładnie na trasie ich lotu.


Konstruktorzy skutera nie przewidzieli, że jego pasażer może mieć ochotę napić się kawy.

Louis przetykał właśnie ostatnie kęsy swojej cegiełki, kiedy zauważył na tablicy instrumentów dwa zielone światełka. Przyglądał im się przez chwilę podejrzliwie, po czym przypomniał sobie, że przecież wczoraj wieczorem odłączył interkomy Teeli i kzina. Czym prędzej przywrócił połączenie.

— Dzień dobry — powiedział kzin. — Widziałeś świt, Louis? Było to niezwykle stymulujące artystycznie.

— Widziałem. Cześć, Teela.

Dziewczyna nie odpowiedziała.

Louis przyjrzał się dokładniej jej twarzy. Była zafascynowana i zachwycona jak po osiągnięciu nirwany.

— Nessus, czy używałeś taspu na mojej kobiecie?

— Nie. Dlaczego miałbym to zrobić?

— Od jak dawna znajduje się w tym stanie?

— W jakim stanie? — zainteresował się Mówiący-do-Zwierząt. — Nie była ostatnio zbyt rozmowna, jeśli o to ci chodzi.

— Nieżas! Chodzi mi o wyraz jej twarzy! .

Mała, przezroczysta główka Teeli nad tablicą przyrządów spoglądała w nieskończoność niewidzącymi oczyma. Teela była doskonale, spokojnie szczęśliwa.

— Wydaje się odprężona — stwierdził kzin. — Jest jej chyba wygodnie. Subtelniejsze szczegóły ludzkiej…

— Nieważne. Posadź nas na ziemi, dobrze? Weszła w trans Góry Widoku.

— Nie rozumiem.

— Wystarczy, żebyś wylądował.

— Zaczęli spadać w dół. Żołądek Louisa poczuł się przez chwilę niepewnie w swobodnym spadku, jaki zaaplikował im kzin, ale na szczęście zaraz wróciło ciążenie.

Louis obserwował twarz Teeli; ani przez moment nie zmieniła wyrazu. Była doskonale spokojna. Kąciki jej ust były skierowane lekko ku górze. .

Umysł Louisa pracował na najwyższych obrotach. Wiedział co nieco o hipnozie; przez dwieście lat oglądania stereowizji można się było tego i owego dowiedzieć. Gdyby jeszcze mógł sobie to wszystko przypomnieć.

— Byłoby dobrze, gdyby udało ci się znaleźć jakąś dolinę — zwrócił się do kzina. — Chciałbym usunąć sprzed jej oczu ten cholerny horyzont.

— W porządku. Ty i Nessus przejdźcie na ręczne. Teelę ja sam sprowadzę.

Czworokątny szyk rozpadł się na trzy części. Mówiący-do-Zwierzą skręcił w kierunku strumienia; na który Louis zwrócił już wcześniej uwagę. Louis i Nessus podążyli za nim.

Tracąc wysokość przelecieli nad strumieniem. Mówiący skręcił jeszcze raz i leciał teraz z minimalną prędkością wzdłuż jego biegu, szukając jakiejś łąki czy kawałka brzegu wolnego od drzew.

— Rośliny są bardzo podobne do ziemskich — zauważył Louis.

Kzin i lalecznik zgodzili się z nim.

Zakręcili, lecąc nad korytem strumienia.

Tubylcy stali w płytkim rozlewisku, rozpinając w poprzek strumienia długą sieć. Kiedy nadleciała mała eskadra, wszyscy spojrzeli w górę. Przez dłuższą chwilę stali bez ruchu z otwartymi ustami, zostawiwszy sieć jej własnemu losowi.

Louis, Mówiący i Nessus zareagowali dokładnie w ten sam sposób: wystrzelili ostrymi świecami do góry. Tubylcy momentalnie zmaleli do rozmiarów niedostrzegalnych punkcików, strumień zamienił się w krętą nitkę. Bujny, rozległy las wchłonął wszystko.

— Przełączcie stery na autopilota — polecił kzin ostrym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. — Lądujemy gdzie indziej.

Musiał się nauczyć tego tonu tylko dlatego, że miał przebywać z ludźmi, pomyślał Louis. Funkcja ambasadora wymaga najróżniejszych umiejętności.

Teela nic nie zauważyła.

— I co? — zapytał Louis.

— To byli ludzie — odparł lalecznik.

— Też to widziałeś? Myślałem, że mam halucynacje. Skąd mieliby tu się wziąć ludzie?

Nikt nie spróbował odpowiedzieć na to pytanie.

Загрузка...