10. Powierzchnia pierścienia

Chwila jasnofioletowego, jaskrawego światła. Sto mil atmosfery, sprasowanej w ułamku sekundy do cieniutkiej warstwy plazmy rąbnęło ich prosto w dziób.

Louis mrugnął odruchowo i już byli na dole.

— Nieżas! — usłyszał gniewny okrzyk Teeli. — Nic nie widziałam!

— Obserwowanie tytanicznych wydarzeń jest zawsze niebezpieczne, czasem bolesne, a często kończy się fatalnie — odpad lalecznik. — Bądź wdzięczna polu statycznemu Slavera, albo swojemu szczęściu.

Louis słuchał tego ledwie jednym uchem. Czuł się jakoś dziwnie. Jego oczy usiłowały znaleźć jakiś poziomy lub pionowy punkt odniesienia.

Ten nagły przeskok z potwornego spadania do całkowitego bezruchu byłby już sam w sobie wystarczająco oszałamiający, a w dodatku „Kłamcy” brakowało ledwie trzydziestu stopni do tego, by leżeć dokładnie do góry nogami. Sztuczna grawitacja działała cały czas bez zarzutu, wiec odnosiło się wrażenie, że to nie statek, a otaczający go teren stanął nagle na głowie.

Niebo miało kolor nieba z umiarkowanej strefy klimatycznej Ziemi. Roztaczający się dookoła widok był dosyć dziwny: doskonale gładka, błyszcząca powierzchnia o poszarpanych, czerwonobrązowych krawędziach. Coś więcej można będzie powiedzieć dopiero po wyjściu na zewnątrz.

Louis rozpiął swoją uprząż i wstał z koi.

Uczynił to dosyć niepewnie, bowiem jego oczy i błędnik miały dokładnie odmienne zdania co do tego, gdzie właściwie jest dół. Tylko spokojnie. Nie było gdzie się śpieszyć. Niebezpieczeństwo minęło.

Odwrócił się, by ujrzeć zamykające się za Teelą wewnętrzne drzwi śluzy. Dziewczyna była bez skafandra.

— Teela, ty wariacie, wyłaź stamtąd! — ryknął.

Za późno. Nie mogła go już usłyszeć. Rzucił się do drzwi.

Analizatory powietrza, umieszczone na skrzydle „Kłamcy”, zniknęły wraz z resztą zewnętrznych czujników i urządzeń. Żeby sprawdzić przydatność atmosfery Pierścienia do oddychania należało wyjść na zewnątrz w skafandrze i użyć wchodzącego w skład jego wyposażenia, przenośnego analizatora.

Chyba że Teela padnie martwa w drzwiach śluzy. Wtedy nie trzeba już będzie przeprowadzać żadnych testów.

Otworzyły się zewnętrzne drzwi.

Automatycznie w śluzie przestała działać sztuczna grawitacja i Teela runęła głową w dół. W ostatniej chwili udało jej się złapać wyciągniętą na oślep ręką krawędzi otworu wejściowego, dzięki czemu obróciła się w trakcie upadku o 180 stopni i zamiast na czaszce, wylądowała na dokładnie przeciwnej części swego ciała.

Louis wskoczył w skafander, zapiął go, zatrzasnął hełm. Na zewnątrz, nad jego głową Teela wstała powoli na nogi, trąc stłuczone boleśnie miejsce. O dziwo, ciągle jeszcze oddychała.

Louis wszedł do śluzy. Nie sprawdził nawet, na jak długo starczy mu powietrza, bo przecież miał zamiar przebywać w skafandrze tylko tyle czasu, ile będzie potrzeba analizatorowi na określenie składu atmosfery.

W ostatniej chwili przypomniał sobie, w jak niezwykłym położeniu znajduje się statek, chwycił się mocno tego, co przed chwilą było progiem, a teraz okazało się górną krawędzią otworu wejściowego, zawisł na rykach i skoczył.

Nogi wymknęły się momentalnie spod niego i Louis wylądował twardo na swoim gluteus maximi.

Gładka, szarawa, półprzezroczysta powierzchnia była nieprawdopodobnie śliska. Louis raz i drugi spróbował wstać, po czym dał za wygraną. Siedząc zerknął na wskazania analizatora.

— Louis, słyszysz mnie? — zapytał kzin.

— Aha.

— Czy powietrze nadaje się do oddychania?

— Tak. Tyle, że trochę rzadkie. Na Ziemi powiedziałbym, że jesteśmy jakąś milę nad powierzchnią morza.

— Możemy wyjść?

— Pewnie, ale weźcie ze sobą liny i przywiążcie ją do czegoś w śluzie, bo nie bodziemy mieli jak wrócić. Uważajcie przy schodzeniu. Tutaj prawie nie ma tarcia.

Śliska powierzchnia nie sprawiała Teeli niemal żadnego kłopotu. Stała bez ruchu z założonymi ramionami, czekając, kiedy wreszcie Louis przestanie się wygłupiać i zdejmie hełm.

— Musze ci coś powiedzieć — oznajmił, kiedy już to uczynił.

I powiedział, w sposób bynajmniej niezbyt elegancki.

Powiedział o tym, że analiza widmowa składu atmosfery przeprowadzana z odległości dwóch lat świetlnych nie może w żadnym wypadku dawać pewności co do jej rzeczywistego składu. Powiedział o trudno wykrywalnych truciznach, związkach metali, pyłach, organicznych zawiesinach i mikroorganizmach, które swą niewyczuwalną obecnością mogą zatruć pozornie nadającą się do oddychania atmosferę, a które można odkryć dopiero w pobranej bezpośrednio próbce powietrza. Powiedział o karygodnej nierozwadze i nieprawdopodobnej głupocie. Powiedział o nieodpowiedzialności tych, których jedynym pragnieniem jest odgrywanie roli świnki morskiej. Powiedział to wszystko, zanim dwaj obcy zdążyli opuścić statek.

Mówiący-do-Zwierząt spuścił się po linie i zrobił kilka ostrożnych kroków, niczym tancerz, badający przyczepność parkietu. Nessus zszedł w ten sam sposób, zamiast rąk używając swoich dwóch par ust, po czym stanął w bezpiecznej pozycji trójnoga.

Jeżeli nawet któryś z nich zauważył zmieszanie i przygnębienie Teeli, to nie dał tego po sobie poznać. Stali pod przekrzywionym kadłubem „Kłamcy” i rozglądali się dookoła.


Znajdowali się w olbrzymiej, płytkiej bruździe. Jej dno miało szarawy kolor i było doskonale gładkie, niczym szklany blat ogromnego stołu. Po dwóch stronach statku, w odległości jakichś stu jardów wznosiły się łagodnie jej krawędzie, utworzone przez zwały brunatnoczerwonej lawy. Louisowi zdawało się, że lawa jeszcze płynie, ściekając niezliczonymi strumykami na dno ogromnej koleiny. Z pewnością nie zdążyła jeszcze ostygnąć, rozgrzana do olbrzymiej temperatury w wyniku upadku „Kłamcy”.

Bruzda ciągnęła się hen, daleko za statkiem; nie można było dojrzeć jej końca.

Louis po raz kolejny spróbował wstać. Z całej czwórki tylko on jeden miał aż takie problemy z utrzymaniem równowagi. Podciągnął stopy i uniósł się z przesadną ostrożnością; co prawda stał, ale nie mógł zrobić najmniejszego kroku.

Kzin wyjął z kabury swój podręczny laser, wycelował w punkt niedaleko swych stóp i nacisnął spust. Obserwowali w milczeniu promień zielonego światła. Nie rozległ się ani jeden trzask topionego lub chociaż pękającego materiału, nie uniosła się nawet jedna strużka dymu. Gdy Mówiący zwolnił spust, w szklistej powierzchni nie powstał nawet najmniejszy ślad.

— Znajdujemy się w bruździe wyrytej w trakcie lądowania przez kadłub „Kłamcy” — zawyrokował Mówiący-do-zwierząt. — Nasz upadek zahamowała dopiero warstwa materiału, z którego jest wykonana zasadnicza konstrukcja Pierścienia. Nessus, co możesz nam o niej powiedzieć?

— To coś zupełnie nowego — powiedział lalecznik. — Zdaje się, że w ogóle nie przewodzi ciepła, ale to z pewnością nie jest odmiana ani kadłuba General Products, ani pola statycznego — Slavera.

— Przy wchodzeniu na te ściany będziemy potrzebować jakiejś ochrony — zauważył Louis. W tej chwili rozważania na temat konstrukcji Pierścienia niezbyt go interesowały. — Wy tu poczekajcie, a ja spróbuję wdrapać się na górę.

Jako jedyny miał na sobie izolowany termicznie skafander.

Pójdę z tobą! — zawołała Teela. Podeszła do niego bez żadnego widocznego wysiłku; oparł się na niej ciężko i razem ruszyli w stronę łagodnego zbocza lawy.

Szło się po niej bardzo dobrze, choć jednak trochę stromo.

— Dzięki — powiedział i ruszył pod górę. Pro chwili zorientował się, że Teela idzie za nim. Nie zareagował. Im szybciej nauczy się ostrożności, tym dłużej będzie żyła.

Przeszli jakieś dwanaście jardów, kiedy Teela wydała zaskoczony okrzyk i zaczęła dziki taniec. Podskakując tak wysoko, jak tylko było możliwe, zrobiła w tył zwrot i popędziła w dół zbocza. Kiedy dotarta do śliskiej powierzchni Pierścienia, pojechała jak na łyżwach. Już przy statku odwróciła się w stronę Louisa i oparłszy dłonie na biodrach popatrzyła na niego zdumionym, wściekłym i przestraszonym zarazem spojrzeniem.

Mogło być gorzej, pomyślał Louis. Mogła upaść i porządnie się poparzyć. A mimo to i tak miałby rację. Podjął wspinaczka tłumiąc w sobie nieprzyjemne poczucie winy.

Ściana lawy miała około czterdziestu stóp wysokości. Na szczycie ustępowała miejsca czystemu, białemu piaskowi.

Wylądowali na pustyni. Rozglądając się po okolicy Louis nigdzie nie mógł dostrzec nawet śladu jakiejkolwiek roślinności czy wody. Mieli szczęście. Równie dobrze „Kłamca” mógł przecież przeorać całe miasto!

Albo nawet kilka miast. Bruzda, wyżłobiona przez jego upadek, ciągnęła się milami przez białą pustynię. W oddali widać było jej koniec, ale tuż za nią zaczynała się następna. Lądując, „Kłamca” musiał kilka razy odbić się od podłoża, pozostawiając za sobą przerywany ślad swego upadku. Oczy Louisa szły za tym śladem coraz dalej i dalej… Louis patrzył w nieskończoność.

Pierścień nie miał horyzontu. Nie istniała linia, na której kończył się ląd, a zaczynało niebo. Tutaj ziemia i niebo zdawały się mieszać ze sobą w odległości, w której nawet kontynenty wydawały się małymi punkcikami; kolory traciły już tam swoją intensywność, przybierając błękitny odcień nieba. Widok miejsca, w którym wszystko niknęło, podziałał na niego wręcz hipnotycznie.

Kiedy wreszcie oderwał wzrok, uczynił to z niemałym wysiłkiem.Tak jak mgliste przepaści u podnóża Góry Widoku, oglądane dziesiątki lat temu i setki lat stąd… Jak niezmącone otchłanie Kosmosu, takie, jakimi je odbiera samotny pilot małego, jednoosobowego stateczku… Ten niezwykły horyzont Pierścienia mógł wchłonąć duszę człowieka szybciej, niż ten zdałby sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa.

— Świat jest płaski! — krzyknął w dół, do bruzdy.

Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

— Wyryliśmy niezłą koleinę. I tak mieliśmy sporo szczęścia; bo zdaje się, że tu w okolicy nie ma nic żywego. Tam, gdzie uderzyliśmy, wszystko poleciało do góry i pospadało jak małe meteoryty. Przed nami… — odwrócił. się i zamarł.

— Louis?

— Nieżas ! To największa góra, jaką w życiu widziałem.

— Louis !

Mówił zbyt cicho.

— Góra! — ryknął — Sami zobaczycie! Widocznie chcieli mieć jedną górę tak ogromną, żeby nie było z niej żadnego pożytku. Jest za duża, żeby cokolwiek na niej sprawiać. Jest za duża nawet na narty! Wspaniała!

Rzeczywiście, była wspaniała. Samotna, potężna góra, niemal dokładnie stożkowego kształtu. Przypominała trochę wulkan, a raczej pseudowulkan, bo przecież pod powierzchnią Pierścienia nie było magmy, która szukałaby w ten sposób ujścia. Jej podstawa ginęła w gęstej mgle, zbocza widać było wyraźnie dzęki rzadkiemu powietrzu, zaś szczyt błyszczał bielą śniegu; raczej szarością, wiec chyba nie był to czysty śnieg. Może wieczna zmarzlina.

Kontury szczytu rysowały się z nieprawdopodobną ostrością. Czyżby wystawał ponad atmosferę?

Prawdziwa góra tej wielkości od razu runęłaby pod swoim własnym ciężarem; ta jednak z pewnością była tylko pustą w środku skorupą, utworzoną z tajemniczego materiału konstrukcyjnego Pierścienia.

— Zaczynam lubić tych, którzy to budowali — mruknął pod nosem Louis. Nie istniała żadna logiczna przyczyna, dla której na świecie robionym niejako „na zamówienie” miałaby istnieć taka góra.

Ale każdy świat powinien mieć chociaż jedną górę nie do zdobycia.


Pozostała trójka czekała na niego pod wypukłością kadłuba. Wszystkie ich pytania stopiły się w jedno:

— Widziałeś jakieś ślady cywilizacji?

— Nie.

Kazali mu opisać wszystko, co zobaczył. Ustalili kierunki: „zgodnie z ruchem obrotowym” było wzdłuż wyrytej przez „Kłamcę” bruzdy, do tyłu; „przeciwnie do ruchu obrotowego było do przodu, w kierunku góry; strony lewa i prawa odpowiadały rękom człowieka stojącego twarzą do kierunku obrotowego.

— Dostrzegłeś po lewej lub prawej którąś ze ścian?

— Nie. Nie wiem, dlaczego. Powinny tam być.

— To niedobrze.

— To niemożliwe. Tam, na górze, wzrok sięga na tysiące mil.

— To niedobrze — powtórzył Nessus. I znowu: — Widziałeś coś poza pustynią?

— Nie. Daleko po lewej stronie majaczyło coś niebieskiego. Może ocean. A może to tylko odległość.

— Żadnych budowli?

— Żadnych.

— Smugi kondensacyjne na niebie? Jakieś trasy komunikacyjne?

— Nic.

— Jakiekolwiek ślady cywilizacji?

— Gdybym coś takiego dostrzegł, powiedziałbym wam. Sądząc po tym, co zobaczyłem, to całe dziesięć bilionów mieszkańców Pierścienia przeniosło się w zeszłym miesiącu do prawdziwej kuli Dysona.

— Louis, musimy odszukać tę cywilizacje.

— Wiem o tym.

Było to aż nazbyt oczywiste. Musieli przecież prędzej czy później opuścić Pierścień, a nie było mowy o tym, by udało im się własnymi siłami poruszyć kadłub „Kłamcy”. Dzikusi, bez względu na to, jak liczni i jak przyjaźnie nastawieni, niewiele mogli im w tym pomóc.

— Jest w tym wszystkim jeden pozytywny aspekt — powiedział Louis. — Nie musimy naprawiać statku.

Jeśli tylko uda nam się przetransportować „Kłamcę” na krawędź Pierścienia, prędkość obrotowa wyrzuci nas poza zasięg anomalii gwiazdy i będziemy mogli od razu wejść w nadprzestrzeń.

— Ale najpierw musimy uzyskać pomoc.

— Albo ją wymusić — dodał Mówiący-do-Zwierząt.

— Czemu wiec wszyscy stoicie i gadacie? — wybuchnęła Teela.

Czekała do tej pory cierpliwie, nie zabierając głosu w dyskusji. — Musimy się stąd wydostać, prawda? Wiec czemu nie wyciągamy skuterów? Ruszcie się! Gadać możecie później. . .

— Waham się, czy należy opuszczać statek — oznajmił lalecznik.

— Wahasz się? A co, oczekujesz nadejścia pomocy? Kto, według ciebie, ma się nami zainteresować? Czy ktokolwiek odpowiedział na nasze sygnały? Louis mówi, że jesteśmy w samym środku pustyni. Jak długo jeszcze będziemy tu siedzieć?

Nie zdawała sobie sprawy, że Nessus potrzebuje trochę czasu, by zgromadzić w sobie potrzebną odwagę. A w dodatku, pomyślał Louis, w ogóle nie ma cierpliwości.

— Oczywiście; że stąd wyruszymy — odparł lalecznik. — Dałem tylko wyraz moim wątpliwościom. Ale najpierw musimy ustalić, dokąd się udamy. Inaczej nie będziemy wiedzieć, co wziąć, a co zostawić.

— Musimy dotrzeć do najbliższej krawędzi!

— Teela ma racje — poparł ją Louis. — Jeżeli w ogóle jest tu jeszcze jakaś cywilizacja, to z pewnością właśnie w pobliżu krawędzi. Tyle tylko że nie wiemy, w którą to stronę. Powinienem coś zobaczyć, kiedy byłem na górze.

— Wcale nie — zaoponował lalecznik.

— Nieżas! To ja tam byłem, nie ty! Wzrok nie napotyka żadnych przeszkód. Widać na tysiące mil! Zaraz, chwileczkę…

— Pierścień ma około miliona mil szerokości.

— Właśnie to sobie przypomniałem — westchnął z rezygnacją Louis. — Te rozmiary! Po prostu ciągle nie może do mnie dotrzeć, że może istnieć coś aż TAK dużego.

— Z pewnością dotrze — pocieszył go lalecznik.

— Może. Chyba mam za małą głowę, żeby mi się to zmieściło. Z daleka Pierścień wyglądał jak wąska wstążka… Błekitna wstążka…

Ciałem Louisa wstrząsnął niekontrolowany dreszcz.

Jeżeli boczna ściana Pierścienia miała tysiąc mil wysokości, to jak daleko od niej musieli wylądować, skoro Louis nie mógł jej w ogóle dostrzec?

Przypuśćmy, że w zapylonym, wilgotnym powietrzu jego wzrok sięgał na, powiedzmy, tysiąc mil. Jeżeli już na wysokości czterdziestu mil to powietrze ustępowało miejsca zupełnej próżni…

Znaczyło to ni mniej ni więcej tylko tyle, że od najbliższej krawędzi dzieliło ich przynajmniej dwadzieścia pięć tysięcy mil. Gdyby przebyć taką trasę na Ziemi, wróciłoby się do punktu wyjścia. A krawędź mogła przecież być dużo, dużo dalej…

— Nasze skutery nie dadzą rady ruszyć „Kłamcy” z miejsca — zastanawiał się na głos Mówiący-do-Zwierząt. — W razie ataku i tak musielibyśmy go odciąć. Lepiej go tu zostawić; nietrudno będzie go później znaleźć.

— A czy ktoś proponował, żeby go ciągnąć?

— Dobry wojownik myśli o wszystkim. Może do tego dojść, jeśli nie znajdziemy nigdzie pomocy.

— Znajdziemy — odparł z pewnością w głosie Nessus.

— Też tak sądzę — potwierdził Louis. — Na krawędzi znajdują się porty kosmiczne. Nawet jeśli cały Pierścień cofnął się w rozwoju do epoki kamienia łupanego, to cywilizacja zaczęłaby się odradzać właśnie stamtąd. Jestem tego pewien.

— To tylko nie poparte niczym domysły — zaoponował kzin.

— Być może.

— Ale mimo to zgadzam się z tobą. Jeśli nawet tutejsza cywilizacja utraciła już swoje wielkie sekrety, to przecież w portach możemy jeszcze znaleźć sprawne maszyny. Sprawne, albo chociaż takie, które da się jeszcze naprawić.

Tylko… do której krawędzi mieli bliżej?

— Teela ma rację — ocknął się nagle Louis. — Bierzmy się do roboty. Nocą rozejrzymy się jeszcze raz.

Godziny, które nadeszły, były wypełnione ciężką pracą. Wyciągali zawartość schowków, sortowali, opuszczali na linach cięższe przedmioty i ustawiali je pod kadłubem. Nagła zmiana kierunku przyciągania nastręczała trochę kłopotów, ale na szczęście żaden z „towarów” nie okazał się nadmiernie kruchy.

W trakcie pracy Louis przydybał Teelę samą we wnętrzu statku.

— Zachowujesz się tak, jakby ktoś otruł twoją ulubioną orchideę. Chcesz porozmawiać?

Unikając jego spojrzenia potrząsnęła energicznie głową. Jej wargi, teraz dopiero to zauważył, wyglądały bardzo ładnie, kiedy się dąsała. Albo płakała. Były jedną z rzadko spotykanych kobiet, których płacz nie szpecił.

— A wiec ja ci coś powiem. Kiedy wyszłaś na zewnątrz bez skafandra, porządnie cię objechałem. Piętnaście minut później usiłowałaś prawie na bosaka wejść na zbocze gorącej lawy.

— Chciałeś, żebym się oparzyła!

— Oczywiście. Nie rób takiej zdziwionej miny. Potrzebujemy cię. Nie chcemy, żebyś zginęła. Chce cię przyzwyczaić do tego, że masz być ostrożna. Nie nauczyłaś się tego wcześniej, wiec nauczysz się teraz. Zapamiętasz to oparzenie dużo lepiej, niż moje wykłady.

— Potrzebujecie mnie! Dobre sobie. Przecież wiesz, dlaczego Nessus mnie zabrał. Miałam być szczęśliwą maskotką, a przyniosłam pecha.

— Zgadzam się. Jako maskotka zupełnie się nie sprawdziłaś: No, uśmiechnij się. Potrzebujemy cię po to, żebyś zajmowała się mną w nocy, dzięki czemu nie muszy gwałcić Nessusa. Potrzebujemy cię, żebyś tyrała jak osioł, podczas gdy my wygrzewamy się na słoneczku. Potrzebujemy cię dla twoich inteligentnych i przemyślanych uwag.

Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech, który po chwili zniknął i Teela wybuchnęła płaczem. Chlipała, wtulona twarzą w pierś Louisa, obejmując go mocno ramionami.

Nie pierwszy raz kobieta płakała na piersi Louisa Wu, ale Teela miała więcej powodów od wszystkich poprzednich razem wziętych. Louis przytulił ją, gładząc delikatnie po karku i czekał, aż się uspokoi.

— Skąd miałam wiedzieć, że to parzy! — poskarżyła się jego skafandrowi.

— Przypomnij sobie Prawa Finagla: Perwersja Wszechświata dąży ku maksimum. Wszechświat z samej swojej zasady jest zawsze wrogi.

— Ale to bolało!

— Lawa cię zaatakowała. Chciała cię skrzywdzić. Posłuchaj ! — powiedział błagalnym tonem. — Musisz nauczyć się tak właśnie myśleć. Jak paranoik. Jak Nessus.

— Nie potrafię! Skąd mam wiedzieć, jak on myśli? Nawet go nie rozumiem! — Uniosła mokrą od łez twarz. — Ciebie też nie rozumiem.

Przesunął dłońmi po jej łopatkach i w dół, wzdłuż kręgosłupa.

— Posłuchaj — odezwał się po chwili. — Gdybym powiedział, że Wszechświat nienawidzi mnie, pomyślałabyś, że zwariowałem, prawda?

Skinęła energicznie głową.

— Wiec mówię ci, że świat naprawdę mnie nienawidzi. Jest przeciwko mnie. Dwustuletni człowiek nie przedstawia dla niego żadnej wartości.

Jaka siła kształtuje gatunek? Ewolucja, prawda? To ona wyposażyła Mówiącego w doskonały wzrok i niezachwiane poczucie równowagi. To ona zaszczepiła Nessusowi odruch ucieczki przed najmniejszym niebezpieczeństwem. To ona likwiduje u pięćdziesięcio czy sześćdziesięcioletniego człowieka popęd seksualny, po czym przestaje się nim interesować.

Bowiem ewolucja nie zajmuje się żadnym organizmem zbyt starym na to, by mógł się rozmnażać. Rozumiesz?

— Jasne. Jesteś zbyt stary na to, by się rozmnażać — powtórzyła, przedrzeźniając jego ton.

— Otóż to. Kilkaset lat temu jacyś biolodzy pogrzebali trochę w genach różnych roślin i dali światu to, co potocznie nazywa się „utrwalaczem”. W wyniku tego mam dwieście lat i jestem ciągle zdrowy. Ale bynajmniej nie dlatego, że Wszechświat mnie jakoś szczególnie kocha.

Wszechświat mnie nienawidzi. Wiele razy próbował mnie zabić. Szkoda, że nie mogę pokazać ci blizn. I będzie próbował, aż do skutku.

— Bo jesteś za stary na to, żeby się rozmnażać!

— Kobieto, przecież to ty nie masz pojęcia, jak zatroszczyć się o swoje własne przetrwanie! Znajdujemy się w obcym miejscu, nie znamy reguł gry i nie wiemy, co i kogo możemy spotkać. Jeżeli będziesz ciągle próbować biegać na bosaka po gorącej lawie, to następnym razem może to się skończyć dużo gorzej, niż lekkim poparzeniem! Uważaj choć trochę. Rozumiesz?

— Nie — odparta Teela. — Nie.

Kiedy obmyła załzawioną twarz, wspólnymi siłami wytaszczyli ostatni, czwarty skuter. Przez całe pół godziny byli zupełnie sani. Czy kzin i lalecznik uznali, że lepiej nie wtrącać się do ściśle ludzkich spraw? Być może. Być może.

Miedzy dwiema ścianami zastygłej lawy ciągnął się pas szklistej powierzchni Pierścienia, równie gładkiej, jak wypolerowany blat stołu. Koło przekrzywionego, przezroczystego cylindra stało mnóstwo najróżniejszych przedmiotów i krzątały się cztery małe sylwetki. Sprawiały wrażenie nieco zagubionych.

— Co z wodą? — zapytał Louis. — Nie widziałem żadnych jezior. Będziemy musieli taszczyć ze sobą zapasy, czy jak?

— Niekoniecznie — odparł Nessus. Otworzył klapę w tylnej części swego skutera. Pod nią znajdował się zbiornik i system skraplający wodę z powietrza.

Skutery stanowiły istne cudo funkcjonalności i wygody. Różniły się tylko fotelami pilotów, poza tym wyglądały tak samo: dwie czterostopowej średnicy kule połączone konstrukcją podtrzymującą fotel. Połowa tylnej czyści przeznaczona była na bagaż. Oprócz tego znajdowały się tam zaczepy umożliwiające podłączenie dodatkowych silników. Cztery teleskopowe nogi, na których teraz stały, były chowane w trakcie lotu.

Fotel lalecznika przypominał raczej małą leżankę z trzema otworami na nogi. W czasie lotu Nessus leżał bez ruchu, obsługując urządzenia sterownicze swymi dwiema parami ust.

Fotele Louisa i Teeli miały wygodne zagłówki, zaś przyrządy sterownicze znajdowały się na odległość ręki od oparcia. Fotel kzlna różnił się tym, że był dużo większy, nie miał zagłówka, a oprócz tego po obu jego stronach umieszczone były jakby jakieś kabury czy olstra. Czyżby na broń?

— Musimy wziąć ze sobą wszystko, co może nam posłużyć jako broń — powtarzał po raz któryś z rzędu Mówiący-do-Zwierząt, przechadzając się niespokojnie miedzy porozstawianym ekwipunkiem.

— Nie mamy żadnej broni — odparł Nessus. — Chcieliśmy pokazać, że mamy pokojowe zamiary, wiec nie zabraliśmy ze sobą żadnej broni.

— A co to jest, według ciebie? — zapytał kzin, pokazując sporą kolekcję dosyć groźnie wyglądających przedmiotów.

— Narzędzia. Tylko narzędzia. To na przykład — wskazał głową — jest przenośny laser o regulowanej intensywności strumienia światła. Nocą może służyć jako dalekosiężny reflektor. Oczywiście, trzeba bardzo uważać, żeby nie zrobić komuś krzywdy, bo w krańcowym ustawieniu promień światła jest niezwykle skupiony i ma bardzo dużą moc.

Te pistolety obezwładniające mają służyć rozstrzyganiu sporów w naszym gronie. Ładunek działa zaledwie dziesięć sekund, ale trzeba uważać, by przypadkiem nie zwolnić tego oto zabezpieczenia, bo wtedy…

— …ładunek działa ponad godzinę. To broń Jinxów, prawda?

— Tak, Louis. A to jest nieco zmodyfikowane narzędzie do kopania. Być może słyszeliście o podobnym narzędziu znalezionym niegdyś w polu statycznym Slavena…

Chodzi mu o dezintegrator Slavera, domyślił się Louis.

Rzeczywiście, przede wszystkim służył jako znakomite narzędzie do kopania. W miejscu, na które padł wąski strumień generowanego przez niego pola, ładunki elektronów zmieniały nagle znak z ujemnego na dodatni. Stała materia, pozbawiona nagle wiążących ją sił, rozpadała się momentalnie w atomowy proch.

— Jako broń nie ma żadnej wartości — zadudnił kzin. — Badaliśmy to. Działa zbyt wolno, by był z tego jakiś pożytek.

— No, właśnie. Po prostu nieszkodliwa zabawka. Z kolei ten przedmiot…

Przedmiot, który lalecznik trzymał w ustach przypominał trochę jakąś ręczną, dwulufową broń palną, z tym, że miał charakterystyczny kształt, którym odznaczały się wszystkie wytwory „rąk” laleczników:j akby ktoś zatrzymał w ruchu zmieniającą właśnie swój kształt dużą kroplę rtęci.

— …działa podobnie, jak dezintegrator Slavena, z tym, że emituje dwa promienie; drugi z nich neutralizuje pozytywny ładunek protonu. Należy bardzo uważać, by nie trafić w coś jednocześnie obydwoma promieniami.

— Rozumiem — mruknął kzin. — Gdyby obydwa promienie padły na jakąś powierzchni, nastąpiłby gwałtowny przepływ prądu.

— Właśnie.

— Czy sądzisz, że to wszystko wystarczy? Nie wiemy, z czym przyjdzie nam się tu spotkać:

— Nie jest aż tak źle — wtrącił się Louis. — Przede wszystkim, to przecież nie jest planeta. Jeżeli budowniczowie Pierścienia nie lubili jakichś zwierząt, to z pewnością zostawili je tam, skąd przybyli. Na pewno nie bodziemy mieli do czynienia z żadnymi tygrysami. Albo moskitami.

— Chyba że budowniczowie Pierścienia lubili tygrysy — jakby nigdy nic zauważyła Teela. Jej uwaga, chociaż rzucona mimochodem, nie była pozbawiona słuszności. Co wiedzieli na temat fizjologii budowniczych, a wiec i mieszkańców Pierścienia? Tylko tyle że pochodzili prawdopodobnie z pokrytej częściowo wodą planety krążącej wokół słońca typu K9 lub zbliżonego. Mogli wiec wyglądać jak ludzie, laleczniki, kzinowie, delfiny, orki lub wieloryby, ale najprawdopodobniej wyglądali zupełnie inaczej.

— Chyba bardziej powinniśmy się obawiać tubylców, niż ich zwierząt — odezwał się kzin. — Musimy zabrać całą naszą broń. Proponuję, żeby powierzyć mi dowództwo aż do czasu, kiedy bodziemy mogli stąd odlecieć.

— Mam tasp.

— Nie zapomniałem o tym, Nessus. Możesz uważać go za swoje decydujące o wszystkim veto. Sugerowałbym jednak, żebyś go nie nadużywał. Pomyślcie tylko! — Kzin górował nad nimi jak prawdziwy olbrzym, dwieście pięćdziesiąt kilogramów kłów, pazurów i pomarańczowego futra. — Przecież jesteśmy podobno istotami myślącymi. Zastanówcie się nad naszą sytuacją. Zostaliśmy podstępnie zaatakowani. Nasz statek jest częściowo zniszczony. Czeka nas nie wiadomo jak długa podróż przez całkowicie nieznane terytorium. Jego mieszkańcy dysponowali niegdyś olbrzymią potęgą. Nie wiemy, czy ciągle nią dysponują, czy też może najbardziej wyrafinowaną bronią, jaką znają jest strzała z kościanym grotem.

Równie dobrze mogą dysponować promieniami konwercyjnymi i techniką transmutacyjną, której potrzebowali do zbudowania tego… tego… — kzin rozejrzał się dookoła, po szklistym podłożu i ciemnych ścianach lawy i chyba wewnętrznie zadrżał — … tego niesamowitego tworu.

— Mam tasp — powtórzył Nessus. — To moja ekspedycja.

— Czy jesteś zadowolony z jej dotychczasowego przebiegu? Nie chcę cię urazić, po prostu pytam. To ja musze być dowódcą. Z nas wszystkich tylko ja przeszedłem przeszkolenie w sztukach wojennych.

— Może zaczekajmy jeszcze trochę — zaproponowała Teela. — Może nie spotkamy nikogo, z kim musielibyśmy walczyć.

— Właśnie — popart ją Louis. Wcale nie uśmiechała mu się myśl o dostaniu się pod komendę kzina.

— W porządku. Ale musimy wziąć broń.

Zabrali się do ładowania ekwipunku.

Oprócz broni w jego skład wchodziło także wiele innych rzeczy. Urządzenia testujące i wytwarzające żywność, filtry powietrza i wody, sprzęt campingowy…

Wśród ekwipunku znajdowały się także osobiste komunikatory, przeznaczone do noszenia na przegubie dłoni lub, w przypadku lalecznika, na karku. Były dosyć pokaźnych rozmiarów i z całą pewnością nie można ich było nazwać wygodnymi.

— Po co nam to? — zapytał Louis, bowiem lalecznik już wcześniej zapoznał ich z obsługą zainstalowanych w skuterach interkomów.

— Właściwie służą do nawiązywania kontaktu z autopilotem „Kłamcy”.

Dzięki nim można wezwać statek, gdziekolwiek się chce.

— Więc do czego mają nam się przydać?

— Do tłumaczenia, Louis. Jeżeli natrafimy na jakieś myślące istoty, bodziemy zmuszeni korzystać z usług komputera „Kłamcy” jako tłumacza.

— A, chyba, że tak.

Skończyli pakowanie. Wokół kadłuba statku pozostało jeszcze sporo ekwipunku, ale i tak nie mieliby jak go wykorzystać. Znajdowały się tam miedzy innymi skafandry próżniowe, części zapasowe do urządzeń, które stracili wraz z całym skrzydłem, wyposażenie przydatne jedynie podczas lotu w głębokiej przestrzeni. Zabrali wszystko, co mogło okazać się potrzebne — nawet filtry powietrza, choć te ostatnie raczej ze względu na znikomą wagę i rozmiary, niż dlatego, że spodziewali się je wykorzystać.

Louis był wykończony. Wdrapał się na fotel swego skutera i rozejrzał dokoła, zastanawiając się, o czym to mógł jeszcze zapomnieć. Zauważył, że Teela spogląda w górę i nawet przez zasłaniającą mu oczy mgłę zmoczenia dostrzegł wyraz przerażenia na jej twarzy.

— Nieżas! — zaklęła niezbyt pewnym głosem. — Ciągle jest południe!

— Tylko nie panikuj. Po prostu…

— Louis! Doskonale wiem, że pracowaliśmy co najmniej sześć godzin!

Jak może być ciągle południe?

— Nie denerwuj się. Przecież wiesz, że tutaj słońce nie zachodzi.

— Nie zachodzi? — Atak histerii minął równie nagle, jak się pojawił. — No, tak. Oczywiście, że nie zachodzi.

— Musimy się do tego przyzwyczaić. Zresztą, spójrz jeszcze raz; widzisz? To krawędź czarnego prostokąta.

Stojące w zenicie słońce zaczęło nagle gasnąć.

— Ruszajmy w drogę — przynaglił ich Mówiący-do-Zwierząt. — Kiedy zapadnie ciemność, powinniśmy być już w powietrzu.

Загрузка...