8. Pierścień

Planety laleczników gnały na północ galaktyki z prędkością niemal równą prędkości światła. Mówiący-do-zwierząt, po wprowadzeniu statku w nadprzestrzeń, skręcił na południe i kiedy „Kłamca” powrócił do przestrzeni einsteinowskiej, pędził z dużą szybkością prosto na opasane tajemniczą konstrukcją słońce.

Gwiazda świeciła oślepiającym, białym blaskiem. Bardzo przypominała Słońce oglądane z orbity Plutona. Ta gwiazda miała jednak jeszcze ledwo dostrzegalne halo. Louis miał nigdy nie zapomnieć tego widoku — tak właśnie wyglądał Pierścień oglądany gołym okiem.

Kzin hamował pełnym ciągiem, oprócz wielkich silników plazmowych używając do tego także mniejszych, pomocniczych. „Kłamca” mknąc przed siebie niczym mała kometa, wytrącając prędkość z przeciążeniem ponad 200g.

Teela nie miała o tym pojęcia, ponieważ Louis nic jej nie powiedział. Nie chlał jej niepokoić. Gdyby zniknęła utrzymywana w kabinie sztuczna grawitacja, zostaliby rozpłaszczeni jak karaluchy.

Sztuczna grawitacja działała jednak bez zarzutu, wytwarzając delikatne ciążenie, takie samo, jak na planecie laleczników. Pod stopami auli ledwo zauważalne, przytłumione drżenie, zaś do ich uszu docierał niski pomruk. Odgłosy pracy silników dostawały się do wnętrza przez jedyny otwór w kadłubie — ten, którym wychodziła wiązka kabli. Dostawszy się do środka, były wszędzie.

Nawet podczas lotu w nadprzestrzeni kzin nie włączył polaryzacji ścian kadłuba. Lubił widzieć wszystko dookoła, to zaś, co widział, najwyrażniej nie robiło na nim większego wrażenia. Tak więc statek był cały czas przezroczysty, z wyjątkiem kabin, dzięki czemu przedstawiał sobą widok dość zdumiewający.

Przechodzące w siebie łagodnymi łukami ściany, podłogi i sufity korytarza i sterowni były nie tyle przezroczyste, ile po prostu niewidzialne. W czymś, co wydawało się absolutną pustką tkwiły opoki solidności — kzin w swoim fotelu-koi, otoczony podkową zielonych i pomarańczowych wskaźników, żarzące się neonowym blaskiem krawędzie drzwi, koje w korytarzu, pełniącym również rolę czegoś w rodzaju pokoju zebrań, bliżej rufy matowe ściany kabiny i, oczywiście, wielki trójkąt skrzydła. Dokoła świeciły gwiazdy. Wszechświat wydawał się bardzo bliski…i jednocześnie statyczny, bowiem obrzeżone pierścieniem słońce znajdowało się dokładnie przed rufą, skryte za nieprzenikliwymi ścianami kabin, toteż nie mogli obserwować, jak rośnie z minuty na minutę.

Powietrze pachniało ozonem i lalecznikami.

Nessus, który powinien kulić się ze strachu gdzieś w kącie, porażony wizją dwustukrotnego przeciążenia, siedział spokojnie wraz z innymi przy ustawionym w rozszerzeniu korytarza stole.

— Z pewnością nie znają fal nadprzestrzennych — perorował.

Gwarantuje to matematyka, na jakiej opary jest ich system. Poza tym, fala nadprzestrzenna stanowi uogólnienie matematyki napędu nadprzestrzennego, a tego przecież też nie mają.

— Ale mogli ją odkryć zupełnie przypadkowo.

— Nie, Teelo Możemy zresztą spróbować coś podsłuchać, bo i tak nie mamy teraz nic do roboty, ale… , .

— Nic, tylko czekać i czekać! — Teela zezwala się z miejsca i wybiegła z pomieszczenia.

W odpowiedzi na pytające spojrzenie lalecznika Louis tylko wzruszył ramionami.

Teela znajdowała się w fatalnym nastroju. Tydzień spędzony w nadprzestrzeni niemal zanudził ją na śmierć, ą perspektywa dalszego co najmniej półtora dnia zupełnej bezczynności doprowadzała ją do szału. Czego jednak chciała od Louisa? Czy miał zmienić dla niej prawa fizyki?

— Musimy czekać — potwierdził ze swego miejsca przy pulpicie sterowniczym Mówiący-do-Zwierząt.

Najprawdopodobniej nie zwrócił uwagi na ton jakim Teela powiedziała ostatnie słowa. — Żadnych transmisji hiperfalowych. Gwarantuję że mieszkańcy Pierścienia z pewnością nie próbują się z nami skontaktować. W każdym razie nie w ten sposób.

Kwestia nawiązania kontaktu urosła do rangi głównego problemu. Dopóki nie uda im się porozumieć z budowniczymi Pierścienia, ich obecność w zamieszkanym systemie gwiezdnym będzie miała posmak czegoś wybitnie nielegalnego. Jak dotąd jednak nic nie wskazywało na to, by ktoś zauważył ich obecność.

— Prowadzę ciągły nasłuch — powiedział kzin. — Jeżeli będą chcieli skontaktować się z nami przy użyciu fal elektromagnetycznych, z pewnością ich usłyszę.

— Chyba, że spróbują czegoś oczywistego.

— Słusznie. Wiele gatunków korzystało z pasma zimnego wodoru.

— Jak na przykład kdatlyno. Bardzo zgrabnie was wykryli.

— A my bardzo zgrabnie ich podbiliśmy.

W Kosmosie radio rozbrzmiewa najróżniejszymi odgłosami gwiazd. Cisza panuje jedynie w zakresie dwudziestu jeden centymetrów, wyczyszczonym przez niezliczone sześcienne lata świetle zimnego, międzygwiezdnego wodoru. Każda myśląca rasa, pragnąca skontaktować się z innymi istotami, użyłaby właśnie tego pasma. Niestety, wyrzucany przez dysze „Kłamcy” wodór o temperaturze Nowej zagłuszał dokładnie ten właśnie zakres.

— Pamietajcie — odezwał się Nessus — żeby nasza orbita nie przechodziła przez wnętrze Pierścienia.

— Powtarzałeś to wiele razy. Zbyt wiele. Mam znakomitą pomieć.

— Nie możemy pozwolić na to by mieszkańcy Pierścienia uznali nas za zagrożenie dla swojej egzystencji. Ufam, że o tym nie zapomnisz.

— Jesteś lalecznikiem. Niczemu nie ufasz. Ani nikomu.

— Spokojnie, spokojnie — przerwał im zmęczonym tonem Louis. Te uszczypliwości stanowiły ten rodzaj urozmaicenia monotonii lotu, bez którego mogli doskonale się obejść. Poszedł do swojej kabiny, by się zdrzemnąć.

Mijały godziny. „Kłamca”, poprzedzany plazmowym płomieniem, spadał coraz wolniej ku tajemniczej gwieździe.

W czułe ślepia instrumentów nie trafiła żadna spójna wiązka światła. Mieszkańcy Pierścienia albo jeszcze nie zauważyli „Kłamcy”, albo nie znali zastosowania laserów jako znakomitych przyrządów obserwacyjnych i nadawco-odbiorczych.

Podczas spędzonego w nadprzestrzeni tygodnia, Mówiący-do-Zwierząt przez znaczną cześć swego wolnego czasu przebywał w towarzystwie ludzi. Louis i Teela polubili jego kabinę panowała w niej nieco większa grawitacja, ściany zdobiły hologramy przedstawiające złtopomarańczową dżungle i starożytne, tajemnicze fortece, zaś w powietrzu unosiły się ostre, zmienne zapachy obcego świata. W swojej własnej kabinie mogli podziwiać miejskie widoczki i oceaniczne pola uprawne, do połowy pokryte genetycznie przystrzyżonymi wodorostami. Kzinowi podobało się to znacznie bardziej niż im.

Kiedyś spróbowali nawet zjeść razem posiłek, ale kzin jadł niczym wygłodniały wilk, a poza tym skarżył się, że ich potrawy czuć przypalonymi śmieciami, wiec dali z tym spokój.

Teraz Teela i kzin rozmawiali przyciszonymi głosami przy jednym końcu stołu, przy drugim zaś Louis wsłuchiwał się w ciszę i stłumiony pomruk silników.

Był już przyzwyczajony do tego, że jego życie zależy od niezawodnego działania układu wytwarzającego sztuczne ciążenie. Jego własny jacht mógł znieść przyśpieszenia rzędu 30 g. Z tym, że na nim nie było słychać pracy silników.

— Nessus… — przerwał pomrukującą cisze płonących za ścianą kadłuba słońc.

— Tak, Louis?

— Powiedz, co takiego wiesz o nadprzestrzeni, o czym my nie mamy pojęcia?

— Nie rozumiem.

— Nadprzestrzeń przeraża cię. Lot na kolumnie słonecznego ognia już nie. Zbudowaliśde „Szcześliwy Traf'” musicie wiedzieć o nadprzestrzeni coś, czego my nie wiemy.

— Może. Może rzeczywiście jest tak, jak mówisz.

— Wiec powiedz, co to jest? Chyba, że to jeden z waszych pieczołowicie chronionych sekretów.

Teela i Mówiący przerwali rozmowę. Uszy kuna, zwykle niemal niewidoczne, były rozwinięte niczym dwie przejrzyste, pomarańczowe parasolki.

— Wiemy, że nie ma w nas nic nieśmiertelnego — powiedział Nessus. — Nie mówię o twojej rasie. Nie mam prawa. My nie mamy żadnej nieśmiertelnej cząstki. Nasi naukowcy udowodnili to już dawno. Boimy się śmierci, bo wiemy, że jest ostateczna.

— I…?

— Statki wchodziły w nadprzestrzeń i znikały. Żaden lalecznik nigdy nie zbliżyłby się do obszaru występowania anomalii, a mimo to statki nie wracały. Przynajmniej wtedy, kiedy miały na pokładzie załogi. Ufam inżynierom, którzy zbudowali „Kłamcę”, ufam wiec również generatorom sztucznej grawitacji. Z pewnością nas nie zawiodą. Ale nawet nasi inżynierowie boją się nadprzestrzeni.

Potem nadeszła „noc”, którą Louis bardzo marnie przespał, po niej zaś „dzień”, w trakcie którego Louis i Teela doszli do wniosku, że nie mogą już na siebie patrzeć.

Teela nie bała się. Louis podejrzewał, że nigdy nie będzie mu dane zobaczyć u niej najmniejszych oznak strachu. Ona po prostu potwornie się nudziła.

Tego wieczoru „Kłamca” obrócił się o 180 stopni. Gwiazda stanowiąca cel ich podróży wypełzła majestatycznie zza rufy. Była biała, odrobino mniej jasna od Słońca i otoczona wąską, częściowo błękitną tasiemką.

Stłoczyli się za plecami Mówiącego-do-Zwierząt, obserwując, jak kzin włącza ekran teleskopu. Odnalazł błękitną wstążkę wewnętrznej powierzchni Pierścienia, dotknął przycisku zbliżenia…

Niemal od razu wyjaśniła się jedna z dręczących ich zagadek.

— Coś na krawędzi — powiedział Louis.

— Trzymaj to na ekranie — rzucił lalecznik.

Krawędź Pierścienia powiększała się coraz bardziej. Ściana, rosnąca prostopadle do jego powierzchni w stronę Słońca. Widzieli jej zewnętrzną, ciemną powierzchnie na tle błękitnego krajobrazu. Niska barierka, ale niska tylko w porównaniu z rozmiarami Pierścienia.

— Jeżeli jego szerokość wynosi milion mil — liczył na głos Louis, — to ta ściana musi mieć co najmniej tysiąc mil wysokości. No tak, teraz już wiemy, dzięki czemu jest tam ciągle atmosfera.

— Czy to wystarczy?

— Powinno. Siła odśrodkowa wytwarza ciążenie około 1 g. Trochę powietrza z pewnością wycieka na zewnątrz, ale to przecież można uzupełnić. Tym bardziej że po to, by go zbudować, musieli dysponować jakąś niezwykle tanią techniką przetwarzania materii. Żeby nie wspomnieć o innych rzeczach.

— Ciekawe, jak to wygląda od wewnątrz.

Mówiący dotknął innego przycisku i obraz zaczął się przesuwać. Powiększenie było zbyt małe, by dostrzec szczegóły; przez ekran przemknęły najróżniejsze odcienie błękitu i granatu…

Po czym pojawiła się druga krawędź. Tym razem patrzyli na jej wewnętrzną stronę.

Nessus, wysunąwszy obie głowy nad ramię kzina, zażądał:

— Daj maksymalne powiększenie.

Obraz ruszył na nich.

— Góry! — zawołała Teela. — Jak cudownie!

Ściana była nieregularna, wyrzeźbiona jak zerodowana skała i miała kolor Księżyca.

— Góry o wysokości tysiąca mil.

— Nic więcej nie wycisnę. Musimy się zbliżyć.

— Najpierw spróbujmy się porozumieć — powiedział lalecznik. — Czy już wyhamowaliśmy?

Kzin sprawdził dane z komputera.

— Zbliżamy się do gwiazdy z prędkością około trzydziestu mil na sekundę. Czy to wystarczająco wolno?

— Tak. Zacznij nadawanie.

Na „Klamce” ciągle jeszcze nie padł ani jeden promień lasera. Stwierdzenie tego samego, jeśli chodzi o promieniowanie elektromagnetyczne, nastręczało już więcej trudności. Fale radiowe, promieniowanie podczerwone, ultrafioletowe, X — wszystko trzeba było sprawdzić, całe spektrum, od temperatury zewnętrznej powłoki Pierścienia począwszy, na cieple wypromieniowywanym przez gwiazdę skończywszy. Pasmo 21 centymetrów było puste, podobnie jak częstotliwości stanowiące jego wielokrotność, które mogły zostać użyte właśnie dlatego, że pasmo zimnego wodoru było aż tak oczywiste. Po sprawdzeniu tego wszystkiego nie pozostawało nic innego, jak liczyć na łut szczęścia.

Ze skrzydła „Kłamcy” wysunęły się paszcze instrumentów nadawczo-odbiorczych; rozpoczęło się bombardowanie wewnętrznej powierzchni Pierścienia falami radiowymi we wszystkich możliwych zakresach, promieniami lasera o słabej mocy, nawet plazmowe silniki przekazywały pulsującymi kropkami i kreskami, zakodowane w języku Morse'a informacje.

— Nasz komputer prędzej czy później dałby sobie rade z tłumaczeniem każdego sygnału — powiedział Nessus. — Musimy przyjąć, że ich urządzenia są przynajmniej równie sprawne.

— Czy ten twój debilny komputer potrafi także przetłumaczyć całkowite milczenie? — zapytał jadowicie Mówiący-do-Zwierząt.

— Nadawaj głównie w kierunku krawędzi. Jeżeli w ogóle mają porty kosmiczne, to muszą być właśnie tam. Lądowanie gdziekolwiek indziej wiązałoby się z olbrzymim niebezpieczeństwem.

Kzin prychnął coś obraźliwego w Języku Bohaterów i na tym wymiana zdań się zakończyła. Lalecznik jednak pozostał na swoim miejscu, kręcąc czujnie we wszystkie strony wysuniętymi maksymalnie w górę głowami.

Naznaczona prostokątnymi plamami cienia, błękitna wstążka przesuwała się bezszelestnie pod kadłubem statku.

— Chciałeś opowiedzieć mi o kuli Dysona — przypomniała Teela.

— A ty kazałaś mi zająć się łapaniem pcheł. — Louis znalazł opis kuli Dysona w bibliotece statku. Był tym tak podekscytowany, że popełnił niewybaczalny błąd i przerwał Teeli jej znudzone zamyślenie, by jej o tym powiedzieć.

— Opowiedz mi teraz.

— Zajmij się lepiej łapaniem pcheł.

Czekała cierpliwie.

— W porządku — skapitulował wreszcie. Od pół godziny gapił się tępo w sunący majestatycznie pod nim Pierścień. Był co najmniej równie znudzony, jak ona.

— Chciałem ci po prostu powiedzieć, że Pierścień jest konstrukcyjnym kompromisem miedzy kulą Dysona a normalną planetą.

Dyson był jednym z dawnych filozofów, zdaje się, że jeszcze nawet przedatomowych. Wysunął hipotezę, że rozwój cywilizacji jest limitowany ilością energii, jaką może ona dysponować. Jeżeli ludzkość chce wykorzystać całą energie, jaka znajduje się w jej zasięgu, musi zbudować dokoła Słońca olbrzymią kule, nie przepuszczającą na zewnątrz żadnego, najmniejszego nawet promienia światła. Gdybyś przestała choć na moment chichotać zrozumiałabyś, o co chodzi. Na Ziemię trafia zaledwie okolo jednej bilionowej części energii emitowanej przez Słońce. Gdyby można było wykorzystać ją całą…

Wtedy ten pomysł wcale nie był szaleństwem. Nie istniały przecież nawet teoretyczne przesłanki napędu nadprzestrzennego. 0 ile sobie przypominasz, one NIGDY nie istniały, bo przecież nie my go wynaleźliśmy. I nigdy byśmy nie wynaleźli — komu by się chciało przeprowadzać konieczne eksperymenty poza obszarem naszej miejscowej anomalii?

Co by się stało, gdyby statek Zewnętrznych nie wylądował na Naszym Dziele? Co by się stało, gdyby nie utworzono Rady Ludnościowej, albo gdyby nie udało się wprowadzić w życie jej postanowień? Jak myślisz, ile byśmy wytrzymali, mając na Ziemi bilion ludzi, a jako środek komunikacji statki z napędem termojądrowym? Całego wodoru zawartego we wszystkich oceanach nie starczyłoby na dłużej niż jakieś sto lat.

Ale kula Dysona to nie tylko sposób na przechwytywanie energii słonecznej.

Przyjmijmy, że jej średnica wyniesie jedną jednostkę astronomiczną. Jako budulec wykorzystujemy wszystkie planety, bo i tak trzeba przecież dokładnie oczyścić cały Układ. Otrzymujemy skorupę z, powiedzmy, stali chromowej, grubości kilku jardów. Teraz na jej wewnętrznej powierzchni rozstawiamy generatory ciążenia. Uzyskujemy powierzchnie miliard razy większą od powierzchni Ziemi. Bilion ludzi mogłoby łazić po niej całe życie i nie spotkać nawet żywego ducha.

Teeli wreszcie udało się wtrącić całe zdanie:

— Generatory grawitacji są po to, żeby wszystko stało na ziemi?

— Tak. Wewnętrzną powierzchnie pokrywamy warstwą gleby…

— A gdyby jakiś generator przestał nagle działać? ,

— Gdyby ciotka miała wąsy… No cóż, wtedy bilion ludzi poleciałoby do Słońca. Razem z powietrzem, glebą i w ogóle wszystkim. Powstałoby gigantyczne tornado, zdolne wchłonąć całą planetę. Nie byłoby żadnej szansy ratunku.

— To mi się wcale nie podoba — stwierdziła z przekonaniem Teela.

— Tylko spokojnie. Są sposoby, żeby możliwość wystąpienia takiej awarii sprowadzić niemal do zera.

— Nie o to mi chodzi. Nie byłoby widać gwiazd.

O tym Louis nie pomyślał.

— Mniejsza o to. Najważniejsze w tej całej sprawie z kulą Dysona jest to, że prędzej czy później każda rozwijająca się cywilizacja dochodzi do punktu, w którym zaczyna jej potrzebować. Cywilizacje techniczne z biegiem czasu zużywają coraz więcej energii. Pierścień taki jak ten stanowi kompromis miedzy kulą Dysona a normalną planetą; uzyskuje się tylko cześć dodatkowej powierzchni, zaś przechwyceniu ulega tylko cześć energii, ale za to można podziwiać gwiazdy i nie trzeba martwić się o generatory grawitacji.

Ze sterowni dobiegało gniewne parskniecie kzina, wystarczająco głośne, by wydusić przez śluzę całe powietrze ze statku. Teela zachichotała.

— Jeżeli laleczniki rozumują podobnie, jak kiedyś Dyson — ciągnął Louis — to równie dobrze mogą się spodziewać, że w Obłoku Magellana zastaną setki, albo i tysiące takich pierścieni.

— I właśnie dlatego jesteśmy im potrzebni.

— Bałbym się postawić cokolwiek w zakładzie, w którym chodziłoby o myśli lalecznika. Ale tym razem chyba bym zaryzykował.

— Teraz się nie dziwię, że cały czas przesiedziałeś z głową w czytniku.

— To bezczelność! — wrzasnął kzin. — Zniewaga! Celowo nas ignorują! Prowokują do ataku!

— Niemożliwe — zaprotestował Nessus. — Jeżeli nie możesz wykryć emisji fal radiowych, to znaczy, że nie używają radia. To samo z laserami.

— Nie mają radia, nie mają laserów, nie mają fal nadprzestrzennych. Wiec jak się porozumiewają?

Telepatia? Posłańcy? Lustra?

— Papugi — podpowiedział Louis, stając w drzwiach sterowni. — Olbrzymie papugi, hodowane specjalnie dla swoich pojemnych płuc. Są zbyt duże, żeby latać. Siedzą tylko na szczytach wzgórz i wrzeszczą jedna do drugiej.

Kzin odwrócił się i spojrzał Louisowi prosto w oczy.

— Od czterech godzin usiłuje nawiązać jakiś kontakt. Od czterech godzin jestem całkowicie ignorowany. Nie odpowiedziano mi ani jednym słowem, ani jednym sygnałem.

Drżą mi wszystkie mięśnie, futro mam potargane i zmatowiałe, oczy mi łzawią, mam mało miejsca, moja kuchenka mikrofalowa podgrzewa wszystko do tej samej temperatury i nie mam pojęcia, jak ją naprawić. Gdyby nie twoja pomoc i życzliwe uwagi z pewnością pogrążyłbym się w rozpaczy.

— Czyżby utracili wszystkie zdobycze swojej cywilizacji? — zastanawiał się na głos Nessus. — Byłoby to dosyć głupie, wziąwszy wszystko pod uwagę.

— Może po prostu nie żyją — powiedział z nienawiścią w głosie Mówiący-do-Zwierząt. — To także byłoby głupie. Ale największą głupotą było to, że nie chcieli się z nami skontaktować. Wylądujmy i sprawdźmy, o co tu chodzi.

— Wylądować? W miejscu, które być może zabito tych, którzy tam mieszkali? — zaśpiewał z przerażeniem lalecznik. — Jesteś szalony!

— A jak inaczej mniemy się czegoś dowiedzieć?

— Właśnie! — poparła kzina Teela. — Nie po to wlekliśmy się taki kawał, żeby teraz latać sobie w kółko.

— Nie zgadzam się. Mówiący, kontynuuj próby nawiązania kontaktu.

— Już je zakończyłem.

— Wiec zacznij od początku.

— Nie.

Była już najwyższa pora, by do akcji wkroczył Louis Wu, dyplomata-ochotnik.

— Tylko spokojnie, futrzaku. Nessus, on ma racje. Ci z Pierścienia nie mają nam nic do powiedzenia. Gdyby mieli, daliby nam w jakiś sposób znać.

— Ale co nam pozostaje, oprócz ciągłego próbowania?

— Musimy zająć się naszymi sprawami. Damy im jeszcze trochę czasu na zastanowienie.

Lalecznik z ociąganiem skinął głowami.


Lecieli dalej w ślimaczym tempie.

Mbwiący-do-Zwierząt wycelował dziób „Klamcy” tak, by statek minął krawędź Pierśczenia; było to ustępstwo na rzecz Nessusa. Lalecznik obawiał się, że hipotetyczni mieszkańcy Pierścienia mogliby odebrać przelot nad jego wewnętrzną powierzchnią jako groźbę czy zagrożenie. Uparł się także, by nie używać dużych silników plazmowych, bowiem wyglądały one jak niebezpieczna broń.

Trudno było im określić skale tego, w widzieli. Przez tych kilka godzin Pierścień zmienił pozycje, ale działo się to zbyt wolno, zaś w sztucznej grawitacji statku, niwelującej wszelkie zmiany przyśpieszenia, ucho wewnętrzne nie informowało reszty organizmu o jakimkolwiek ruchu. Czas kapał kropla po kropli i Louis Wu po raz pierwszy od chwili, kiedy opuścili Ziemie był gotów obgryzać paznokcie.

Wreszcie Pierścień ustawił się krawędzią do „Kłamcy”. Mówiący wprowadził statek na orbitę kołową wokół Słońca, po czym lekkim ciągiem pchnął statek w kierunku Pierścienia.

Wreszcie było widać jakiś ruch.

Krawędź Pierścienia urosła wkrótce z cienkiej kreski do rozmiarów olbrzymiej, czarnej ściany o wysokości tysiąca mil, pozbawionej jakichkolwiek szczegółów, chociaż szczegóły te i tak musiałyby ujść ich uwadze, rozmazane ogromną prędkością. Pól tysiąca mil od nich, przesłaniając sobą jedną czwartą nieba, potworna ściana mknęła z szybkością 770 mil na sekundę. Z przodu i z tyłu niknęła, zwężając się do nieskończoności, by rozszerzyć się hen, wysoko do błękitnej, nierealnej wstążki.

Spoglądając na ten monstrualny wytwór technologii wstępowało się w inny Wszechświat, Wszechświat idealnie równoległych linii, kątów prostych i innych geometrycznych abstrakcji. Louis wpatrywał się jak zahipnotyzowany w punkt, w którym ściana zwężała się tak, że jej właściwie nie było, by po jego przekroczeniu rozwinąć się oszałamiającym błękitem. Czy to początek, czy koniec? Czy czarna ściana niknęła w tym miejscu, czy może właśnie się pojawiała?

… coś pędziło prosto na nich, właśnie tego punktu, z nieskończoności. Ostra krawędź, wyrastająca ze ściany jak kolejna abstrakcja. A na niej, jeden przy drugim, rząd czarnych otworów. Pędziły prosto na „Klamce”, prosto na Louisa. Zamknął oczy i schował głowę w ramionach. Z czyjegoś gardła wyrwał się cichy, przerażony jęk.

W tym momencie powinna nadejść śmierć, Kiedy nie nadeszła, otworzył oczy. Otwory przesuwały się pod nimi; każdy z nich miał nie więcej niż pięćdziesiąt mil średnicy.

Nessus leżał zwinięty w ciasną kulę. Teela, oparta dłońmi o przezroczystą ścianę, patrzyła z osłupieniem przed siebie. Mówiący-do-Zwierząt jakby nigdy nic siedział przy pulpicie sterowniczym. Prawdopodobnie jako jedyny z nich prawidłowo ocenił odległość.

Albo udawał. Ten jęk mógł się wyrwać właśnie z jego gardła.

Nessus rozwinął się, obejrzał na niknące już w oddali otwory i powiedział:

— Mówiący, zrównaj się prędkością z Pierścieniem. Musimy to dokładnie zbadać.

Siła odśrodkowa jest tylko złudzeniem, dowodem na istnienie prawa bezwładności. Rzeczywistością jest siła dośrodkowa, której wektory łączą się pod kątem prostym z wektorem prędkości danej masy. Masa stawia opór, dążąc do poruszania się po linii prostej.

Właśnie ze względu na te prędkość i prawo bezwładności Pierścień przejawiał tendencje do rozpadniecia się. Zapobiegała temu tylko jego nadzwyczaj mocna konstrukcja, „Kłamca”, by zawisnąć nad wybranym punktem, musiał osiągnąć prędkość niemal dokładnie 770 mil na sekundę.

Wkrótce tak się stało. Statek, napędzany ciągiem 0.992 g, unosił się w pozornym bezruchu tuż obok ściany Pierścienia, podczas gdy jego załoga zajęta była obserwacją portu kosmicznego.

Sam port znajdował się w otwierającej się w owym olbrzymim występie wąskiej szczelinie, tak wąskiej, że na pierwszy rzut oka trudno ją było dostrzec. Dopiero kiedy kzin zniżył „Kłamcę” okazało się, że spokojnie mogły się w niej zmieścić obok siebie dwa ogromne statki; były to cylindry o spłaszczonych nieco nosach — zupełnie obca konstrukcja, ale można było się domyślać; że są napędzane silnikami termojądrowymi. Mogły uzupełniać paliwo w czasie lotu, wychwytując z przestrzeni kosmicznej atomy rozproszonego w niej wodoru. Jeden z nich został częściowo zdemontowany i stał tak z wnętrznościami wystawionymi na działanie próżni i ciekawskie spojrzenia przybyszów.

W kadłubie drugiego, nietkniętego statku błyszczały odbitym światłem gwiazd okna. Tysiące okien. Ten statek był NAPRAWDĘ duży.

I zupełnie ciemny. Ciemności panowały zresztą w całym porcie. Być może istotom, które z niego korzystały, niepotrzebne było światło, ale Louis Wu odniósł wrażenie, że port został dawno już opuszczony.

— Nie wiem tylko, po co te otwory — powiedziała Teela.

— Działa elektromagnetyczne — odpowiedział machinalnie Louis. — Do startów.

— Nie — uciął Nessus.

— Ha?

— Raczej do lądowań. Mogę wam nawet powiedzieć, jak to musiało wyglądać, Statek wchodził na orbitę tuż nad tą ścianą, powiedzmy, dwadzieścia pięć mil od jej powierzchni, po czym wyłączał silniki. Linie pól elektromagnetycznych, emitowanych przez obracające się wraz z Pierścieniem działa nadawały mu po krótkim czasie prędkość owych 770 mil na sekundę. Dopiero wtedy statek zniżał się i lądował. Ta metoda przynosi wielki zaszczyt budowniczym Pierścienia.

Zagrożenie, jakim musiało być dla niego każde lądowanie, zostało dzięki temu zmniejszone do minimum.

— Ale działa mogły przecież być używane także do startów.

— Raczej nie. Zwróć uwaga na te konstrukcje po lewej stronie.

— Nieżas!

„Konstrukcja” okazała się zamkniętą teraz śluzą, wystarczająco dużą, by zmieścił się w niej każdy z ogromnych statków. Nic więcej nie było potrzeba.

Każdy punkt na zewnętrznej powierzchni Pierścienia pędził przed siebie z prędkością 770 mil na sekundę. Start polegał po prostu na wypchnięciu statku w przestrzeń, a tam pilot mógł od razu włączyć silniki głównego ciągu.

— Port wydaje się być zupełnie opuszczony — powiedział kzin.

— Przepływ energii?

Instrumenty nic takiego nie wysuwają. Żadnej aktywności elektromagnetycznej ani plam ciepła. Oczywiście, mogą działać urządzenia zużywające tak mało energii, że nasze przyrządy nie są w stanie jej wykryć.

— Wnioski?

— Wszystkie urządzenia portu mogą znajdować się w stanie pełnej używalności. Możemy to sprawdzić, wchodząc w zasięg działania i decydując się na lądowanie.

Nessus momentalnie zwinął się w kłębek.

— Nie da rady — zauważył Louis. — Cała maszyneria włącza się pewnie na jakiś ściśle określony sygnał, którego przecież nie znamy, Albo reaguje wyłącznie na kadłub z metalu. Gdyby nas nie przechwyciła w odpowiednim momencie, moglibyśmy uderzyć w cały ten port i narobić niezłego zamieszania.

— Pilotowałem już statek w podobnych warunkach podczas manewrów bojowych.

— Jak dawno temu?

— Może zbyt dawno. Zresztą, nieważne, Co proponujesz?

— Zajrzeć od spodu — powiedział Louis.

Lalecznik wystawił obie głowy.


Pchani ciągiem 1 g wisieli pod spodnią stroną Pierścienia.

— Światła — rzucił Nessus,

Poteżne reflektory „Kłamcy” miały zasięg pół tysiąca mil. Jednak jeśli nawet ich światło dotarto do celu, to już nie wróciło; były skonstruowane wyłącznie po to, by pomagać przy lądowaniu.

— Ciągle jeszcze niezachwianie wierzysz w waszych inżynierów, Nessus?

— Przyznaje, że powinni przewidzieć taką okoliczność.

— Zrobiłem to za nich. Oświetlę Pierścień, jeśli zgodzisz się na użycie silników plazmowych — zaproponował kzin.

— Zgadzam się.

Mówiący-o-Zwierząt włączył cztery silniki — dwa duże, skierowane do tyłu i dwa mniejsze hamownicze. Właśnie w tych otworzył dysze na maksymalną szerokość. Wodór przepływał zbyt szybko i wylatując w próżnie nie był jeszcze do końca spalony, dzięki czemu ogień wydechu, zwykle gorący jak jądro Novej, miał teraz temperaturę powierzchni żółtego karta. Dwa strumienie światła rozjaśniły czarny spód Pierścienia.

Nie był bynajmniej gładki; na całej powierzchni widniały zapadliska i wybrzuszenia, najróżniejszych kształtów i rozmiarów.

— Myślałam, że będzie zupełnie równo — powiedziała Teela.

— Nic z tego — odparł Louis. — Założy się, że tam, gdzie mamy zagłębienie, po wewnętrznej stronie jest góra, a gdzie wybrzuszenie — morze albo ocean.

Więcej szczegółów zobaczyli dopiero wtedy, gdy Mówiący-do-Zwierząt podprowadził „Kłamcę” trochę bliżej, Przesuwali się teraz powoli nad fantastycznymi wypukłościami i zapadliskami spodniej strony Pierścienia, tajemniczymi, ale w jakiś dziwny sposób przyjemnymi dla oka…

Od wielu stuleci statki wycieczkowe i prywatne jachty przesuwały się w taki sam sposób nad powierzchnią Księżyca. Widok był nawet podobny; strzelające w bezpowietrzną pustkę szczyty, ostre, wyraźne granice miedzy światłem i cieniem. Jedyna różnica polegała na tym, że na Księżycu zawsze można było dostrzec poszarpany, łukowato wygięty horyzont.

Tutaj horyzont nie był ani poszarpany, ani wygięty, biegł w niewyobrażalnej dali idealnie prostą, ledwie widoczną na tle czerni Kosmosu kreską. Jak Mówiący może to wytrzymać, przemknęło Louisowi przez głowę. Godzina za godziną przy sterach statku, tuż obok tak nieprawdopodobnego ogromu…

Wstrząsnął nim dreszcz. Stopniowo zaczęły do jego świadomości docierać prawdziwe rozmiary, prawdziwa skala Pierścienia. Nie było to zbyt przyjemne uczucie,

Z trudem oderwał spojrzenie od tego przerażającego horyzontu i skierował je na oświetloną powierzchnie pod /nad, nimi.

— Wszystkie morza wydają się być podobnej wielkości — zauważył Nessus.

— Widziałam kilka mniejszych — odparła Teela, — A tam… To chyba rzeka, Tak, na pewno. Natomiast nigdzie nie zauważyłam żadnych wielkich oceanów.

Mórz było dużo, o ile oczywiście to, co brali za morza rzeczywiście nimi było. Chociaż ich rozmiary, wbrew temu, co mówił lalecznik, dosyć znacznie się różniły, to rozmieszczone były dość regularnie, tak, że żaden obszar nie znajdował się w zbyt dużej odległości od wody. Oprócz tego…

— Są płaskie. Wszystkie morza mają zupełnie płaskie dna,

— Rzeczywiście — potwierdził Nessus.

— Czyli już coś wiemy. Wszystkie morza są płytkie, wiec mieszkańcy Pierścienia żyją na lądach, wykorzystując tylko ich powierzchnię, tak jak my.

— Wszystkie morza mają bardzo skomplikowane kształty — myślała na głos Teela. — I rozwiniętą linę brzegową. Wiesz, co to oznacza?

— Zatoki. Całą masa zatok, z których można korzystać.

— Czyli twoi mieszkańcy Pierścienia, choć żyją na lądzie, nie boją się wody — stwierdził Nessus. — Gdyby było inaczej, nie potrzebowaliby tych zatok. Louis, oni muszą być bardzo podobni do ludzi. Kzinowie nie znoszą nawet widoku wody, a my boimy się utonąć.

Jak wiele można dowiedzieć się o świecie oglądając go od spodu, pomyślał Louis. Musi kiedyś napisać na ten temat jakąś prac…

— To musi być przyjemnie — wyrzeźbić sobie świat tak, jak się tego potrzebuje — zauważyła Teela.

— A twój już ci się nie podoba?

— Wiesz, o co mi chodzi.

— O moc? — Louis lubił niespodzianki. Moc, potęga, siła — to go nie interesowało. Nie był naturą kreacyjną; wolał. znajdywać rzeczy takimi, jakie były, niż je tworzyć.

Daleko przed nimi coś się pojawiło. Dużo większa wypukłość… tym razem ogromna; światło plazmowego ognia nie mogło oświetlić jej granic.

Jeżeli poprzednie były morzami, to teraz mieli przed sobą ocean, króla wszystkich oceanów Wszechświata. Ciągnął się bez końca. Jego dno nie było już płaskie, przypominało raczej mapę topograficzną Pacyfiku z licznymi dolinami, uskokami i wzniesieniami, niektórymi tak wysokimi, że z pewnością musiały sięgać nad powierzchnię wody.

— Żeby utrzymać morską florę i faunę, potrzebowali przynajmniej jednego, prawdziwego oceanu — domyśliła się Teela.

Oceanu może nie dość głębokiego, ale wystarczająco szerokiego, by zmieściła się w nim cała Ziemia.

— Wystarczy — odezwał się niespodziewanie kzin. — Teraz musimy zobaczyć wewnętrzną powierzchnię.

— Przedtem trzeba jeszcze wykonać niezbędne pomiary. Czy Pierścień jest dokładnie okrągły? Wystarczyłoby najmniejsze odchylenie, by cała atmosfera uciekła w Kosmos.

— Ale przecież wiemy, że nie uciekła. O tym, czy są jakieś odchylenia możemy się przekonać, badając rozmieszczenie wody na wewnętrznej powierzchni.

— Dobrze więc — ustąpił Nessus. — Ale najpierw dolećmy do drugiej krawędzi.

Tu i tam widniały kratery po meteorytach. Nie było ich wiele, ale były. Louis pomyślał z rozbawieniem, że budowniczowie Pierścienia niezbyt dokładnie wysprzątali swój układ słoneczny. Ale nie, to niemożliwe; te meteoryty musiały przylecieć spoza układu, z przestrzeni międzygwiezdnej. Jeden z kraterów, wyjątkowo głęboki, przesuwał się właśnie bezpośrednio pod nimi. Na jego dnie Louis dostrzegł coś błyszczącego.

Musiała to być „podłoga” Pierścienia, wykonana z substancji tak gęstej, że wychwytywała 40 procent neutrino. I z pewnością niezwykle wytrzymałej. Nad nią znajdowała się warstwa gleby, morza, miasta, a wreszcie powietrze. Pod nią była warstwa gąbczastego materiału, którego zadanie polegało na ochronie przed bezpośrednimi uderzeniami meteorów. Większość z nich nie była w stanie poważniej go naruszyć, ale niektóre miały dość impetu, by wyrwać duże kratery z błyszczącymi tajemniczo dnami.

Daleko z boku, patrząc wzdłuż ledwo dostrzegalnej krzywizny Pierścienia, Louis zauważył jakieś wgłębienie. Musiało być duże, nawet ogromne, skoro można je było dostrzec nawet w słabym blasku gwiazd.

Widocznie tam też uderzył meteor; pomyślał. Nie zwrócił na wgłębienie większej uwagi. Jego umysł, jednak jeszcze nie do końca przestawiony, nie zastanowił się nad tym, jak wielki musiałby to być meteor.

Загрузка...