Rozdział 8 Górski szlak

Koniu mój, bracie mój!

Jesteśmy jednej krwi.

Koniu mój, wietrze mój,

w boju dziki i zły.


Synu traw, bracie mój!

W biegu jak rzeka gnasz,

jeden cel, jeden los

zawsze już wiąże nas!

(...)


Jesteś sercem i dumą,

w twej grzywie ciemność znika.

Jesteś skarbem i pieśnią,

i śmiercią wojownika.

Fragment amitrajskiej Pieśni Jeźdźca

Po raz pierwszy odkąd opuściłem płonący Maranahar znalazłem się w siodle. I po raz pierwszy nie podróżowałem w przebraniu. Nasze amitrajskie ubrania, podróżne kosze i w ogóle wszystko, czego dotąd używaliśmy, znalazło się na grzbiecie jucznego onagera. Szły takie dwa — wielkie, ponure zwierzaki, które były w stanie dotrzymać kroku wierzchowcom.

Nie odróżnialiśmy się od tropicieli. Mieliśmy takie same bure ubrania barwy ziemi i zeschłej trawy, okryte bezkształtnymi płaszczami z sieci, takie same miecze, szerokie, krótkie noże i takie same kaptury na głowach z pasem płótna osłaniającym nos i usta.

Z obozu ludzi Knota wypadliśmy galopem i gnaliśmy ile sił, żeby odjechać jak najdalej i odciągnąć roiho od naszych ludzi. Zostawiałem za sobą trop. Kilka razy spryskałem moczem krzaki i skały, kilka razy zeskoczyłem niemal w biegu, by wytarzać się w pyle drogi.

Skaleczyłem się w wierzch dłoni i co jakiś czas wyduszałem na ziemię parę kropel krwi, potem porzuciłem kawałki skrwawionej szmatki, którą okrywałem rankę.

Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że upiór podąży za nami i zostawi tamtych w spokoju.

Gnaliśmy w takim pośpiechu, że nie było okazji rozmawiać. Brus nie pamiętał niczego, co wydarzyło się od momentu, gdy wprowadzono nas do twierdzy. Ani spotkania z archimatrona, ani tego, gdzie się znajdował i po co. Nie pamiętał też nic, od kiedy podtruto nas drętwą wodą.

Dowiedział się jedynie o istnieniu upiora i tego, że wędrujemy do Nahilgył w eskorcie czterech tropicieli z powstałej znienacka kireneńskiej armii. Wszystko w ciągu niewielu chwil, gdy zbieraliśmy się w pośpiechu do drogi. Dowiedział się też, że go torturowano i że pomieszało mu się od tego w głowie, że był leczony egzorcyzmami i kebiryjskimi igłami. Dowiedział się, że jestem Nosicielem Losu i że niedobitki naszego ludu wędrują w poszukiwaniu nowej ziemi. Wszystko naraz. Ja albo bym oszalał, albo nie uwierzył. Brus po prostu się dowiedział. Wysłuchał w milczeniu, z nieprzeniknioną twarzą, zasalutował pięścią Knotowi, skłonił się przed Patrzącym Na Stworzyciela. Wszystko, co miał do powiedzenia, to agiru kano! Żadnych pytań — żołnierz.

A teraz został nam jedynie pośpiech. Gnaliśmy przez jakiś czas tak prędko, jak tylko się dało, by nadążyły za nami onagery. Nigdy dotąd nie widziałem tak szybkich jucznych zwierząt. Były pokraczne, ale piekielnie wytrzymałe. Nasze wierzchowce też raczej nie nadawały się na paradę: niskie, żylaste i kudłate, lecz szybkie i wydawało się, że nie znają zmęczenia.

Tropiciele starali się wybierać drogę przez kamieniste pustkowia, by było tam jak najmniej kurzu, ale i tak zostawała za nami ruda chmura, ciągnąca się wiele kroków wstecz. W tej chwili nie było nic ważniejszego niż pośpiech. Gnaliśmy przed siebie, a wzgórze, na którym Kireneni rozbili swój obóz, wciąż wznosiło się na horyzoncie. Góry, które stały się naszym celem, wydawały się tak samo odległe i zamglone jak na początku drogi.

Odwykłem od siodła i bardzo szybko odgniotłem sobie pośladki, lecz tego dnia nie znałem zmęczenia tak samo jak nasze zwierzęta. Wokół mnie rozciągało się skaliste, zapylone pustkowie, z rzadka porośnięte suchymi krzewami i kępami ostrej trawy, lecz ja wszędzie widziałem Wodę. Wodę, córkę Tkaczki.

Była nieznośna. Przemądrzała i arogancka. Wszystko wiedziała najlepiej i nieustannie się obrażała. A mimo to wszędzie widziałem jej twarz. Gdziekolwiek się obróciłem, patrzyły na mnie wielkie, podobne do orzechów oczy, zewsząd słyszałem jej głos.

Nasze pożegnanie trwało bardzo krótko. Niewiele dłużej niż kilka uderzeń serca, kiedy spletliśmy się w rozpaczliwym pocałunku. Zupełnie niespodziewanie nasze wargi trafiły na siebie, poczułem jej ciało, jakby chciała się wcisnąć we mnie. A potem nagle odepchnęła mnie, zatrzymała się na moment, wpatrując w moje oczy, dotknęła dłonią moich ust i powiedziała tylko: „Och, jedź już. Jedź i znajdź ten swój przeklęty los. Będę wiedziała, kiedy uda mi się znaleźć dom i kogoś, z kim przejdę przez mostek. Będę wiedziała, że się sprawiłeś. A teraz idź już. Mam mnóstwo pracy w lazarecie".

Dlatego gnałem niczym szaleniec i zostawiałem za sobą tropy. To było jak wróżba. Czułem, że jeśli uda mi się odciągnąć od niej upiora Mirah, że jeśli będzie miała szansę dotrzeć do tego nowego Kirenenu, to i ja będę miał szansę zrobić to, co mi przeznaczono. Ona wierzyła odwrotnie: że jeśli mnie się powiedzie, to ona znajdzie dom. Byliśmy dla siebie nawzajem wróżbą. To głupie, lecz w ciężkich czasach ludzie potrafią znaleźć nadzieję w najgłupszych zabobonach.

Dlatego pędziłem przed siebie, łykając kurz, z uczuciem, jakby siodło rozrąbywało mnie na połowy. Miałem cel w życiu. Chciałem, żeby gdzieś wśród pachnących nowym drewnem klanowych siedzib, wśród skał i lasów, w krainie oddychającej słonym zapachem morza, krainie, o której nawet nie wiedziałem, czy istnieje, pewna dziewczyna związała z kimś dłonie modlitewną szarfą, zamieniła noże i przeszła przez mostek, by w pawilonie oblubieńców kochać się ze swoim wybranym w świetle lamp odpalonych dwoma drzazgami. Miałem cel w życiu.

Nastała godzina wołu, kiedy jeden z tropicieli zrównał się ze mną i chwycił za ramię.

— Kłus! — zawołał stłumionym przez zawój głosem. — Jeszcze dwie godziny kłusem, potem popas.

— Nie! Za blisko! — zawołałem. Czas płynął dla mnie inaczej i wydawało mi się, że ledwo wyruszyliśmy.

— Kłusem zajedziemy dalej niż na padłych koniach, chłopcze — powiedział. — To żywe istoty.

Wtedy ktokolwiek odezwał się po raz pierwszy.

Potem znów było milczenie, parskanie koni, tętent kopyt i kłęby kurzu.

Później jeden z tropicieli wysforował się do przodu, stanął i wyciągnął rękę.

— To znaczy „z koni" — mruknął Brus, pochylając się w moją stronę. Przewodnik skrzyżował wyprostowane dłonie przed swoją twarzą, i machnął nimi na boki, jakby coś odcinał.

— „Rozkulbaczyć, popas" — tłumaczył Brus. — Odzywają się tylko ze względu na nas.

Rozsiodłaliśmy konie i narwaliśmy suchej trawy, żeby je wytrzeć, potem trzeba było je przez jakiś czas oprowadzać powoli, trzymając za kantary. Trwało to dość długo, wreszcie mogliśmy dać zwierzętom pić i puściliśmy je ze spętanymi nogami.

Dopiero po tym wszystkim sami mogliśmy się napić.

— To krótki popas — odezwał się zduszonym głosem dowódca. Brzmiało to tak, jakby odwykł od mówienia, jakby zardzewiało mu gardło. — Nie będziemy jeść, wypijemy tylko napar. Kto musi odpocząć, niech kładzie się w cieniu.

Dwaj inni tropiciele wymienili szybkie gesty dłoni, jeden z nich zachichotał. Brus, tak samo milcząc, pokazał im uniesiony kciuk, który otulił drugą dłonią. Jeden z tropicieli wzruszył ramionami i odpowiedział kilkoma szybkimi gestami.

— Żadnych sprzeczek! — warknął dowódca. Między kamieniami płonęło miniaturowe ognisko, w żarze stały metalowe, mocno zakręcone tygle. Usiadłem na kamieniu, patrząc na zachód. Wzgórze zostało daleko, nie mogłem odróżnić go od innych, tnących horyzont w prześwietlonej słońcem mgiełce.

— Tohimonie — odezwał się dowódca. Podskoczyłem. Nawet nie zauważyłem, kiedy stanął za moimi plecami. — Roiho nie porusza się za dnia. Rozpływa się niczym mgła i wraca do ziemi. Ale nocą poczuje silny ślad i ruszy nim. Jest szybki, lecz ma długą drogę do przebycia. I pójdzie tropem z pewnością. Nic go tak nie przyciąga jak krew tego, kogo przeklął.

Westchnąłem tylko.

— Mam nadzieję.

— Jestem Snop, syn Cieśli. Tamten to Hacel, syn Bednarza, jest jeszcze Benkej Hebzagał i N’Dele Aligende.

— Amitraj i Kebiryjczyk? Są po naszej stronie?

— Nie wszyscy Amitraje chcą wracać pod jarzmo Pramatki. Benkej kocha wszystko to, co tam jest zabronione, i woli być obcym wśród Kirenenów niż żyć wśród swoich. Zaś kebiryjscy najemnicy patrzą na wszystko po swojemu. Aligende wynajął się do służby przed przewrotem w jednostce, gdzie było wielu Kirenenów. Kebiryjczycy są dziwni, trudno zrozumieć ich mowę i obyczaje. Zdaje się, że nie obchodzi ich specjalnie nic, co się dzieje po tej stronie Wewnętrznego Morza. Ale jeszcze nie spotkałem ludzi tak honorowych i wiernych. Kebiryjczycy nie zdradzają. Nigdy. Skoro wynajął się do służby w naszej jednostce, to będzie jej wierny. Co więcej, kiedy się zaciągał, rządził cesarz. Więc Aligende może jeszcze być wierny cesarzowi. Takie rzeczy jak przewroty i zmiany na tronach zupełnie do nich nie trafiają. Jego dom jest gdzieś wśród puszcz i stepów Kebiru i tyle.

Klepnął mnie w ramię.

— Odpocznij. Posiedź w cieniu, wypij czarkę naparu, a potem trochę zimnej wody. Zostaw kolejny ślad dla naszego demona. Ten popas będzie krótszy niż ci się wydaje.

I znowu jechaliśmy szybko, ale już nie w tak szalonym tempie jak przedtem. Dopiero późnym popołudniem dotarliśmy do strumienia i tam zrobiliśmy wszystko, co nakazał nam Mrok.

— Roiho nie może przekroczyć płynącej wody — powiedział. — To go jednak nie zatrzyma na zawsze. Poszuka jakichś kamieni lub mostu i podąży dalej, bo one nigdy nie rezygnują. Dlatego gdy traficie nad strumień, musicie dla niego zniknąć.

Zrobiliśmy, co kazał. Zdjęliśmy ubrania i wykąpaliśmy się w lodowatej wodzie, potem zapaliliśmy w miseczkach ostro pachnące trociczki i okadziliśmy dokładnie ciała, wierzchowce i wszystkie bagaże. Później wymalowaliśmy sobie na całej skórze znaki świętych formuł i dopiero wtedy przeszliśmy przez rzekę.

W tym miejscu nie trafiliśmy na bród, rzeka, choć niezbyt szeroka, była rwąca i pełna skał. W wielu miejscach woda mogła przykryć jeźdźca na koniu z uniesioną włócznią i nikt nie zobaczyłby nic poza ostrzem wystającym ponad fale i wiry.

Tropiciele zachowywali się jednak tak, jakby nie było to nic szczególnego. Przez jakiś czas patrzyłem na to, co robią, niczego nie rozumiejąc. Jeden z nich nadmuchiwał specjalnie wyprawione skórzane worki i układał je wokół siebie, drugi przeszedł się wzdłuż brzegu, zbierając poszarzałe, długie kije przyniesione przez wodę, kolejny przygotował długą linę i obwiązał się nią w pasie, a później bez namysłu wszedł w huczącą kipiel i popłynął.

Patrzyłem, zagryzając wargi, jak jego głowa pojawia się wśród piany i skał, a potem znów znika. Byłem pewien, że nie ma szans przeżyć. Stojący na brzegu tropiciele spokojnie popuszczali linę, aż człowiek niesiony coraz dalej z prądem jakimś cudem dotarł cało na drugi brzeg i wrócił biegiem do miejsca na wprost nas.

W efekcie rzeka przegrodzona była liną, ale nie wiedziałem, co to miałoby pomóc. Okazało się jednak, że dla tropicieli przerzucona przez strumień lina to już most. Obwiązano ją wokół sterczących skał, a potem z kilku kijów i nadmuchanych bukłaków powstała tratwa, na której na drugi brzeg popłynęły nasze bagaże. Pętla z rzemienia trzymała ją przy linie, a tropiciel leżał na wznak, co chwilę zalewany spienioną wodą i przesuwał się wzdłuż sznura silnymi ruchami ramion. Zabrał ze sobą jeszcze jeden rzemień, dzięki któremu pusta tratwa wróciła na naszą stronę. Kiedy nie było już bagaży do przewożenia, przyszła kolej na zwierzęta. Juczne onagery najwyraźniej wiedziały już, o co chodzi, bo boczyły się i porykiwały, ale pozwoliły uwiązać swoją uprząż do liny transportowej i weszły do wody.

— Wy przepłyniecie za wierzchowcami — powiedział Snop, wręczając mi oślizgły, mokry worek, skórę całego jagnięcia, nadmuchany powietrzem, ze sterczącymi w cztery strony świata nóżkami.

— Worek wiąże się pod brzuchem i piersią — tłumaczył. — Pętla będzie też uwiązana do głównej liny, więc nie pójdziesz na dno, choćby nawet worek się przebił.

Musisz tylko trzymać się końskiego ogona i oddychać. Dziecko by sobie poradziło.

Wtedy zorientowałem się, że nie jestem już chyba dzieckiem. Ledwie uchwyciłem mocno koński ogon, zwierzę pociągnęło mnie w lodowatą wodę. Była potwornie zimna, miałem wrażenie, że mnie poparzyła. Worek kołysał się i miotał pode mną, jakby był żywym stworzeniem, które chce za wszelką cenę się uwolnić, buzująca wściekle woda zalewała uszy i oczy, wdzierała się do ust i nosa, kiedy usiłowałem oddychać, zachłystywałem się pianą. Worek przesunął się trochę i znalazłem się nagle w lodowatej, prześwietlonej blaskiem słońca toni, wśród mnóstwa baniek powietrza, słysząc jedynie bulgot i dziwnie ostro postukiwanie kopyt płynącego wierzchowca, które czasem trącały o czubki skał.

Moje płuca miotały się w agonii, ale oczy patrzyły na dziwny, zakryty świat, który wydawał mi się jakoś piękny.

Udało mi się przekręcić i wynurzyć na chwilę, ale nie nabrałem powietrza, tylko zaniosłem się kaszlem, aż ponownie znalazłem się w szmaragdowej świetlistości rzeki, a mój własny krzyk brzmiał niczym zawodzenie morskich potworów.

Nie wypuściłem z ręki końskiego ogona, nawet kiedy tonąłem.

Z uczuciem żalu, że umieram tak głupio w rzece, a wraz ze mną umierają wszyscy Kireneni i Woda nie przejdzie przez swój mostek.

Śmierć była nieskończoną chwilą bolesnej, mokrej ciemności.

A za moment znowu żyłem, przewieszony przez kolano jednego z tropicieli, wyrzygując z siebie i wykasłując całe wiadra wody.

— Jeśli chciałeś pić, wystarczyło powiedzieć — zauważył uprzejmie Snop. — Nie należy wypijać całej rzeki.

Chciałem mu coś odburknąć, lecz nie mogłem wciąż złapać tchu.

Pozbierałem się na nogi, ale byłem tak wycieńczony i zmarznięty, że usiadłem tylko bezsilnie. Ostatni z tropicieli czekający na tamtym brzegu odwiązał linę, przepasał się nią, po czym wszedł do wody i pozwolił się przeciągnąć na drugą stronę.

Odkąd stanęliśmy nad brzegiem skalistej, rwącej rzeki bez mostu i brodu, do chwili gdy osiodłaliśmy na powrót konie, nie wypaliłoby się więcej niż cal świecy.

Jednak zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę, przeszliśmy ten sam rytuał. Okadziliśmy ciała, przyozdobiliśmy je od stóp do głów znakami świętych formuł i dopiero wtedy mogliśmy założyć burobrązowe, luźne ubrania tropicieli, obszyte kawałkami sieci i postrzępionymi brązowymi oraz czarnymi szmatkami.

Potem znów był marsz. Słońce zachodziło, a my brnęliśmy kamienistymi ścieżkami wśród malujących długie cienie skał, wśród dziwnych, jakby niechlujnie usypanych gór, które ogarniały nas, wręcz brały w ramiona.

Sądziłem, że będziemy szli całą noc, tymczasem jeden z tropicieli znalazł osłonięte miejsce w załomie skał i tam rozsiodłaliśmy konie.

— Na razie zatrzymujemy się na spoczynek — oznajmił Snop. — Głównie ze względu na roiho i dlatego, że tu nie ma ludzi. Mały ogień ma płonąć aż do brzasku. Pierwsza warta Benkej, druga ja, trzecia N’Dele, czwarta Hacel. Rozpalcie zioła. Znowu musimy wszystko okadzić.

Zmierzch zapadł szybko, pełen tajemniczych szelestów, cieni i dźwięków nocnych ptaków.

Wokół obozowiska Hacel rozciągnął linkę i zawiesił na niej modlitewne proporczyki, które dostaliśmy od Mroka.

Dopiero kiedy siedzieliśmy wokół maleńkiego ognia, tropiciele zrzucili kaptury, rozcierając spocone, zaczerwienione twarze.

Jeden z nich, chyba Amitraj Benkej rozsznurował worek i wydał każdemu po dwa paski suszonego mięsa, kawałek sera i ćwierć bochenka chleba. Bukłak rozwodnionego palmowego wina zaczął krążyć z rąk do rąk, w żarze bulgotały tygle z naparem. Wszystko odbywało się w zupełnej ciszy.

Nigdy dotąd nie bałem się nocnych ciemności. Może wtedy, gdy byłem dzieckiem. Teraz jednak czułem się tak, jakbym znów miał kilka lat. Lecz nie bałem się opowieści o upiorach. Tym razem wiedziałem, co może kryć mrok. Wiedziałem, że czai się tam prawdziwy upiór, i wątpiłem, by zatrzymały go nasze pokryte znakami, żółte i czerwone proporczyki albo zapach kadzideł.

Snop nie wyznaczył wart ani mnie, ani Brusowi ale sądziłem, że i tak nie uda mi się zmrużyć oka. Myliłem się. Zaraz po skromnej kolacji Kebiryjczyk wydobył ze swoich bagaży mały bębenek i, trzymając go na kolanach, zaczął delikatnie wybijać rytm, nucąc pod nosem monotonną przyśpiewkę. To był bardzo cichy śpiew, myślę, że parę kroków dalej, za skałami nikt już nie odróżniłby go od odgłosów nocnych ptaków.

— To modlitwa do jego nadaku — szepnął Hacel. — Odpędza upiora. Roiho to jedna z niewielu rzeczy na świecie, których się boimy. Każdy z nas zabił już zbyt wielu ludzi.

Wyciągnąłem się okutany kocem, próbując rozprostować obolałe nogi, potem zapatrzyłem się w niewielkie płomyki. Wystarczyło dosłownie kilka uderzeń bębenka, a żarząca się plama światła zaczęła dwoić mi się w oczach i zupełnie niespodziewanie zasnąłem, zupełnie jakbym utonął w czarnej rzece.

Był to niespokojny sen, pełen koszmarów, krwi i strachu. Widziałem w nim potwora, którego inni nazywali roiho, a ja wiedziałem, że ma na imię Mirah i kiedyś trzymałem ją w ramionach. Co gorsza, za jej sinobiałym ciałem widziałem kolejne sylwetki. Widziałem ich pokryte bryzgami krwi, blade jak papier, niebieskawe twarze, usta niczym krwawe dziury, oczy wypełnione zakrzepłą krwią. Stali ramię w ramię z upiorem na granicy światła ogniska. Chłopiec, któremu grałem na flecie. Dwaj wartownicy, którzy pilnowali obozu. Zwiadowca, którego znałem jako Guldeja, a który nazywał się Kłos, syn Garncarza. Uśmiechał się rozdartymi ustami i wyciągał do mnie zakrwawioną dłoń, w której trzymał pęk wodnej kapusty i rybę. Dłoń, w której brakowało dwóch palców. Ci, którzy zginęli, ponieważ stanęli pomiędzy mną a zrodzonym przez uroczysko, żądnym zemsty upiorem. Zza ich pleców zaczęli wychodzić inni, których zabiłem, a ja nie mogłem się poruszyć, wiedząc, że za chwilę pojawi się Woda, córka Tkaczki. Widziałem jej drobną, pochyloną sylwetkę. Nie widziałem twarzy. A potem uniosła powoli głowę i gdy światło księżyców padło na jej oblicze, obudziłem się ze zduszonym krzykiem.

Panowały cisza i ciemność. Leżałem dłuższy czas, bojąc się zasnąć ponownie. Ognisko wygasło i widać było tylko zarysy skał i kolczastych krzewów. Nie mogłem wypatrzyć nawet nikogo ze śpiących. Nieruchomi, owinięci kocami, w swoich luźnych szatach obszytych postrzępionymi gałganami, przypominali sterty kamieni i piachu.

Sen nie przypominał tego z zeszłej nocy, kiedy patrzyłem oczami upiora, choć nie wiedziałem, na czym to polegało. Czułem, że śniłem zwyczajny koszmar, chociaż nocny strach sprawił, że byłem cały mokry z niepokoju i właściwie pewien, że Woda już nie żyje. W tamtej chwili wręcz chciałem zobaczyć upiora Mirah, żeby mieć pewność, że poszła za nami, ale mimo że wytrzeszczałem oczy, widziałem jedynie noc, skały i piach.

Wypatrzyłem w końcu Brusa, który jakby tknięty moim spojrzeniem otworzył oczy i spoglądał na mnie badawczo. Gdy poprawiał się w kocu, zobaczyłem, że cały czas ma w dłoni nóż. Schował go pod tobołkiem, który trzymał pod głową, mrugając do mnie porozumiewawczo.

Kolejny raz obudziłem się, gdy jeden z wartowników zmieniał drugiego, mimo że odbyło się to bez najmniejszego dźwięku. Jeden tropiciel odrzucił koc i wstał, po czym bezszelestnie wtopił się między skały, a drugi owinął się derką i zmienił w nieruchomy pagórek. W ciemnościach ponuro rozległ się głos polującego nocnego ptaka.

Dopiero niemal nad ranem zobaczyłem świat oczami roiho. Ten sen był inny niż poprzednie. Znów widziałem noc zalaną dziwacznym, rudym światłem. Usłyszałem przerażający krzyk, widziałem, jak ciska się bezradnie na brzegu rzeki, która była dla niego niczym wirujące kosy rozpędzonego rydwanu i hucząca ściana ognia. Widziałem, jak rozszarpuje zębami szmatkę z mojego opatrunku, usiłując zlizać trochę zakrzepłej krwi, a potem puszcza się biegiem wzdłuż brzegu. Ogromny niczym kuc skalny wilk, który bez trudu powaliłby i rozszarpał konia wraz z jeźdźcem, pił wodę ze strumienia. Zawył na widok upiora Mirah i rzucił się do ucieczki z podkulonym ogonem, ale dogoniła go łatwo, jak rumak może dogonić kozę. Usłyszałem jej pełen wściekłości wrzask, mignęły mi hakowate szpony i wilk wydał krótki, przerażający skowyt, po czym został rozdarty na parujące strzępy. Roiho przysiadła tylko, przytrzymując jego drgające cielsko, by sięgnąć trójkątnymi kłami do szyi, i zaraz pognała dalej.

A ja obudziłem się z ulgą, bo czułem, że widziałem prawdę i upiór pognał naszym śladem.

Obudziwszy się, zobaczyłem, że Kebiryjczyk tańczy na tle płonącego wschodu słońca.

Kolejne dni były monotonne, ale na swój sposób spokojne. Dotąd byliśmy obaj z Brusem zdani jedynie na siebie. Dotąd nieustannie musieliśmy pozostawać czujni i napięci jak cięciwa łuku. Teraz mogliśmy zdać się na naszych milczących tropicieli. To oni dbali, gdzie iść, co jeść i gdzie się ukryć. Wędrowaliśmy przez niewysokie, skaliste góry, przez okolice puste i zupełnie bezludne. Był tylko kłus w kłębach pyłu lub marsz wśród kamieni u boku konia, z żywych istot widywaliśmy jedynie drapieżne ptaki, węże i szakale.

Sama wędrówka okazała się męcząca, ale mimo to miałem wrażenie, jakbym odpoczywał. Odkąd przebyliśmy rzekę, cały czas nosiliśmy ochronne formuły na ciele, co postój okadzaliśmy się dymem trociczek i odprawialiśmy rytuały, które miały uczynić nas niewidzialnymi dla upiornych zmysłów roiho. Sądziłem, że zostawiliśmy Mirah daleko z tyłu, choć nie miałem złudzeń, że rzeka zatrzyma ją na zawsze. Na razie jednak uważałem, że nam się powiodło, bo nawet koszmary przestały mnie nawiedzać i nie musiałem co noc oglądać krwawego świata widzianego jej oczami.

Wędrowaliśmy, spędzając w siodle długie godziny. Nie przeszkadzała mi nieustanna cisza, także obolałe siedzenie przestało z czasem dokuczać.

Tropiciele uczyli mnie, jak być niewidzialnym. Jak kryć się wśród skał i kamieni, wykorzystując bezkształtny, bury strój i pozostawać w zupełnym bezruchu. Jak przemykać bezgłośnie i niepostrzeżenie niczym podmuch wiatru. Twierdzili, że obok dobrze ukrytego, przyczajonego tropiciela może przejść nawet oddział wojska, nie zauważając nic podejrzanego. Kiedy oni to robili, wydawało się bardzo proste, jednak parę razy kazali mi się skryć o sto kroków od siebie i, mimo że jak najpilniej słuchałem ich wskazówek, znajdowali mnie natychmiast. Smarowałem skórę gliną, tarzałem się w pyle, wplatałem w sieć źdźbła i gałązki tak samo jak mi pokazywano, ale nie robiłem się od tego niewidzialny. Zdradzał mnie kawałek odsłoniętej skóry, błysk okucia, nienaturalne ułożenie ciała, które w moim wydaniu za nic nie chciało upodobnić się do sterty niewielkich głazów albo piaszczystego pagórka. Śmiali się i obrzucali mnie kamieniami, mimo że wytężałem cały swój spryt i rozum, wyszukując coraz bardziej pomysłowe kryjówki.

Na moich oczach Benkej wtopił się w skałę, ledwo odszedł na odległość paru końskich długości, mimo że nie spuszczałem z niego oka. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Dopiero gdy podszedłem na kilka kroków, zdołałem rozpoznać jego sylwetkę wśród suchych źdźbeł i skalnych złomków. Gdybym nie wiedział dokładnie, gdzie zniknął, nigdy by mi się to nie udało.

Otaczające nas góry wyglądały jakby rozsypywały się ze starości i w miarę marszu robiły się coraz niższe. Niewiele tam było roślin, a wszystkie suche i pokryte kolcami, pasujące do niegościnnego krajobrazu, aż zacząłem zastanawiać się, czy w tych dzikich ostępach żyją w ogóle jacyś ludzie, a jeśli tak, to czy czasem nie wyglądają podobnie.

Mijaliśmy opuszczone wioski, równie ponure jak wszystko dokoła. Domostwa zbudowane były z kamieni, okrągłe niczym ule i pozbawione okien. Opodal wioski pozostały nędzne poletka, również otoczone murkami z ustawionych jeden na drugim kamieni. Pośrodku wioski wznosiła się koślawa, niezbyt wysoka wieża, ale nie była siedzibą kultu Pramatki. Brus powiedział mi, że to obronne spichrze. Na tym pustkowiu nie istniało nic cenniejszego niż żywność, więc przechowywano ją w tych wieżach. Pasterze często cierpieli głód i wówczas często najeżdżali sąsiednie wioski, chcąc zdobyć choć trochę jedzenia. Wtedy napadnięci chronili się w wieży i zaciekle bronili swoich zapasów. Te wioski, które mijaliśmy, stały jednak puste. Były to miejsca tak ponure i jałowe, że samo patrzenie na nie wywoływało rozpacz. Próbowałem wyobrazić sobie, jak to jest urodzić się tutaj, wśród posępnych gór, w ciemnym domostwie będącym stertą ułożonych jeden na drugim głazów, nie znając niczego prócz kamieni, błota i skał. Myślenie o tym aż bolało. Przyszło mi jedynie do głowy, że sam odszedłbym, ledwo nauczyłbym się chodzić. Gdziekolwiek. Wszystko było lepsze niż ta mroczna kraina.

Susza sprowadzona przez Nahel Ifriję na Wewnętrzny Krąg tu spłukała zbocza powodziami i lawinami błota, więc górale albo pomarli z głodu, albo uciekli.

Zaczęliśmy w końcu widywać ludzi. Nielicznych pasterzy strzegących stad dziwnie wyglądających chudych kowiec, skubiących porosty z powierzchni kamieni lub żujących wyschłe łodygi kolczastych krzewów. Kilka razy przemknęliśmy wśród skał, skryci przed ich wzrokiem, potem powróciliśmy do dobrego obyczaju uciekinierów i tropicieli i zaczęliśmy wędrować nocami. Bezgłośni niczym cienie mijaliśmy pogrążone w mroku kamienne wioski, oszczekiwani jedynie przez psy.

Później zaś musieliśmy iść traktem. Krzywym i kamienistym, jak wszystko tutaj, ale była to jedyna możliwa droga.

— Nie podoba mi się to — oznajmił Brus podczas postoju. — Gdzie droga, tam posterunek. Prędzej czy później. Nawet na takim posępnym zadupiu jak to. A przez posterunek łatwiej przekraść się pieszo i we dwóch niż przejechać w sześciu na koniach, z jucznymi zwierzętami. Wędrując w przebraniu, możemy przejść zupełnie zwyczajnie, pokazując papiery i nie wzbudzając podejrzeń.

— Nie ma innej drogi do Nahilgył — odparł Snop. — Tak to już jest z górami. Tu czasami po prostu nie da się czegoś obejść albo ominąć. Są przepaści, wąwozy i ściany skalne. Poradzimy sobie. Możemy przejść jako oddział amitrajski, umiemy przekraść się niepostrzeżenie nawet przez blokadę na trakcie. Możemy przejść w przebraniu, przekupić strażników lub ich pozabijać. Na wszystko jest sposób. Rzecz w tym jednak, synu Piołunnika, że przywykłeś polegać jedynie na sobie. Czułbym się lepiej, gdybyś zmusił się do odrobiny zaufania. Wiemy, co robić. Jesteśmy tropicielami. I jest nas sześciu. Na tym pustkowiu to już armia. Jeżeli kilku samotnych żołnierzy zginie w tych górach bez śladu, nikt nie będzie rozpaczał.

— Sam byłem kiedyś zaganiaczem — warknął Brus. — Spędziłem wiele czasu na ziemi wrogów i na tyłach ich wojsk i wiem, co można zrobić, a czego nie.

Nie było jednak innego sposobu niż iść traktem. Droga wiła się między gołoborzami i ścianami wąwozów, potem prowadziła brzegiem płytkiego, najeżonego kamieniami potoku. Idąc nocami, nie spotkaliśmy nikogo, czasem pierzchały przed nami dzikie kozy, raz widzieliśmy trzy ogromne skalne wilki, na szczęście po drugiej stronie rzeki.

A pewnej nocy okazało się, że droga prowadzi środkiem wioski. Po bokach wznosiły się niedostępne zbocza, drogę przecinał mur z kamieni, zza którego widać było zarysy posępnych kamiennych domostw i sterczącą nad tym wszystkim wieżę spichrza. Wjazd zamykała brama z krzywych, zaostrzonych żerdzi spiętych łańcuchem. Przez ciemne drzwi domostw czasem błyskało światło paleniska, kiedy wiatr poruszał osłaniające je płaty skóry. Większość budynków jednak była zamknięta na głucho, tylko psy wyły i poszczekiwały, słychać było też, jak pobekują kowce w zagrodach.

Brus zaklął ledwo słyszalnie, choć z wyraźną złością.

— Przejdziemy — powiedział cicho Snop. — To trochę ryzykowne, ale nie bardzo. Jednak to Filar, syn Oszczepnika musi zdecydować. To on jest Nosicielem Losu. My nie wybieramy drogi. Pilnujemy tylko, by dało się nią iść. Nahilgył jest przed nami. O dwa dni marszu. Nie znam innej drogi niż tym traktem, bo otaczają nas góry. Decyduj, tohimonie.

— Jak chcesz przejść? — spytałem.

— Posterunki, które wystawia się w takich dziurach, służą do straszenia podróżnych i uświadamiania wieśniakom, że mimo iż żyją na końcu świata, władcy o nich pamiętają. Potęga posterunku to potęga władcy. Reprezentują ją, ale sami nie mają siły. To dwóch, może trzech znużonych strażników, którzy stroją groźne miny, studiują paszporty i dźgają durrę oszczepem. Czasem obmacują dziewczęta, żeby sprawdzić, czy nie przenoszą pod kieckami czegoś zabronionego. Teraz jednak jest noc. A nocą to prostu dwóch śpiących żołnierzy piechoty, samych w obcej ziemi i na pustkowiu, gdzie nikt im nie pomoże.

Brus pokręcił głową.

— Brusie?

— Ślad to ślad. Prędzej czy później ktoś się dowie, że jechaliśmy tędy. Moim zdaniem powinniśmy zabić strażników.

— Zrobimy to, jeśli do nas wyjdą — oznajmił Snop. — Założyć kaptury i miecze w dłoń. N’Dele i Benkej, szykować łuki.

Kaptur na kurcie tropiciela ma taśmę nad czołem, którą należy obwiązać wokół głowy. Potem trzeba odpiąć płat materiału, by przesłonić nim usta i nos. Po tym wszystkim można jeszcze spuścić na twarz zasłonę z drobnego muślinu, jednak w nocy lepiej tego nie robić, bo wtedy niewiele widać.

Kiedy podjechaliśmy do bramy, mieliśmy już miecze w dłoni i zakryte twarze. Kebiryjczyk i Amitraj trzymali w dłoniach łuki. Zazwyczaj ujmowali majdan, przytrzymując palcami założoną już strzałę. Łuk zwisał im w jednym ręku swobodnie, podczas gdy druga była wolna. Wiedziałem jednak, że wystarczy szybki ruch, by strzała wbiła się tam, gdzie chcą.

Snop zrobił odpowiedni gest, na co Hacel wspiął się na siodło, chwycił zaostrzony pal bramy, właściwie krzywej zapory i przeskoczył za nią, znikając w ciemnościach. Nie usłyszałem nawet, jak spadł na ziemię. Po prostu przeskoczył furtę niczym kot.

Po chwili łańcuch zaszczekał lekko i znowu zapadła cisza.

Czekaliśmy, a wioska trwała w zupełnym uśpieniu, jakby noc pochłonęła wszystko, co żywe.

Łańcuch zaterkotał, wyślizgnął się spomiędzy belek, jakby zamienił się w węża, a potem furta otworzyła się ze skrzypnięciem.

Przy samej bramie stał niewielki domek wzniesiony z kamieni jak wszystko wokół, jednak najwyraźniej zbudowano go niedawno, co więcej, zaopatrzony był wąskie okno, którego górale nie mieli w zwyczaju umieszczać w swoich chałupach.

W oknie wiedzieliśmy światło kaganka, jednak kiedy tylko wjechaliśmy za bramę, ktoś zdmuchnął płomyk i zaraz zasłonił okno od środka drewnianą okiennicą. Słyszałem, że stara się jak najdelikatniej zasunąć rygle.

Hacel podszedł do chałupki i zastukał w deski głowicą swojego pałasza.

— Spać! — zawołał po amitrajsku. W środku coś zaszeleściło krótko.

Jechaliśmy przez wieś w głębokiej, aksamitnej ciszy i mroku. Tylko kopyta postukiwały o kamienie. Snop jechał przodem, Benkej i N’Dele po jego bokach, trochę z tyłu, z łukami w dłoniach opartych wygodnie o łęk, ale czujnie rozglądający się po dachach i mrocznych zakamarkach między kamiennymi chałupami. Hacel i Brus jechali jeszcze szerzej, a na końcu ja, usiłując co chwilę oglądać się za siebie i co jakiś czas obracając się wraz z koniem. Byłem napięty niczym struna, waliło mi serce, a rękojeść pałasza tropiciela zrobiła się śliska od potu.

W ciemnościach czasem słychać było delikatne szelesty, gdzieś stuknęły drewniane drzwi, coś zaskrzypiało. Jakiś pies rozszczekał się w mroku, zaraz jednak zaskowyczał przeraźliwie i umilkł. Znów było słychać tylko kopyta naszych koni. Za moment rzeczywiście przejedziemy przez wieś, która udawała, że nas nie ma.

Do bramy zostało nam kilkadziesiąt kroków, kiedy nagle zobaczyłem światło. Plamę światła, jasny płomień pochodni, łopocący przy bramie. Wiedziałem, co to jest. Oddział zbrojnych stojący w poprzek traktu, drugi taki sam stoi zapewne u wjazdu do wioski, odcinając nam drogę. Dziesięciu konnych zaganiaczy z każdej strony, wszyscy z łukami w rękach. Pułapka, w którą weszliśmy jak głupcy. Weszliśmy, bo tak chciał Snop, syn Cieśli, a ja mu na to pozwoliłem.

Przez myśl przebiegło mi, że musimy rozproszyć się pomiędzy domostwami, chyba że tam zapłoną za chwilę kolejne pochodnie. Nikt nie wiedział, że jedziemy tym szlakiem. Nikt prócz Snopa, syna Cieśli.

A wtedy zobaczyłem, że pochodnię trzyma tylko jeden człowiek. Dziewczyna ubrana w wąską suknię w jaskrawe, czerwone i złote pasy, o czole przeciętym pstrokatą przepaską, z której zwisają wstążki i migocące w świetle pochodni błyskotki.

Dziewczyna drżała z zimna albo ze strachu, pochodnia zadygotała w jej ręku, kiedy podjechaliśmy bliżej. Skierowała płonący koniec w dół, oświetlając stojącą na ziemi misę, w której coś lśniło. Potem pochodnia przesunęła się z hukiem płomienia, sypiąc iskrami, i oświetliła leżący pod tatuowanymi w drobne wzory stopami skórzany bukłak. Dziewczyna cofnęła się i zatknęła łuczywo w żelazny uchwyt przy ścianie.

Patrzyliśmy na to widowisko w milczeniu, a ja ledwo dochodziłem do siebie. Jeszcze przed chwilą byłem zaklęty w stal i kamień, dopiero teraz wracało mi życie. Interesowało mnie tylko to, że nie zwalę się na bruk naszpikowany strzałami zaganiaczy.

Snop warknął coś po amitrajsku tym swoim zardzewiałym głosem, co brzmiało jak „trybut!".

Hacel zeskoczył z siodła, podszedł do dziewczyny, po czym sięgnął po leżący na ziemi bukłak. Odkorkował go, powąchał, unosząc lekko dół zasłony, a potem wręczył jej i zrobił zachęcający gest dłonią. Złapała ustnik dygocącymi rękoma i upiła odrobinę. Hacel szarpnął niecierpliwie workiem, dziewczyna zakrztusiła się, ale wypiła kilka solidnych łyków. Teraz tropiciel przejął bukłak i łyknął, przepłukał usta i wypluł siarczyście na kamienie. Odczekał chwilę, skinął głową i rzucił worek Snopowi.

Patrzyłem, nic nie rozumiejąc, miałem wrażenie, że rozgrywa się przede mną jakiś spektakl.

Snop zeskoczył na ziemię z bukłakiem w dłoni, a Hacel ponownie dosiadł konia. Patrzyłem, jak nasz dowódca podchodzi do misy i obojętnie rozgarnia grzechocące tam przedmioty, które wyglądały niczym garść świecącego żwiru lub potłuczone szkło. Wyciągnął korek i przełknął trochę wina, po czym ujął pochodnię i oświetlił dziewczynę.

Uniosła dygocące ręce do mosiężnych zapinek sukni, ale nie mogła sobie z nimi poradzić. Snop sięgnął po swój krótki nóż i rozciął jej suknię, a potem chwycił za ramię i pchnął lekko w kierunku czegoś, co przypominało chlewik.

Krzywe drzwi zamknęły się za nimi ze skrzypieniem, a my czekaliśmy, siedząc w siodłach i nie odzywając się ani słowem. Z chlewika dobiegały nas stęknięcia i jęki dziewczyny, trwało to jakiś czas, potem zapadła cisza.

Chrząknąłem w zakłopotaniu i wbiłem wzrok w łeb mojego konia, który zastrzygł uszami i parsknął pytająco. Usłyszałem stłumiony krzyk dziewczyny, który przerodził się w przerażający, krótki wrzask, jakiego nie mogło wydać ludzkie gardło.

Zmartwiałem w siodle i w jednej chwili uświadomiłem sobie, że tropiciele to ludzie, którzy kiedy znajdą się w swoim żywiole, stają się zupełnie bezkarni. Są jak wściekłe wilki. Nie dogodziła mu? A może po prostu tropiciel miał taki kaprys? Może tylko lubił zabijać?

A jednak byli Kirenenami. Przydzielono ich do mnie, byli w jakimś sensie moimi ludźmi, więc poczułem się zdradzony. Zbrukany. Jakby bezmyślna zbrodnia Snopa obryzgała i mnie.

Otworzyły się drzwi, Snop wyszedł, wycierając ostrze miecza wiechciem słomy, po czym rzucił komuś bukłak i przykląkł przy misie z klejnotami. Nabrałem ochoty, żeby ściąć go tu i teraz, póki klęczy ze zwieszoną głową i nikt na mnie nie patrzy. Potem pogonię do bramy i dalej, do Nahilgył.

Zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza, a wtedy z chlewika wyszła dziewczyna. Cała i zdrowa, usiłowała doprowadzić do porządku rozciętą z przodu i utytłaną błotem oraz nawozem weselną suknię.

Snop wsypał kamienie do sakiewki, po czym wybrawszy dwa klejnoty, rzucił je dziewczynie i znów zniknął w chlewiku. Kiedy wrócił, niosąc skrwawione martwe jagnię, które przytroczył do siodła, poczułem się jak głupiec.

Dziewczyna została z tyłu, a my ruszyliśmy ku otwartej znienacka drugiej bramie. Obok znajdowała się taka sama budka strażnicza jak na wjeździe, ale ciemna, zaryglowana od środka i martwa, jakby nikt nigdy w niej nie mieszkał. Gdy wyjechaliśmy na trakt, brama zamknęła się bezszelestnie za nami, usłyszałem podzwanianie łańcucha.

Przejechaliśmy.

Nie odezwałem się aż do brzasku, kiedy znaleźliśmy osłonięte miejsce i zatrzymaliśmy się na popas. Było mi głupio.

— Tam w kiszłaku... — Przełknąłem ślinę. — Sądziłem, że zabiłeś tę dziewczynę. Co tam się stało?

— Przez wieś przejechali górscy rozbójnicy — wyjaśnił. — Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Klejnoty, wino i dziewczyna były po to, by zostawili wieś w spokoju.

— A po co zarżnąłeś jagnię?

— Zachował się jak prawdziwy zbój — parsknął Brus. — Po prostu musiał coś ukraść. Jakby tam nie było jagniąt, to odlałby się na ulicy albo potłukł czyjeś garnki.

— Lepiej, że zarżnąłem jagnię niż dziewczynę. Moje go-hanmi nie jest już w najlepszym stanie i właściwie wszystko mi jedno. Chodzi jednak o to, żeby nie zdziczeć od wojny. Mimo wszystko dziękuję za zaufanie, tohimonie.

— Wybacz — powiedziałem sucho. — Ale nie znam cię, a widziałem już niejedno. Tak to wyglądało.

— I co byś zrobił? Jechał dalej pod eskortą szaleńca?

— Nie wiem, przywykłem już, że wojna to tryumf konieczności. Chociaż tu żadnej konieczności nie było.

— Mylisz się. Nie było konieczności zabijać dziewczynę, ale była, żeby zrobić coś zbójeckiego. Twój przyboczny ze mnie drwi, lecz ma rację. Zresztą nie widzę, byście obaj gardzili tym mięsem.

Góry się skończyły, zmieniły w łagodne pagórki i samotne skały. Zjechaliśmy ze szlaku i powędrowaliśmy na przełaj pustkowiem, a po dwóch dniach zobaczyliśmy w oddali zabudowania, jakby wzgórza pokrywała drobna wysypka. Wstawał świt.

— Nahilgył — oznajmił Snop. — Teraz dopiero zrobi się ciekawie.

— O czym mówisz? — spytałem.

— Tu mieliśmy dotrzeć. Spotkasz tu swoje przeznaczenie?

Wzruszyłem ramionami. Sam nie wiedziałem, co dalej. Szczerze mówiąc, tak przywykłem już do drogi, że nie wyobrażałem sobie, iż można po prostu gdzieś dojść.

— Nahilgył to tylko etap — odparłem. — Mamy kogoś spotkać, a potem ruszać dalej. W Nahel Zym. Za Erg Krańca Świata.

Gdzieś z tyłu Brus parsknął z irytacją.

Daleko szlakiem ciągnęła grupka ludzi, maleńkich stąd niczym mrówki, bliżej jakiś dzieciak w luźnej koszuli poganiał kilka beczących kowiec.

— Ukryjmy się — mruknął Snop. — Ruch tu jak w Święto Latawców.

Zsiedliśmy z koni i weszliśmy między wyschłe krzewy i skały. Odległe miasto zniknęło nam z oczu.

Zatrzymaliśmy się w opuszczonym gospodarstwie stojącym w kępie schnących krzewów. Kilka ulepionych z gliny chat o zapadniętych słomianych dachach, ustawionych w czworobok wokół studni.

Obserwowaliśmy siedzibę przyczajeni wśród skał, ale wśród krzewów i dziwacznych drzew podobnych do pęków pierzastych liści nic się nie poruszało.

Snop mlasnął cicho, po czym zrobił parę szybkich gestów. Benkej i Hacel zdjęli z pleców łuki, zsunęli się po piaszczystym zboczu na brzuchach, bezgłośnie jak węże.

Tam, gdzie znikli, przez chwilę tylko kołysały się źdźbła, a potem nie było nic widać ani słychać.

Czekanie nie trwało długo, lecz szarpało nerwy. Wraz ze słońcem wstawał upał, skądś pojawiły się wielkie, lśniące muchy. Starałem się leżeć tak nieruchomo jak pozostali, ale przeklęte owady pchały się do oczu i ust. Powoli, tak jak mnie uczyli, sięgnąłem nad otwór kaptura, rozpiąłem muślin i opuściłem go na twarz. Tropicieli prawie nie było widać, mimo że znajdowali się ode mnie o kilka kroków. N’Dele półsiedział niemal wrośnięty w ostre jak brzeszczoty, wąskie liście i trzymał przed sobą poziomo łuk, oparty majdanem o kolano, zupełnie nieruchomy, niczym martwy, wpatrując się w budynki mimo much pełzających mu po wargach i policzkach barwy miedzi. Nawet grot jego strzały mierzącej w gospodarstwo na dole został poczerniony sadzą, by nie zalśnił w blasku poranka.

Hacel pojawił się zupełnie swobodnie na środku podwórza z mieczem schowanym do pochwy, wyprostował dłoń i machnął nią przed sobą, jakby pogładził niewidzialną deskę.

Krzaki i kępy trawy wokół mnie ożyły, zmieniając się w tropicieli. Kebiryjczyk spędził muchy z twarzy i zdjął strzałę, Snop gwizdnął cicho na wierzchowce, które podniosły się z piachu, po czym ujął dwa z nich za tręzle. Ktoś przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w kościach.

— Ten znak mówił: „spokój" — mruknął do mnie Brus. — Tak się mówi, zarówno gdy gdzieś jest zupełnie pusto, jak i wtedy, kiedy wszystkich się pozabija. Tak czy inaczej panuje wtedy spokój.

Wstałem i poszedłem sprowadzić na dół juczne onagery.

Kiedyś gospodarstwo musiało być spokojnym i przytulnym miejscem do mieszkania. Budynki były małe, ale otulone krzewami, które rodziły owoce i ocieniały wszystko parasolem liści, w niewielkiej zagrodzie zapewne beczały kowce, a pośrodku podwórca stała nakryta specjalną klapą studnia. Teraz rośliny schły na wyścigi, owoce zmieniły się w puste skorupy, które kruszyły się w dłoniach, w głębokiej studni był tylko piasek i nikt tu nie mieszkał.

Dopiero gdy sprowadziłem zwierzęta na pokryty wyschłą na kamień gliną podwórzec, zrozumiałem dlaczego.

Starzec siedział opodal wejścia na wygodnej ławie, pod trzcinowym daszkiem, po którym wiły się niedawno likworośle. Jego oczy znikły, a skóra skurczyła się i wyschła na podobieństwo żółtawego pergaminu, odsłaniając dziwnie długie zęby. Usta były otwarte i wypełniał je kamień. Zbyt wielki, by można go normalnie wepchnąć, zwłaszcza nie łamiąc mu zębów. — Bardzo dobre miejsce — stwierdził Hacel, widząc mój nieruchomy wzrok. — Z pewnością uchodzi za przeklęte. Jak widać, był tu jakiś Czyniący.

Odczekał chwilę pod moim pytającym spojrzeniem, po czym uśmiechnął się tryumfująco.

— Trzeba patrzeć wokół — wyjaśnił. — Nie trzeba zatrzymywać wzroku na jednej rzeczy, która wydaje się ważna albo straszna, tylko zobaczyć wszystko naraz.

— Nie popisuj się — powiedział Brus. — Na ścianie obok jest napis. Nie widać go już dobrze, ale gdy się przyjrzeć, można odczytać.

Istotnie. Dostrzegłem machnięty niedbale symbol Podziemnego Łona i koślawe znaki, rozmazane i krzywe, jakby pisał je pijany.

„Handel to chciwość. Woda nie jest moja. Woda należy do Matki. Matka krmi swe deci. Nech wszystto stae się edny".

— I wiemy wszystko — oznajmił Hacel. — Był sobie drobny kupiec. Ta okolica żyje z karawan i niczego innego, bo tu za bardzo nic nie wyrośnie. Zbudował sobie niewielki dom, o kilka godzin marszu od miasta, gdzie jest drogo i hałaśliwie i kręcą się różne dziwne typy. Może miał ładną córkę, kto wie. Wykopał sobie studnię, a w tej okolicy to sztuka. I wystarczyło. Studnia, ładny dom, jakiś mająteczek. Matka tego nie pochwala. Wszystkie dzieci są jednym. Nie może być tak, że ktoś sobie wykopie studnię i ma, a ktoś inny nie. Zresztą co miał zrobić? Wziąć tę studnię pod pachę i zanieść do miasta? A wodę i tak mu zabrali. Sposobem Czyniących. A może studnia wyschła.

Milczałem.

— To się nazywa „kara gwoździ" — dodał po chwili. — Wbija się w człowieka duże hufnale, ale tak, by za szybko nie umarł. Normalnie, młotem, jak w belkę. Tylko zwykle robią to na jakimś placu, żeby wszyscy się napatrzyli. Każą też takiemu pisać prawdy Pramatki własną krwią. Na koniec sadza się go i wbija gwóźdź prosto w czaszkę. — Popukał się palcem w szczyt głowy. — Myślę, że to zrobili jeszcze przed przewrotem. Na pokaz. Dlatego zdążył tak wyschnąć. I był tu Czyniący. Ten kamień to przekleństwo. Ponoć rośnie w ustach temu, kto przeciwstawia się prawu Podziemnej. Słyszałem, że dobry Czyniący potrafi zrobić taki figiel na odległość, jeśli zna czyjeś imię.

— Była susza — powiedział niespodziewanie Brus. — Zrozpaczeni ludzie robią różne rzeczy. Może odpędził innych, którzy chcieli się tylko napić? Może rzeczywiście był chciwcem? Kto wie, co tu się naprawdę stało?

Nie odpowiedziałem, patrząc na niego. Od pewnego czasu Brus robił takie uwagi. Na postojach albo w trakcie drogi. Nagle i znienacka wygłaszał coś, co było godne fanatycznego Amitraja, albo odsuwał od siebie mięso czy piwo. Czasem jedynie szukał na siłę usprawiedliwień dla wyznawców Pramatki. Do tropicieli też odnosił się wzgardliwie. Potem to równie nagle mijało i Brus znów był Brusem. Nie wiedziałem, czy budzi się w nim przeklęty kapłan Czekedej, czy to tylko moja podejrzliwość.

— Zwierzęta do obory, bagaże do środka, Hacel pierwsza warta — rozkazał dowódca. — Wejdźmy do środka. Nawet jeśli to miejsce jest opuszczone, to dalej ma tak wyglądać. Przyszedł czas, żebyśmy porozmawiali, synu Oszczepnika. Tohimonie.

Wnętrze było mroczne i chłodne, jedynie przez dziury w dachu wpadało trochę światła. Niski stół pośrodku i ławy wzdłuż ścian wykpiono tak, jak same zabudowania: z wyschniętej na kamień gliny zmieszanej z sieczką.

N’Dele rozniecił niewielki ogień na palenisku, wyjął z worka orzechy i tygle. Benkej zasłonił wejście derką i zapalił małą lampę.

Usiedliśmy przy niskim stole, przy którym kiedyś nieszczęsny handlarz siadywał ze swoją rodziną wokół miski hyszmyszu z kaszą.

— Pytanie brzmi: co dalej — odezwał się chrypiący głos Snopa. — Doszliśmy. Do Nahilgył zostało parę godzin marszu. Muszę wiedzieć, co dalej, żeby móc działać. Mamy wejść do miasta, ot tak sobie? I po co?

— Dalej — odezwał się Brus — jest tak, że odprowadziliście nas, jak nakazał kai tohimon uciekinierów, Knot, syn Kowala. Należy wam się cześć i podziękowanie. A teraz wy wracacie do reszty Kirenenów, a my robimy to, co nam przeznaczono. We dwóch mniej zwracamy uwagę i mamy większe szanse. Cztery ostrza więcej niczego tu nie zmienią.

— Synu Piołunnika, wybacz, ale ja chcę mówić z Nosicielem Losu, nie z tobą — odparł tropiciel. — Mam swoje agiru. To on jest tu okuninem, dowódcą polowym. To jemu mam służyć i to on jest Nosicielem Losu, nie ty. Zrozum, że teraz nie jesteś już jedynym przybocznym syna Oszczepnika. Jeśli jego misja polega na dojściu do Nahilgył, upewnimy się, że tam bezpiecznie dotrzecie, i odejdziemy. Jeśli zaś jest tak, jak mi powiedział, że idziecie w Erg Krańca Świata, to my idziemy z wami. Mamy przykazane: pomóżcie mu spełnić misję, cokolwiek to jest. Tak mi rozkazano i temu będę posłuszny. Mosu kando!

Patrzyli na mnie obaj. Nieruchomo i pytająco. Brus miał w oczach gniew, Snop upór. Wszystko zależało od tego, co powiem. Ja — dowódca. Nagle bycie cesarzem wydało mi się o niebo łatwiejsze niż bycie polowym dowódcą. Miałem przed sobą nie armie, tymeny wojska i prowincje, ale znanych mi ludzi, gotowych rzucić się sobie do gardeł z powodu, który nie został wyjawiony i który znali tylko oni. I było jeszcze moje słowo. Słowo dowódcy, które sprawi, że zrobią, co powiem, choćby im się to nie podobało.

— To czas, kiedy należy dokonać wyboru agiru — rzekłem. — Moment, kiedy Kirenen suwerennie decyduje się przyjąć obowiązek lub nie. Sądziłem dotąd, że macie jedynie doprowadzić nas do Nahilgył. Knot potrzebuje wszystkich ludzi, jakich może znaleźć. Gdybyśmy mieli dalej przedzierać się przez kraj, to Brus miałby rację. We dwóch byłoby nam łatwiej. Ale jeśli uda nam się zrobić to, co zamierzamy, i przejdziemy pustynię, opuścimy ziemię Pramatki i znany nam świat. Znajdziemy się w dzikich krajach i nie będziemy musieli się już ukrywać ani przemykać. W takiej sytuacji lepiej podróżować w sześciu. Powiem otwarcie: nie chce mi się wierzyć w te wszystkie obrzędy Pytania, los wyznaczony przez Wiedzących i inne rzeczy. Ale nie mam wyjścia. Robię to, co muszę. Jest zupełnie możliwe, że po prostu zginiemy beznadziejnie w piaskach pustyni i tyle wyniknie z tych wszystkich przepowiedni. Dlatego będzie tak, że jeśli tropiciele zdecydują się na taki los, to zabieramy ich, Brusie. W sprawach związanych z samą misją będziesz decydował ty, w sprawach związanych z walką i przeżyciem syn Cieśli, chyba że postanowię inaczej. Najważniejsze rozkazy podejmuję ja. Kto decyduje się iść ze mną dalej, zostaje. Kto nie, może odejść teraz, przemierzyć ponownie góry i dołączyć do Kirenenów idących z Knotem, synem Kowala. To dotyczy wszystkich. Możecie zastanawiać się, dopóki nie wypiję naparu. Mosu kandol Zapadło milczenie.

N’Dele postawił przede mną blaszaną, baniastą czarkę o podwójnych ścianach i nalał naparu z pyrkocącego tygla.

Pociągnąłem łyk. Napar Kebiryjczyka był inny niż przywykłem, pachniał egzotycznie jakimiś korzeniami i melasą, ale smakował mi.

Snop spojrzał, jak wypijam łyk i odstawiam czarkę na stół, po czym otulił pięść dłonią i uniósł ją do czoła.

— Agiru kano! — powiedział.

— Agiru kano! — odezwał się jak echo Kebiryjczyk i dodał: — Endo, n’wenzi.

— Agiru kano! — powtórzył Benkej ze swojej ławy, wąchając napar w czarce.

Brus milczał przez chwilę. Przez kilka uderzeń serca.

— Oczywiście zawsze będę u twojego boku, tohimonie. Ale zanim powiem agiru, powiem coś jeszcze. Zrozumcie mnie. Porwaliście nas na szlaku. Wbiliście kebiryjskie igły w głowę mojego tohimona. Jest między wami człowiek, który już raz zdradził swój naród. Teraz chcecie iść z nami na koniec świata i tak zdecydował syn Oszczepnika, któremu służę od czasu, kiedy jeszcze był niedorostkiem. Nie znam was. Ale odtąd będę wam ufał. Tak zdecydował tohimon. — Agiru kano!

— To o mnie chodzi — odezwał się Benkej. Zasalutował pięścią. — Tohimonie, pozwól mi mówić z twoim przybocznym, bo tak nie możemy iść w pustynię. Będzie patrzył podejrzliwie za każdym razem, gdy kucnę za skałą.

Skinąłem głową. Tropiciel podszedł do stołu i postawił na nim jedną nogę, po czym oparł się na udzie i spojrzał Brusowi prosto w twarz.

— Słuchaj mnie, synu Piołunnika. To prawda, nie urodziła mnie niewiasta z żadnego klanu waszego narodu. Jestem Amitrajem. Z wielkiego miasta niedaleko stąd. Z przeklętego Sauragaru, o którym mówią, że jest miastem zła. Pochodzę z niskiej kasty, z plemienia Karahai. Ale nigdy nikogo nie zdradziłem, a już zwłaszcza przeklętej Pramatki. Urodziłem się w kraju cesarza Baraldina Tendżaruka. A cesarz powiadał: Benkej, możesz sobie być Karahimem, możesz być księżycowym psem, co ma ogon między nogami, ale ja mówię: wstań i zrób coś pożytecznego. Naucz się czegoś i zarób na siebie. Jesteś człowiekiem nie gorszym od żadnej niewiasty i nie gorszym od żadnego Efraima czy Sindara. Tyle będziesz wart, ile zdziałasz w życiu. Pojmij niewiastę, jeśli znajdziesz taką, co cię zechce, i spłodź dzieci. Nie rób tego i tamtego, nie kradnij i nie krzywdź innych. Ale co do reszty, radź sobie, jak umiesz. Proste prawa. W kraju cesarza każdy był dobry. I Amitraj, i Kirenen, i Nassimczyk, i Kebiryjczyk, i każdy. I to był mój władca. Takie prawo poważam. Mam w zadku pomysły, by wszystko i wszyscy stawali się jednym. Nie są jednym. Każdy jest inny. Jeden jest wysoki, drugi mądry, trzeci leniwy, czwarty odważny. Ktoś zdrowy, ktoś chory. Ktoś bogaty, ktoś biedny. Jeden sobie radzi, drugi nie. Tak toczy się życie. Można sobie poradzić, tylko jeśli jest się wolnym. Ludzie nie rodzą się niewolnikami i nie rodzą się jednakowi. Nawet Amitraje. Dlatego jestem i zostanę poddanym cesarza, który pozwalał mi układać życie jak chcę, mówić co chcę, jeść co chcę i chędożyć kiedy chcę. Nigdy nie wrócę do zagrody dla Karahimów. Nie pokłonię się przed Kodeksem Ziemi. Pluję na Kodeks Ziemi! To jest księga dla kowiec, które potrzebują Oświeconych, żeby za nich myśleli. Każą moim rodakom być jak mrównice. Jak bezmyślne robaki. Chcą ich zmieniać tak, by wszyscy byli jednakowi. Tylko że nie można wydłużyć niskiego ani dodać rozumu głupiemu. Można jedynie obciąć tego, co wyrósł, ogłupić tego, co myśli, i zrujnować bogatego. Tylko w ten sposób mogą stać się jednym. Nie da się zrobić tak, by wszyscy byli bogaci. Łatwo natomiast wszystkich uczynić biednymi. A komu się nie podoba, to rozwalą mu łeb motyką i oddadzą świętej ziemi. Ziemia nie jest święta. To tylko błoto pod naszymi stopami. Nie będę kłaniał się błotu. Wolę być ostatnim poddanym cesarza i walczyć u boku Kirenenów. Wolę Iść Pod Górę na spotkanie waszego Stworzyciela niż być bezmyślnym robakiem, którego wypluła ziemia i który ma się stać ziemią. Nie noszę klanowego noża. Nie potrzebuję, bo nie jestem Kirenenem. Ale noszę nóż tropiciela, który mi wystarczy, i to jest mój klan. Jestem askaro waszej armii, bo to była kiedyś armia cesarska. Kiedyś zostanę może okuninem. Ale zawsze będę żył tak, jak uczył cesarz. Sam radzę sobie ze światem, własnymi rękami. To wszystko. Może kiedyś nauczysz się mi ufać, synu Piołunnika. A może kiedyś ja się nauczę ufać tobie. To nie ja mówię nagle przy ognisku, że wyznawcy Podziemnej nie znają samotności ani niepewnego losu. To nie ja mówię, że wolno przebijać ciało starca gwoździami, nawet jeśli odmówił komuś wody. Chcę iść u twojego boku, tohimonie. Ale jeśli powiesz, że i ty nie możesz ufać Amitrajowi, odejdę z powrotem do naszych ludzi za górami. Wrócę do tohimona Knota. Mosu kando!

— Słyszałem cię — powiedział Brus. — Wybacz. Powiem jeszcze raz. Nie znam cię. Ale poznam i wtedy będę wiedział. Mówiłem, co myślę. I mówiłem, że ci zaufam. Zrozum jednak, co czuję.

— Benkej idzie z nami — rzuciłem. — Tak postanowiłem.

Agiru kano! — szczeknął Benkej tonem służbisty i wrócił na swoją ławę.

— Jeszcze raz pytam, co teraz? — odezwał się Snop. — Rozkazuj, tohimonie.

— Brusie?

— Agiru... — mruknął Brus. — W mieście powinno być dwóch ludzi. Kebiryjczyków. To bracia. Bracia Mpenenzi. Prowadzą przez pustynię karawany soli i handlują z ludźmi-niedźwiedziami. Daleko. Tamci kupują sól i skóry kamiennych wołów. Płacą kosztownościami i kruszcem, który dostają od ludzi z wilczych okrętów. Mamy przyłączyć się do karawany i wraz z nimi przejść Pustynię Krańca Świata. A potem iść w dzikie krainy wilczych okrętów.

— Dokąd? — spytałem spokojnie.

— Nie mogę tego powiedzieć za wcześnie — oznajmił Brus. — Wybacz, tohimonie, ale tak nakazał cesarz.

— Pięknie — wycedził Snop. — A jeśli zginiesz, to co mamy robić?

— Taki los, jak ten przepowiedziany przez Wiedzących, sam się obróci. Niczego nie wolno przyspieszyć. Jeżeli jednak tak się stanie, kierujcie się na północ. Aż do morza. Odpowiedź da morze i niebo.

— Nie wierzę — oznajmił Snop i lekko odepchnął się od stołu.

— Boś nie miał do czynienia z tymi waszymi Hekimu, Wiedzącymi, synu Cieśli — odezwał się N’Dele. — A ja tak. To naprawdę musiał być obrzęd Pytania. Oni uważają: los jest pajęczyna, a chcą, żeby nas poprowadził. Jeśli Brus powie za dużo, naturalnie my idziemy na skróty i wtedy nic z tego nie będzie. Olimwenga usuri.

— Słyszałem, co powiedziałeś — mruknął Snop. — Ci bracia mieszkają w mieście? Widziałeś, co tu robią z kupcami. Mogli ich wysłać do Domu Mężczyzn, żeby sadzili bulwy w piachu, albo pogłaskać motyką po łbie. Jak ich miałeś znaleźć? Pod szyldem „Kantor przemytników soli"?

— Nie wiem, dlatego muszę iść do Nahilgył i sam sprawdzić. Zwykle jeden z nich rusza z karawaną, drugi czeka. Powinien siedzieć w gospodzie. Jeśli obaj żyją, jeśli istnieją gospody, jeśli jeszcze wędrują karawany.

— To Zewnętrzny Krąg — odezwał się Benkej. — Nawet za poprzedniej dynastii, kiedy był Kodeks Ziemi, tu się jakoś handlowało. Karawany chodziły. Chociaż nie słyszałem, żeby ktoś szedł aż na Erg Krańca Świata. Chodzili na południe. Szlakiem Nahel Zymu do Jarmakandy, Kandaru i jeszcze dalej.

— Brusie... — powiedziałem. — Nie pójdziesz sam. Znieruchomiał nad workiem, z którego wyciągał szatę Sindara.

— Tohimonie, nie wiadomo, co tam się dzieje. Nie możesz...

— Wiem. Pójdziesz razem z Amitrajem. Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym grozy i żalu.

— Benkej zna obyczaj lepiej niż my. Co więcej, urodził się w Zewnętrznym Kręgu i to nawet w Sauragarze. Pójdziecie, będziecie chronić się wzajemnie i razem wrócicie. Obaj. Nie chcę widzieć, że wraca jeden. Czekamy do jutra rano. Potem idziemy wam na pomoc.

Brus zacisnął kilka razy szczęki i westchnął.

— Agiru kano — mruknął niechętnie.

Benkej wstał bez słowa i poszedł po swoje juki. Byli gotowi bardzo szybko. Brus w szacie Sindara, z kijem i w kapeluszu podróżnym na głowie, Benkej w jakimś nieokreślonym, burym stroju i zbyt krótkich, postrzępionych portkach, okręcony pustynnym płaszczem i w kapturze na głowie. Mógł uchodzić za kogoś z niższej kasty, wieśniaka albo i żebraka. Nieprzyciągający uwagi, nijaki człowieczek.

A potem znikli. Wtopili się w suche liście i odeszli bezgłośnie, a myśmy zostali, żeby liczyć muchy siadające na glinianej polepie, drzemać i zmieniać warty.

— Sól i skóry kamiennych wołów... — powiedział Snop w zamyśleniu. — Towar strategiczny. Nawet za cesarza te skóry były liczone co do jednej i w całości kupowane przez armię. Nikomu nie wolno było sprzedawać ich cudzoziemcom. Jeśli zdołali je wywozić wtedy, to może i teraz sobie jakoś radzą.

Westchnąłem. Chciałem w to wierzyć, ale pamiętałem opustoszałe uliczki miasta po rządami Czerwonych Wież. Ludzi mieszkających pod jednym dachem niczym zwierzęta gospodarcze, mężczyzn we wspólnych sypialniach i kobiety pod czułą kuratelą Pramatki. W tym świecie nikt nie mógł nawet iść, ot, tak sobie, ulicą. Albo wykonywał polecenia i miał tu swoje miejsce w codziennym życiu, albo był w podróży i wówczas ogłaszał to proporcem uczepionym pleców. Nikt tu nie miał prawa mieć żadnych własnych spraw. Jak Brus i Benkej mieli zakraść się gdziekolwiek? Wmieszać w tłum? W to, że przemytnicy żyją, przestawałem wierzyć z każdą chwilą.

Kiedy wychodziłem ostrożnie z budynku, nie mogłem nie patrzeć na zasuszonego trupa siedzącego za stołem, z gwoździem wbitym w czaszkę.

Przestałem więc wychodzić i siedziałem na ławie pod ścianą, patrząc, jak wąski pasek słońca prześwitujący wzdłuż derki wędruje po podłodze.

Siedziałem i bawiłem się krótkim pałaszem zwiadowcy, cały czas ważąc w dłoni okręconą rzemieniem rękojeść.

Usiłowałem zachowywać spokój, lecz w środku wszystko zwijało mi się w supły. Nie przypuszczałem przedtem, że tak trudno jest czekać na kogoś, kogo posłało się w paszczę niebezpieczeństwa.


N’Dele zabrał nóż i spuścił trochę soku z pni schnących palm za domem. Napełnił dwa bukłaki, pogwizdując cicho, jakby gospodarz nie siedział kilka kroków od niego w postaci wyschniętego truchła.

— Z tych drzew już nic nie będzie — wyjaśnił. — I tak umierają, skoro woda odeszła. A my za parę dni będziemy mieli palmowe wino. Trochę to mętne, ale powinno się jeszcze zrobić. Pachnie dobrze.

Pokiwałem głową, lecz nic nie odpowiedziałem.

Wrócili późnym wieczorem. Tak samo niepostrzeżenie, jak wyszli. Usłyszałem tylko cichy świst Snopa, który siedział na warcie, i wyskoczyłem z budynku.

— Spokojnie, Ardżuk — powiedział Brus i uśmiechnął się dawnym wilczym uśmiechem. — Żyjemy. Dajcie nam naparu i coś do jedzenia. Kupiliśmy dwie tykwy korzennego piwa.

— Miasto nie wygląda tak źle — tłumaczył potem, żując suszone mięso i popijając. — A wszystko dzięki temu, że rządzą nim rozbójnicy. Władza Pramatki praktycznie nie sięga poza główny plac. Kapłanki siedzą zamknięte w wieży i nie wyściubiają nosa, w Domu Kobiet mieszka najwyżej kilkanaście niewiast. Wojsko pilnuje tylko tego placu i budynku, w którym mieszka urkahan. Reszta to jeden bałagan. Tłumy uchodźców siedzących dookoła miasta, stada baktrianów, pustynni koczownicy, cudzoziemcy, wszystkie ludy imperium, nawet Amitraje. Wszyscy chcą się wyposażyć na drogę w pustynię i iść na południe. Uciekają z Amitraju. Do Jarmakandy albo Nassimu. W życiu nie widziałem takiego chaosu. Mógłbyś wjechać Tygrysim Wozem z proporcami i eskortą i nikt nie zwróciłby uwagi.

— A co z przemytnikami? — zapytałem

— Przybyliśmy w ostatniej chwili. Jest tylko jeden z nich. N’Goma Mpenenzi. Sprzedał już dom, sprzedał już wszystko, co miał, i teraz zbiera ostatnią karawanę w wąwozie za miastem. Wiemy gdzie i musimy być tam jutro o pierwszym brzasku.

Wyruszyliśmy jeszcze nocą, przed godziną koguta, kiedy mrok wydawał się najgłębszy. Przepełniały mnie nadzieja i niepokój. Nocą śniłem o świecie widzianym oczami upiora. Upiora, który przepływał rzekę, kucając na grzbiecie bawołu, w świetle krwawego księżyca. Patrzyłem, jak roiho przebywa czarną, spienioną wodę na karku przerażonego zwierzęcia, a tuż przy brzegu wbija mu nagle szpony w szyję i skacze na brzeg potężnym susem. Gdy Brus wyrwał mnie ze snu, przyjąłem to z ulgą.

— Broń możemy mieć na wierzchu, tak jest nawet lepiej — tłumaczył Benkej. — Obwieśmy się wszystkim, co mamy, a natychmiast otoczy nas szacunek. Poza głównym placem wszędzie jest pełno bandytów. Spory rozwiązuje się nożem, porządek panuje tylko tam, gdzie jest wielu zbrojnych. Każdy chodzi przynajmniej z pałą. Ale za to handel idzie na wszystkie strony, można palić bakhun, można napić się ambriji i zagrać w kości. Są nawet wesołe niewiasty, co to handlują ogniem z brzucha. Wszystko wolno, lepiej niż za cesarza. Wspaniałe miasto. Byle nie leźć na główny plac i okoliczne ulice. Tam są proporce Matki, jest pusto, łyso i strasznie.

— Ciągnął mnie do domu uciech — wtrącił Brus. — Jakbym na pożegnanie tego kraju koniecznie musiał zabrać na pamiątkę szpetną chorobę. Te gamratki wyglądały niczym upiory uroczyska.

— Gdybym wiedział, że już ci wszystko odpadło ze starości, to bym dał spokój. W pustyni będziesz chędożył baktriany i swój bukłak.

Wydobyliśmy z juków wszelkie mordercze żelastwo, jakie mogliśmy znaleźć, i pojechaliśmy rzędem prosto do miasta, wyglądając niczym banda maruderów. Broń przytroczyliśmy tak, jak to robią rozbójnicy i buntownicy. Możliwie wygodnie i możliwie swobodnie — na plecach, na ramieniu, przy łydce albo za pasem, byle nie tak, jak nosi wojsko. Dopilnowaliśmy też, by każdy wyglądał inaczej.

Ci, co chcieli iść południowym szlakiem, otaczali miasto szerokim kręgiem. Wszędzie stały szałasy i namioty, dziesiątki wozów i wózków, za krzywymi murkami z kamieni leżały w ścisku pokraczne, garbate baktriany, najróżniejsze towary wykładano wzdłuż szlaku wprost na matach. Przy podmiejskim źródle, podobnym teraz do błotnistego bajora, tłoczyło się mnóstwo ludzi i co chwila wybuchały bójki. Kiedyś wokół tych źródeł istniał pustynny ogród. Szumiały krzewy i drzewa, pluskały strumienie. Kwitły kwiaty, rosły warzywa i owoce. Teraz wszystko pożarto i zerwano, a to, co nie nadawało się do jedzenia, połamano, zdeptano i porąbano na opał. Pustynny ogród zmienił się w pokryte spękanym błotem pustkowie, gdzie straszyły suche pnie i połamane gałęzie. Wyglądało na to, że większość ludzi przez cały dzień zajmuje się albo zdobywaniem wody, albo jej noszeniem. Wszędzie snuły się tłumy z najróżniejszymi naczyniami — dzbanami, tykwami, wiadrami. I nikomu nie przeszkadzało, że w stawie pływały dwa trupy.

Tak jak mówił Benkej, na widok naszego arsenału tłum się rozstępował, ale nie do końca. Wszędzie jak wyschnięte gałęzie wyciągały się do nas ręce tych, którzy głodowali. Ręce trzymające żebracze miski albo ręce puste, chwytające za ubrania i końskie rzędy. Jechaliśmy wśród lamentu i zawodzenia tych, którym było już wszystko jedno, którzy od wielu dni jedli rozpacz i popijali piaskiem.

Jechaliśmy w milczeniu. Patrzyłem na przepełnione rozpaczą oczy kobiet i dzieci i wtedy wróciło do mnie uczucie, które Rzemień nazywał „cesarskim wstydem". Coś mi mówiło, że to ja powinienem dać tym ludziom jeść. Sięgnąłem do sakwy, a wtedy Brus wjechał nagle pomiędzy mnie a głodujących i odepchnął mojego wierzchowca bokiem swojego.

— Przestań! — syknął. Ledwo go słyszałem w zgiełku. — Nie przez ciebie głodują, a ty nakarmisz zaledwie paru. Jeśli pokażesz, że rozdajesz jedzenie, rozerwą nas na strzępy. Rozdasz wszystko i skażesz się na śmierć. Co będziesz jadł na pustkowiach Krańca Świata? Kamienie? Spójrz, ilu ich jest! W czym są lepsi ci, którzy zdołają się do ciebie dopchać?

Zmilczałem.

Nie byłem już cesarzem. Nie mogłem przysłać tu wojska, by otoczyło źródła i przywiozło wozy durry. Sam miałem ledwo garść prowiantu, który niczego tu nie mógł zmienić, najwyżej to, że ktoś słabszy dostanie nożem z powodu paska mięsa albo kawałka sera. Ci ludzie uciekali z kraju Pramatki. Uciekali od skopka wody i miski kaszy, które mieli tam podobno codziennie dostawać od dobrotliwej prorokini. Woleli tu głodować, wyprzedawać resztki ocalałego majątku, kładąc bezcenne naczynia, biżuterię i kosztowne przedmioty razem z butami i płaszczami na postrzępionych matach, a potem ruszać w głąb pustyni. Byle dalej. Byle gdzie indziej, gdziekolwiek, gdzie nie słychać zewu Czerwonych Wież.

Przestałem patrzeć im w oczy.

Było tak, jak mówił Brus. Przywykłem, choć część mojego serca umarła. Skamieniała.

— Teraz nie ma tu większego bogactwa niż durra, suszona koźlina, kasza czy fasola — powiedział Benkej. — Złoto nic nie znaczy, podobnie cnota. Możesz mieć pannę z wysokiego rodu za bochenek chleba albo miarkę durry. Za wędzony ser nawet dwie naraz. Jacyś obwiesie grają w kości na placki chleba równie dobrze jak na złote szekle. Liczy się tylko to, z czym można iść w pustynię. Ten, kto ma zapasy i dwa baktriany, może zostać bogaczem, ale co z tego, skoro i tak potem świątynia mu wszystko zabierze. Za cesarza w pustyni były stacje etapowe, studnie, gdzie dawali darmową wodę i można było kupić zapasy, nawet stało kilka gospód. Teraz nie ma nic. Tylko kamienisty szlak na południe i ruiny.

Przy bramie miejskiej nie było straży. Widywało się natomiast grupki groźnie wyglądających pstrokatych oberwańców, obwieszonych bronią nie gorzej niż my. Wszyscy aż dzwonili od złota i kosztowności, a ich brudne kaftany i portki uszyto z najlepszych tkanin. Siedzieli pod ścianami w podcieniach i przed najwyraźniej czynnymi gospodami albo snuli się po prostu po ulicach. Zwracaliśmy uwagę. Przerywali rzucanie kości, wesoła historyjka i rubaszny rechot zamierały nagle wpół słowa, odprowadzały nas nieprzyjemne spojrzenia pełne drapieżnego namysłu.

— Chodzi o juczne onagery — odezwał się Snop. — Tworzyć „grot", miecze w dłoń, onagery do środka szyku. Marszem ubezpieczonym.

Zgrzytnęła stal, zmieniliśmy ustawienie wierzchowców, tworząc trójkątny szyk. Najpierw jechał Snop, potem Hacel i ja, trójkąt zamykali Brus, Benkej i N’Dele. Onagery dreptały wewnątrz.

Demonstracja wystarczyła, nikt nas nie zaczepił, nawet kiedy wędrowaliśmy wąskimi uliczkami. Słońce ledwo musnęło horyzont, pokazując brzeg swojego kręgu, i miasto tonęło w głębokim cieniu.

Główny plac zobaczyłem tylko z daleka, w perspektywie kilku uliczek. Zasieki z zaostrzonych żerdzi, żołnierze „Żmijowego" tymenu w pełnym bojowym rynsztunku i pustka. A nad tym proporce — „Ogień pustyni wypali zło!", „Niech wszystko stanie się jednym".

— Jednym łajnem — warknął Benkej pod nosem. — Jeszcze tu wrócę i zatkam ci ten podziemny kiep pochodnią, posępna suczy.

Słońce pokazało się do jednej trzeciej i od strony Wieży popłynęło przejmujące zawodzenie rogów. Dźwięk przeniknął mnie aż do brzucha i obudził strach. Przypomniałem sobie podziemia wieży w Aszyrdym i zrobiło mi się zimno.

Benkej splunął na ziemię, ostentacyjnie wsadził w zęby fajkę, skrzesał ogień o ostrze pałasza i wypuścił kłąb wonnego bakhunowego dymu.

Nie wiem, jak długo tak jechaliśmy przez zaułki pełne śpiących pod ścianami ludzi, którzy za jedyne posłanie mieli własne toboły, i straciłem kompletnie orientację. Jednak Brus i Benkej prowadzili pewnie, jakby spędzili w tym mieście dzieciństwo.

Gospoda stała na przedmieściach, dalej zapewne kiedyś rozciągał się pierścień miejskiego pustynnego ogrodu, a w nim stały domostwa zamożnych obywateli. Teraz były tam wyschłe krzaki i niekończące się koczowisko, w którym zaczynał się snuć dym z setek palenisk rozpalonych z suszonego łajna, gdzie usiłowano pichcić coś na początek dnia.

Gospoda jednak zachowała się w przyzwoitym stanie, za murem zostały nawet stoły tkwiące wśród resztek ogrodu.

Siedziało tam kilkunastu zbrojnych pogryzających leniwie placki i popijających korzennym piwem. Paru siedziało na ziemi, ktoś grał na bębenku. Z wnętrza dobiegał zapach świeżo zrobionego naparu z korzeniami i ziołami, tak jak parzył go N’Dele.

Stanęliśmy rzędem przed niskim murem, patrząc na siedzących wewnątrz w milczeniu.

Nikt niby nie zrobił zaczepnego gestu. Ludzie przed gospodą spoglądali na nas dzikimi, pięknymi twarzami barwy miedzi, o lśniących tygrysich oczach i tylko niedbale każdy przesunął sobie oręż bliżej, oparł lekko dłoń na rękojeści albo poluzował ostrze w pochwie.

— Lepiej ja pomówię — odezwał się N’Dele. — To moi rodacy. Z wami nie będą chcieli za bardzo gadać.

— Dobrze — odparł Brus. — Wygląda na to, że N’Goma jest w środku. Powiedz, że chcemy przekazać N’Gomie Mpenenzi pozdrowienia od wujka Tygrysa, który tak o niego dbał. Teraz wujek choruje i chce jeszcze pozdrowić go raz przed śmiercią.

N’Dele zsiadł z konia i otworzył sobie bramę.

Zaczęło robić się gorąco. Wszechobecne w mieście muchy otoczyły nas chmurą. Wierzchowce tupały niecierpliwie, smagały ogonami i odganiały je łbami, a my staliśmy nieruchomo, bok w bok, mierząc Kebiryjczyków siedzących w ogrodzie obojętnym wzrokiem.

N’Dele podszedł do siedzących i dotknął pięścią ust, potem czoła. Odpowiedziano mu takim samym gestem.

Rozmawiali długo, w powodzi kebiryjskich słów, z których niewiele zrozumiałem, ale wyglądało na to, że się kłócą. Bębenek przestał grać.

W końcu ktoś podniósł się i zniknął wewnątrz gospody za zasłoną paciorków, a my czekaliśmy. Upał zaczynał być trudny do zniesienia. Benkej położył się na szyi konia i pogładził ją z boku, szepcząc coś wierzchowcowi do ucha.

Czekaliśmy.

— Njambe N’Goma pomówi z dwoma z was — odezwał się wreszcie posłaniec, patrząc na nas zza muru. — Możecie wprowadzić konie do ogrodu.

I w ten sposób ja i Brus weszliśmy za grzechocącą zasłonę paciorków do mrocznego wnętrza.

W środku było chłodno, w powietrzu unosiły się kłęby ciężko pachnącego dymu, a całe pomieszczenie wypełniały haftowane poduszki. Ogromny Kebiryjczyk ubrany w luźną, białą szatę leżał na boku, pykając z fajki. Na niskim stoliku stały przed nim srebrne czarki, inkrustowany tygiel z parującym naparem i kosztowny dzbanek palmowego wina. Wokół leżały dziewczęta odziane tylko w biżuterię błyszczącą delikatnie w mroku.

Staliśmy w milczeniu.

— Dotarły mnie wczoraj plotki — odezwał się leniwie N’Goma. Jego miedziana twarz lekko połyskiwała jak prawdziwy metal. — Plotki o dalekim krewnym, o którym sądziłem, że dawno umarł. A jednak żyje i przypomniał sobie o mnie. Wujek Tygrys... Miałem nadzieję, że więcej o nim nie usłyszę.

— Słyszysz może po raz ostatni — powiedział Brus. — Nie byłoby cię tutaj, gdyby nie ten wujek. Nie byłoby poduszek ani dziewcząt. Nie miałbyś pierścieni na palcach, njambe N’Gomo.

— To się już skończyło — odrzekł N’Goma. — Jutro już nie byłoby nikogo, kto mógłby usłyszeć te pozdrowienia. Wracamy do kraju. Do Kebiru. N’Beni już pojechał. Koniec. Nie będzie więcej interesów z wujkiem Tygrysem.

— Co się z tobą dzieje, njambe N’Gomo? — zapytał Brus. — Chcesz odejść, kiedy jeszcze stoi Nahilgył? Kiedy w Zewnętrznym Kręgu kupuje się miarkę złota za miarkę durry? Nie poznaję cię.

— I nic dziwnego, skoro wcale mnie nie znasz, krewny Tygrysa. Na co złoto komuś, kto ma gwoździe w czaszce? Ja mam dłuższe uszy niż inni. Słyszę, co nocami mówią wasze bębny. Słucham pieśni o binliku piechoty pustynnej i dwóch binhonach jazdy na rydwanach, które ciągną tu z Sauragaru. Nie może być osady, gdzie Kodeks Ziemi nie sięga dalej niż na główny plac. Archimatrona chce wyjść ze swojej wieży. Urkahan stracił cierpliwość. Nie chce zarządzać jednym placem. Nie będzie żadnych wędrówek ludów do Jarmakandy. Szlak zostanie zamknięty. Ludzie zostaną podzieleni i odesłani tam, gdzie potrzebuje ich Pramatka. Niektórzy prosto do jej świętego łona albo do jaskini pod wieżą. Reszta do uświęconego znoju na roli. Wszystko stanie się jednym. Jak myślisz, czy ci, którzy czekają na cud w namiotach wokół miasta, o tym nie wiedzą? Wielu już nie kupuje prowiantu, wody i baktrianów, bo wiedzą, że nie zdążą. Rydwany są szybkie, a ich kosy nie znają litości. Już kupuje się tylko ambriję i to jak najmocniejszą. Już nie wpychają do fajek bakhunu, ale czarną żywicę snów. Już gżą się na ulicach niczym oszalałe zwierzęta w rui. Wiedzą. Tylko boją się przyznać. Chcą jeszcze przez chwilę pożyć, zanim wszystko spłynie krwią i stanie się jednym. Ja już miałem jechać. Spędziłem tu ostatnią noc, żegnając się z moimi dziewczętami. Dałem im wolność, co mi tam. Pramatka i tak je wyzwoli. Wszystkich wyzwala. Wiesz, ile odeszło? Żadna. Ale wiele z nich wypiło dziś w nocy drętwą wodę. Odchodzą w noc.

I nie chcą się budzić. I ja też odchodzę, tylko wypiję ostatni łyk palmowego wina, dopalę fajkę i przełknę ten napar. Gdybyś przybył, kiedy słońce będzie na trzy palce, już by mnie nie było. Żegnam się z Amitrajem. Spojrzę ostatni raz i pochłonie mnie pustynia, tak samo jak wypluła. Żal mi. Porzuciłem mój piękny dom i ogród, tu wokół mnie zasypiają moje dziewczęta. Żal. To były piękne lata. Zebrałem tyle pięknych rzeczy, a teraz wszystkie zmienią się w brudną sól. Olimwengu usuri. Wiesz co? Żal mi też wujka Tygrysa. Spełnię jego ostatnią prośbę.

— Strasznie dużo słów — powiedział Brus. — Będziesz musiał na nowo przywyknąć do kebiryjskiej powściągliwości. Wujek Tygrys prosi, byś przyjął sześciu ludzi i powędrował z nimi szlakiem soli do kraju ludzi-niedźwiedzi. Tam, gdzie chodziły twoje karawany.

— Jak na konającego wujek Tygrys ma czuły słuch. Mówiłem, że wracam do domu. I jestem z Gombany. Tam mówi się dużo i pięknie.

— Wujek Tygrys wie, że jesteś mądry. Na co komu w Kebirze tyle brudnej soli? Każdy wie, że sprzedałeś wszystko. Nie poszedłbyś też południowym szlakiem, który zaraz przeorają rydwany „Żmijowych". Ludzie-niedźwiedzie zapłacą ci za sól i skóry kamiennych wołów więcej, niż był wart cały ten twój majątek. Chcesz jechać za Erg Krańca Świata. Jesteś najlepszym żeglarzem pustyni, jaki istniał. Wiem, że masz stamtąd własny szlak na południe. Daleko od rydwanów. Tam, gdzie nikt się nie zapuszcza. Zabierz więc sześciu wojowników więcej. Przecież twoi siostrzeńcy nie wystarczą do ochrony, a za erg nikt poza nimi nie będzie chciał iść. Tylko my. Wiesz, ile w spokojniejszych czasach wzięłoby sześciu prawdziwych tropicieli? A tak możesz mieć nas za darmo.

— Umiecie jeździć na ornipantach? Zniesiecie upał, który topi kamień? Skoro tak, zgoda. Ale ruszamy zaraz. Kiedy tylko wypiję ostatnią kroplę wina, obejmę ostatnią nałożnicę i uronię ostatnią łzę. Poczekajcie w ogrodzie. Pozwólcie mi się pożegnać z Amitrajem.

Загрузка...