Rozdział 2 Wieża

Pramatko Matek

zatocz swój krąg!

Samico Samic

otwórz swój dom!


Zmiażdż nasze dusze,

zjedz nasze serca.

Jedność jest słodka!

Jedność jest wielka!


Spleć nasze myśli,

zdepcz naszą wolę.

Ty jesteś światłem,

ty jesteś łonem!


Pochłoń nas!

Pochłoń czas!

Niech spłoną dni,

umilkną sny.

Ciemność! Wilgoć! Jedność!

Amitrajska Pieśń Ofiarowania[2]

Miasto nie było duże. Wielkości osady. Już nie kiszłak, a jeszcze nie miasto. Pierwsze, które zobaczyłem od tamtej strasznej, burzowej nocy, kiedy wybuchł bunt i patrzyłem, jak mój pałac, Wioska Chmur umiera wśród huczących płomieni. I widziałem jeszcze, jak pod ciosami sierpów jazdy i krótkich mieczy żołnierzy „Kamiennego" tymenu ginie Maranahar. Potem były tylko bezdroża, lasy i trakty. Po raz pierwszy mieliśmy przejść przez miasto. Najlepiej byłoby tego unikać, ale rzeka Figiss tocząca się z nieodległych gór okazała się zbyt wartka i groźna, nawet po tak długiej suszy. Susza jednak minęła, wraz ze zwycięstwem Podziemnej Matki wróciły deszcze, spłukując góry i pola oraz napełniając na nowo rzeki. Musieliśmy zatem przejść mostem, a jedyny most w okolicy spinał brzegi tu — w osadzie Aszyrdym.

Dlatego patrzyłem na zbliżające się zabudowania — ja, Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec, oglądałem świat, idąc obok dwukołowego wozu, na którym pod parasolem rozpierał się mój obrońca i przewodnik, ostatni poddany, jaki mi pozostał. Sam miałem na sobie bufiaste portki i przerzuconą przez jedno ramię czerwoną tunikę adepta kultu Podziemnej Matki, a pokaleczona skóra na głowie piekła mnie po pospiesznym goleniu.

Goliliśmy się w pośpiechu, ukryci wśród pokręconych drzewek z dala od traktu, pomagając sobie nawzajem. Brus bez najmniejszego grymasu obciął swój warkoczyk weterana, mrucząc tylko, że dawno powinien był to zrobić.

Włosy zakopaliśmy w piachu. Moje i Brusa, wymieszane razem.

Trupy kapłana i adepta odwlekliśmy jak najdalej od drogi i zepchnęliśmy w piaszczysty jar, a potem przyrzuciliśmy piachem. Wszystko to odbyło się w ciszy i jakoś nagle.

Kapłan zawołał nas władczo i kazał pomóc swojemu adeptowi, który biedził się nad przekrzywionym kołem. Pomogliśmy mu i sam nie spodziewałem się, co będzie dalej, kiedy Brus odwrócił się i znienacka chwycił kapłana jedną dłonią za głowę nad karkiem, a drugą pchnął jego podbródek w bok. Zrobił to tak błyskawicznie, jakby chwycił rzucony mu owoc. Rozległ się trzask kręgów i zamaskowany człowiek runął z siedzenia dwukółki, dygocąc upiornie w drgawkach. Przez chwilę i ja, i adept patrzyliśmy na to w osłupieniu, aż dotarło do mnie, że nadeszła moja kolej, więc podniosłem kij szpiega, by wydobyć ukryte ostrze.

— Nie! Bez krwi! — krzyknął Brus. Skoczył z kozła wózka, odbił się jedną nogą od grzbietu osła i spadł uciekającemu adeptowi na plecy. Obaj runęli na ziemię i kłębili się przez jakiś czas jak walczące węże. W końcu znieruchomieli, młody adept coraz gwałtowniej kopał we wszystkie strony, wzbijając kłęby pyłu podeszwami swoich sandałów, z głową uwięzioną między splecionymi ramionami Brusa. Trwało to bez końca. Nie wiedziałem, co zrobić, więc patrzyłem, licząc uderzenia przerażonego serca.

Wreszcie rozpaczliwe wierzganie ustało i tylko jedna noga adepta dygotała, bębniąc piętą w piach. A w końcu i ten ruch ustał. Brus szarpnął jeszcze raz chłopakiem niczym leopard upolowanym królikiem, rozplótł ramiona i zepchnął z siebie bezwładne ciało.

— Pomóż wsadzić ich na wóz — syknął. — Szybko! Zaraz ktoś nadejdzie. Zawsze tak jest. Kiedy kogoś potrzebujesz, to jakby wymarli. A kiedy nie trzeba, ciągną jak na wesele.

Kapłan był strasznie ciężki, a adept wyglądał okropnie. Miał wybałuszone oczy, jakby coś wypchnęło je od środka, całe zalane krwią, aż po te białe części oka, które siedzą w czaszce, i sterczący z ust, opuchnięty język, niby dziwaczny, fioletowy owoc.

Zjechaliśmy z drogi, wóz toczył się i kołysał między drzewami, żołądek miałem związany w węzeł.

— Nie teraz! — wycedził Brus. — Za chwilę sobie ulżysz.

Gdy znaleźliśmy się już we w miarę bezpiecznym miejscu, rzucił mi z wozu skórzany bukłak pełen wody z domieszką octu. Napiłem się, a potem zwymiotowałem gwałtownie na ziemię, krztusząc się wśród bolesnych spazmów, od których łzy ciekły mi ciurkiem po twarzy. Po wszystkim byłem tak słaby, że musiałem usiąść.

— Zwyczajna rzecz — powiedział uspokajająco mój przyboczny. — Przywykniesz do krwi i śmierci, ale na to trzeba czasu. Kiedyś człowiek przestaje chorować, lecz wtedy umiera jakaś jego część. Kawałek serca zmienia się w kamień.

Gdy pozbyliśmy się ciał, przejrzeliśmy zawartość wózka. Znaleźliśmy mały tobołek z rzeczami adepta, kosz z żywnością — głównie plackami z durry i cebuli, suszone miodowe śliwy, wodę oraz kufer z szatami kapłana.

Żadnego mięsa, żadnego korzennego piwa ani palmowego wina. Nawet kawałka sera.

— Nie podoba mi się to — oznajmiłem nagle. — Może i upłynęło trochę czasu odkąd wybuchł bunt, ale przecież nie jest bezpiecznie. Sami nie tak daleko stąd natknęliśmy się na maruderów. Dlaczego ten kapłan podróżuje samotnie, niczym na spacerze? Czy oni nie zwykli poruszać się z eskortą? Jeżeli nawet nie dali mu wojska, dlaczego tych adeptów nie było ośmiu z tęgimi pałami?

Brus klęczał na ziemi, oglądając szaty kapłana, ale znieruchomiał i uniósł na mnie zdziwiony wzrok.

— Przejrzyjmy dokładnie wóz — powiedział. — Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Może on był z tej Wieży tutaj, z Aszyrdym? Pojechał tylko niedaleko.

— Więc po co mu zapasy wody i żywność? — drążyłem. Sam nie wiem, czy z powodu instynktu, z podejrzliwości, czy też dlatego, że strasznie nie chciałem mieć na sobie szat zabitego przed chwilą chłopaka. Nie chciałem też udawać kapłana. — Jego szaty są chyba za dobre. Wiem, że nie najgorzej im się powodzi, ale nawet cesarskich urzędników z takich dziur jak Aszyrdym nie byłoby stać, żeby ubierać się na co dzień w jedwabne stroje. Spójrz na tę rzeźbioną szylkretową łyżkę, miskę albo puzdro z rzeczami do pisania. Tych przedmiotów nie powstydziłby się Dom Cynobru. Moje były o wiele skromniejsze. To nie jest zwykły kapłan. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego podróżował samotnie.

— Nie mamy wyjścia — oznajmił Brus. — Musimy przedostać się przez most. Kiedy będziemy mogli, ukryjemy wóz i ich rzeczy. Byle przez most. Będziemy przejeżdżać szybko. Musimy tylko mieć bajkę.

— Jaką bajkę, sitar Tendzyn?

— Umiejętne kłamstwo. Historyjkę, którą trzeba opowiedzieć zamiast prawdy, jeśli ktoś nas zatrzyma. Nie będzie czasu jej wymyślać na poczekaniu. Zawsze w takich razach musisz przygotować bajkę wcześniej i nauczyć się na pamięć. Musisz wiedzieć, kim jesteś, co robisz i dlaczego. Zawsze. Nawet jeśli sądzisz, że nikt cię o nic nie zapyta, musisz mieć bajkę.

Przeszukaliśmy jeszcze raz tobołki i skrzynie oraz cały wóz. Brus zlustrował go z odległości kilku kroków, zajrzał pod koła, obmacał uprząż. Szarpnął za okucia. Nic.

Opukaliśmy również skrzynię wozu.

Ja przejrzałem ponownie stertę rzeczy obu podróżnych, szukając choćby paszportów. Były to niewielkie drewniane płytki z wypalonym imieniem i nazwiskiem człowieka oraz pieczęcią cesarskiego urzędnika. Za czasów rządów mojego ojca przydawały się, jedynie kiedy trzeba było dowieść swojego nazwiska. Zazwyczaj w urzędzie lub sądzie. Jednak wcześniej i zgodnie z Kodeksem Ziemi każdy musiał nosić taką deszczułkę stale, umocowaną rzemieniem do nadgarstka albo powieszoną na szyi. Nie wolno też było podróżować ot, tak sobie. Na każdą podróż wydawano specjalne pozwolenie. Nie wiedziałem, czy teraz też tak jest. Czy Ifrija wprowadziła wszystkie stare obyczaje i czy zdążyła już je zrealizować. Nie wiedziałem też, czy dotyczy to także jej kapłanów. Dlatego nie podobało mi się, że musimy ich udawać. Za mało o tym wiedzieliśmy.

— Nie będziemy przecież odprawiać obrzędów — rzucił Brus. — Chodzi tylko o most.

— Sam powiedziałeś, że musimy mieć bajkę — zaoponowałem. — Jak chcesz ją stworzyć, skoro nie wiemy nawet, jak się nazywają?

— Nazywają się po amitrajsku. Niższym kastom za czasów Kodeksu nie wolno było nosić nazwisk, tylko imiona. Ale kapłani są poza kastami. Jako Oświeceni są ponad wszystkim. Użyjemy amitrajskich nazwisk, na przykład Czugaj Tekedej i Harszył Akerdym. Znałem takich kiedyś i wiem na pewno, że nie żyją.

— Dlaczego zakazują nazwisk? Przecież wzbudzają w ten sposób jedynie chaos?

— Bo to wiąże ludzi z ich przodkami i rodzinami. A przecież ma nie być rodzin. Rodzina to zło, nazwisko też. To wszystko tylko wzmaga ludzki egoizm. Kiedy masz rodzinę, troszczysz się o nią bardziej niż o innych, a to przecież Matka ustami kapłanów decyduje, kto jest ważniejszy, a kto ma zostać poświęcony. Wszystkie dzieci należą do wszystkich kobiet i do Podziemnej, a pojedynczy człowiek nie ma znaczenia. Liczą się grupy: domy, osady i tak dalej. Człowiek dostawał przydomek, który umierał razem z nim. Wszystko ma stać się jednym, pamiętaj. Ludzie też. Zresztą nie muszą ich kontrolować, jedynie pilnować. Ludzie mają pracować i walczyć dla Podziemnej Matki oraz oddawać jej hołdy. Jeśli masz stado kowiec, nie nadajesz imion wszystkim. Pilnujesz całego stada. Wystarczy je policzyć. Imienia potrzebuje wierzchowiec, pies lub leopard. A tu takich nie ma. Są tylko kowce. Nie myśl za dużo, Ardżuk. Myślenie o wielu rzeczach jest dobre, kiedy znajdziesz się w bezpiecznym miejscu i siedzisz przy ogniu z czarką naparu. Teraz wzbudzi w tobie jedynie strach. Nie wiem, dlaczego kapłan jechał sam. Może tutaj jest bezpieczniej niż sądzimy. Może miał jakąś misję i dlatego chciał przemknąć niezauważenie, żeby nie przyciągnąć uwagi. Może był głupcem. Naszym celem jest przedostanie się przez most, tylko tyle i aż tyle. Reszta to szczegóły. Musimy schować nasze własne rzeczy. Gdy znajdziemy się na szlaku odpowiednio daleko, kapłan i jego adept znikną, a dwóch wracających do Kamirsaru Sindarów znów ruszy w swoją drogę.

— A bajka?

— Zaraz jakąś wymyślimy... — wystękał, wspinając się na skrzynię wozu i obmacując kozioł. Pociągnął za coś i raptem rozległ się cichy trzask.

— Wiedziałem! — zawołał tryumfująco.

— Co to jest? — zapytałem.

— Skrytka. Nie chciała się otwierać ani do góry, ani od spodu, ani z przodu. Siedzenie jak siedzenie. Ale otworzyła się do tyłu.

— I co tam jest, sitar Tendzyn?

— Lepiej sam zobacz, Ardżuk.

Wewnątrz drewnianego kozła znajdował się czerwony płaszcz z kapturem i mata do spania.

Nie rozumiałem, co Brus chce mi właściwie pokazać, aż odkryłem, że w zwiniętym płaszczu kryje się coś ciężkiego i pękatego.

Wyjęliśmy zawiniątko i odpakowaliśmy ostrożnie, ukazała się nieduża, żelazna skrzynka. Na wypukłym wieku przynitowano kuty, pomalowany na czerwono symbol o dziwacznym kształcie. Pas, z każdego końca zwieńczony półkolistymi hakami, pośrodku przekreślono trzema krótkimi liniami. Skrzynkę dodatkowo owinięto starannie grubym, czerwonym sznurkiem z jedwabiu, a wszystkie kunsztowne węzły zapieczętowano woskiem, na którym odciśnięto podobny znak.

— Otwieramy? — spytałem.

— W żadnym wypadku — ogłosił stanowczo Brus. — Mamy naszą bajkę. To przesyłka, i to pilna przesyłka. Założę się, Ardżuk, że pół dnia przed nami tą drogą przejechał wielki, okuty wóz podróżny, istny dom na sześciu kołach, zaprzęgnięty w osiem wielkich onagerów, towarzyszył im co najmniej hon konnych łuczników z proporcami świątyni Podziemnej Matki na plecach i dwudziestu adeptów.

— A co było w środku?

— Kilkoro kapłanów, może adeptki albo adepci do towarzystwa, kosze jedzenia, pachnidła, wachlarze i muśliny. Oraz taka sama szkatułka wypełniona piaskiem. Prawdziwa przesyłka jest tu.

Parsknąłem zirytowany.

— Miałeś wymyślić bajkę dla strażników na moście, a nie dla mnie. Może tam jest zapas zakazanego wina palmowego tego kapłana?

Pokręcił głową.

— Wiem, że kiedy chce się przesłać coś w niespokojnych czasach, czasem tak się robi. Nawet bardzo ważnych ludzi wysyła się w ten sposób. Zbrojny orszak przyciąga uwagę, a w tym czasie księżniczka wędruje w stroju chłopki. Nie wiem, czy tak zdarzyło się tym razem. Wiem jednak, że mogło się zdarzyć i będziemy się zachowywali, jakby właśnie tak było. Ten symbol może mieć znaczenie. Co ci przypomina?

Wzruszyłem ramionami.

— Nic. Może kolczastą gałąź? Jakieś dziwaczne kowalskie narzędzie? Cudaczny grzebień?

— A gdyby mógł poruszać się i wić? Spojrzałem jeszcze raz.

— Jadowita skorpenica!

— Właśnie! Ja też to widzę. A skorpenica oznacza niebezpieczeństwo, coś trującego albo groźnego. Budzi strach. Jest na pieczęciach, na skrzynce i na piersi tego kapłana. Zazwyczaj widzi się u nich to. — Pokazał jeden ze złotych amuletów zdartych z szyi martwego mężczyzny. Okrąg z małym trójkątem pośrodku, z którego wychodził cienki złoty pręcik, lekko wystając na zewnątrz. Wiele razy widziałem ostatnio ten znak. Malowano go na murach, wycinano na piersiach trupów znajdowanych o świcie na ulicy. Pospiesznie kreślony węglem lub ostrzem, był wtedy tylko kołem i kreską, ale i tak go poznałem. Podziemne Łono. Przełknąłem ślinę. Płonące miasto znów stanęło mi przed oczami. „Patrzcie na pustynię! Nadchodzi Ogień!"

— Ten jednak miał jeszcze to, spójrz. Taki sam jak na skrzynce. Skorpenica z żelaza. Dlaczego jest na tak długim łańcuchu? Patrz.

Zawiesił amulet na własnej szyi i schował pod kaftanem.

— Znak nie ma być widoczny, inaczej niż pozostałe. Nawet nie jest złoty, tylko żelazny. Ale kiedy trzeba, mogę łatwo go wyjąć i pokazać komuś, nie ruszając się z wozu. O, tak. Myślę, że gdy pokażę amulet dyskretnie dowódcy oddziału na moście, przejedziemy bez pytań.

Nie czułem się przekonany, ale nie miałem wyjścia. Kucnąłem wśród ułożonego na płaszczu dobytku, który znaleźliśmy przy obu podróżnych. Tak mało wiedzieliśmy. W razie czego przecież cała maskarada musiała wyjść na jaw. Wystarczyło jedno głupie słowo.

Brus obracał w dłoniach sute, skomplikowane szaty, usiłując dojść, jak to się nosi. Co będzie, jeżeli założymy coś źle, odwrotnie albo do góry nogami?

— To tylko mała osada i jeden most — powtórzył uspokajająco Brus, jakby usłyszał moje myśli.

Dziwny, pozbawiony jednego rękawa kaftan adepta odsłaniający lewe ramię, miał za pazuchą głęboką kieszeń, w której znalazłem kościaną łyżkę i niewielką deszczułkę z dowiązanym rzemieniem.

— Adept nazywał się Agyren Kysaldym — powiedziałem. — Dziwnie. Co to za imię „Pryszczaty"? A nazwisko miał jak osada. Kto się nazywa „Solne Chaty"?

— Bo był kowcą — oznajmił Brus, zakładając spodnie. — Zwierzęta też nazywasz od tego, co ci się od razu rzuci w oczy, w ten sposób łatwiej zapamiętać. Jedno ma klapnięte ucho i nazywasz je „Kłapouchem", drugie plamę na grzbiecie, więc wołasz je „Łata". Ten był pryszczaty. A „Kysaldym" to pewnie kiszłak, z którego pochodził. Gdyby dożył inicjacji, jako kapłan miałby inne imię.

Przynajmniej wiemy, jak się nazywasz. Kapłan nie miał glejtu. Miał osobistą pieczęć, ale na niej jest tylko znak. Wodny żółw. Czy umiesz mówić Mową Jedności? Westchnąłem.

— Trochę... — zacząłem niepewnie, ale Brus pokręcił głową.

— „Trochę" nie wystarczy. Nie możesz się pomylić. Będziesz więc udawał niemowę i głupka.

Uniosłem brwi.

— Po prostu uśmiechaj się bezmyślnie, kręć głową i czasem bełkocz. Ja się zajmę resztą.

Oto ja. Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Trzymający lejce, wędrujący obok wozu, z łysą, pokaleczoną głową, pryszczaty z Kysaldym, adept Podziemnej Matki. Cofnięty umysłowo niemowa.

To ja.

I w ten sposób znalazłem się na drodze, łykając kurz, z widokiem na zadki osłów i zbliżające się miasto. Trzymając lejce, starałem się uspokoić przerażony oddech, a mój żołądek boleśnie zwijał się w supły. Nie wiedziałem, czy z głodu, przerażenia, czy obu powodów naraz.

Zanim wróciliśmy na trakt, Brus kazał mi iść w krzaki i oczyścić brzuch.

— Zawsze staraj się tak zrobić, gdy wiesz, że może czekać cię walka albo coś przerażającego. To trochę pomaga i w razie czego pozwoli zachować twarz. Widziałem ludzi, którzy mimo że bili się dzielnie, nawet nie zauważyli, że zrobili pod siebie na sam widok wrogów. To się często zdarza, mimo że ani weterani, ani wodzowie nic o tym nie wspominają.

Idąc teraz traktem, byłem mu wdzięczny za tę radę.

Normalnie przed miastem powinien rozciągać się bazar. W każdej osadzie na szlaku prowadzi się handel. Podróżujący kupcy potrzebują jedzenia, paszy, zagrody dla zwierząt i noclegu, ale chętnie sprzedają też trochę towarów. Niektórzy poganiacze robią własne interesy i czasem to jest ich jedyna zapłata za prowadzenie korowodu wozów i jucznych zwierząt. Dzięki temu miasta na szlakach mają z czego żyć.



Ale nie teraz. Bazar był pusty i wyludniony, kramy podobne do glinianych domków miały okna zasłonięte deskami, a przed studnią stała ogromna kolejka podróżnych z rozmaitymi naczyniami w rękach, nikt jednak nie czerpał wody. Przy studni czuwało dwóch żołnierzy w burych kurtach, z włóczniami w rękach. Nosili utwardzane, skórzane pancerze, tak zakurzone, że nie zdołałem rozpoznać barwy tymenu. Nikt się jednak nie kłócił, nikt nie chciał wiedzieć, dlaczego nie wolno czerpać albo bodaj kupić wody. Czekający nawet nie rozmawiali. Siedzieli, kucali na ziemi albo stali, wszyscy w kaftanach i spodniach w kastowych kolorach, zazwyczaj burych, szarych i brązowych. Hirukowie, Karahimowie i Udarajowie. Bliżej studni widać było kilka żółtych kaftanów Sindarów, ale i oni nie napełniali naczyń. Nad placem wisiała martwa cisza i unosiło się brzęczenie much. Siedzący wyglądali na zupełnie zrezygnowanych, a gdy przejeżdżaliśmy, jakiś chłopak osunął się na ziemię i leżał w pyle, lecz nikt nie pochylił się nawet, by mu pomóc. Po prostu leżał, a po jego bosych stopach chodziły muchy. Zauważyłem, że do studni stoją jedynie mężczyźni.

Gospody i zagrody gościnne przy szlaku także wyglądały na zamknięte, mimo że spotykaliśmy coraz więcej maszerujących w milczeniu wędrowców. Minęliśmy kilkunastu Hiruków z czołami przewiązanymi identycznymi chustami, prowadzący ich starszy w kapeluszu podróżnym na głowie miał przywiązany do paska kij z proporcem, na którym napisano: „Osiemnastu chłopów z Kahardym pracujących w imię Matki. Niech wszystko stanie się jednym".

Słowa znajdowały się jedno pod drugim, proporzec łopotał, więc przystanąłem, żeby przeczytać napis, a wtedy Brus smagnął mnie trzciną. Spojrzałem na niego odruchowo i zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce kapłana. W otworach maski drzemała nieprzenikniona ciemność.

Nie rozumiałem tego, co widzę. Władca czasem domaga się głupich rzeczy, ale z reguły po coś. To wydawało się jedynie uciążliwe i niedorzeczne.

Po jakimś czasie zobaczyłem więcej takich proporców na plecach podróżnych i przestałem się czemukolwiek dziwić. Przeciwnie. Spodziewałem się, że zaraz ujrzę kogoś łopocącego napisem: „Kowal z Aszyrdym udający się za potrzebą. Niech wszystko stanie się jednym".

Zabity przez nas kapłan nie miał proporca, co oznaczało, że nie wszyscy muszą je nosić.

Ciągnący wolno korowód podróżnych wydawał się jedynym ruchem w tej osadzie. Patrzyłem na zamknięte okiennice sklepów i gospód, widziałem ślady po strąconych szyldach. Zakurzone uliczki straszyły pustką, poniewierały się na nich jedynie śmieci. Nie było natomiast śladów walk. Nic nie zostało spalone, zburzone, żółtych ścian z gliny nie znaczyły bryzgi krwi.

Miasto musi z czegoś żyć. W miastach nie ma pól ani stad. Jak zamierzano ściągać podatki, skoro nic nie działało? Nie było ani jednego szyldu, tylko gołe, wypalone przez słońce ściany. Gdzie coś zjeść? Gdzie naprawić lub kupić buty? Skąd wziąć jedzenie? Jak znaleźć dom uzdrowiciela?

Były tylko martwo zasłonięte żaluzjami okna, pył i upał.

I coraz gęstszy tłum wędrujący w dziwnym milczeniu ulicą, która przecinała miasto i prowadziła na most. Na drugą stronę rzeki Figiss. Na szlak. Do wolności.

Wędrujący przed siebie ludzie nie byli zwykłymi podróżnymi. Nie jechali w interesach, nie wybierali się w odwiedziny do przyjaciół i krewnych, nie szukali dla siebie nowego miejsca. Ci ludzie uciekali.

Kobiety, mężczyźni, dzieci. Pchali załadowane wózki, taszczyli toboły i kosze. Prowadzili zwierzęta. Nieśli to, co zdołali spakować w pośpiechu. Przypadkowe, czasem niedorzeczne rzeczy. Kociołek, miska, worek durry, ale też połamany parasol, malowany parawan przeciwsłoneczny, jakieś buty, jakieś szmaty, jeden człowiek nie miał maty do spania ani miski, za to taszczył na plecach kosz pełen zwojów.

Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tak wygląda wojna. Gdzieś tam toczą się bitwy, leje się krew, słychać wrzask i łoskot stali, ale to jedynie czasem. Wojsko głównie maszeruje drogami z jednego miejsca w drugie. Konie człapią stępa, piechota wlecze się w upale noga za nogą, żołnierze taszczą nie tylko włócznie i tarcze, ale też kociołki, peleryny, zapasowe buty i łopaty. Miski i szmaty. Ciągnie się za nimi smród i roje much.

A tymi samymi drogami wędruje coraz gęstszy tłum uciekinierów. Z resztkami dobytku w koszach i miskach tysiące nagłych żebraków idzie przed siebie. Jak najdalej od kapłanów, cesarzy, dowódców i ich szaleństwa. Nie mają już domów, warsztatów, stad ani pól. Tylko kociołek, miskę albo figurkę ze stołu. Wszyscy snują się z opuszczonymi głowami, nawet niemowlęta nie płaczą. Słychać jedynie kaszel i szuranie tysięcy podeszew.

Rozstępowali się przed naszym wozem, opuszczając głowy, odkładali na ziemię kosze i toboły, po czym klękali z czołami przytulonymi do ziemi i pięściami wbitymi w piach. Wyglądało to tak, jakby nasz wózek podcinał im kolana. Jakby wokół niego panowała jakaś zaraza, która powala wszystkich na ziemię. Kiedy jednak wózek odjeżdża, choroba ustępuje. Ludzie gramolą się na nogi i podejmują dalszy, beznadziejny marsz donikąd.

Nasza dwukółka toczyła się przez tłum, aż dotarliśmy na plac przed mostem. Kiedyś był to duży, okrągły plac targowy, na którym spotykały się wszystkie drogi biegnące przez miasto. Otaczały go gospody i karawanseraje, a na straganach można było kupić towary z najdalszych zakątków imperium.

Kiedyś.

Teraz łopotał pośrodku proporzec z napisem: „Handel to chciwość! Tylko Matka karmi swoje dzieci! Niech wszystko stanie się jednym", a stragany zniknęły. Zamiast tego tłoczyli się uciekinierzy, słychać było płacz dzieci i porykiwania zwierząt.

W imperium Podziemnej Matki nie można było normalnie nawet przejść przez most. Wszędzie kłębił się tłum i czekał nie wiadomo na co. Ani zaczerpnąć wody ze studni, ani przejść przez rzekę. Nie rozumiałem, dlaczego.

Podjechaliśmy powoli, rozcinając ciżbę, która rozstępowała się przed naszymi onagerami i przypadała do ziemi jak zdeptana trawa, a unosiła się dopiero trzy kroki za nami.

Na moście ustawiono w poprzek wóz taborowy. Ciężki, z grubych bali i desek, którego burty obwieszono czarno-zielonymi pawężami z wizerunkiem zwiniętej w spiralę górskiej żmii, trzydziestego tymenu zwanego „Żmijowym", przegradzał część drogi na moście. Drugi taki sam wóz stał dalej, dosunięty do drugiej balustrady. Tłum wił się niczym wąż obok jednego i drugiego wozu, ale w rzadkich odstępach. Człowieka od człowieka dzieliło kilka kroków, reszta czekała przed szpalerem żołnierzy zbita w bezładną gromadę.

W dole wąwozu Figiss ciskała się wśród piany i skał jak rozjuszony gad.

Kiedy zbliżaliśmy się do blokady, czułem, że ogarnia mnie duszna, hucząca ciemność. Moje biedne serce urwało się z piersi i przesunęło do gardła, wydawało mi się, że każde jego uderzenie wysyła w moje żyły strumień krwi rwący i spieniony niczym rzeka w dole.

Byłem adeptem Podziemnej Matki. Idiotą i niemową. Pryszczatym durniem z Kysaldym, przygarniętym przez Oświeconego, który dostrzegł w moim ciemnym umyśle rzadki talent. Przecież Matka często, odebrawszy komuś w swojej szczodrości bystry umysł, wzrok albo mowę, obdarza go czymś innym, na chwałę swego Podziemnego

Łona, z którego wszystko wyszło i do którego wszystko powróci, stając się jednym. Może pięknie śpiewam, maluję lub wyszywam?

Ja, „Pryszczaty" Agyren Kysaldym. Kowca. Niech wszystko stanie się jednym.

Widziałem już spocone twarze żołnierzy, obramowane ochraniaczami z łuskowanej skóry kamiennych wołów. Malowane w czarno-zielone pasy wąskie włócznie bodące niebo. Okręconą chustą w tym samym kolorze głowę dowódcy, skórzany półpancerz z naramiennikami dziesiętnika. Między wozami stały trzy konie grupy pościgowej, ale nikt na nich nie siedział. Zaganiacze przenieśli się na blokujący drogę wóz, skąd mieli doskonały widok, i rozsiedli wygodnie, jednak nie odłożyli ani na chwilę swoich krótkich, klejonych łuków jazdy, z których ponoć umieli w galopie trafić lecącego ptaka.

„Nie znam się za dobrze na kapłaństwie — powiedział wcześniej Brus. — Lecz znam się na wojsku. A na moście będzie stało wojsko, my zaś jesteśmy nie byle kim. Przejdziemy, Ruda Głowo. Zaufaj mi".

Niektórych podchodzących do blokady ludzi żołnierze wyprowadzali gdzieś na plac, gdzie kazano im siadać w stłoczonej, coraz większej gromadzie, a ich tobołki lądowały na wielkiej kupie obok mostu. Ta sterta nędznego dobytku przerażała mnie bardziej niż zmuszona do ciasnego siedzenia w kucki z rękami na głowie grupa podróżnych. Kiedy odbiera się tak bezceremonialnie ludziom to, co mają w rękach, nie wróży to niczego dobrego. Biedak niesie ze sobą wszystko, co mu zostało. Jeśli tobołek ląduje na bezładnej stercie, brzmi to jak złowrogie: „Już ci to nie będzie potrzebne".

Dowódca siedział na składanym krześle za stolikiem, na którym znajdowała się kosztowna, malowana żywicą butla i oprawiona w złoto tykwa do picia wina palmowego. Wachlował się miskowatym hełmem piechoty i patrzył znudzonym wzrokiem na przelewający się przed nim tłum.

Przejdziemy. To tylko wojsko. My zaś należymy do Oświeconych. Słuchamy jedynie dobiegającego spod ziemi głosu Matki oraz Prorokini, która nadeszła z pustyni, niosąc prawdę. Na piersi Brusa wisi żelazna skorpenica. Klucz, który otworzy wszelkie drzwi na naszej drodze. Wieziemy skrzynkę. Przez most. Daleko. Do Kebzegaru. Do wrót Nahel Zymu. Na kraniec świata.

Nasz wózek przecisnął się przez tłum i podjechaliśmy do blokady. Jeden z osłów, wyciągnąwszy pysk, powąchał butlę stojącą na stoliku dziesiętnika.

Milczałem. Jestem głupkiem. „Pryszczatym" Agyrenem. Mówię ledwo co i tak bełkocę, że rozumie mnie tylko mój pan.

Zamamlałem bezmyślnie ustami jakbym coś żuł i wetknąłem palec do nosa. Usiłujący przedostać się przez most podróżni klęczeli kręgiem wokół nas z opuszczonymi głowami.

Dziesiętnik podniósł wzrok i napotkał lustrzaną, nijaką maskę kapłana jaśniejącą niczym większy księżyc w pełni. Uniósł się z krzesła i przytknął pięść do czoła.

— Niech wszystko stanie się jednym — powiedział.

Kiedy Brus odezwał się z kozła, jego blaszany, wibrujący jak struny cintaru głos brzmiał obco i władczo. W pierwszej chwili nie zrozumiałem ani słowa. Podrapałem się pod kurtą i nadal pracowicie wierciłem w nosie. Mowa Jedności to dawny amitrajski. Można go było zrozumieć, ale miał dziwną gramatykę i od pokoleń był już tylko mową kapłanów.

— O przeklęte ptaki wojennego gwałtu, które wstrzymujecie Słowo Matki na jego drodze do serc zagubionych. Dla wędrującego Słowa pośpiech jest błogosławionym obowiązkiem.

Mniej więcej tak to brzmiało. O ile coś pojąłem z gardłowych głosek dawnego języka, Brus powiedział dziesiętnikowi, że jest kurierem. I że się spieszy.

Ja zrozumiałem — żołnierz nie. Dotarło do niego tylko „przeklęte ptaki" oraz „wojna", więc wziął to do siebie i uznał, że Brus go łaja.

— Panie, my tylko mamy, znaczy, rozkazy, blokada na moście. Wybacz, Oświecony, znaczy się, albo Oświecona... To świątynia rozkazuje... Wybacz, ja nie mówię w dawnej mowie, ja jestem z Nasimu...

Brus pochylił się w koźle, wydobył spod szaty amulet żelaznej skorpenicy i wyciągnął przed siebie. Jego głos zabrzmiał jak skrzypienie zardzewiałych wrót.

— Pośpiech. To ważne. Otworzyć blokadę, hon-pahan.

Dowódca, otarłszy pot z twarzy, rzucił przez ramię rozkaz. Naganiacze zeskoczyli z wozu i, zapierając się o ciężkie burty, przetoczyli go na bok. Teraz oba wozy stały przy tej samej balustradzie, zostawiając wąskie przejście, przez które mogła przejechać nasza dwukółka. I wtedy zobaczyłem staruchę.

Siedziała na stołku za wozem, za jej plecami czuwało dwóch adeptów, jeden z parasolem, drugi ze słomianym wachlarzem. Nie nosiła szat kapłana ani lustrzanej maski, tylko nieokreślone bure szmaty, za to była nimi obficie okutana, zupełnie jakby trzęsła się z zimna.

Każdy, kto przeszedł przez blokadę, komu nie zabrano tobołka i puszczono krętą ścieżką między wozami taborowymi, podchodził do niej, a wtedy unosiła twarz, w której lśniły mętne, pokryte złotawym bielmem oczy, i dotykała starczą dłonią jego twarzy. Jej usta poruszały się, jakby kobieta nieustannie mamrotała jakieś klątwy albo modlitwy.

Gdy ją zobaczyłem, poczułem, że moje serce pęka znienacka niczym gliniany dzban. Dzban pełen strachu.

Wiedząca.

Wiedząca o ślepych oczach, takich samych jak oczy skrytobójcy, który zabił moją Irissę. Jak oczy leopardów Prorokini. Złote bielmo.

Co zobaczy, kiedy dotknie mojej twarzy?

Wiedząca wstała ze stołka i podtrzymywana za łokieć przez żołnierza, pokuśtykała na lewą stronę mostu. Adepci zabrali parasol oraz krzesełko, by zrobić nam drogę, a ja wyjąłem palec z nosa i uniosłem lejce.

Koła wózka zaskrzypiały.

Wiedząca odwróciła się nagle z zadartą głową, zupełnie jakby węszyła. A potem wyrwała łokieć żołnierzowi i uniosła rękę z rozcapierzonymi palcami, po czym ruszyła prosto w naszą stronę, chcąc dotknąć mojej twarzy.

Brus odwrócił się do staruchy, ale jego maska podobna do kałuży rtęci nie wyrażała niczego.

Zmartwiałem.

Była już tak blisko, że słyszałem jej bezzębne mamrotanie sączące się nieustannie z pomarszczonych ust.


„Oko na dłoni... Dłoń, oko Matki... Matka czuje... gdy dziecko kłamie... Matka zawsze wie..."

Widziałem rozpostartą dłoń Wiedzącej. Jeszcze dwa kroki i dotknie mojej twarzy.

W dole szumiała wściekle rzeka, ciskając się między skałami przypominającymi wyszczerzone kły.

Za wysoko.

Za płytko.

Zbyt wiele skał.

I dobrze.

Napiąłem mięśnie.

I wtedy rozległo się ponure, przeciągłe zawodzenie rogu. Płynęło od strony wieży sterczącej nad miastem na podobieństwo spróchniałego zęba.

Po drugiej stronie rzeki zaczął się ruch.

Żołnierze pilnujący tamtego brzegu zaczęli się krzątać, wozy taborowe, takie jak te ustawione z naszej strony, ruszyły się, przetoczono je jeden za drugim, słychać było pokrzykiwania dowódcy, szczęk grubych łańcuchów, którymi spinano pojazdy.

Most został zamknięty.

Jeden z żołnierzy wyrósł nagle jak spod ziemi i stanął na drodze naszych osłów, po czym chwycił jednego z nich za tręzle i szarpnął do tyłu. Wóz stanął.

— Wybacz, o Oświecony... albo Oświecona... Słońce zachodzi. Nikt nie może przekroczyć mostu, kiedy przebrzmi dźwięk rogu. — Dziesiętnik klęczał przed nami z pięściami wspartymi o piach i opuszczonym czołem.

— Przejazd jest pilny. — Głos Brusa zabrzęczał jakby wewnątrz maski zabłąkał się szerszeń. — Wydarza się niesłychana impertynencja! Natychmiast winno się otworzyć most!

Starucha stała nadal z wyciągniętą dłonią, ale oddzielali nas żołnierze, a ona sprawiała wrażenie, jakby zapomniała, po co szła. Tylko jej ślepe oczy wlepiały we mnie mętny, złotawy wzrok, niczym u ćmy.

— To zły czas, Oświecony albo Oświecona. Do następnej osady daleko, noc zastanie was na szlaku. Nie wolno nocować na szlaku. Pełno zdrajców, przestępców... To rozkazy świątyni, panie. Znaczy... albo pani... Tak każe, znaczy, Matka. Musicie iść do Wieży. Do Matki. Tam was przenocują, a rano pójdziecie w dalszą drogę — recytował dowódca.

— Pośpiech sprawia, że inne rzeczy tracą wagę — zaśpiewał Brus. — Niech zbrojni towarzyszą Słowu, jeśli tak mówi Przykazanie. Ale niech nic nie wstrzymuje jego marszu.

Skamieniałem. Brus najwyraźniej domagał się eskorty. Nie wiedziałem, jak poradzimy sobie z towarzystwem wojska, ale zdaje się sądził, że lepiej nam pójdzie udawać kapłanów przed żołnierzami niż przed innymi kapłanami. Ja sam nie wiedziałem już, co przeraża mnie bardziej: podróż w towarzystwie eskorty czy nocleg w Czerwonej Wieży.

— Decyzje podejmuje świątynia — powiedział stanowczo hon-pahan, wstając z klęczek. — Ja mam swoje rozkazy, niech wszystko stanie się jednym.

Najwyraźniej przesadziliśmy z żądaniem. Zawróciliśmy z mostu, prosto w stłoczony na placu tłum, pomiędzy piki i hełmy żołnierzy, w martwe miasto.

Nie pokazywali nam drogi. Czerwona Wieża wznosiła się nad kamiennymi chatami osady Aszyrdym, jak wielkie gniazdo stepowych termitów. Nie można było się zgubić, a co gorsza — nie można było nawet udawać, że się zgubiło.

Dwóch żołnierzy zrobiło nam przejście w morzu kucających obok siebie ludzi. Brutalnie i bezdusznie usuwając ich z drogi ciosami drzewców i kopniakami niczym kowce. A tuż za zatłoczonym placem miasto znowu było martwe. Wszystkie drzwi i okiennice zamknięte, nigdzie żywego ducha. Słońce stało jeszcze wysoko, lecz cienie wydłużyły się już i zalały całe ulice. Do zmroku pozostała jeszcze co najmniej godzina, a mimo to nie pozwolili nam jechać dalej. Co się stało z przydrożnymi gospodami i miejscami postojowymi? Jak ma funkcjonować transport, jeżeli każdy ma nocować w mieście? A jeśli feralna godzina zastanie go z dala od wszelkich osad, kto zabroni mu wędrować dalej albo nocować na szlaku?

Nie mogłem odwyknąć od takiego sposobu myślenia. Ilekroć stykałem się z nowym zarządzeniem, od razu usiłowałem wyobrazić sobie, jak to będzie wyglądało na co dzień i co spowoduje. Rzemień, mój nauczyciel, był w tym niezmordowany i tłumaczył, że każde dziecko w pewnym wieku chce naprawić świat prostymi rozkazami. Dziecko władcy też. Tylko że ono musi nauczyć się rozumieć, iż każdy rozkaz może wywoływać skutki, o których nikt nie wiedział, albo być wykonywany na opak. I że nie ma takich edyktów, po których słońce nagle zgaśnie lub rzeka zatrzyma się w biegu. Dlatego nie wolno wydawać podobnych rozkazów. I z tego powodu niestrudzenie kazał mi sprawdzać, co moje pomysły mogą spowodować. „Nie naprawiaj wiatru i nie każ ludziom chodzić na rękach" — mawiał. Oznaczało to, że są rzeczy zbyt wielkie i skomplikowane, by mogły toczyć się inaczej niż swoim naturalnym torem, oraz edykty tak uciążliwe, że poddani będą starali się ich nie wykonywać jak to tylko będzie możliwe. I nic na to nie można poradzić, bo gdzieś tu zaczyna się kres władzy. Tylko że kapłani Podziemnej o tym nie wiedzieli. Na każdym kroku widziałem próby rozkazywania wiatrowi i nakazy chodzenia na rękach.

Nie powinienem tak myśleć. Nie byłem już ani następcą tronu, ani tym bardziej cesarzem. Byłem „Pryszczatym" Agyrenem. Głupkiem, adeptem wielkiego kapłana, siedzącego obok na koźle. Ogarnęła mnie wściekłość, ale wbiłem tylko wzrok we własne sandały i pełen odpadków rudy pył ulicy.

Kiedy nasz wózek potoczył się pustymi ulicami, na których nie było nic prócz śmieci i rozpadających się chałup z kamienia i cegły mułowej, Brus podniósł maskę, ukazując spoconą i czerwoną z gorąca twarz. Maska miała dwie części. Jedna siedziała na głowie, a drugą, tę z twarzą, można było podnosić i opuszczać w razie potrzeby niczym wieko.

Narzucił kaptur opończy i nachylił się w moją stronę z kozła.

— Nie mamy wyjścia — wyszeptał. — Jesteśmy kapłanami i musimy iść na noc do świątyni. Nigdzie indziej w mieście nie znajdziemy noclegu, nie wywołując podejrzeń. Poradzimy sobie. Pamiętaj naszą bajkę i nie odzywaj się. Bez tego przebrania być może nie przejdziemy mostu.

— Lepiej już było zostać w krzakach obok drogi, synu Piołunnika! Zrzućmy te szmaty i przeczekajmy w zaułku, jak zwykli podróżni — wymamrotałem ledwo słyszalnie, pilnując się, by nie podnieść głosu. Ale wiedziałem, że Brus ma rację. Tylko przejście z wielką pompą w strojach kapłanów mogło mnie uchronić przed dotknięciem staruchy na moście. Przed śmiertelnym muśnięciem jej palców i spojrzeniem oczu pokrytych złotym bielmem. „Dłoń, oko Matki..."

Wzdrygnąłem się, Brus otarł pot z czoła i z trzaskiem zamknął maskę. Jego twarz znów zniknęła za blaszanym, długim obliczem niewyrażającym niczego.

Czerwona Wieża stała na dużym, okrągłym placu. Była paskudna. Widywałem wiele przeróżnych świątyń. Niektóre miały budzić w wyznawcach nabożny lęk, inne powodować podniosły nastrój, a niektóre skłaniać do głębokich myśli, odległych od codziennych spraw niczym rozgwieżdżone letnie niebo. Czerwona Wieża trochę wyglądała jak te dziwne kamienne kształty, które widuje się w grotach i jaskiniach. Na dole szeroka, zwężała się ku górze, zwieńczona dziwacznymi, wysokimi blankami, które przypominały rogi lub kły. Wyglądała na coś, co wyrosło samo, a nie zostało wzniesione przez kamieniarzy, cieśli i architektów.

Na placu panował chaos i tłok. Niemal cały zapchany był wozami pełnymi durry, beczącymi kowcami i czerwonymi bawołami, wśród tego kręcili się żołnierze i różni ludzie w strojach wyższych kast.

Wszystkie ulice prowadzące do placu zamknięte były przez wojsko i zakorkowane przez tłum, który stał i w milczeniu gapił się na całe widowisko. Kowce beczały, bydło wydawało z siebie rozpaczliwe porykiwania i doprawdy nie trzeba było wieśniaka, żeby wiedzieć, że te zwierzęta od wielu godzin nie dostały pić.

Kiedy podjeżdżaliśmy, tłum wolno odwracał się w naszą stronę i opadał na kolana. Jak od wjazdu do miasta, przemierzyliśmy ulicę wśród pochylonych głów i grzbietów.

Placu broniła najeżona zaostrzonymi żerdziami drewniana krata, podparta z tyłu drągami. Dwaj żołnierze piechoty, stojący po drugiej stronie, na nasz widok odciągnęli zasieki na bok i wpuścili do środka.

Z boku wznosiła się surowa bryła garnizonu, naprzeciwko niego kamienny chram Krzewiciela. Chyba, bo wszystkie rzeźby porozbijano, a głowa przyjaznego ludziom giganta leżała u podnóża schodów. Na drzwiach namalowano znak Podziemnego Łona.

Szedłem obok wozu, czując dziwne zmęczenie. Cały mój strach wypalił się na moście na widok staruchy z wyciągniętą ręką. Wypalił się i moje ciało było wewnątrz niczym zwęglone. Wydawało mi się, że nie zdołam zrobić kolejnego kroku i właściwie pragnąłem tylko, żeby już nas zdemaskowano i zabito.

Patrzyłem na ogień huczący przed murem garnizonu oraz długi korowód ludzi wędrujący pomiędzy szpalerami żołnierzy i ciskający w płomienie zwoje. Listy, opowieści, traktaty i poematy. Spadały w huczący ogień, a potem wznosiły się jako płonące, czarne ptaki.

Jedne mówiły to, drugie tamto. Jedne sławiły, inne przeklinały. Niosły ze sobą wątpliwości, tęsknoty i marzenia. W Domu Stali uważaliśmy, że zwoje są cenniejsze od złota. Że zawierają myśli i dusze tych, którzy już dawno odeszli Drogą Pod Górę, a mimo to nadal mogą śpiewać, nauczać i zdumiewać. Że zwoje żyją. Mój dziad powołał specjalnych urzędników, którym należało oddawać każdy niepotrzebny zwój, z wyjątkiem zapisków zupełnie prywatnych. To oni decydowali, czy można je zniszczyć, czy zachować. Za celowe zniszczenie zwojów groziło pięć lat galer.

A teraz wszystko to szło do ognia. Po co rozniecać ogień w duszy? Po co sprawiać, by człowiek tęsknił za czymś, co niedostępne albo niemożliwe? Dlaczego zachwycać się pewnymi myślami, a inne zbywać wzruszeniem ramion? Lepiej, by wszystko stało się jednym.

Jest jedna tylko księga. Kodeks Ziemi. Tam można znaleźć to wszystko, co ważne, a resztę niech pochłonie ogień. Jest tylko to, co teraz i przed nosem. Są przykazania Matki i przyszły świat, kiedy Ta, Od Której Wszystko Wyszło I Do Której Wszystko Powróci, odzyska swoje dziedzictwo. Kiedy nie będzie dnia ani nocy, kobiety i mężczyzny, wody i ognia, tylko jedność. Wszystko, co odwraca myśli od tego celu, jest zwątpieniem, więc idzie w płomienie.

Ludzie z pękami zwojów w objęciach mieli na głowach wysokie czapki z trzcinowego papieru. Kroczyli między szpalerami, ciskali swój ładunek w płomienie i odchodzili na bok, gdzie ustawiano ich w rosnący tłum. Czapki wyglądały błazeńsko i zarazem strasznie. Pomyślałem, że nasadzono je przemocą na głowy tych ludzi, jako jakiś znak hańby.

Dym z płonących zwojów snuł się nad placem, kiedy podchodziliśmy do podobnej do wielkiego, obłego pieca świątyni. Wszystkie otwory były okrągłe, także czerwone, kamienne odrzwia, w które wjeżdżaliśmy. Miały te same miękkie linie, żeby kojarzyły się z matczynym łonem, ale mnie zdawało się, że przypominają rozwartą paszczę. Stojący przed drzwiami dwaj żołnierze rozstąpili się, a wrota uchyliły się same, jakby na nas czekano.

Żołnierze pilnujący bramy nie nosili czarno-zielonych kurt „Żmijowego" tymenu ani tarcz ze znakiem zwiniętego węża. Ich stroje miały barwę krwi, a okrągłe jak u Kebiryjczyków tarcze oznaczono symbolami Podziemnego Łona i małymi podwójnymi księżycami na górze. Świątynia zaczęła tworzyć własną armię.

Ściskałem w spoconej dłoni lejce, czułem, jak krew wali mi w skroniach i patrzyłem na swoje sandały, kiedy wchodziliśmy. Czułem, jakby brama nas połykała. Jakby połykała nas sama Podziemna Matka.

Uciekałem przed nią od tak wielu dni, a teraz wchodziłem do jej siedziby.

Gdy weszliśmy w bramę, uderzył chłodny wiatr i niebo zasnuło się chmurami, jak to zwykle bywa pod wieczór na stepowych pogórzach Wschodu. Dla mnie jednak wyglądało to tak, jakby w chwili, gdy przekraczałem progi świątyni, zgasło światło.

Za bramą znów zobaczyłem dziedziniec, a to, co brałem za kopulasty budynek, okazało się tylko murem, pochyłym, niczym odwrócona i pozbawiona dna misa. Przed nami wznosiła się następna wypukła ściana, a na wprost ciągnęła się wyłożona kamieniami droga prowadząca przez szpaler okrągłych bram, w kolejnych wypukłych murach jedna za drugą, oraz dwa korytarze biegnące na boki, też plączące się w miękkich krzywiznach. Wnętrze świątyni było kombinacją spiralnych labiryntów.

Zatrzymaliśmy wóz, nie wiedząc, co robić dalej. Te bramy przed nami były Bramami Tajemnic. Przypomniałem sobie, jak słuchałem jednym uchem mglistych i sprzecznych strzępów wiedzy, które dotarły do nas na temat Kultu Pramatki. Jak ze znużeniem znoszę brzęczący niczym osa głos nauczyciela i błądzę wzrokiem po ogrodzie i płynących po niebie obłokach, a myślę o smukłych dłoniach Aiiny na moim ciele. Była Świątynia Zewnętrzna — tak nazywano wszystko, co można zobaczyć, nie będąc wtajemniczonym. Ograniczone nauki przeznaczone dla zwykłych mężczyzn, prawa Kodeksu, zasady życia, nauki Pielgrzymów. Oraz tajemniczy świat tylko dla wybranych Oświeconych oraz kobiet — Świątynia Wewnętrzna. Jakieś ofiary, kręgi wtajemniczeń, Bramy Tajemnic. To wszystko zaczynało się tu, gdzie weszliśmy, a o czym wiedzieliśmy niewiele. Były tu miejsca dostępne niektórym mężczyznom, nieoświeconym kobietom, Oświeconym, których nie uważano ani za kobiety, ani za mężczyzn, tylko Istoty Jedności, oraz takie dla kapłanek najwyższych, zwanych archimatronami. Gdzie mieliśmy prawo się udać i jak tam trafić — nie mieliśmy pojęcia. Przeszliśmy tylko bramę i tu nasza wiedza się kończyła. Świątynia otaczała skomplikowanymi kręgami wieżę, a sama wieża rozciągała się i w górę, i w dół, do ziemi.

Z pewnością nie mogliśmy też stać na pierwszym dziedzińcu niby osły.

— Koło! — syknął Brus przez maskę, nie ruszając się z kozła.

Zrozumiałem. Chwyciłem brzeg wozu i, natężając wszystkie siły, uniosłem go lekko, po czym kopnąłem w piastę tego samego koła, które już raz naprawiliśmy.

Wydało mi się, że skrzywiło się delikatnie, niemal niezauważalnie. Brus ledwo dostrzegalnym ruchem dźgnął onagery trzciną i wózek szarpnął do przodu, wjeżdżając obręczą prosto na wystający z bruku kamień. Rozległ się trzask, zwichrowana piasta przesunęła się na osi, a dwukółka pochyliła się i stanęła.

— Pryszczaty ośle! — wrzasnął Brus przez maskę i smagnął mnie trzciną. — Jesteś tak tępy, jak każdy syn księżyca! Naprawiaj to teraz, głupcze!

Pozostało mi tylko krzątać się niezdarnie wokół wozu, dłubać w nosie i nieudolnie szturchać skrzywione koło. Teraz mogliśmy bezkarnie czekać, aż się coś wydarzy.

Ten, kto po nas wyszedł, był wysoki i to wszystko, co umiałem o nim powiedzieć. Szata kapłanów jest tak wymyślona, że kształty ciała giną w jej fałdach, okrągły, sztywny od haftów naramiennik, wyglądający jak przewieszona przez ramiona pelerynka w kształcie koła, nie pozwala stwierdzić, czy nosząca go osoba ma piersi. Twarz kryje maska. Ale nawet kiedy wysłannik rozmówił się już z Brusem i poprowadził nas przez Bramy Tajemnic, gdzie odsłonił twarz, nadal nie wiedziałem, czy mamy do czynienia z kobietą, czy mężczyzną. Człowiek ten miał wygoloną głowę, umalowane na karminowo wargi, powieki pokryte złotem i turkusem. Na czole i policzkach wytatuowane spirale. Twarz Brusa zaś wyglądała normalnie. Co gorsza, nosiła ślady wyniesione z pól bitew, policzek przecinała długa blizna, a skórę wypaliło słońce. Jego czaszka pokryta była zadrapaniami i strupami po pospiesznym goleniu. Nie miał tatuaży. W niczym nie przypominał białej, malowanej istoty, która prowadziła nas przez kolejne bramy. Dlatego nie zdjął maski. Miałem nadzieję, że poczytają to tylko za wyniosłość ważnego kuriera, który gardzi prowincjonalną świątynią.

— Oddalanie się od wozu jest niewłaściwe. Podróżuje nim Słowo. Przerwa w podróży także zwiastuje kłopoty — tłumaczył Brus w gardłowym żargonie Mowy Jedności jeszcze zanim ruszyliśmy, po czym sięgnął za pazuchę po znak skorpenicy.

— Gdzież Słowo będzie bezpieczniejsze niż w domu Matki? — odparł kapłan, składając malowane w spirale dłonie i chyląc łysą głowę. Miał głos, który mógł być wysokim głosem mężczyzny albo niskim kobiety. — Rozkaz zostanie wydany adeptom. Wóz, zwierzęta i ładunek zostaną potraktowane z największą starannością.

Brus jednak wydobył zawiniątko ze skrytki w koźle i podał mi.

Skrzynia była dziwnie ciężka jak na swoją wielkość i przeraźliwie zimna. Nawet przez płaszcz kąsała mi skórę, jakby leżała przez noc na mrozie.

W dawnym języku nie ma słów „ja", „ty", a również „on" lub „oni". Nie mówi się: „jestem głodny", tylko: „o tej porze dnia czuje się głód" albo ostatecznie: „ten, kto nie jadł, odczuwa głód". Łatwo się pomylić i trudno coś powiedzieć.

Brus postarał się nawet, żeby jego dłonie z połamanymi paznokciami, z wżartym w skórę brudem szlaku i tygodni tułaczki pozostały skryte w rękawach.

Wiedziałem także, że z pewnością obaj cuchniemy. Nie czułem już tego, ale nie mogło być inaczej, skoro nie mieliśmy się gdzie umyć. Ostatni raz w gościnie u Lemiesza, syna Szkutnika, Amitraja, który udawał Kirenena. Lecz to było przed paroma dniami.

— W Wewnętrznych Kręgach maska nie jest niezbędna wśród tych, którzy się spotkali — zauważyła chłodno prowadząca nas istota.

— Twarz jednego nie ma znaczenia. Jeden nie istnieje. Ważne jest Słowo i jego droga na chwałę Matki. Niefortunna przerwa w podróży musi być jak najkrótsza.

— Wypoczynek w miejscu bezpiecznym dobrze służy Słowu — odparował kapłan. — Chroni je przed złem, a temu, kto je wiedzie, pozwoli zdwoić wysiłki. Woda, szata i strawa to rzeczy, które potrzebne są, gdy się wędruje przez pęknięty świat pełen samolubnego zła i chciwości.

I tak sobie gawędziliśmy, idąc wzdłuż wijących się niczym węże zakrzywionych ścian. Kilka razy skręciliśmy w okrągłe przejścia na kolejne korytarze i stało się dla mnie jasne, że nie wyjdę stąd bez pomocy. Kręty jak górska rzeka pasek nieba nad głową był wciąż taki sam, a na ścianach powtarzały się identyczne reliefy. Nie zauważyłem niczego, co pomogłoby mi samemu znaleźć drogę.

Czułem jednak, że ktoś tu jest. Czasem słyszałem z tyłu kroki i przystawałem, a wtedy kroki milkły. Rozglądałem się i kątem oka udawało mi się złowić jakiś szybki, rozmazany ruch. Niewyraźną plamę barwy szkarłatu, ale nic więcej. Może był to jakiś odblask, może błysk w moich zmęczonych strachem oczach, może słyszałem tylko echo odbijające się od zakrzywionych, murowanych ścian...?

Mury świątyni otaczały czasem niewielkie, okrągłe podwórka, a pod krzywymi ścianami widać było koliste wejścia do jakichś mrocznych pomieszczeń, podobnych do płytkich pieczar. Wydawało mi się, że wewnątrz niekiedy coś się porusza. Przewodnik wskazał nam jedno z nich, skłonił się oszczędnie i poszedł sobie.

Sufit okazał się krzywy, jakby pomieszczenie było leżącą beczką. Pośrodku stał nowy żelazny piecyk, a na kamiennej podłodze leżał gruby, wyszywany materac.

Oprócz tego zobaczyłem jeszcze maty, amitrajski stolik z bawolego rogu, tak niski, że trzeba przy nim siadać na ziemi, oraz mały kamienny posążek Pani Żniw. Tańczącej brzemiennej kobiety z sierpem i misą, o twarzy potwora, zwieńczonej czepcem z plonów. Stał w płytkiej ściennej niszy, oświetlony oliwną lampką.

Położyłem na ziemi skrzynkę zawiniętą w zesztywniały od zimna płaszcz i zacząłem masować przemarznięte, stężałe z wysiłku ramiona.

Brus wsunął się do niszy przez niskie drzwi i natychmiast padł na kolana przed posążkiem.

Otworzyłem usta, ale nic nie zdążyłem powiedzieć.

Usłyszałem, jak Brus mamroce, opierając pięści o kamienną posadzkę i dotykając czołem podłogi.

— Matko... od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Ty, która rodzisz, ty, która karmisz, ty, która dzielisz, ty, która odbierasz. Wszystko, co urodzisz, sama pożresz, bo wszystko jest twoje. Łono, wieczny kręgu, kwiecie, owocu i nasieniu, początku i końcu, siło Matki...

Zamarłem z półotwartymi ustami. Z miną, jakiej nie powstydziłby się Agyren Kysaldym, pryszczaty głupek. Znaleźliśmy się tu zupełnie sami, w pustym pomieszczeniu podobnym do glinianego kociołka. Nie było tu nawet kątów, w których ktokolwiek mógłby się skryć.

Klęczałem na podłodze i patrzyłem na mojego przybocznego. Mojego przewodnika i obrońcę. Patrzyłem, jak trzykrotnie dotyka czołem podłogi, jak podczołguje się na klęczkach do posążka i sięga po podłużny, podobny do czarnego pióra przedmiot leżący w niszy.

Po mały nóż z czarnego obsydianu.

Nic nie mogłem poradzić, że widziałem teraz jedynie skulonego w fałdach czerwonej szaty kapłana Podziemnej, skrytego za długą maską podobną do głowy srebrnego szerszenia.

Patrzyłem w milczeniu, czując, jak mróz, który zwarzył mi ręce, rozlewa się drętwą falą na całe moje ciało, jak lodowe igły ścinają twarz i serce.

Brus ujął w jedną dłoń nożyk i przeciął swój kciuk. Wpuścił trzy krople krwi do miski w prawym ręku Pani Żniw, po czym rozmazał posokę na zębatych ustach i kroczu figurki.

Chronił mnie. Zabijał dla mnie. Prowadził przez kraj spalony świętym ogniem. Dlaczego miałby zdradzić akurat teraz? Wiedziałem to, a jednak nieufność zapłonęła w mojej duszy i tliła się nadal. Niczym iskra w mchu.

Brus odłożył kamienne ostrze, wyprostował się i dopiero teraz uniósł i zdjął maskę. Zobaczyłem, że majstrując przy niej, na chwilę złożył dłoń w pięść i dotknął kciukiem ust. W wojskowej mowie gestów oznaczało to „milcz!". Poczułem ulgę, lecz strach nie minął.

Brus wydobył z zanadrza szaty chustę i przetarł nią zlaną potem twarz.

Usiadłem i oparłem się o ścianę, a kiedy mój wzrok przywykł do mroku naszej izby, zobaczyłem smukły, gliniany dzban z wodą.

Brus kopnął mnie w bok, zanim jeszcze ująłem szyjkę dzbana. Zwaliłem się pod ścianę, czując, jakby pękały mi żebra, srebrny kubek potoczył się po podłodze.

— Nie sięgaj parszywymi rękami, synu księżyca! — wrzasnął. — Ile czasu upłynie, zanim wybiję z ciebie podły egoizm twojego rodzaju! Nie sięgaj pierwszy! Kto pije najpierw, parszywy psie?

Spojrzałem na niego, lecz pocięta bliznami i spalona słońcem twarz wyrażała jedynie wściekłość.

Dyszał przez chwilę, po czym szybko spojrzał w bok i w górę. Na jedno mgnienie i znów wlepiał we mnie spojrzenie czarnych, bezlitosnych oczu.

— Najpierw Matka, potem... ee... archimatrony... potem istoty oświecone, potem eee... ja — wybełkotałem głosem idioty, pociągając nosem, klęcząc z pięściami na posadzce.

— Potem córy ziemi, psie! — wrzasnął. — A dopiero na końcu taki pies jak ty! Tylko kij może rozjaśnić twój mętny księżycowy łeb, niech wszystko stanie się jednym! I jeśli jeszcze raz zaklniesz „ja", wyrwę ci język!

Podszedł do dzbanka, zgarnął z podłogi kubek, nalał do niego wody. Najpierw ją powąchał, później zwilżył palec i przytknął do swojej wargi. Po chwili umoczył koniuszek języka i czekał dłuższy czas, nim wypił maleńki łyk.

W końcu skinął niemal niedostrzegalnie głową i, wypiwszy cały kubek, rzucił mi go pod nogi.

Potem w milczeniu siedzieliśmy pod glinianą kopułą celi.

Brus przetarł szmatą wnętrze swojej maski, nasadził ją na głowę, unosząc jedynie część przeznaczoną do zakrywania twarzy. Splótł nogi, dłonie oparł na kolanach i zamknął oczy.

Siedziałem naprzeciw niego, właściwie półleżałem na jednym boku, zerkając przez okrągłe wejście na brukowany dziedziniec.

Pod nachylonymi ścianami majaczyły ciemne, koliste otwory do takich samych cel jak nasza, ale nie potrafiłem w nich niczego wypatrzyć. Wydawało mi się tylko, że czasem w mroku widzę jakiś ruch, lecz mogło to być złudzenie.

Panowały zupełna cisza i martwota. Tylko niewielkie, zielonkawe ptaszki skakały po kamieniach podwórza.

Świątynia była stara. Stara i do niedawna być może porzucona. Warstwa wapna odpadała od murowanych ścian, liszaje znaczyły wyblakłe freski, w niektórych korytarzach poniewierały się jakieś stare graty i śmieci. Jak to się stało, że podupadły kult Pramatki nagle podźwignął się na nowo? Jak doszło do tego, że go zlekceważyliśmy? Mieliśmy Wiedzących, najpotężniejszą na świecie armię, szpiegów i strategów. Wystarczyła szalona prorokini, pół roku suszy i jedna noc. Jedna noc, w którą wszystko runęło. Bogate, tętniące życiem imperium zmieniło się w pobojowisko. Z całego Tygrysiego Imperium zostaliśmy tylko ja i Brus. I może jeszcze garść niedobitków błąkających się po lasach.

Oraz szlachetni szaleńcy, tacy jak Lemiesz, syn Szkutnika.

Złapałem się na tym, że rozpamiętuję. Marnuję energię życiową na próżne, bolesne rozważania, które zmęczą mnie i osłabią, a nie zmienią niczego na lepsze. Miałem dach nad głową. Bolały mnie jedynie nogi oraz żebra w miejscu, gdzie trafił kopniak Brusa. Ugasiłem pragnienie, a z powodu ciągłego strachu nie czułem głodu. Na razie mnie nie zdemaskowano. Byłem zbiegiem. Nic więcej. I powinny interesować mnie tylko sprawy zbiega. Rozterki właściwe dla cesarzy powinienem zostawić cesarzom. Czułem piekielne zmęczenie, więc powinienem spać. Zbierać siły. Będą mi potrzebne jutro.

Spałem krótko i czujnie, więc poderwałem się natychmiast, kiedy doszedł mnie odgłos kroków. Zbliżały się dwie osoby. Jedna w drewnianych chodakach, druga w miękkich filcowych butach na rzemiennej, plecionej podeszwie.

Gdy otworzyłem oczy, Brus miał już maskę na twarzy, poza tym siedział tak samo nieruchomo jak przedtem.

Ogolony na łyso stary mężczyzna w chodakach ukląkł przed naszą jamą i pochylił głowę. Miał na sobie burą szatę podobną do worka oraz sięgające kolan postrzępione spodnie. Obok niego ktoś stał, lecz widziałem tylko drobne stopy w sandałach, może kobiety lub dziecka, i skraj czerwonej szaty.

— Przyniosłem strawę i wodę, oświecona istoto... mądrości Matki...

Postawił na ziemi drewnianą tacę podobną do pudełka, wczołgał się do celi i zastawił niski stolik malowanymi pudełkami i czarkami.

Spojrzałem na stół. Miska gotowanych warzyw, pieczone pierożki katmul, parę placków chleba, kostki fasolowego sera, drewniane szczypce do jedzenia.

Brus podniósł miskę z parującym warzywnym hyszmyszem i podsunął do srebrnych nozdrzy swojej maski.

— Nie spożywa się ciał dzieci ziemi. — Jego głos zabrzęczał odrazą. — Tylko Pramatka może je pożreć. W tej potrawie wyczuwa się obecność ciała ryb oraz przyprawy. Grzeszne przyprawy, które osłabiają ciało i ducha, są też grzechem dla zdrowia. Ta żywność jest nieczysta i winna być zabrana. Chleb, ser i woda wystarczą dla pokrzepienia ciała, duch zaś należy do Matki.

Odstawił miskę, po czym nerwowo wyjął chustkę i zaczął wycierać palce, które owiała para.

Drugi przybysz w szacie, ten, którego stopy widziałem, nagle kopnął klęczącego posługacza w bok. Usłyszałem głuchy łomot i stłumione stęknięcie.

— Księżycowy koźle! Pomyliłeś miski, cuchnący capie! Zhańbiłeś świątynię!

Przybysz padł na kolana z pięściami na bruku dziedzińca obok wijącego się z bólu starca i schylił wygoloną gładko głowę o drobnej czaszce. Jedno ramię miał nagie, a na czole namalowany czerwienią znak: rozdwojona linia, kończąca się bliźniaczymi spiralami. Uniósł twarz. Zobaczyłem oczy, wykrój ust oraz brwi i uznałem, że najprawdopodobniej to dziewczyna. Adeptka. W jej rysach było coś niepokojąco znajomego, lecz nie wiedziałem, co.

— Niewybaczalne! Zdarzyło się coś haniebnego! — wołała. — Słudzy wojny mogą czasem dostawać żywe ciało w potrawach, dozwala to przykazanie prorokini. Ten knur pomylił miski i obelżywie przyniósł nieczyste potrawy przeznaczone dla księżycowych psów. Spotka go surowa kara, niech wszystko stanie się jednym!

— Chleb, ser i woda — powtórzył Brus. — Reszta winna być zabrana.

Zostaliśmy sami, nadal nie mówiąc ani słowa. Zapamiętałem lekcję, której udzielił mi, kiedy próbowałem napić się wody, więc nawet nie drgnąłem.

Brus odmówił krótką modlitwę dziękczynną, po czym powtórzył to wszystko, co robił przedtem z wodą. Dotknął warg kawałkiem chleba, po dłuższym czasie przeżuł mały kawałek i wypluł go na dłoń, potem, odczekawszy znowu, urwał kęs, który zdecydował się zjeść. Uznałem, że w ten sposób sprawdza, czy jedzenie nie jest zatrute. Może i było to roztropne, ale uznałem, że przesadza. Podobnie jak odesłanie duszonych warzyw i pierożków. Skoro już nas poczęstowali, chętnie zjadłbym coś, co nie byłoby jedynie chlebem i wodą.

Patrzyłem, jak je niespiesznie, po czym wykłada resztki na tacę i pcha ją po posadzce w moim kierunku. Zjadłem suchy chleb, kwaśnawy fasolowy ser o ostrym, nieprzyjemnym zapachu i wypiłem kubek wody. Nadal nie czułem głodu i miałem nadzieję, że już nic więcej się nie wydarzy. Że pozwolą nam siedzieć do rana i wypuszczą w dalszą drogę.

Nie czekałem jednak długo, kiedy usłyszałem znów szuranie nóg po kamieniach i ktoś nadszedł. Ten sam kapłan, który przeprowadził nas przez bramę. Wyglądało na to, że nie umieją tu znaleźć sobie żadnego zajęcia.

Istota o malowanej twarzy przyklękła w niskim wejściu, wypełniając je całkowicie.

— Wkrótce Matka połknie słońce — oznajmiła. — Rogi rozbrzmią Chórem Ciemności. Nadejdzie czas wieczornego ofiarowania. Jest w dobrym obyczaju, by poprowadziła je osoba kapłańska, której z pokorą ofiarowano gościnę. To będzie zaszczyt dla Wieży.

Zdrętwiałem.

Brus mógł znać kilka przypadkowych modlitw, ale skąd miałby wiedzieć, jak poprowadzić obrzędy? Zrozumiałem, że teraz nie mamy już szans. Podchodząc tak blisko siedziby Podziemnej Matki, przyciągnęliśmy jej uwagę. Nie mogło nam się udać. Nie tuż pod jej nosem.

— Wędrujący nie ma zwykle dość czystego ducha, by zejść w święte sanktuarium — oznajmił Brus surowym, zrzędliwym głosem.

— Kto rozpozna grzech nawet w misce, bywa dosyć czysty, by sprostać spotkaniu z bóstwem — odparł kapłan chłodno, a mnie tym razem zdało się, że to chyba jednak mężczyzna. — Kiedy rozlega się wołanie Matki, nie wolno pozwolić, by naleganie trwało zbyt długo.

Brus podniósł się powoli, jakby na plecach miał kosz pełen kamieni.

— Agyren, nie odchodź nigdzie — powiedział w normalnej mowie. — Pilnuj Słowa.

Zrozumiałem, że muszę uciekać. Tylko jak? Przez labirynt u stóp wieży, przez zamkniętą bramę? A jaki sposób potem przebyć most? Mając jedynie szatę adepta? Nasze kosze z ubraniami i żywnością, nasze kije szpiega i wszystko leży na wozie. Miałbym zostawić Brusa na pastwę świątyni?

— Miejsce adepta jest przy jego mistrzu — oznajmił kapłan. — Czy należy wyznaczyć innego? Jak inaczej dokonano by ofiary?

Sprawa była więc skończona. Musieliśmy znów wejść w labirynt nachylonych ścian i ruszyć plątaniną korytarzy w nieznane.

Tym razem jednak poszliśmy inną drogą, bo szybko znaleźliśmy się na zewnętrznym dziedzińcu otaczającym kręgiem wieżę i labirynty. A tu nagle kłębił się tłum. Kobiety w kastowych, powłóczystych sukniach, stłoczone w rozwrzeszczaną gromadę. Jedne na coś czekały, inne najwyraźniej domagały się czegoś. Niektóre siedziały pod ścianami, skulone, czasem z opuszczonymi głowami wspartymi na ramionach. Jedne wyglądały na podekscytowane, inne na zrezygnowane.

Sądziłem, że wnętrze jest opuszczone i niemal bezludne. Przywykłem do pustych, wijących się korytarzy zamieszkanych tylko przez cienie i echa. Wydawało mi się, że zgiełk został na placu, za wrotami wieży.

Przechodziliśmy przez tłum, ale tu nikt nie padał przed nami na kolana. Kobiety wyciągały ręce i albo głaskały nasze szaty, albo kurczowo zaciskały na nich palce. Czegoś od nas chciały, lecz w zgiełku nie było słychać, czego.

— Nazywa się Ałtaj Kyrdygał! Musimy dotrzeć w góry, do naszej rodziny! Jesteśmy z Ahardym! Oddajcie mi męża! On nic nie zrobił! Ałtaj Kyrdygał!

— Wpuście nas do archimatrony! Chcemy mówić z Matką!

— Oddajcie mi syna! Tugałaj Merrek! On jest dobry! To posłuszny chłopiec! Pozwólcie mi z nim pomówić! On jest chory! Nie może nosić kamieni!

— Matko! Błogosławieństwo dla chorej! Prowadźcie do archimatrony.

Prowadząca nas istota szła przez tłum milcząco i niepowstrzymanie, roztrącając wyciągnięte zewsząd ręce, a my brnęliśmy za nią.

Kobiety zostały z tyłu, przeszliśmy przez okrągłą bramę, trafiając na kolejny wąski dziedziniec otaczający wieżę pierścieniem. Pomyślałem, że należy zabić tego kapłana i uciekać. Najlepiej zaraz. Im dalej i głębiej wchodzimy, tym trudniej będzie się wydostać. Brus jednak szedł obok niego zupełnie spokojnie. Nie wiedziałem, co zamierza, ale musiałem mu zaufać.

Na drugim dziedzińcu też trafiliśmy na ludzi. Siedzieli pod nachylonym murem, na kamiennym chodniku otaczającym placyk z rozbitą, wyschłą sadzawką.

Wszyscy w turkusowych i karminowych szatach Afraimów i Arazymów, z kapturami na głowach. Mimo wytwornych, kosztownych szat wyglądali na zmęczonych i zmiętych, jakby siedzieli tu już wiele godzin. Na nasz widok podnieśli się z ocembrowania sadzawki oraz kamiennych ław pod ścianami, po czym opadli na kolana, opierając pięści o bruk. Nasz przewodnik maszerował energicznym krokiem i najwyraźniej nie miał zamiaru przystawać. Po prostu skracaliśmy drogę przez ten placyk. Klęczący jednak nawet nie drgnęli. Nie podnieśli się z klęczek, przegradzając nam drogę barykadą wygiętych, obleczonych w lśniący, turkusowy lub karminowy jedwab pleców. Kapłan zatrzymał się i sapnął przez maskę z wściekłością.

— Wydarza się impertynencja! — warknął. — Przejście!

Jeden z mężczyzn uniósł się powoli. Był potężny i zwalisty, miał szeroką, amitrajską twarz, teraz czerwoną i zlaną potem, oraz lśniące błękitem, nieprzeniknione oczy. Policzki przecinały mu ukośne pasy afraimskiego tatuażu.

— Jestem Fardih anh Sabałaj z rodu Czyndegaja, z plemienia Afrai. Czekamy tu pokornie już drugi dzień bez wody i strawy, przysłani przez rozkaz naszych świętych kobiet. Ród Czyndegaj przez dziesięć razy po dziesięć pokoleń chronił pola świątyni Pramatki, od rzeki aż do spalonych wzgórz. Matki rodu stojącego obok Meraduka anh Urgatala z rodu Tagałaj otaczały opieką stada Pramatki pięć razy po tysiącu kowiec. Mamy pieczęcie. Mamy żelazne znaki. Przeklęta cudzoziemska dynastia upadła i płody Matki wracają w jej władanie, aż wszystko stanie się jednym. Czekamy drugi dzień, ale szlachetna archimatrona nie ma dla nas czasu. Zwierzęta padają na placach. Słudzy wojny nie umieją o nie dbać. Kowce łamią nogi w tłoku. Zwierzęta konają z pragnienia! Durra leży w stertach i ściąga szczury oraz robactwo. Błagamy cię, oświecona istoto, przekaż nasze pokorne prośby archimatronie. Niech przyśle nam słowo prawdy. Pozwól nam zaprowadzić dobra świątyni do naszych pastwisk i spichrzy, nim wszystko się zmarnuje.

— Hara! Milczeć! — wrzasnął kapłan. — Za chwilę Pramatka połknie słońce. Podziemne Łono jest głodne! Jeśli przejście nie zostanie uczynione natychmiast, to wasza krew nakarmi boginię! I będzie tak, by wszystko stało się jednym, jeśli padnie choć jeszcze słowo zwątpienia!

— Jesteśmy posłuszni — wyszeptał Afraim i zszedł nam z drogi, chyląc głowę.

Poszliśmy więc dalej, wyszliśmy na główny korytarz, gdzie otwierały się przed nami i zamykały Bramy Tajemnic, rozsuwając się we wrzecionowatych portalach. Coraz dalej i dalej. A ja czułem, jak za każdym razem, gdy zamykają się za nami kute odrzwia, gaśnie we mnie nadzieją. Im dalej szliśmy, tym robiło się ciemniej. W korytarzu snuł się dym, wdychałem zapach wonnych ziół i olejków, a gdzieś pod spodem przerażający, ostry odór padliny. Za trzecią bramą nie było już nachylonych ścian i ciemniejącego nieba nad głową, tylko tunel.

Oświetlony migotliwymi lampami, których blask pełgał po kamiennych ciałach wijących się w ekstatycznym tańcu żeńskich demonów. Lśnił na upiornie wybałuszonych oczach zdobionych białą, perłową muszlą, na krwawych zębach jak haki, wezbranych piersiach i nagich udach. Wyglądało to, jakby pełzały po nich ogniste węże.

Kolejna brama zamknęła się za nami, słyszałem ponure, niskie buczenie, jak gdyby w mroku zawodziły tysiące morskich stworów. Dźwięk przelewał się i wprawiał mój brzuch w drżenie. Smród stał się jeszcze wyraźniejszy.

Rozsunięto ostatnie wrota. Żelazne, zachodzące na siebie zębami, niczym pionowa paszcza. Dźwięk spadał zewsząd, przytłaczał i podnosił mi włosy na karku. Czułem, że wilgotnieją mi dłonie, a nogi wypełnia płynny ołów.

„Życie nie ma znaczenia. Jest tylko mgnieniem — pomyślałem. — Przyszedłem znikąd i wędruję w nieznane. Jest tylko Droga Pod Górę, gdzie czeka mnie spotkanie ze Stworzycielem. Droga Pod Górę jest trudna, bo szlak jest kamienisty. Jest tylko łza i kamień. Gdzie wszyscy odchodzą, tam i ja pójdę, bowiem tam na mnie czekają. Po to idę, by dojść. Droga nie jest ważna. Droga jest mgnieniem".

Odmówiłem modlitwę za zmarłych, niczym żołnierz przed bitwą. Od tej chwili powinienem uważać się za nieżywego, ale niewiele to pomogło.

Rzemień uczył, by koncentrować się na oddechu. Pilnować, by powietrze przechodziło przez ciało. Że strach rodzi się z myśli. Tymczasem ważne jest to, co się widzi, a nie to, co może się zobaczyć. To, co się wydarza, a nie to, co się wydarzyć może. Koncentrować się na oddechu i gasić myśli, w których kiełkuje przerażenie. Są tylko serce, mięśnie i płuca.

Wnętrze wieży było wielkie, mroczne i okrągłe, jak misa odwrócona dnem do góry, lecz zwieńczone szpicem. Pięła się ku niebu, więc staliśmy niczym we wnętrzu wielkiego pieca. Spojrzałem tam — zobaczyłem u góry niewielki krąg szarzejącego nieba i zaraz zgasiłem myśl, że oto widzę je może ostatni raz.

Sala przypominała mroczną jaskinię, oświetloną tylko jednym snopem światła padającego przez koliste okno w ścianie wieży, który przecinał ją niczym lanca i padał na niewyraźny posąg z czarnego kamienia na dnie. Okrągła galeria, na którą wyszliśmy, była największa, ale i nad nami i pod nami widziałem kolejne. Przelewający się lament wznosił się i opadał, i wypełniał pomieszczenie jak gęsty płyn. Wydawało mi się, że za chwilę zaczną mi krwawić oczy i uszy. To było jak ryk słonia albo brzęczenie olbrzymich niby woły pszczół w pustym pniu. Spotykałem już w życiu rzeczy, które, by pojąć, trzeba doświadczyć samemu, nie można jednak opowiedzieć o nich słowami. Wiedziałem, że tego dźwięku nie zapomnę nigdy.

Z ciemnego dna pieczary wiało wilgotnym, piwnicznym chłodem i lekko trupim odorem. Tego smrodu też nie da się z niczym pomylić, mimo że nie był bardzo mocny.

Słup światła robił się coraz bardziej czerwony. Otwór wyraźnie wykonano tak, by chwytał światło zachodu i kierował je prosto na posąg. Chyba była to wielka sylweta siedzącej kobiety, ale nie widziałem dokładnie. Poblask malował na niej tylko krwawe błyski.

Nie mogliśmy uciekać drogą, którą przyszliśmy, bo zamykano za nami Bramy Tajemnic. Trzeba więc będzie kluczyć w tajemniczych korytarzach, po ciemku i na oślep. Pędzić przed siebie, starając się powalić każdego, kto stanie na drodze. Za chwilę zacznie się jakiś rytuał. Rytuał, w którym mamy brać udział, nie wiedząc, co robić. Co gorsza, mogły to być rzeczy, których żaden człowiek nie powinien uczynić. Mamy nakarmić krwią posąg? Do czego jeszcze mogę się posunąć, by przeżyć i wypełnić ostatni rozkaz mojego ojca?

Snop światła poczerwieniał i zgasł, a wtedy zapadła nagle cisza.

I mrok.

A potem zapłonęły kręgi lamp na galeriach. Zobaczyłem, jak w mroku mrowią się sylwetki w luźnych szatach z kapturami, ledwo widoczne w ciemności.

Widziałem je na galeriach i tam w dole, na dnie jaskini.

Piekielne buczenie rozbrzmiało znowu, ale już ciszej i jeszcze niżej. Wydawało mi się, że jest i tęskne, i złowrogie. Mroczna, drżąca pieśń bez słów, napełniająca mnie smutkiem i rezygnacją. Zupełnie jakby zatruwała duszę.

Na dnie jaskini zapłonęła oliwa w trzech wielkich misach, w każdej można by bez trudu usmażyć całego barana.

Posąg był ogromny i dopiero teraz zobaczyłem go dokładnie. Nigdy wcześniej nie widziałem wizerunku Podziemnej Matki. Widywałem tylko jej wcielenie zwane Panią Żniw. Może zresztą jej córkę. Ale Podziemna nie wyglądała na potwora. Olbrzymia, kucająca kobieta, ołagodnej, uśmiechniętej twarzy, o włosach z kwiatów, gałęzi i owoców. Między jej nogami drzemał podziemny mrok. W wyciągniętych rękach trzymała dzban i kolby durry, jakby chciała je ofiarować swoim dzieciom. Ta, od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Pani Urodzaju. Żywicielka i Matka.

Trąby, jeśli były to trąby, umilkły. Zapadła cisza.

A potem zobaczyłem światełka. Dwa rzędy chybotliwych płomyków w dłoniach zakapturzonych postaci, które wytoczyły się na dno jaskini z ukrytych drzwi i okrążyły posąg półkolem.

Usłyszałem pieśń. Łagodną, tkliwą pieśń o ukojeniu w ramionach matki. O sprawiedliwym sercu szafarki dbającej o swoje dzieci. Pieśń śpiewaną wysokimi głosami, tak piękną, że poczułem, iż pieką mnie oczy. Łagodne głosy dziewcząt lub dzieci ścisnęły mi gardło. Poczułem się zmęczony, samotny i zaszczuty. Zapragnąłem ukojenia i spokoju, takiego, o jakim śpiewano. Zatęskniłem do innego świata, w którym nie trzeba o nic walczyć, w którym nikt nikomu niczego nie wydziera, ale wszystko otrzymuje się ze sprawiedliwych rąk matki. Ciepło i łagodnie, niczym w moim dzieciństwie, które spędziłem w Domu Cynobru, gdzie nie istnieją wojna, krew i pył.

Prowadzący nas kapłan potrząsnął ramieniem Brusa.

— Czas — powiedział.

Ruszyłem niechętnie. Za nic nie chciałem przestać słuchać.

Krąg śpiewających pochylił się równocześnie, kładąc kaganki u swoich stóp, a potem jednym gestem cofnął się, odpinając płaszcze, które spłynęły delikatnie na ziemię. Zobaczyłem drobne sylwetki, piersi i bezwłose łona. Zobaczyłem delikatny rysunek spiral i kręgów na ich ciałach i pochyliłem się przez kamienną balustradę. Trwało to tylko chwilę.

— Czas! — warknął kapłan jeszcze raz i szarpnął mnie za rękaw.

Poprowadził nas na dół krętymi kamiennymi schodami, w niszach pełgały światła lamp. Nie bałem się już. Pomyślałem, że schodzimy na dno pieczary, tam, gdzie stoją dziewczęta i skąd wciąż dobiegała słodka pieśń. Byłem prawie półprzytomny i nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że jakoś sobie poradzimy.

Pomieszczenie, w którym w końcu się znaleźliśmy, od pieczary oddzielał tylko rząd kolumn rzeźbionych w bardzo misterne, roślinne wzory. Dziewczęta wydały z siebie śpiewny okrzyk, wznosząc ramiona, po czym obróciły się wokół.

Osłupiałem.

Wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że wśród migotliwego światła, wonnego dymu i plam cienia dostrzegam u niektórych tancerek męskość. Niewielką, bezwłosą i dziwną, ale nad nią piersi, też podskakujące w rytm kroków.

— Pośpiech! — warknął kapłan.

Kolumny i ściany pokrywały wzory. Kwiaty, gałęzie i owoce zwinięte w delikatne sploty. Tylko że nie wyczarowało ich dłuto kamieniarza.

To były kości.

Czaszki, żebra, żuchwy, kręgi i piszczele poukładane tak, że trudno było je rozpoznać. Widziało się misterne liście, kielichy, łodygi i owoce. Do czasu gdy rozpoznałem pierwszą czaszkę. Potem zacząłem je dostrzegać.

Wszędzie wokół.

Pieśń płynęła nadal. Kojąca i piękna.

Brus i kapłan stali nad kamiennym stołem, na którym leżały rzędem zakrzywione, bazaltowe noże. Gładkie i lśniące niczym szpony jakiegoś ogromnego stwora, o rzeźbionych kościanych rękojeściach.

— Jeszcze szybka łaska — mruknął kapłan, jakby o czymś sobie przypomniał. — Będzie potrzebna, bo nie uda się skończyć do nocy.

Położył na stole nadziak. Broń podobną do młota na długim trzonku, ale z kolcem zamiast głowicy. Kolec wyrzeźbiono z takiego samego bazaltu jak noże. Ostrego, twardego i lśniącego niczym czarne szkło.

Zgrzyt łańcuchów i żelaza usłyszałem pomimo tańczącej wciąż w powietrzu pieśni.

Uniosła się kuta z grubych prętów krata zamykająca otwór w ścianie obok naszej niszy.

Zobaczyłem ich.

Nagich mężczyzn, stłoczonych jeden przy drugim, o ogolonych pospiesznie i brutalnie głowach, tak samo jak u mnie i Brusa. Stali długim szeregiem, ściśnięci między ścianami i mogli iść tylko przed siebie, następny przytulony do pleców poprzedniego, a za kratą wąskim przejściem pomiędzy dwoma kamiennymi murami prowadzącymi na środek jaskini.

Widziałem, jak dygocą, ktoś mamrotał coś monotonnie, ktoś płakał, ktoś dyszał głośno i spazmatycznie. Sami mężczyźni, tylko jedna czy dwie kobiety między nimi. Zbici jak bawoły w zagrodzie, o wielkich, szeroko otwartych oczach. Starzy, młodzi, niektórzy młodsi ode mnie.

Usłyszałem cichy, dziecięcy głos, który zawodził cichutko:

— Nie... Jeszcze nie... Jeszcze chwileczkę... Proszę... Małą chwileczkę... — I zmieniłem się w lód.

Spojrzałem na Brusa, ale zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce.

Po prostu stał nieruchomo i nawet nie drgnął.

Spojrzałem na jego dłoń, która wysunęła się z rękawa. Chciałem się upewnić, czy będzie brudna i żylasta, czy też wiotka i malowana w spirale.

Byli podobnego wzrostu. Czy się nie pomylę?

Spojrzałem na żelazny, kręcony pręt z osadzonym na końcu bazaltowym kłem. Czy zdążę go chwycić?

„Szybka łaska".

Za chwilę będzie ci dana.

Brus nadal stał nieruchomo. Czy zamierzał przez to brnąć w nadziei, że domyśli się, co robić? A potem szlachtować tych nieszczęśników, byle tylko wyprowadzić swojego podopiecznego z opresji?

Nie chciałem umierać, ale nie chciałem też przeżyć za taką cenę.

Wybacz, ojcze, zawiodłem. Wiem, że zrozumiesz.

— Czas! — szczeknął kapłan blaszanym głosem. — Oczekiwanie jest niestosowne! Należy się obnażyć! Ciemiężyciele zaraz zostaną wprowadzeni. Czas na gniew Matki! Czas wyrównać krzywdy świata!

Tak.

Czas na gniew.

Czas.

Zaczerpnąłem powietrza i tak jak uczył mój Mistrz Wojny, rozpaliłem wewnętrzny ogień pośrodku mojego ciała. Wrzuciłem tam całe zmęczenie, strach, gniew i krzywdę, zupełnie jakbym dokładał do pieca. A potem pozwoliłem, by ten ogień wypełnił mi żyły.

— Są ważniejsze sprawy! — rozległ się nagle głos. Potężny, kobiecy głos. Spojrzałem na drzwi i ujrzałem sylwetkę odzianą w płaszcz z kapturem. — To zwykłe ofiarowanie. Niech zajmą się tym ci, którzy powinni to robić. Ci, którzy wędrują, wiodąc Słowo, powinni mówić.

Kapłan opadł powoli na kolana i oparł pięści o podłogę.

— Archimatrono, hafram akydył. Powiedziałaś prawdę — rzekł.

Brus również złożył pokłon. Ukląkłem, jakbym łamał stal, która zastygła mi w stawach, oparłem pięści o kamienne płyty i dotknąłem czołem podłogi.

Ogień w moich żyłach nadal huczał. Płonął w głowie i podsuwał mi obrazy. Krótkie, płonące, jak uderzenie pioruna. Skok, obłożona kością rękojeść nadziaka w dłoni, krótkie warknięcie żelaza, prosto w łysy, malowany czerep, skok na stół, nóż w drugą dłoń. I zaraz sus na schody, cios żelazem pod kolana, a wtedy nóż na gardło.

Na żyłę ducha, która drga z boku szyi. Obsydianowy pazur, ostry jak odłamek szkła i twardy niczym diament. A potem — kto nas zatrzyma, jeśli poprowadzimy przed sobą archimatronę z ostrzem na gardle?

Piorun błysnął i zgasł, a ja nie zrobiłem nic z tego, co mi podsuwał.

Kiedy szliśmy kamiennymi schodami w blasku kaganka, później przez kręte korytarze oplatające wieżę, nadal dobiegała mnie słodka pieśń o ukojeniu. Wkrótce przestałem ją słyszeć, gdy dobiegł mnie pierwszy przeraźliwy krzyk. Stłumiony, dudniący gdzieś za murami wewnątrz cielska wieży.

Wyszliśmy na zewnątrz w pierwszy zmierzch. Na sinym niebie wieża dźgała chmury kolczastymi, podobnymi do rogów blankami, a wokół szczytu miotały się kruki, jak strzępy sadzy z płonących zwojów.


Загрузка...